Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Skończyłem czytać "To przez ten wiatr" Kuby Nowaka i powoli łapie oddech. Warto było czekać tyle lat. Na dobre wyszło Kubie wyjście z fantastycznej estetyki.

Ta książka to historia o Henryku Sienkiewiczu i Helenie Modrzejewskiej, to western - przede wszystkim jednak to opowieść o głupich ludzkich marzeniach, slabostkach i miłości. Bo chyba wszystkie najlepsze opowieści to historie o miłości. Stawkę podbija fakt, że bohaterowie skazani są tu na zawieszenie w swoistym niedokonaniu i niespełnieniu. Porażka wpisana jest we wszystko, w każde pragnienie. Kuba opowiada o rzeczach, które od lat szarpią mi bebechy. Często z zaskoczenia zabierają oddech.

I myślę sobie, że przy odrobinie kreatywność można by tę historię przerobić na współczesną opowieść o grupie znajomych, którzy w porywie brawury, przeprowadzają w Bieszczady. Albo na rasową opowieść SF o kosmicznych osadnikach, którzy nawzajem są dla siebie najważniejszą tajemnicą. I z łatwością można by zachować wszystko to co najważniejsze w tej opowieści. Pierwszoligowa proza.

Ale mimo to ważne jest, że "To przez ten wiatr" to opowieść o Henryku Sienkiewiczu i Halinie Modrzejewskiej. Ten fakt zdecydowanie dodaje głębi i pikanterii. Jeszcze ważniejsze jest, że to western. Kubie udało się znaleźć swój własny, autorski sposób, żeby opowiedzieć o Dzikim Zachodzie. Niby wszystkie standardowe elementy są: rewolwery, samorodki złota, podejrzane speluny, kowboje, bandziory itd. Nawet wariacja na temat pojedynku w samo południe jest. No ale Kuba układa wszystko w mocno nieoczywisty sposób. Nigdzie mu się nie śpieszy, nie szarżuje z akcją, długo i jakby od niechcenia rozkłada pionki. W pewnym momencie jednak wszystko robi klik i nasyceni powinni być nawet najbardziej wybredni smakosze gatunku.

No może tylko fani filmów z Johnem Waynem, mogą marudzić, że to książka o silnych kobietach. Ale to chyba też nie do końca prawda. Bo to raczej mężczyźni wokół nich są słabi, każdy na swój sposób. Taki Dzik Zachód. Kobiety są silniejsze ale równie nieszczęśliwe.

I oczywiście życzę Kubie, żeby tą powieścią podbił mainstream i żeby wysypał się na niego worek nagród. Ale tak naprawdę to kwestia drugorzędna. Najważniejsze, że ja podczas lektury miałem momentami autentyczne ciary.

Skończyłem czytać "To przez ten wiatr" Kuby Nowaka i powoli łapie oddech. Warto było czekać tyle lat. Na dobre wyszło Kubie wyjście z fantastycznej estetyki.

Ta książka to historia o Henryku Sienkiewiczu i Helenie Modrzejewskiej, to western - przede wszystkim jednak to opowieść o głupich ludzkich marzeniach, slabostkach i miłości. Bo chyba wszystkie najlepsze opowieści to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ej, dlaczego przez tyle lat nikt nie potrząsnął mną i nie krzyknął prosto w twarz: „Ziom, natychmiast kupuj ‘Zrozumieć komiks’ Scotta McClouda i rzuć wszystko, by go przeczytać”? Dlaczego? Przecież to album idealnie skrojony pode mnie, przecież idealnie wpisuję się w szablon jego modelowego odbiorcy – lubię bezrefleksyjnie dać się porwać komiksowej narracji, a jednocześnie ciągnie mnie, by ją analizować. I niby wiedziałem, że istnieje ten album McClouda (ma on prawie 30 lat, na polskim rynku funkcjonuje od 15), ale jakoś zawsze były ważniejsze zakupy i lektury. O rany, ale ja byłem pogubiony w tych moich czytelniczych wyborach. Trzeba było zaczynać od „Zrozumieć komiks”, to i frajda z następnych lektur byłaby większa.

Ten album przyjmuje formułę komiksowego wykładu. McCloud wgryza się tu w komiks jako medium i rozkłada go na części pierwsze. Analizuję go jako formę komunikacji (dużo tu McLuchana – i dobrze), opowiada o napięciu między słowem i grafiką, przedstawia wyimki jego narracyjnej specyfiki, podkreśla skomplikowaną relację czasu i przestrzeni w kadrach i planszach, szkicuje proces twórczy, wskazuje na kluczową rolę czytelniczego „dookreślenia” itd. Dodatkowo wplata w to wszystko krótkie wycinki z historii komisów, sygnalizuje różnice między komiksem amerykańskim, europejskim i japońskim oraz próbuje umiejscowić komiks w kontekście zmian jakie zachodziły w sztuce i literaturze na początku XXw - i mieści się na 215 stronach. Warto docenić, że wszystko to opowiedziane jest z pewną dawką akademickiego sznytu, ale równocześnie z luzem i poczuciem humoru. Bardzo lubię takie zachowanie proporcji.

Oczywiście nie jest monografia na temat komiksu, bo McCloud dzieli się tym, co jego zdaniem jest ważne i kluczowe. Ten osobisty punkt widzenia w czysto akademickiej pracy by ciążył, ale w formule komiksowego wykładu wzmacnia jego silę wyrazu i dodaje szczerej autentyczności. No i ponieważ to cały czas jest komiks, to McCloud na bieżąco może pokazywać to o czym opowiada. I nie tylko na bieżąco – miałem masę frajdy, gdy łapałem w jego narracji techniki o których pisał kilkadziesiąt stron wcześniej, albo przypominałem sobie, że to o czym teraz opowiada można odnieść do jego rysunków kilkadziesiąt stron wcześniej. Bardzo fajna zabawa i ogromny atut tego wydawnictwa.

Największą jednak zaletą albumu McClouda jest jednak fakt, że jest on pisany z wielkiej miłości do komiksów. Bo za tymi wszystkimi szczegółowymi analizami, wywodami kryje się myśl, że komiks jest najfajniejszą rzeczą na świeci. Sztuką pełną niuansów i możliwości. „Zrozumieć komiks” to rodzaj listu miłosnego do komiksowej narracji, pod którym i ja bym się chętnie podpisał.

Ej, dlaczego przez tyle lat nikt nie potrząsnął mną i nie krzyknął prosto w twarz: „Ziom, natychmiast kupuj ‘Zrozumieć komiks’ Scotta McClouda i rzuć wszystko, by go przeczytać”? Dlaczego? Przecież to album idealnie skrojony pode mnie, przecież idealnie wpisuję się w szablon jego modelowego odbiorcy – lubię bezrefleksyjnie dać się porwać komiksowej narracji, a jednocześnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby dziś ktoś kazał mi wskazać jeden polski komiks, który koniecznie trzeba przeczytać poleciłbym z pewnością „Ta małpa poszła do nieba” Gosi Kulik. Nie chcę przez to powiedzieć, że to najlepszy polski komiks ostatnich lat (takiego nie umiałbym wskazać), ale za to idealnie wpisuje się on w kategorię „koniecznie trzeba przeczytać”.

Po pierwsze „koniecznie trzeba...” bo na poziomie graficznym jest to rzecz unikalna i fantastyczna. Autorka z jednej strony bawi się tu konwencją „niedbałej”, komiksowej kreski, a z drugiej czerpie pełnymi garściami z mistrzów awangardy. Potrafi znaleźć tę czułości z jaką sztuka nowoczesna lubi obchodzić się z „brzydotą”. Po szybkim przekartkowaniu można by odnieść wrażenie, że ten komiks nie jest do „podobania się”. Nic bardziej mylnego, bo już podczas pierwszej lektury, przekonujemy się że tu wszystko się zgadza. Niby jest niedbale, nerwowo – ale na poziomie kompozycji, ruchu, koloru wszystko jest perfekcyjnie poukładane. Ja co chwil zawieszałem wzrok na poszczególnych kadrach, bo nie mogłem się oderwać. Było to mocno zaskakujące. Chociażby scena bójki, wywarzania drzwi, seksu itd. - to rewelacja w skondensowanej postaci.

Podobnie przy pierwszym kontakcie może wydawać się, że to opowieść graficzna, gdzieś na pograniczu komiksu. Nietypowy sposób dzielenia kadrów, bardzo różne fory dymków, sam układ rysunków – to wszystko nasuwa raczej skojarzenie ze zbiorem osobnych grafik. I znów podczas lektury to wrażenie błyskawicznie pryska, bo okazuje się, że jest tu bardzo klasycznie. Narracja jest przejrzysta, klarowna. Fantastyczni trzyma się rytm układu kadrów (niby dominują cztery kadry na stronie, ale zmiany na trzy, dwa i jeden pojawiają się kiedy graficznie i fabularnie jest to konieczne). Niesamowitą robotę robią tu koloru, które z jednej strony dzielą stronę, a z drugiej zaskakująco dynamizują całą opowieść. Gosia Kulik udowadnia, że można bawić się w komiks na różne sposoby. Jestem olbrzymim fanem.

Po drugie „koniecznie trzeba...” bo fabularnie to historia zarazem absurdalna, groteskowa jak i bardzo na serio. Głównymi bohaterami jest małżeństwo, które nie potrafi poradzić sobie z żałobą po małej małpce. Nie mogli mieć oni dzieci, więc w wyniku kuriozalnej sytuacji przygarnęli człekokształtnego zwierzaka. A gdy umarł wszystko się roztrzaskało. Jest tu mocno surrealistycznie, ale nie przeszkadza to, by wczuć się w dramaty, które tam się rozgrywają. Bo „Ta małpa poszła do nieba” to przejmująca opowieść o miłości, rozpadzie związku, straconych marzeniach i szansach oraz obezwładniającym smutku. Z tym, że za każdym razem jak za bardzo zaczynałem się wczuwać autorka przypominała mi, że mamy tu do czynienia z opowieścią bizarną. I tak sobie balansowaliśmy przez te 144 stron.

en komiks ma już kilka lat, ale ja najpierw troszkę przysypałem przy premierze, a potem zniknął on z rynku. Udało mi się go kupić dopiero w ostatnie wakacje. A potem niestety na kilka miesięcy wylądował na mojej komiksowej kupce wstydu i to zdecydowanie był błąd. Dlatego apeluję Wy go nie popełniajcie. Złapcie „Tę małpę...” od Gosi Kulik gdzie się da i zczytajcie od razu!

Gdyby dziś ktoś kazał mi wskazać jeden polski komiks, który koniecznie trzeba przeczytać poleciłbym z pewnością „Ta małpa poszła do nieba” Gosi Kulik. Nie chcę przez to powiedzieć, że to najlepszy polski komiks ostatnich lat (takiego nie umiałbym wskazać), ale za to idealnie wpisuje się on w kategorię „koniecznie trzeba przeczytać”.

Po pierwsze „koniecznie trzeba...” bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Codzienna walka” Manu Larceneta to był jeden z tych albumów, które przekonały mnie żeby po latach wrócić do kupowania i kolekcjonowania komiksów. To była świetna obyczajowa historia, bardzo fajnie i przewrotnie narysowana. Nie przygotowała mnie jednak na to, co znalazłem w „Raporcie Brodecka”. O tym, że Larcenet doskonale czuje medium komiksowe i porusza się w nim z niezwykłą lekkością już wiedziałem, no ale nie przypuszczałem, że ma, aż taki dynamit w łapie. Trochę można odnieść wrażenie, że te dwa albumy rysowali zupełnie inni artyści.

Larcenet w „Raporcie...” miksuje dwa, czy nawet trzy zupełnie odmienne sposoby rysowania czernią i bielą. Mimochodem przechodzi od gry kontrastowymi plamami do bardzo szczegółowej, kreślonej cienką kreseczką, ilustracji. I jako całość jest to bardzo spójne, bardzo ze sobą splecione. Dlatego na pierwszy rzut oka można przegapić te niuanse graficznej narracji, ale już po kilu stronach czytelnik się orientuje i ma spore wow! Ja przynajmniej miałem.

Co ważniejsze jednak te warsztatowe popisy niosą atmosferę, mrok, ziąb i ciężar całej opowieści. Fabularnie nie wiele się tu dzieje – nie należy spodziewać się komiksu akcji. To opowieść o mężczyźnie, który po wojnie wraca z obozu do swojej wioski na odludziu i jest zmuszony do napisania raportu z pewnego tragicznego wydarzenia. Dużo jest tu narracji z offu oraz zaskakujących zbliżeń na faunę, florę i przeżarte smutkiem ludzkie twarze – kontrapunktem zaś są bestialskie, wojenne kadry. Bo „Raport...” to swoista próba opowiedzenia, o wojennej traumie. O tym co wojna robi z ludźmi, jak ich łamie i jak pozostaje w nich na zawsze. Larcenet próbuje to oddać przede wszystkim rysunkami, które przytłaczają i mrożą do kości smutkiem. Opowiada historię, ale to co najważniejsze dzieje się tutaj gdzieś między kreskami, na granicy bieli i czerni. Niezwykle poruszający album.

„Codzienna walka” Manu Larceneta to był jeden z tych albumów, które przekonały mnie żeby po latach wrócić do kupowania i kolekcjonowania komiksów. To była świetna obyczajowa historia, bardzo fajnie i przewrotnie narysowana. Nie przygotowała mnie jednak na to, co znalazłem w „Raporcie Brodecka”. O tym, że Larcenet doskonale czuje medium komiksowe i porusza się w nim z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wiem, że się emocjonuję trochę po czasie. No bo „Dom wszystkich snów” Wojciecha Guni zdążył już dostać nominację do nagrody Żuławskiego i nagrody „Nowej Fantastyki”, miał swoją chwilę w podcaście „Kulturalna Czapa” i w necie przetoczyła się na jego temat mała dyskusja za i przeciw. No ale ja jakoś zwlekałem, mimo że ludzie szeptali mi do ucha, że warto, że trzeba sprawdzić. „Dom...” jednak musiał swoje odleżeć na stosiku „koniecznie do przeczytania”, przygniatany coraz to nowymi tytułami. Całkiem możliwe, że nie spieszyło mi się do tej lektury, bo uwierała mnie trochę etykieta „literatura grozy”. I choć to nie jest tak, że jej nie lubię, to jakoś konsekwentnie oraz świadomie (lub podświadomie) dawkuje ją sobie ostrożnie. Okazało się jednak, że Gunia pisze grozę niezwykle subtelną – gra na lękach fundamentalnych, metafizyczny i robi to w sposób hipnotyczny. Autor „Domu...” rozbiera rzeczywistość na czynniki pierwsze i dokopuje się do przerażającej prawdy: nasz świat jest absurdalny. Tak na zdrowy rozum to wszystko nie powinno się udać - przypadkowość losów, kruchość ludzkiego życia, świat który chwieje się na kruchych fundamentach – totalny katastrofa powinna się zdarzyć szybciej niż później. Bardzo cienka błona oddziela nas od chaosu i entropii. Ludzie wkładają bardzo dużo wysiłku, by o tym wszystkim zapomnieć: budują społeczeństwa, systemy religijne, filozoficzne teorie, wzniosłe humanistyczne idee – ale wszystko to tylko zasłona dymna, żeby zapomnieć o tym, że w makro skali jesteśmy tylko pyłkiem.
Gunia potrafi fantastycznie ograć fakt, że najwłaściwszą postawą wobec świata jest bezdenny lęk. Nie potrzeba nam wampirów, wilkołaków, krwiożerczych kultystów itd. - wystarczy bardziej wnikliwie zastanowić się nad zasadami, które rządzą rzeczywistością. I mnie to rusza, uruchamia to moje najgłębsze strachy. No a jeśli dodatkowo polać to wszystko odrobiną gnozy, opowieścią o złym demiurgu i boskim upadku to ja już jestem ugotowany.
Opowiadania składające się „Dom wszystkich snów” to swoiste przypowieści, opowieści zawieszone w stanie półsnu. To zresztą jedna z cech rozpoznawalnych prozy Guni, lekkość z jaką rozmywa on granice między jawą a snem. Bohaterowie wydają się stać twardo na ziemi, by nagle przenieść się do jakiejś onirycznej rzeczywistości i równie nagle znów wrócić do poprzedniego trybu. Takie zagrania bardzo podkręcają aurę niepewności, świat dzięki temu wydaje się niepokojąco migać i drgać. Dodatkowo to pisarstwo nadmiaru, momentami wręcz barokowe. Gunia co chwile powtarza różne wątki, motywy, scenariusze. Z warsztatowego punktu widzenia przegina, ale w całościowym ujęciu to zaskakująco dobrze się broni. Tan zbiór to trochę taki postrockowy, progresywny koncept album – pełen zarówno brawurowych gitarowych solówek, trasowego rytmu jak i refrenów, które wydają się być zapętlone w nieskończoność. Równie łatwo się od tej książki odbić, jak i się w niej zakochać. Mnie zdecydowanie bliżej do tej drugiej opcji. W czasach, gdy wciąż mi brakuje nowych, obiecujących nazwisk w polskiej fantastyce, Gunia wskakuje do szufladki „obserwować bardzo uważnie”. Mam tylko nadzieję, że w przyszłości będzie miał tylko większe szczęście do okładek.

Wiem, że się emocjonuję trochę po czasie. No bo „Dom wszystkich snów” Wojciecha Guni zdążył już dostać nominację do nagrody Żuławskiego i nagrody „Nowej Fantastyki”, miał swoją chwilę w podcaście „Kulturalna Czapa” i w necie przetoczyła się na jego temat mała dyskusja za i przeciw. No ale ja jakoś zwlekałem, mimo że ludzie szeptali mi do ucha, że warto, że trzeba sprawdzić....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zaćmienie Ed Brubaker, Sean Phillips
Ocena 8,0
Zaćmienie Ed Brubaker, Sean P...

Na półkach: ,

Mam wrażenie, że Hollywood w popkulturze funkcjonuje rozpięte pomiędzy dwoma mitami. Z jednej stronie jest to opowieść o magicznej Fabryce Snów, gdzie każdy ma szansę na sukces, a zwykłe historie zmieniają się w złoto. I nawet jeżeli są jakieś ciemniejsze strony, to okazują się one błahe w kontekście dobra, które historycznie dostarczył nam przemysł filmowy z LA (Quentin Tarantino lubi to – wiem). Z drugiej zaś strony równie chętnie maluje się Hollywood jako przerażającego Behemota. Potwora, który bezlitośnie pożera wszystkich uwikłanych w Fabrykę Snów. Nikt nie ma szans na ocalenie, bo nie obowiązują tu żadne zasady i wszystko kręci się wokół chciwości oraz władzy. Pisarze, filmowcy, twórcy gier czy komiksiarze opowiadając o Hollywood lubią sięgać po jedno z tych dwóch ekstremów, nie bawiąc się w niuanse. To napędza fabułę i robi odpowiedni klimat.
Brubaker i Phillips w swoim komiksowym „Zaćmieniu” wpisują się w tradycję przedstawienia Hollywood jako mrocznego piekła. Oczywiście po raz kolejny sięgają po kryminał noir i snują opowieść o Fabryce Snów końca lat 40. XX w. Elementy z których budują narrację są zgrane i doskonale znane: piękna blondynka, tajemnicze morderstwo, mroczna zagadka z przeszłości, dziura w pamięci, nałogi i przemoc. Kluczowe jest natomiast jaką konstrukcje z nich składają, bo jest ona naprawdę imponującą. Można by zbudować z tego kilka zupełnie oddzielnych opowieści: o wojnie, PTSD i wypaleniu twórczym; o komisji McCarthy'ego, złamanych życiach i przyjaźniach opartych na wzajemnym wykorzystywaniu się; o mechanizmach władzy i biznesu, które produkują prawdziwe potwory taplające się w bezkarności itd. To naprawdę świetna historia, bo Ed Brubaker genialnie umie w kryminały (o czym przekonałem się pierwszy raz czytając „Gotham Central”, gdzie - wraz z Gregiem Rucką - z opowieści o Batmanie zrobił rasowego, policyjnego proceduralna). Czuć tu, że on autentycznie kocha wszelkie opowieści o demonicznym Hollywood i pochłonął ich pewnie milion. Do tego genialne rysunki Seana Phillipsa które wydają się być kwintesencją noir. Super, że w Polsce „Zaćmienie” dostaliśmy w wypaśnym, zbiorczym wydaniu, bo dzięki temu mamy dostęp do jeszcze większej ilości graficznych smaczków – te wszystkie okładki, szkice, wielkoformatowe ilustracje podbijają frajdę z lektury. To jest naprawdę fantastyczny duet twórców i już się cieszę, że za chwilę będę zczytywał ich cykl „Fatale”, a w dalszych planach jest „Criminal”. A jeśli ktoś z Was nie miał jeszcze okazji przeczytać ich krótkiego, genialnego „Pulp” to niech szybko nadrabia zaległości.
Nie każdy komiks musi dekonstruować medium i nieść rewolucje w gatunku. „Zaćmienie” nie ma takich ambicji. Zamiast tego opowiada wciągającą historię, kreuje intrygujących bohaterów i dorzuca swoje trzy grosze w temacie ciemnej strony Fabryki Snów. Ja bardzo lubię taką soczystą, klimatyczną rozrywkę i oczywiście polecam „Zaćmienie”
Ale piszę o nim przede wszystkim dlatego, żeby podzielić się doświadczeniem równoległego wchłaniania różnych kulturalnych dóbr. Bo tak się złożyło, że obok lektury „Zaćmienia” oglądałem dokument „Złap i ukręć łeb” na HBO o sprawie Harveya Weinsteina (serial świetny, tak jak książka Ronana Farrowa pod tym samym tytułem) i jakoś mi się te narracje posplatały. To jednak jest przerażające gdy do realnego świata zaczynają przechodzić potwory wyjęte wprost z mrocznego mitu Hollywood. Przede wszystkim jednak na skutek tej dwutorowej konsumpcji zacząłem czytać „Zaćmienie” trochę wbrew autorom. Jakoś tak mimo woli wyciągnąłem sobie na wierzch wszystkie kobiety rozsiane po drugim planie i to przez nie wgryzałem się w fabułę komiksu. Śledziłem jak uwikłane są one w chory i krwiożerczy system rządzący Hollywood. Jak przegrywają beznadziejną walkę o własną podmiotowość, chowają się w cieniu, albo wchodzą w grę z mniejszymi i większymi drapieżnikami. W ten sposób zrobiło się jeszcze straszniej, bo zaczął mi się wyłaniać obraz Fabryki Snów, która od lat budowana jest z kobiecych ciał, zarówno tych żywych, jak i tych martwych. Warta miliardy dolarów maszynka do mięsa.

Mam wrażenie, że Hollywood w popkulturze funkcjonuje rozpięte pomiędzy dwoma mitami. Z jednej stronie jest to opowieść o magicznej Fabryce Snów, gdzie każdy ma szansę na sukces, a zwykłe historie zmieniają się w złoto. I nawet jeżeli są jakieś ciemniejsze strony, to okazują się one błahe w kontekście dobra, które historycznie dostarczył nam przemysł filmowy z LA (Quentin...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Prosto z piekła Eddie Campbell, Alan Moore
Ocena 8,3
Prosto z piekła Eddie Campbell, Ala...

Na półkach: ,

Ok, możemy sobie żartować, że Alan Moore zbzikował. Że rzuca kolejne klątwy na amerykańskie wydawnictwa i mylą mu się czary. Ale kurcze, ten koleś jest komiksowym geniuszem. To jak czuje on język tego medium, ile potrafi z niego wycisnąć, wygląda na interwencję sił wyższych (w jego przypadku być może nawet demonicznych). Właśnie przeczytałem „Prosto z piekła” i trudno mi pohamować entuzjazm. Ten komiks jest wybitny. To epickie studium na temat opowieści o Kubie Rozpruwaczu – prawie 600 stron w dużym formacie (z przypisami). Wyśmienita podróż do Londynu epoki wiktoriańskiej. Wsiąkłem.

Samym Kubą Rozpruwaczem nigdy jakoś specjalnie się nie interesowałem – znam tę opowieść, bo popkultura przerobiła ją już na milion sposobów. To taka postać która stoi sobie obok Sherlocka Holmesa, Doktora Jekylla, Draculi, Potwora Frankensteina itd. I niby jest bardziej przerażająca, bo oparta na faktach - ale tak naprawdę najbardziej fascynuje jej potencjał mitotwórczy. No i Moore wykorzystuje ten potencjał do stworzenia niezwykłej narracji. Z jednej strony unika schematów opowieści kryminalnych czy grozy i trzyma się historycznych faktów, a z drugiej jednak puszcza się poręczy i historię o seryjnym mordercy prostytutek zmienia momentami w wykład filozoficzno-okutystyczny, studium szaleństwa, opowieść o masonerii, pocztówkę z piekła (czyli z życia XIX wiecznej londyńskiej biedoty), traktat o pierwiastkach męskim i żeńskim walczących o władzę, wycieczkę tropem spaczonej architektury sakralnej, bezlitosny portret Rodziny Królewskiej, czy metanarrację o potrzebie opowiadania o Kubie Rozpruwaczu wciąż na nowo. Wszystko to jednak układa w zaskakująco uporządkowany i spójny sposób. Na zimno śledzimy całą tę historię morderstw, od jej korzeni, po krwawe owoce. I oczywiście wizja ta zbudowana jest na jednej z wielu torii, ale Moore przedstawił ją tak przekonująco, że od teraz będzie w mojej głowie obowiązującą.

Oczywiście ogromna siłą rażenia „Prosto z piekła” to też zasługa rysownika Eddiego Campbella. To jak zakreskował on wiktoriański Londyn to graficzne mistrzostwo. Jest naturalistycznie (chciałoby się napisać wulgarnie, gdy stoją przed oczami sceny seksu i przemocy), a przy tym emocjonalnie i symbolicznie. Jego miasto cały czas drży. Ludzie są brudni, brzydcy i odrażający – w sumie bez różnicy, czy reprezentują klasę wyższą, czy niższą. Dzięki kresce Campbella od pierwszych kadrów nie ma wątpliwości, że wszystko tu skończy się źle.

No i koniecznie przeczytajcie przypisy do tego komiksu. To trochę jak oglądać jego wersję z komentarzem reżyserskim. Moore konsekwentnie odsłania tam kolejne poziomy tej opowieści. A na deser czeka Was szalona, komiksowa nowela o powstawaniu kolejnych teorii na temat Kuby Rozpruwacza. Prawdziwy taniec łowców mew.

Ok, możemy sobie żartować, że Alan Moore zbzikował. Że rzuca kolejne klątwy na amerykańskie wydawnictwa i mylą mu się czary. Ale kurcze, ten koleś jest komiksowym geniuszem. To jak czuje on język tego medium, ile potrafi z niego wycisnąć, wygląda na interwencję sił wyższych (w jego przypadku być może nawet demonicznych). Właśnie przeczytałem „Prosto z piekła” i trudno mi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spider-Man: Niebieski Jeph Loeb, Tim Sale
Ocena 7,5
Spider-Man: Ni... Jeph Loeb, Tim Sale...

Na półkach: ,

Może to obciach się do tego przyznawać, ale lektura „Spider-mana. Niebieskiego” przyniosła mi autentyczną radości. Ten album był trochę jak bilet w przeszłość, dzięki któremu znów poczułem się jak trzynastoletni chłopiec, siedzący na kanapie i w kółko zczytujący zeszytówki od TM-semic, z przygodami Pajączka. „Niebieski” genialnie łapie fenomen popularności Spidera – bo niby chodzi o to, że efektownie okłada się on ze złolami w kolejnych kadrach, ale tak naprawdę największą tajemnicą i magnesem jest pytanie, jak to się dzieje, że Peterem Parkerem interesują się takie dziewczyny Gwen Stacy i Mary Jan Watson. Nie jego superbohaterskim alter ego, tylko właśnie samym Peterem. Nerdem i przegrywem. To jest bardzo ważne pytanie z perspektywy trzynastoletniego chłopaka.
No, ale dlaczego to działa na mnie, gdy jestem już starem chłopem? Wiadomo retro-sentymenty zawsze smagają. Fajnie jest sobie u uświadomić w jakie narracyjne pułapki dawałem się kiedyś łapać. Ale chodzi też o to, że scenarzysta Jeph Loeb poukładał to wszystko bardzo misternie. Mamy bowiem dorosłego Parkera, który po latach nagrywa audio wiadomość do swojej zmarłej pierwszej miłości (i wielki szacunek dla Loeba, że tworząc komiks o śmierci Gwen Stacy, samej jej śmierci nie pokazał i właściwie nie uwypukla roli jaką odegrał tutaj Spider). Peter próbuje zrozumieć to uczucie, ogarnąć jego młodzieńczą intensywność i poukładać, uszeregować w kontekście swojego życia. Może to łzawe, może to sentymentalne – ale przeprowadzone z wyczuciem i kłuje. Nie dajcie sobie wmówić, ze romanse są tylko dla dziewczyn. Opowieści o miłości potrzebują i trzynastoletni chłopcy i czterdziestoletni dziadersi.
Tak naprawdę jednak najważniejsze jest to, co dzieje się na trzech ostatnich stronach „Niebieskiego”. Oto w intymnej historii Petera i Gwen pojawia się Mary Jan i wychodzi na pierwszy plan. Krótka wymiana zdań wystarczy, by przekonać się jak MJ ważna jest we wszystkich historiach ze Spiderem. Jak wprowadza ład i porządek.

Może to obciach się do tego przyznawać, ale lektura „Spider-mana. Niebieskiego” przyniosła mi autentyczną radości. Ten album był trochę jak bilet w przeszłość, dzięki któremu znów poczułem się jak trzynastoletni chłopiec, siedzący na kanapie i w kółko zczytujący zeszytówki od TM-semic, z przygodami Pajączka. „Niebieski” genialnie łapie fenomen popularności Spidera – bo niby...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mity Cthulhu Alberto Breccia, Norberto Buscaglia, H.P. Lovecraft
Ocena 7,1
Mity Cthulhu Alberto Breccia, No...

Na półkach: ,

Z klasykami komiksu miewam czasami problem. To znaczy znam ich zasługi, wiem kogo powinienem poznać i oddać szacunek – no ale zazwyczaj się kończy tak, że lądują oni na mojej wirtualnej półce „kiedyś, jak będą jakieś ekstra fundusze, to wreszcie kupię i przeczytam”. Alberto Breccia i jego „Mity Cthulhu” pewnie również leżeliby tam w nieskończoność, gdyby nie fakt, że mam słabość do wszelkich adaptacji prozy H.P. Lovecrafta. Szczególnie po tym jak przeczytałem mangowe „W górach szaleństwa” Gou Tanabe i naszła mnie ochota sprawdzić jak to się robi w komiksowej Argentynie.
No i kurcze to był jak cios między oczy!
Wizualna strona tego komiksu rozsadziła moją wyobraźnię - Alberto Breccia był genialny! To niesamowite w jaki sposób potrafił równocześnie myśleć jak malarz i twórca komiksów- a jest to wyzwanie ekstremalne. U Brecci ważna jest faktura, płaszczyzna, znaczenie ma „ruch pędzla”. Kreska, aż wyrwa się w stronę opowiadania niefiguratywnego. Abstrakcja miesza się z kolażem, surrealizmem czy ekspresjonizmem. Przy tym nie jest to po prostu pusta zabawą formą, bo argentyński artysta nigdy nie zapomina, że to komiks i że ma historię do opowiedzenia. Wszystkie te wizualne sztuczki to tylko sposób, żeby pokazać sączące się do rzeczywistości grozę i szaleństwo. Patent na to, żeby uchwycić jak znany nam świat rozsypuje się na kawałeczki i odsłania się za nim kosmiczny koszmar. Wszystko to przy zachowaniu zasad komiksowego warsztatu. Grafiki mimo że z ducha malarskie, stworzone są tak, żeby dobrze wyglądały w druku. Mimo szaleństwa skomponowane są tak, żeby rozbudowywały narrację, a nie stały się tylko estetycznymi przeszkadzajkami w lekturze. Proporcje są tu idealne.
Fabularnie brak tu zaskoczeń, bo mamy do czynienia z trochę uproszczonymi klasycznymi opowiadaniami Samotnika z Providence. Prawie nie ma dialogów i cała historia toczy się w obrębie pozadymkowej narracji, co podczas lektury nasuwa skojarzenia z jakimiś wczesno-komiksowymi formami (z nieśmiertelnym „Koziołkiem Matołkiem” na czele). To też buduje nastrój i pasuje do tego typu opowieści grozy. Przede wszystkim jednak Breccia doskonale czuje Lovecrafta. Jego adaptacja oparta jest na bardzo pokrewnej, metafizycznej wrażliwości. Swoimi rysunkami opowiada o najbardziej pierwotnych lękach i najciemniejszych zakamarkach ludzkiego Id. W tym celu rozbija graficzną strukturę, zamaszyście rozsmarowuje ją po kadrach i układa chore kompozycje. Wsiąkłem w tę wizję po czubek głowy.
„Mity Cthulhu” Brecci to lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników prozy Lovecrafta i fanów dobrego komiksu. Serio naprawdę warto przeczytać ten album, jakby co nadrabiajcie! Ja tymczasem korzystając z częstych promocji od Non Stop Comics zdążyłem zamówić sobie „Morta Cindera” i „Perramusa” argentyńskiego Mistrza – no i oczywiście zapisać do jego fanklubu.

Z klasykami komiksu miewam czasami problem. To znaczy znam ich zasługi, wiem kogo powinienem poznać i oddać szacunek – no ale zazwyczaj się kończy tak, że lądują oni na mojej wirtualnej półce „kiedyś, jak będą jakieś ekstra fundusze, to wreszcie kupię i przeczytam”. Alberto Breccia i jego „Mity Cthulhu” pewnie również leżeliby tam w nieskończoność, gdyby nie fakt, że mam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biografia Leszka Kołakowskiego z jednej strony zostawia z pewnym niedosytem. Czytałem i miałem ochotę żeby Mentzel zadał kilka kluczowych pytań więcej, żeby parę razy mocniej „przycisnął” swojego bohatera. Z drugiej strony jednak ta książka, mimo swoich niedoskonałości, wciągnęła mnie potwornie. Dostałem to na co liczyłem: sporą dawkę historii, pewną dawkę filozofii, portret niezwykle intrygującego człowieka – a na deser, tak aktualną dzisiaj, zachętę do patrzenia ponad dychotomiami: prawica-lewica, konserwatyzm-liberalizm, wiara-ateizm. Od tego wszystkiego zachciało mi się strasznie czytać Kołakowskiego…

Biografia Leszka Kołakowskiego z jednej strony zostawia z pewnym niedosytem. Czytałem i miałem ochotę żeby Mentzel zadał kilka kluczowych pytań więcej, żeby parę razy mocniej „przycisnął” swojego bohatera. Z drugiej strony jednak ta książka, mimo swoich niedoskonałości, wciągnęła mnie potwornie. Dostałem to na co liczyłem: sporą dawkę historii, pewną dawkę filozofii,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tokyo Ghost Matt Hollingsworth, Sean Gordon Murphy, Rick Remender
Ocena 6,9
Tokyo Ghost Matt Hollingsworth,...

Na półkach: ,

"Tokyo Ghost" to płynne złoto, chrom i mięcho. Lubię Remendera za "Głębie" i "Deadly Class" ale tutaj dał jeszcze większego czadu. Jak w solidnym cyberpunku mamy tu sporo akcji, przemocy, kampu, brawury, postmodernistycznych gierek, bogatych złoli, wschodniej pop-mitologii, technologicznych szaleńców, prawdziwego romansu - i co najważniejsze nie zabrakło klasycznego przesłania, że istnieje nadzieja nawet dla świata, który nadziei już nie ma. Może to się wydawać trochę sztampowe, ale Remender świadomie gra ze schematami, wprowadzając przy tym trochę nowego w estetykę cyberpunkową. I ten powiększony format wydania. WOW! (dzięki Ci Non Stop Comics) Jest tu jeden taki double splash, który autentycznie zabrał mi dech. Oczywiście ogromna zasługa Murphy'ego, który ma dynamit w kresce.

"Tokyo Ghost" to płynne złoto, chrom i mięcho. Lubię Remendera za "Głębie" i "Deadly Class" ale tutaj dał jeszcze większego czadu. Jak w solidnym cyberpunku mamy tu sporo akcji, przemocy, kampu, brawury, postmodernistycznych gierek, bogatych złoli, wschodniej pop-mitologii, technologicznych szaleńców, prawdziwego romansu - i co najważniejsze nie zabrakło klasycznego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okładka „Pokory” to praca George'a Grosza. Za samo to ta powieść ma u mnie fory. Wszystko co dada ma u mnie fory. Od dadaistów tak naprawę zacząłem interesować się sztuką i to oni pokazali mi szaloną epokę początku XX w. Wtedy to rzeczywistość drżała w posadach, wszystko zaczynało być względne i – co szczególnie lubi powtarzać Twardoch – stary świat umarł, a nowy jeszcze nie zdążył się narodzić. Dadaiści łapali tego ducha czasu w swoje powykrzywiane formy i straszyli nimi zgnuśniałych mieszczan. Mam wrażenie, ze Szczepan też uwielbia tę epokę – tylko podczas gdy ja idealizuję sobie wariatów wydurniających się na scenie, w galeriach i w prasie, to Twardoch estetyzuje całe żelastwo, które wystaje z okopów i goni za duchem rewolucji, krążącym po Europie. I na początku lektury „Pokory” można odnieść wrażenie, że właśnie o tym jest ta powieść. O wojnie i rewolucji. Mogłoby tak być, bo w końcu słabość Twardocha do tematu rewolucji jest powszechnie znana. Daje o sobie znać w jego pisarstwie od samego (romansującego jeszcze z fantastyką) początku. Rewolucja fascynuje go jako byt wymykający się definicjom, chaotyczny i zawieszony w „poza czasie”. Dlatego jak najbardziej byłem gotowy na książkę Twardocha stricte o rewolucji – dostałem jednak coś innego.

„Pokora” to powieść, która zaskakująco często zmienia tempo i scenografię. Dzieje się to jednak bardzo płynnie. W sumie to dostajemy trochę takie „The best of Twardoch”. Z łatwością da się dojrzeć w tej powieści echa zarówno „Wiecznego Grunwaldu”, „Morfiny”, „Dracha”, „Króla” czy „Królestwa”. Oczywiście nie chodzi o to, że Szczepan kseruje sam siebie. Raczej wraca do motywów, tropów, które w literaturze go najbardziej pociągają. Tym razem jednak próbuje na to spojrzeć z jak najszerszej perspektywy. Najważniejszy przy tym wszystkim jest jednak fakt, że mało kto umie się tak pięknie powtarzać jak Twardoch. Bo niby na początku powieści kręciłem nosem na schematy i ograne dekoracje, bałem się nudy – a chwilę później byłem dwieście stron dalej i za nic w świecie nie chciałem przerywać lektury. Szczepan po prostu genialnie potrafi opowiadać historie. I możecie mówić, że jest efekciarski, że uprawia literacki popik - ja to wszystko kupuję z wielką przyjemnością. Z wielką ochotą daję się łapać we wszystkie narracyjne wnyki, które Szczepan na mnie zastawia, nawet jeśli wpadałem już w podobne wielokrotnie.

Twardoch uwielbia tworzyć „rozmazanych” bohaterów, takich w których nieustannie kotłują się różne tożsamości. Alois Pokora nawet na ich tle jest jednak postacią niezwykłą. U niego po prostu wszystko się nie zgadza. Stoi w permanentnym rozkroku między tożsamościami narodowymi (Ślązak, Niemiec, Polak), klasowymi (syn górnika, który właściwie przeciw swojej woli wspiął się po drabinie społecznej), politycznymi i do pewnego stopnia seksualnymi. Pokora bardzo chciałby zarzucić gdzieś kotwicę, przybić do stałego lądu, jednak wszelkie narracje okazują się zwodnicze. Wszędzie grunt się chwieje, przez co on zawsze ląduje na kolanach. Zawodzi go zarówno rodzina, miłość, wojna, szkołą, kościół, tradycja i rewolucja (w każdym kolorze). Przez co skazany jest tylko unosić się bezwładnie na falach, bez żadnego wpływu na kierunek w którym podąża.

Wydaje mi się, że kluczem do czytania tej powieści jest sposób, w jaki będziemy czytać samego Pokorę. Może on dla nas być postacią złamaną, pogruchotaną, wyzbytą wszelkiej woli mocy. Chorągiewką, która nagina się jak wiatr historii zawieje. Skazaną na porażkę, bo zbyt słabą, by być panem swojego losu. Postacią, która jest taką sumą naszych wszystkich strachów: że nie damy rady, że jesteśmy za słabi, że podejmuje jedynie złe decyzje. Moim zdaniem jednak dużo ciekawiej jest czytać Pokorę jako everymana. Jako lustro, w którym odbija się każdy z nas. Świat dookoła uprawia dziki teatr, konstrukty społeczne, filozofie, ideologie próbują nas przekonać, że możemy mieć na wszystko wpływ, że możemy zmieniać świat na lepsze, być podmiotami. Tak naprawdę jednak jesteśmy tylko workami mięsa, którymi rządzi przypadek. Jesteśmy skazani na porażkę bez względu na to, czy ubierzemy się w piórka konserwatyzmu, liberalizmu, socjalizmu itd. Nasza siła sprawcza, obietnice raju na ziemi czy też w niebie, są wielkim kłamstwem. Na tym poziomie „Pokora” bardzo ciekawie koresponduje z „Cudzymi Słowami” Wita Szostaka.

Po takiej lekturze najnowszej powieści Twardocha początek XX w. wydaje się trochę mniej szalony. Jest raczej boleśnie szczery w tej swojej chaotycznej i brutalnej naturze. Może ten moment gdy jeden świat umiera, a drugi nie zdąży się narodzić, to chwila gdy da się dojrzeć istotę rzeczywistości. Nieujarzmioną i bezlitosną. Z tej perspektywy lepiej też można zrozumieć dadaistyczny taniec, który w pierwszej połowie zeszłego wieku przetoczył się po Europie. No bo co nam pozostało, jak tylko stroić pozy, miny i gesty.

Okładka „Pokory” to praca George'a Grosza. Za samo to ta powieść ma u mnie fory. Wszystko co dada ma u mnie fory. Od dadaistów tak naprawę zacząłem interesować się sztuką i to oni pokazali mi szaloną epokę początku XX w. Wtedy to rzeczywistość drżała w posadach, wszystko zaczynało być względne i – co szczególnie lubi powtarzać Twardoch – stary świat umarł, a nowy jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie będę udawał, że stać mnie na krytyczną analizę „Cudzych słów” Wita Szostaka. Nie stać mnie i nie będę się za to wstydził. Przeczytałem tę książkę na jednym wdechu i zostawiła ona we mnie burzę emocji. To właśnie emocje były głównymi sensorami przy lekturze i za to też nie będę przepraszał. Co chwilę musiałem przerywać, by przeczytać komuś na głos jakiś fragment, żeby ten tekst mógł wystarczająco mocno wybrzmieć.

Przefiltrowałem tę książkę przez siebie, przez moje własne doświadczenia: ojcowskie, synowskie, przyjacielskie, miłosne. Przypomniałem sobie jak to było być studentem filozofii, jak to było być wpatrzonym w Mistrza (czy raczej Mistrzynię). Przypomniałem sobie o moich potrzebach, tęsknotach z tamtych lat, o młodzieńczym nienasyceniu. Żeby było jasne – nic z tego co opisał Wit Szostak mi się nie przytrafiło, nic nie było nawet blisko, ale i tak uruchamiało odpowiednie przyciski w mojej głowie. Włączało filmy ze starymi, dawno nieodtwarzanymi wspomnieniami. Przez to wszystko nie mam pojęcia jak tę książkę mogą odbierać inni – ale w sumie umiarkowanie mnie to obchodzi.

Przy tym jednak „Cudze słowa” to książka o zaskakująco prostej konstrukcji. Poznajemy w niej Benedykta – postać nieobecną, a przy tym centralną - poprzez opowieści jego bliskich. W ten sposób mamy kilku narratorów, właściwie to mamy kilka książek w jednej książce (bardzo się ucieszyłem, jak dostrzegłem w jednej z nich odbicie szostakowych „Chochołów”). Ta odrębność narracji, fakt, że każda z nich tworzy właściwie osobny świat, wydaje się być tu kluczowa. Bardzo czułem tu ducha levinasowskiego, tę mrożącą inność Nieskończonego, tę ostateczną odrębność każdego Domostwa. A może to we mnie ten Levinas cały czas zalega i wychodzi na wierzch przy każdej lekturze Szostaka.

Oczywiście wiem, że tych nawiązań, zapożyczonych literackich fundamentów w „Cudzych słowach” jest więcej. Szostak znów bawi się żonglowaniem motywami, składa hołdy zapomnianym mistrzom pióra i rozkłada mity na czynniki pierwsze. Ale nie chce mi się tropić tych wszystkich śladów. Po co szukać ziaren rozsypanych dla innych. Ja te przeznaczone dla mnie odnalazłem bez wysiłku, na poziomie emocji.

To nie jest tak, że to jest lektura idealna. Niektórzy narratorzy mnie drażnili, czasem potykałem się o banał, albo schemat. Ale mam wrażenie, że ta niedoskonałość została wpisana w formulę „Cudzych słów”. Niedoskonałe słowa, niedoskonali narratorzy, niedoskonała historia. Wyjątkowa książka.

Przede wszystkim jednak zaskoczyło mnie jak smutna jest ta powieść, jak bezlitośnie szczera. Opowiada o nieuniknionej porażce, która czeka na końcu każdej podróży, na końcu każdych poszukiwań, na końcu każdej próby uporządkowania świata. A może wcale tam tego nie ma? Może ten smutek jest tylko we mnie, a „Cudze słowa” tylko wydobyły go na powierzchnię. To dopiero byłoby najgorzej.

„Cudze słowa” to jedna z najlepszych książek jaką czytałem w tym dziwnym roku.

Nie będę udawał, że stać mnie na krytyczną analizę „Cudzych słów” Wita Szostaka. Nie stać mnie i nie będę się za to wstydził. Przeczytałem tę książkę na jednym wdechu i zostawiła ona we mnie burzę emocji. To właśnie emocje były głównymi sensorami przy lekturze i za to też nie będę przepraszał. Co chwilę musiałem przerywać, by przeczytać komuś na głos jakiś fragment, żeby...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mister Miracle Mitch Gerads, Tom King
Ocena 8,1
Mister Miracle Mitch Gerads, Tom K...

Na półkach: ,

Mówcie sobie co chcecie, ale "Mister Miracle" od Toma Kinga to komiksowe arcydzieło. Koniec i kropka. Już słyszę te pomurniki popkulturowych malkontentów: "Ludzie ile można dekonstruować ten topos superbohaterów...", "Anglicy zrobili to ponad 30 lat temu...". No ale w tym leży moc tych opowieści superbohaterskich, że zbudowane są one na klasycznych, mitologicznych fundamentach i im głębiej kopiesz tym więcej dobra wyciągasz.

Tom King należy do tego pokolenia twórców, którzy wychowali się na komiksach które potrafią być samoświadome, metanarracyjne i demaskujące. Historiach gdzie bohaterowie wcale nie są czarno-biali, nawet jeśli czytelnicy bardzo by o tym marzyli. Dlatego za dekonstrukcje trykociarzy King bierze się od zupełnie innej strony. Przede wszystkim odziera swojego Mister Miracle z wszelkiego patosu, a przy tym nie popada w farsę, tylko stawia na opowieść obyczajową. Mamy zatem bohatera wyjętego z mitologicznego panteonu Jacka Kirbiego, który mimo, że jest bogiem jest też zwykły, szary, codzienny. King stopił tu w jedno superbohaterskie akcje, ze starciami w ramach wiecznej wojny, małżeńskimi sprzeczkami, wyzwaniami młodych rodziców i próbą poradzenia sobie z przeszłością. Zrobił to przy tym z taką świeżością i lekkością, że każdą stronę ma się ochotę jak najdłużej smakować. Wielka w tym też zasługa Mitcha Geradsa, który graficznie podkręcił ten album na maksa. Sprawił, że nieustannie on drga, miga i odbija światło.

Przede wszystkim jednak "Mister Miracle" od Toma Kinga to opowieść o miłości i ojcostwie (i tu mnie ma, mnie dużo więcej nie trzeba). No i o uciekaniu, nie zapominajmy o uciekaniu od życia.

To nie jest komiks który ma ambicje zmienić wasze spojrzenie na świat. To po prostu świetnie skrojona opowieść bazująca na mitycznych toposach, ale przy tym na wskroś współczesna i aktualna. Bez patosu, bez zadęcia po prostu w punkt. Jest w szoku, że tyle można wycisnąć z tak spranej marki jak DC. Dobrze się tak miło zaskoczyć.

Mówcie sobie co chcecie, ale "Mister Miracle" od Toma Kinga to komiksowe arcydzieło. Koniec i kropka. Już słyszę te pomurniki popkulturowych malkontentów: "Ludzie ile można dekonstruować ten topos superbohaterów...", "Anglicy zrobili to ponad 30 lat temu...". No ale w tym leży moc tych opowieści superbohaterskich, że zbudowane są one na klasycznych, mitologicznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To chyba pierwsza "1" jaką stawiam w LC ale aa książka jest po prostu okropna! Okropna, okropna, okropna! Podczas lektury strzelałem piorunami z oczu. Autor nawet nie próbuje udawać analizy krytycznej tematu. Kompletny brak jakiegokolwiek głębszego namysłu. Dostajemy suche fakty, krótkie biografie, streszczenia fabuł, masę cytatów wyrwanych z kontekstu oraz maksymalnie nachalną promocję gry, która niebawem ma nadejść. W kółko kręcimy się w temacie kilku książek, filmów, komiksów i gier, na dodatek dla ułatwienia autor przyjął baaardzo szeroką definicję cyberpunku. W kontekście Polski pisze przede wszystkim o CD Projekt i raz wspomina Przybyłka jako autora serii książek na podstawie której stworzono grę planszową (sic!) Serio, hasło "Wiedźmin" i Sapkowski pada tu kilkadziesiąt razy, a np. Dukaj i "Czarne Oceany" ani razu... Kurcze w 2020 roku Cyberpunk zasługiwał na zdecydowanie lepszą publikację.

To chyba pierwsza "1" jaką stawiam w LC ale aa książka jest po prostu okropna! Okropna, okropna, okropna! Podczas lektury strzelałem piorunami z oczu. Autor nawet nie próbuje udawać analizy krytycznej tematu. Kompletny brak jakiegokolwiek głębszego namysłu. Dostajemy suche fakty, krótkie biografie, streszczenia fabuł, masę cytatów wyrwanych z kontekstu oraz maksymalnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Berserk. Spowiednik” to drugi tom cyklu Pawła Majki. Jest to jednak odrębna historia i spokojnie może być ona czytana bez znajomości poprzedniej części. Na kartach tej książki apokalipsa jest przede wszystkim kanwą do opowiedzenia wciągającej, przygodowej historii. Mamy tu do czynienia z pełnokrwistą literaturą gatunkową, przy czym Majka, jako doświadczony pisarz, który „zjadł zęby” na fantastyce, potrafi eksperymentować na popkulturowych schematach i wyciskać z nich maksimum esencji.

Nietypowa jest u niego już sama apokalipsa, przybiera ona postać nagłego ataku krwiożerczego szału, który w jednym momencie dotyka wszystkich dorosłych ludzi na świecie. I wprawdzie nie ma tu motywu „wstawania z grobu”, ale zachowanie zarażonych ma wiele punktów stycznych z obrazem zombie, jaki znamy z kultury masowej. Cykl „Berserk” opiera się jednak na znaczącym przełamaniu schematu gatunkowego. Oto bowiem apokalipsa, tak jak niespodziewanie się pojawiła, tak też nagle mija. Bohaterów Majki poznajemy tuż po tym, gdy budzą się z dziwnego, morderczego transu i muszą mierzyć się z faktem, że sami przyczynili się do upadku cywilizacji, jaką znali. Z jednej strony powinni jak najszybciej zająć się odbudowywaniem świata i międzyludzkich relacji, a z drugiej - muszą jakoś poradzić sobie z faktem, że przez kilka tygodni byli bezmyślnymi mordercami i kanibalami. I odpowiedzieć na pytania, czy to, że nie pamiętają swoich grzechów, zwalnia ich z odpowiedzialności i - przede wszystkim - czy ten stan może się powtórzyć.

Bohatera drugiego tomu cyklu Majki apokaliptyczny szał dopada chwilę po wyjściu z więzienia. Po ocknięciu się z amoku, wyrusza do Częstochowy, by odnaleźć nigdy nie widzianego syna. Tutaj trafia na dziwną religijną wspólnotę. Jej charyzmatyczny przywódca związany jest z klasztorem jasnogórskim i skrywa pewną tajemnicę, wokół której osnuta jest oś fabularna powieści. Czytając „Spowiednika”, frajdę z pewnością będą mieli miłośnicy dobrze skrojonej, dynamicznej akcji. Jednak Majka nie zatrzymuje się na tym poziomie i w tle przekonująco snuje opowieść o tym, że człowiek ma wielką potrzebę życia w stadzie. Że nawet traumatyczne doświadczenie, które podaje w wątpliwość wszelkie relacje międzyludzkie, nie jest w stanie zatrzymać naszej potrzeby łączenia się w grupy społeczne.

„Berserk. Spowiednik” to drugi tom cyklu Pawła Majki. Jest to jednak odrębna historia i spokojnie może być ona czytana bez znajomości poprzedniej części. Na kartach tej książki apokalipsa jest przede wszystkim kanwą do opowiedzenia wciągającej, przygodowej historii. Mamy tu do czynienia z pełnokrwistą literaturą gatunkową, przy czym Majka, jako doświadczony pisarz, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jacek Dehnel jest na polu literatury gatunkowej gościem - częstym, ale jednak tylko gościem. Schematy, standardy kultury popularnej są dla niego pretekstem do zabawy i punktem wyjścia. Apokalipsa w „Ale z naszymi umarłymi” rozpoczyna się cicho, trochę na marginesie. Gdzieś pod Krakowem zdemolowano parę grobów. Później znaleziono kilku martwych, którzy powstali z mogił i nie bardzo było wiadomo, co z nimi zrobić. Wydawali się nieszkodliwi, bez celu krążąc po świecie. Szybko jednak całe to zjawisko zaczęło narastać jak kula śnieżna, a scenariusz zombie apokalipsy coraz bardziej przypomina ten, który doskonale znamy z popkultury.

Dehnel umiejętnie bawi się tu figurą zombie. Żywe trupy to homogeniczna większość, która chce pożreć wszystko, co odmienne. Zmarli, pchani jakimś nieodgadniętym przymusem, za wszelką cenę starają się narzucić swoje prawa żywym. Na początku jednak wydają się działać zaskakująco selektywnie - oszczędzają Polaków, a ich ofiarami padają jedynie przedstawiciele innych narodów. To oczywiście okazuje się być wodą na młyn dla wszystkich lokalnych „patriotów” i wyznawców teorii o wyjątkowej roli naszego kraju w dziejach ludzkości. I to właśnie ten metaforyczny potencjał absurdalnego sojuszu środowisk narodowo-katolickich z krwiożerczą hordą zombie interesuje autora najbardziej. Dehnel wykorzystuje apokalipsę zombie, by dodać swój głos w dyskusji o polskości i Polsce. Rysuje przed nami czarne scenariusze, jako że wciąż karmimy swoje historyczne traumy i romantyczne mity o przypisanej narodowi wielkości. Uprzedza, że możemy zostać pożarci (w przenośni i dosłownie) przez kult przeszłości i fałszywie rozumianą dumę narodową.

W „Ale z naszymi umarłymi” apokalipsa szybko zmienia się jednak w groteskę. To niestety częste, gdy autor „głównonurtowy” sięga po motywy fantastyczne. Na szczęście zupełnie na serio pisana jest warstwa obyczajowa tej historii. Dehnel sprawnie odmalował zwykłych, zagubionych bohaterów - mieszkańców jednej z krakowskich kamienic - którzy muszą poradzić sobie z narastającym zagrożeniem. Uchwycił moment, w którym powszechne problemy związane z pracą, rodziną, miłością, życiem społecznym i różnicami klasowymi, wyparte zostają przez pierwotny lęk i próbę przeżycia za wszelką cenę. Dzięki temu w tej książce coś dla siebie znajdą zarówno miłośnicy gatunkowej prozy postapokaliptycznej, szukający pełnokrwistych bohaterów stawiających czoła końcowi świata, jak i krytycy chcący widzieć w apokalipsie zombie przestrogę przed wzrostem nastrojów nacjonalistycznych i agresji w debacie publicznej.

Jacek Dehnel jest na polu literatury gatunkowej gościem - częstym, ale jednak tylko gościem. Schematy, standardy kultury popularnej są dla niego pretekstem do zabawy i punktem wyjścia. Apokalipsa w „Ale z naszymi umarłymi” rozpoczyna się cicho, trochę na marginesie. Gdzieś pod Krakowem zdemolowano parę grobów. Później znaleziono kilku martwych, którzy powstali z mogił i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sięgając po „Siłę” Naomi Alderman nie do końca wiedziałem czego się spodziewać. Łatka „feministycznej dystopii na czasy #metoo” i okładkowe błogosławieństwo Margaret Atwood z jednej strony zachęcały, a z drugiej budziły obawy, że po raz kolejny wchodzimy do tej samej rzeki. Dodatkowo, jak zawsze gdy ktoś próbuje mi sprzedać „prozę z kluczem”, włączyły mi się obawy, że będzie za bardzo... Za dużo zaangażowania, misji i poprawiania świata. Na całe szczęście „Siła” okazała się przede wszystkim doskonałą prozą fantastyczną, która równie dobrze odnalazłaby się w prestiżowej serii „Uczta Wyobraźni” Wydawnictwa Mag (no może tylko jakaś żyłka pękłaby prawej stronie fandomu).

Oto bowiem Alderman prezentuje wizję alternatywnego świata, gdzie nagle i niespodziewanie większość kobiet dostaje elektryczną supermoc. Ta sytuacja, wyciągnięta jakby z pulpowego czytadła, natychmiast odmienia bieguny rzeczywistości, bo oto żeńska część ludzkości otrzymała oręż, który nie tylko pozwala jej się skutecznie bronić, ale także dominować i tłamsić. Oczami kilku bohaterek (i jednego bohatera) obserwujemy - w dłuższej perspektywie czasowej - jak świat się zmienia. Ponieważ każda z tych postaci startuje w różnych miejscach i odgrywa inną role w tej opowieści (ktoś tu rozgrywa karty, ktoś dokumentuje przemiany, ktoś po prostu stara się dostosować) zaczyna nam się tworzyć naprawdę szeroki obraz przeobrażającego się świata. Autorka świetnie pokazuje, że płeć kulturowa to kolejny społeczny konstrukt, który stara się budować porządek na bazie dominacji i agresji. Obojętnie kto jest tym dominującym, nakręcona w ten sposób spirala przemocy zawsze prowadzi do katastrofy.

Przy tym wszystkim Alderman nie zapomina, że najważniejsza w literaturze fantastycznej jest dobra historia i wyraziści bohaterowie. Autorka nie boi się schematów prozy popularnej, co więcej wyciska z nich naprawdę wiele – dzięki czemu „Siłę” czyta się dobrze i wartko. Jest tu trochę sensacji, thrillera, ale równie sporo opowieści obyczajowej. Jeśli ktoś spodziewał się, że ta książka będzie kolejną „feministyczną biblią” pełną akademickich rozważań może być zawiedziony. Natomiast jeśli ktoś szuka mądrej i dobrze napisanej historii o tym jak poczucie siły i władzy deprawuje, znajdzie ją u Alderman.

Sięgając po „Siłę” Naomi Alderman nie do końca wiedziałem czego się spodziewać. Łatka „feministycznej dystopii na czasy #metoo” i okładkowe błogosławieństwo Margaret Atwood z jednej strony zachęcały, a z drugiej budziły obawy, że po raz kolejny wchodzimy do tej samej rzeki. Dodatkowo, jak zawsze gdy ktoś próbuje mi sprzedać „prozę z kluczem”, włączyły mi się obawy, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Przygody Stasia i Złej Nogi" to komiks absolutnie wybitny! Niewielki, kwadratowy format, niecałe sto stron, a mieszczą się tu przejmujące historie o niepełnosprawności, chorobie, dzieciństwie, dorastaniu, rodzicielstwie, miłości, samotności, smutku i małych radościach. Wszystko prosto napisane, ale przy tym niezwykle przejmująco. Co więcej narysowane, jest to tak, że ktoś nieobyty z komiksami od razu ma obraz siły tego medium. Bo cała moc tego albumu jest właśnie ukryta w przeplataniu się dwóch narracji słownej i obrazkowej. "Przygody Stasia..." powinny w trybie natychmiastowym stać się lekturą obowiązkową w klasie VI! Czy jest już jakaś petycja w tej sprawie? Można ją gdzieś podpisać? A może trzeba z pochodniami iść pod Ministerstwo Edukacji?

"Przygody Stasia i Złej Nogi" to komiks absolutnie wybitny! Niewielki, kwadratowy format, niecałe sto stron, a mieszczą się tu przejmujące historie o niepełnosprawności, chorobie, dzieciństwie, dorastaniu, rodzicielstwie, miłości, samotności, smutku i małych radościach. Wszystko prosto napisane, ale przy tym niezwykle przejmująco. Co więcej narysowane, jest to tak, że ktoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałem "Poniewczasie" i czuje się jakby ktoś zamknął mnie na tydzień w hali i kazał bez przerwy grać w kosza. Z jednej strony super, bo wiadomo kosz, a dodatkowo moja drużyna wygrała i udało mi się rzucić decydujące punkty, z drugiej zaś teraz leżę na parkiecie bez sił i próbuję złapać oddech. Bo za każdym razem gdy byłem zmęczony i chciałem odpocząć pojawiał się trener-sadysta i krzyczał na mnie: "Nie wymiękaj! Nie ma spania! Trzeba się przekraczać! O to chodzi żeby bolało!". No i to chyba nie były rozgrywki mojej ligi. Ja raczej amator. Arystotelesa czytałem jakoś dwadzieścia lat temu i nie bardzo mi się podobało, "Odyseję" i "Iliadę" znam tylko z fragmentów, a dobrego oberka bym nie rozpoznałbym, nawet gdyby sam podszedł do mnie i zaczął łasić mi się do nóg. O Brunonie Schulzu nawet nie wspominam. No ale starałem się, nadrabiałem entuzjazmem i twardą postawą na boisku. Podsumowując nie bardzo wiem, co właściwie mnie spotkało, ale podobało mi się. "Poniewczasie" to taki dziennik/niedziennik, właściwie dwa dzienniki/niedzienniki. W tym dzienniku (dziennikach) swoista powieść/niepowieść. Albo nie, albo to wszystko maskarada, która skrywa pod sobą esej o pisaniu, tworzeniu powieści. Uff... Dodatkowo dla zatwardziałych fanów Wita Szostaka jest tam pełno fanserwisu. Nawiązania, crossovery, finałowe eventy. Chyba nie mogę powiedzieć, że to moja ulubiona książka Wita, ale z pewnością zostanie ona ze mną na długo. Długo jeszcze będę ją trawił, rozmyślał.

Przeczytałem "Poniewczasie" i czuje się jakby ktoś zamknął mnie na tydzień w hali i kazał bez przerwy grać w kosza. Z jednej strony super, bo wiadomo kosz, a dodatkowo moja drużyna wygrała i udało mi się rzucić decydujące punkty, z drugiej zaś teraz leżę na parkiecie bez sił i próbuję złapać oddech. Bo za każdym razem gdy byłem zmęczony i chciałem odpocząć pojawiał się...

więcej Pokaż mimo to