Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , , ,

Kryminałów czytuję mało, bo mam naprawdę wysokie wymagania co do nich. Jest jedynie kilku autorów, po których sięgam w ciemno, bo wiem, że mnie nie rozczarują. Do tej pory Remigiusz Mróz był jednym z takich pisarzy. Cykl z Gerardem Edlingiem to jeden z moich ulubionych. Widząc czwarty tom prawie skakałam z radości. Kabalista zapowiadał się dobrze, a już dawno nie spotkałam książki, którą czytałoby mi się tak źle.

Sprawa w Kabaliście dotyczy Gerarda osobiście. Nie spodziewałam się tego, a przez to on stracił swój urok i analityczny umysł, miotając się jak niedźwiedź w klatce. Nie przypadło mi to zbyt do gustu, bo przez to nie był już tym samym człowiekiem, który tak mnie uwiódł w poprzednich tomach. Pomijając już kwestię głównego bohatera, który do tej pory był największym atutem tego cyklu, fabuła jest niesamowicie pokręcona. I gdyby ktoś mnie zapytał, czy domyśliłam się kto za tym wszystkim stoi... Pół na pół.

Sprawa Kabalisty jest bardzo naciągana. Mam wrażenie, że tym razem autor przedobrzył. Tak długo chciał dawkować napięcie, że wyciekło ono przez rozszczelnione okno. Nie biło mi szybciej serce, nie martwiłam się o Gerarda ani o jego syna. Nie czułam strachu, nie czułam kompletnie nic. Zwykle czytając książki Remigiusza Mroza nie mogę się oderwać. Nie mogę przestać się śmiać, a radość przeplata się z zmartwieniami i grozą. Tym razem jestem rozczarowana.

Nazywając rzeczy po imieniu: najnowszy Gerard Edling nudzi i mam nadzieję, że - jeśli jakimś cudem się pojawi kolejny tom - kontynuacja będzie dużo lepsza. Biorąc pod uwagę relacje naszego głównego bohatera i Małgorzaty Rosy autor powinien zacząć tworzyć romanse. Obawiam się tylko, że mogłyby być dość kiepskie, chociaż ten między Chyłką a Kordianem jest majstersztykiem. Nie mam zamiaru spisywać Remigiusza Mroza na straty, bo każdy może mieć gorszy czas, ale nie niszczcie sobie wyobrażenia o Gerardzie Kabalistą.

Zakończenie miało być pewnie wstrząsające i niepewne, ale dostrzegłam tutaj pewne podobieństwa do Sherlocka Holmesa i nie mam zamiaru nic z góry zakładać. Szczególnie, że znam bardzo dobrze już twórczość Mroza i wiem, jak lubi grzebać w zaświatach. Przyznam jednak, że gdy zobaczę zapowiedź piątego tomu Gerarda Edlinga poczuję pewien niesmak. Trzeba umieć kończyć serie z klasą, a tutaj więcej słów nie potrzeba.

Nigdy tak długo nie czytałam żadnej książki Mroza i chyba muszę trochę obniżyć moje oczekiwania względem tego nazwiska. A szkoda, bo jestem wierna jego twórczości od przeczytania Parabellum w 2014 roku. Trzymam kciuki, by kolejna premiera tego autora była odległa i przełożyła się na jakość.

Kryminałów czytuję mało, bo mam naprawdę wysokie wymagania co do nich. Jest jedynie kilku autorów, po których sięgam w ciemno, bo wiem, że mnie nie rozczarują. Do tej pory Remigiusz Mróz był jednym z takich pisarzy. Cykl z Gerardem Edlingiem to jeden z moich ulubionych. Widząc czwarty tom prawie skakałam z radości. Kabalista zapowiadał się dobrze, a już dawno nie spotkałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Mało jest już książek, z którymi obecnie mogę się utożsamić. Nie ma zbyt dużo autorów, którzy chętnie tworzą historię o matkach i problemach, z którymi się borykają. XXI wiek rządzi się swoimi prawami, świat nigdy tak gwałtownie się nie rozwijał, a z każdym kolejnym dniem znika wszystko to, co do tej pory znałam. Lucie Yi NIE jest romantyczką to powieść, która jest nowoczesna do bólu. Jest w niej wszystko to, co dla naszych dzieci będzie codziennością. Równocześnie daje nadzieję, że skoro starsza ode mnie Lucie odnalazła się w tym świecie to i ja dam radę.

"Lucie Yi chce mieć dziecko. Jest pewna swojej decyzji. Nieważne, że jest samotna, że ma 37 lat, że nie pozbierała się jeszcze po bolesnym rozstaniu z narzeczonym.

Nieważne, że przełożeni z pracy nie będą zachwyceni jej postawą. Nie liczy się również to, że jej konserwatywna rodzina (a także reszta społeczeństwa Singapuru) jest nieprzygotowana na niezamężną kobietę, która chce zostać matką…

Zegar biologiczny tyka, więc Lucie postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Zapisuje się na stronę internetową poświęconą współrodzicielstwu, aby znaleźć odpowiedniego partnera. Wybiera najlepszego kandydata i… zachodzi w ciążę.

Jednak ten w teorii idealny, racjonalny i platoniczny układ zaczyna się komplikować. Burza hormonów, pojawienie się byłego narzeczonego, który za wszelką cenę chce ją odzyskać, oraz kiełkujące uczucie do przyszłego ojca dziecka sprawiają, że Lucie musi podjąć decyzję, komu odda swoje serce i z kim zwiąże swoją przyszłość."
ŹRÓDŁO OPISU: TANIAKSIAZKA.PL

Lucie jest tak rzeczywistą bohaterką, że nie da się jej nie polubić już na samym początku. Poznajemy ją w sklepie z akcesoriami dla dzieci, gdzie staje się dla niej jasne, że bardzo chce zostać mamą. Jest wychowana w bardzo konserwatywnej rodzinie, więc poszukiwanie na to sposobu innego niż tradycyjny wydaje się jej być czymś nienaturalnym, ale gdy decyduje się na ideę współrodzicielstwa sprawa mocno rusza do przodu. Przyznam, że byłam bardzo zaskoczona istnieniem takiego rozwiązania. Z pewnością jest bardzo nowoczesną opcją, bo wcześniej o niej nie słyszałam. W Singapurze społeczeństwo jest bardzo nastawione na tradycję, więc mogę się tylko domyślać ile odwagi miała w sobie Lucie decydując się na taki krok.

Przyznam, że bardzo mocno skupiłam się na wątku współrodzicielstwa i mogłabym paść na kolana przed Lauren Ho za przedstawienie ciąży w sposób tak realny. Wszyscy widzimy te małe, słodkie bobaski zalewające nas niewinnymi uśmiechami z każdej strony, a mało kto myśli o tym, jak te miesiące, gdy działo produkuje owe dziecko, mogą wykończyć kobietę. Psychicznie i fizycznie. Czy wypada wtedy narzekać? Płakać z bezsilności? Przyszła matka powinna być wdzięczna za sam fakt ciąży i najlepiej zniknąć ze społeczeństwa, po czym powrócić niczym motyl razem z cudownie pachnącym potomkiem. Nie ma nic bardziej irytującego niż takie generalizowanie sytuacji.

"Ale dlaczego tak trudno było mówić otwarcie o ważnych sprawach, skąd ta skłonność do ukrywania się, kiedy uwodzimy?"

W tej książce wszystko wygląda tak, jak w rzeczywistości. Nie ma tutaj przekłamanych i nienaturalnych zachowań. Najlepsza przyjaciółka Lucie odsuwa się od niej, bo dziecko zaprząta cały jej umysł. Druga przyjaciółka - matka nowonarodzonych trojaczków - ma dosyć niewyspania i ciągłego zmęczenia, a równocześnie nie potrafi zostawić ich tatusiowi bez zamartwiania się o to, czy da radę. Mamy też firmę, która spycha ciężarną kobietę - odnoszącą spore sukcesy - na bok, przez samo istnienie jej brzuszka. Brzmi realnie?

Dużo pojawia się tutaj również o rodzinie, która próbuje narzucić swoje idee i sposób patrzenia na świat. Trzeba przyznać Lucie, że znosi to w sposób niewiarygodnie cierpliwy i dyplomatyczny. Każdy jednak ma swoje granice, a toksyczna relacja naszej bohaterki z matką i ojcem jest czymś, co każdy najchętniej wyrzuciłby ze swojego życia. Rodziny się jednak nie wybiera, prawda? A życie Lucie jest ciągle pełne zwrotów akcji. Przy lekturze książki Lauren Ho nie można się nudzić. Jesteście ciekawi związku, w którym to kobieta zarabia więcej i jak na to zapatruje się mężczyzna? Albo jak ludzie oceniają niezamężną, ciężarną Lucie? To książka dla Was.

Nie mogło zabraknąć jeszcze wątków romantycznych. Walka między sercem a rozumem toczy się w Lucie nieustannie. Próbowałam postawić się w jej sytuacji i aż przeszły mnie ciarki. Chyba jednak lubię to moje nudne życie i - chociaż jestem dziesięć lat młodsza od głównej bohaterki - nie mam już sił na takie życiowe perturbacje. Lucie Yi NIE jest romantyczką podobało mi się niesamowicie właśnie dzięki temu. Mogłam docenić to, co mam i spędzić czas poznając całkiem inną kulturę. Ta przygoda na dalekim kontynencie była wspaniała. Jestem już pewna, że chciałabym poznać więcej twórczości tej autorki. Ma bardzo otwarty umysł i w jej książce znajdziemy dosłownie wszystko. Niektórzy czytelnicy - ci mniej tolerancyjni - mogą niekiedy krzywić się na tak oryginalnych bohaterów, ale mając otwarty umysł można się w tej historii zakochać. Tak po prostu, po ludzku.

Mało jest już książek, z którymi obecnie mogę się utożsamić. Nie ma zbyt dużo autorów, którzy chętnie tworzą historię o matkach i problemach, z którymi się borykają. XXI wiek rządzi się swoimi prawami, świat nigdy tak gwałtownie się nie rozwijał, a z każdym kolejnym dniem znika wszystko to, co do tej pory znałam. Lucie Yi NIE jest romantyczką to powieść, która jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zaczynam swój prywatny maraton książek obyczajowych i lekkich. Mam ochotę poczytać coś, co poprawi mi humor, choćby było nawet nieprawdopodobnie romantyczne. Sięgnęłam najpierw po Zamruczę Ci, bo zaintrygowało mnie opisem - których zwykle nie czytam, więc cieszę się, że tym razem to zrobiłam. Jestem bardzo zaskoczona, że nie jest to książka jednotomowa, ale nie mogę się już doczekać kontynuacji.

Polubiłam Paulinę od samego początku. To jedna z tych postaci, które swoim charakterem podbijają serca. Jest bardzo nieświadoma swojej urody, zna swoją wartość i nie daje się traktować jak jednodniową zabawkę. Początkowa jej relacja z Grzegorzem nie zapowiadała ani nic oryginalnego, ani nic ciekawego, ale ostatecznie okazało się, że to jedna z lepszych książek obyczajowych, jakie czytałam w życiu.

"Czasami ludzie potrzebują adrenaliny, odskoczni. Czasami lubią widzieć iskrę pożądania w oczach obcej osoby. Czasami coś zwyczajnie się wypala. Rutyna, wspólne mieszkanie, codzienność. Prościej jest zdradzić, niż przyznać się, że to nie to."

Chociaż mamy tutaj typowego faceta, który myśli jedynie o tym, jak zaciągnąć każdą spotkaną kobietę do łóżka to Agata Bieńko tak pokierowała swoją historię, że ciężko przewidzieć wszystkie wydarzenia. Grzegorz ma bardzo ciekawe życie - nie zgadniecie na pewno, gdzie pracuje, ale pieniędzy ma jak pingwiny lodu i trwoni je lekką ręką. Paula zaś stara się utrzymać na powierzchni swoją firmę i nawet nie zwraca uwagi na bogactwo Grzesia, które jest trochę przekłamane, bo ten zawód nie przynosi tak dużych funduszy... No ale kto by się czepiał.

Na okładce obiecana jest nam komedia erotyczna i wszystko to dostajemy. Po prostu płakałam ze śmiechu, a wątki dla dorosłych również się tu pojawiają. Grzegorz i jego znajomy wyrażają się niewybrednym językiem, pojawiają się przekleństwa, niepozostawiające dużo wyobraźni opisy kobiecych ciał... Nie przeszkadza to jednak w niczym, nie jest infantylne, idealnie wtapia się w fabułę i nie jest wymuszone. Bardzo ciężko znaleźć dobrą polską książkę. Wiele z nich po prostu czytam z zażenowaniem i nie są one zbyt dobrze napisane. I tutaj przychodzi Agata Bieńko i rozwala swoim Zamruczę Ci system.

"Skąd mam wiedzieć, że spotkałam kogoś, komu mogę zaufać? I skąd mam wiedzieć, że ten ktoś kocha mnie tak mocno, że nigdy nie nawali? Kiedy patrzę wstecz, nie widzę okresu, w którym byłabym pewna mężczyzny. Były związki, związki porażki, kiedyś normalne też były, ale nigdy tak naprawdę nie miałam pewności. Więc czy taka prawdziwa miłość w ogóle istnieje?"

Pojawia się tu też sporo wątków dotyczących wiary w przesądy i przekleństwa. Dodaje to tej książce takiej magii, która dodatkowo idealnie dopełnia całą historię. Już wiem, że kontynuacja będzie równie doskonała, bo takiego zakończenia się nie spodziewałam. Trochę się zdenerwowałam, że będę musiała na tom drugi poczekać, bo najchętniej wzięłabym go do ręki już... Ale później wszystko będzie smakować jeszcze lepiej.

Zaczynam swój prywatny maraton książek obyczajowych i lekkich. Mam ochotę poczytać coś, co poprawi mi humor, choćby było nawet nieprawdopodobnie romantyczne. Sięgnęłam najpierw po Zamruczę Ci, bo zaintrygowało mnie opisem - których zwykle nie czytam, więc cieszę się, że tym razem to zrobiłam. Jestem bardzo zaskoczona, że nie jest to książka jednotomowa, ale nie mogę się już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jeśli ktoś kazałby mi wskazać najlepszą autorkę romansów sportowych (jest coś takiego?) bez wahania wskazałabym na Elle Kennedy. Gdy widzę, że na polskim rynku pojawiła się jej jakaś nowa książka od razu łapię ją w ciemno. Co więcej każda z nowych jej powieści staje się w danym momencie po prostu moją ulubioną. Tak samo było też z Rozgrywką, od której nie mogłam się oderwać.

Demi - jak każda główna bohaterka Elle Kennedy - jest niesamowita. Przez książki takie jak ta mój obraz Ameryki jest dosyć spaczony, ale uwielbiam te wszystkie mądre, piękne i pociągające dziewczyny. Każda jest wyjątkowa, każda ma swoje dziwactwa i dzięki temu są one autentyczne. Demi - w tym momencie - jest moją ulubienicą. Jej zamiłowanie do morderstw i psychiki sprawcy, chęć zostania psychologiem, samozaparcie do nauki... Bardzo się z nią utożsamiałam.

"Doceniam bezstronne obserwacje trzecich stron. Znaczą więcej niż fałszywe zapewnienia i frazesy, które zwykle słyszy się od ludzi, którzy cię kochają."

Huntera znam już z poprzednich tomów tej serii, ale szczerze mówiąc nie bardzo za nim przepadałam. W Rozgrywce jednak szybko zmieniłam o nim zdanie. Rozdziały z jego perspektywy mnie zaskoczyły. Hunter naprawdę zmienił swoje podejście do życia i dzięki temu okazał się być chłopakiem, z którym świetnie spędziłam czas. Nie przeszkadzały mi jego seksualne aluzje - jest to w książkach Elle Kennedy po prostu czymś normalnym - i często wybuchałam śmiechem na głos.

Jeśli chodzi o wątki erotyczne to jest ich tu bardzo dużo. Są niekiedy wulgarne, często pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach i trzeba podejść do nich z bardzo luźnym nastawieniem, a będzie dobrze. Wiem, że niektórzy czytelnicy będą zgorszeni taką dawką erotyzmu, więc kiedy postanawiacie czytać Elle Kennedy musicie być tego świadomi. Mi to ani trochę nie przeszkadza, nie zwracam na to jakoś specjalnie uwagi. Ot, trzeba to zaakceptować i się świetnie bawić.

"Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma bardziej gówniane życie od twojego. Nie zmienia to gówna w twoim życiu w róże."

Moim ulubionym bohaterem z Rozgrywki jest Pablo. Jestem pewna, że nie przejdziecie obok niego obojętnie. Za każdy razem, gdy pojawiał się on na głównym planie płakałam ze śmiechu. Obecny skład drużyny hokejowej również przypadł mi do gustu i mam nadzieję, że to jeszcze nie jest koniec tej serii. Z całą pewnością kontynuacja rozłożyłaby mnie na łopatki - szczególnie, gdy trener spełni swoją obietnice. Nie mogę się już doczekać.

Autorka w swoich książkach zawsze porusza jakiś ważny temat i tutaj nie jest inaczej. Tym razem skupiamy się na niezdrowych relacjach z rodzicami, oczekiwaniami wobec siebie i zdradą. Nasi bohaterowie bardzo często muszą się mierzyć z problemami, a ich życie nie jest tak kolorowe, jak mogłoby się wydawać. Wszystkie książki Elle Kennedy bardzo na tym zyskują. Uwielbiam.

Jeśli ktoś kazałby mi wskazać najlepszą autorkę romansów sportowych (jest coś takiego?) bez wahania wskazałabym na Elle Kennedy. Gdy widzę, że na polskim rynku pojawiła się jej jakaś nowa książka od razu łapię ją w ciemno. Co więcej każda z nowych jej powieści staje się w danym momencie po prostu moją ulubioną. Tak samo było też z Rozgrywką, od której nie mogłam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Mam mały problem z Maggie Stiefvater. Jest to jedna z tych autorek, które bardzo chciałam poznać. Moje pierwsze spotkanie z nią było niesamowicie udane. Przeklęci święci były pozycją tak pięknie napisaną, że nie mogłam oderwać się od lektury. Uznałam wtedy, że zdecydowanie więcej Maggie muszę czytać. Kilka lat minęło i początkiem tego roku w końcu sięgnęłam po słynnego Króla kruków. I coś tutaj poszło nie tak. Kiedyś już próbowałam swoich sił z tą historią, ale nie wyszło. Teraz udało mi się doczytać ją do końca, ale nie mam ochoty kontynuować Kruczego cyklu. Ale porozmawiajmy o Wezwij sokoła...

"Czy istnieli jeszcze jacyś inni Lynchowie? Raczej mało prawdopodobne. Lynchowie wydawali się całkiem nieźli w umieraniu."

Zaczynając ją czytać kołatało mi po głowie jedno zdanie... Skąd ja znam Ronana Lyncha? Szybko jednak doszłam do tego, że jest on jednym z bohaterów Króla kruków. Jednym z moich ulubionych, należy dodać. W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy wszystkie te wydarzenia stąd dzieją się przed czy może po Kruczym cyklu. Mogę Wam zdradzić - jeśli jesteście ciekawi - że poznajemy tutaj Ronana, który już swoje w poprzedniej serii przeżył.

Wezwij sokoła można spokojnie czytać bez znajomości Kruczego cyklu, chociaż przyznam, że można wywnioskować tutaj sporo rzeczy, które sprawiają, że po kontynuacje Króla kruków już nie sięgnę. Mniej więcej domyślam się, jak to wszystko się tam zakończyło, więc nie chcę męczyć się niepotrzebnie. Na pewno jednak będę czytać dalej Śniących, bo pokazała mi ta książka, dlaczego polubiłam Maggie Stiefvater.

Ronan Lynch to niesamowity bohater. Jego charakter sprawia, że wydaje się być bardzo realnym osobnikiem. Dużo w swoim życiu przeszedł, sporo potrafi i nie czeka go zbyt radosna przyszłość. Nie jest łatwo być śniącym i żyć normalnie w społeczeństwie. Jego związek z Adamem nie ma szans przetrwać, chociaż obaj bardzo starają się, by ich życie się nie rozpadło. Przyjemnie było spędzać czas z Ronanem i dowiadywać się coraz więcej i więcej o jego rodzinie. Jego dwaj bracie są swoimi całkowitymi przeciwieństwami. Declan podbił moje serce. Rozdziały z jego perspektywy były tym, czego wyczekiwałam najbardziej. Można powiedzieć, że nikt bardziej nie poświęca się dla innych niż on. Musiał porzucić marzenia, ambicje i stać się opiekunem rodzeństwa, co nie jest łatwe, gdy jest się bratem kogoś takiego jak wiecznie rozdrażniony Ronan i zawsze rozmarzony i uśmiechnięty Matthew.

"Przeciwieństwem magii nie jest zwykłość. Przeciwieństwem magii jest ludzkość."

Porozmawiajmy teraz chwilę o Jordan... i Hennessy. Stworzenie tego wątku jest chyba najlepszym, co zrobiła Maggie Stiefvater. Nie wpadłabym na taki pomysł - ale przecież całe to uniwersum jest szalenie oryginalne - a bardzo mi się podoba. Uwielbiam Jordan. Jej optymizm był jak światełko w tunelu, przeciwieństwo wiecznie zmęczonej i permanentnie niewyspanej Hennessy... Która ostatecznie okazuje się kimś równie interesującym. Jakby było mało pokręconej fabuły to autorka serwuje nam przeróżne osobliwości, które stają się szybko bardzo interesującymi postaciami.

Jest jeszcze Carmen, która swoim zagubieniem aż razi w oczy. Nie wiem, dlaczego zgodziła się pracować z takimi ludźmi i skazywać na śmierć niewinnych ludzi tylko dlatego, że mogą ostatecznie zniszczyć świat... Gdybym ją spotkała zapytałabym jej, co z normalną częścią populacji, która w każdej chwili może zrobić coś równie niszczycielskiego... Być może żaden człowiek nie powinien istnieć? Towarzyszenie jej było trochę bolesne. Widziałam, co musi robić i czułam, jak zbliża się coraz bardziej do Ronana i Hennessy. Martwiłam się o nich wszystkich. Ostatecznie przecież zagrożenie nadciąga z każdej strony.

"Stwory wyglądały nienaturalnie i jak z koszmaru, ponieważ były nienaturalne i z koszmaru. Należały do gatunku, który nie istniał, zanim Ronan się obudził. Należały do gatunku, który istniał tylko dlatego, że Ronan się obudził. Oto co znaczyło być Ronanem Lynchem."

Śnienie - z tego co zrozumiałam - pojawiło się już w Kruczym cyklu, więc dla fanów nie będzie tutaj już tak dużo zaskoczeń i nie będą musieli tak od podstaw dowiadywać się, o co w tym właściwie chodzi. Nie wiem w jakim stopniu to wszystko już wiadomo po skończeniu tamtej serii, ale ja nie miałam problemu w zorientowaniu się w tym nowym świecie, więc zdecydowanie możecie pominąć inne książki tego uniwersum. Bardzo mi się te wątki podobają i zapierają dech w piersiach swoją złożonością i innością. Jeśli jesteście znudzeni już tym, co było, to Wezwij sokoła jest dla Was ratunkiem.

Największym plusem tej książki jest to, jak została napisana. Niesamowite, że można tak pięknie pisać. Znałam już ten styl z Przeklętych świętych, za to brakowało mi go w Królu kruków, więc tak naprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie mogę się doczekać mojego finalnego egzemplarza, bo tak dużo cytatów zaznaczyłam już na samym początku, że muszę przenieść znaczniki do papierowej książki i postawić na półce obok innych ulubionych pozycji. Wszystko tutaj przypomina poezję, ma głęboki sens i niekiedy samo brzmienie wyrazów boli i kuje w serce. Uwielbiam Wezwij sokoła i jestem pewna, że gdy tylko pojawi się zapowiedź drugiego tomu będę skakać z radości. Tajemnica, jaka się tu pojawiła będzie mi spędzać sen z powiek. Rodzina Lynchów ma jeszcze dużo do zaoferowania.

"Wszyscy budzą się czasami, wciąż ściskając w dłoniach swoje sny."

Mam mały problem z Maggie Stiefvater. Jest to jedna z tych autorek, które bardzo chciałam poznać. Moje pierwsze spotkanie z nią było niesamowicie udane. Przeklęci święci były pozycją tak pięknie napisaną, że nie mogłam oderwać się od lektury. Uznałam wtedy, że zdecydowanie więcej Maggie muszę czytać. Kilka lat minęło i początkiem tego roku w końcu sięgnęłam po słynnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Jako fanka cyklu Komedia kryminalna i Marty Kisiel nie mogłam przejść obojętnie obok Dywanu z wkładką. Do tej pory czytałam już wszystkie powieści z tej serii i to zdecydowanie jedna z najlepszych. Doceniam bardzo poczucie humoru tej autorki, więc wiedziałam, że się sprawdzi w tym gatunku.

Od początku bardzo polubiłam Tereskę. To taka bohaterka z krwi i kości (i trochę tłuszczu). Jej podejście do życia, pracy, dzieci, męża podbiło moje serce. Chciałabym kiedyś mieć taki posłuch w rodzinie jak Tereska. Śmiałam się do łez, gdy dowiadywaliśmy się o powodzie ich wyprowadzki, gdy przyjechała teściowa i... przez każdą stronę Dywanu z wkładką. Dodajmy do tego świetną - bardzo nowoczesną - babunię, która dodaje niesamowicie wiele tej fabule i mamy książkę idealną. Bo zdradzę Wam, że to pierwsza książka na mojej liście NAJLEPSZE KSIĄŻKI ROKU 2021.

Marta Kisiel jest autorką posiadającą niesamowicie bujną wyobraźnię i tutaj też udało jej się popłynąć. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy taka sytuacja mogłaby zdarzyć się w rzeczywistości... i... mam małe wątpliwości. Nie wiem, czy gdzieś istnieje taka Tereska, ale marzę, by ją poznać. Bohaterowie to tak wielki plus tej historii, że można zamknąć ich wszystkich w jednym pokoju i pozwolić im po prostu żyć, a i tak byłaby to genialna książka. Dzieci Tereski - Zoja i Maciejka - to żywy przykład współczesnych nastolatków. Dziewczyna jest feministką, pragnie ratować, kogo się da i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Maciek nie widzi świata poza komputerem i Minecraftem, nie jest fanem wysiłku fizycznego ani jakiegokolwiek.

Skoro już wiemy, że bohaterowie są świetni możemy przejść do wątku kryminalnego. Znaleziony trup to coś strasznego, ale podejście Tereski i babuni to po prostu geniusz. Nie mogłam przestać się śmiać czytając o tym momencie, gdy buraczkowy dywan pojawił się w zasięgu wzroku tych dwóch kobiet. Na początku czułam taki lekki dyskomfort - no jak śmiać się z martwego człowieka zawiniętego w burrito... - ale bardzo szybko mi przeszło.

Dywan z wkładką czyta się tak ekspresowo! Pochłonęłam tę książkę na raz, a większość czytałam dwa razy - raz sobie, a raz komukolwiek w zasięgu słuchu. świetna pozycja do czytania ze znajomymi czy z rodziną. Naprawdę można uśmiać się do łez. Mam nadzieję, że pojawi się kontynuacja, bo rodzina Trawnych to zbyt dobre postaci, by porzucić je po jednym krótkim epizodzie.

Jako fanka cyklu Komedia kryminalna i Marty Kisiel nie mogłam przejść obojętnie obok Dywanu z wkładką. Do tej pory czytałam już wszystkie powieści z tej serii i to zdecydowanie jedna z najlepszych. Doceniam bardzo poczucie humoru tej autorki, więc wiedziałam, że się sprawdzi w tym gatunku.

Od początku bardzo polubiłam Tereskę. To taka bohaterka z krwi i kości (i trochę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Gdy byłam młodsza namiętnie czytałam książki tego typu. Przestałam, bo jakość owych bardzo spadła. Teraz większość historii opiera się na tych samych zasadach, tych samym wzorach. Gdy w oko wpadł mi Mroczny wymiar postanowiłam dać mu szansę. Opis skojarzył mi się z miksem Darów anioła z książkami Sarah J. Maas, co brzmi już samo w sobie jak coś niesamowitego. I się nie zawiodłam. Chociaż początek był średni, to z każdą kolejną stroną zakochiwałam się coraz bardziej.

Gdy poznajemy Clio wydaje się być po prostu kolejną marną bohaterką, która jest zmuszona do robienia rzeczy, na które nie mia ochoty. Z czasem jednak - gdy dowiadujemy się o niej coraz więcej i więcej - zaczynamy dostrzegać w niej więcej. Jest niesamowicie lojalna, odważna, a przy tym ma w sobie ogromne pokłady empatii. Lira również początkowo przypomina typowego męskiego bohatera. Przystojny - chociaż bycie inkubem ma swoje prawa - mądry, sarkastyczny. On okazał się być jednym z najlepszych postaci, z jakimi kiedykolwiek miałam styczność. Jego dobre serce i podejście do Podziemia podbiło mojego serce. Nie spodziewałam się, że Anette Marie stworzy swoich bohaterów tak realnie, ale udało jej się.

"Ile cierpienia i bólu musiał znieść jeden człowiek, zanim zaczynało być mu wszystko jedno?"

Pozostali są troszkę mniej zarysowani, ale podziwiam autorkę za stworzenie wszystkich braci Liry. Dulcet - na przykład - przypomina takiego szalonego naukowca, który przeraża samym swoim istnieniem. Nie wiem czy ktokolwiek czytając tę książkę mógłby go polubić. Każdy z braci jest inny, każdy ma w sobie mnóstwo emocji i dużo krzywdy. Żałuję trochę, że Nadziemie jeszcze nie było zbyt mocno opisane. Dowiadujemy się o Clio i nimfach co nieco, ale naprawdę niedużo. Widać, na jakich kulturach wzorowała się Anette Marie i dlatego ciekawa jestem jak daleko posunęła się w swoich interpretacjach.

Jeśli chodzi o magię jest genialna. Mroczny wymiar pokazuje coś całkowicie oryginalnego. Nie ma tutaj standardowych czarów. Wszystko opiera się na logicznych wzorach, a tworzenie czarów... Coś cudownego. Clio potrafi dostrzegać czary i widzi ich wzorce, a to, jak opisuje to autorka jest niesamowite. Nie wpadłabym na coś takiego, więc tym bardziej jestem zachwycona. Jestem pewna, że kolejne tomy mają potencjał stać się również moimi ulubionymi, ale Trylogia mistrza magii jest teraz na takim momencie, że bardzo łatwo wszystko zepsuć.

Żeby nie było, że jest tak idealnie... Bardzo mnie irytowały momenty, gdy Clio zachowywała się jak typowy człowiek. O ile rozumiem, że przez jakiś czas była zesłana - ukryta - na ziemi, to nie jest to wymówką, że dla niej bardziej normalne było ludzkie zachowanie i każdego w Pozdziemiu porównywała do człowieka, a nie do swoich pobratymców. Z pewnością większość swojego życia spędziła w Nadziemiu, więc biorąc pod uwagę fakt, że bardzo do swojego domu tęskniła, nie powinna tak czepiać się odmienności Daemonów... od ludzi.

Wątek romantyczny, który się tu pojawia, bardzo mi się podoba. Ja ogólnie lubię, gdy lekki romans się w tego typu powieściach pojawia, więc jak najbardziej jestem za. Z chęcią wzięłabym już do ręki kolejne tomy, bo niesamowicie chcę wiedzieć, co będzie dalej. Widziałam już okładkę polskiej wersji części drugiej i czekam na jakąś zapowiedź, bo to zdecydowanie książki dla mnie. Polecam już Mroczny wymiar większości znajomym, więc mam nadzieję, że Wy też po tę pozycję sięgniecie.

Gdy byłam młodsza namiętnie czytałam książki tego typu. Przestałam, bo jakość owych bardzo spadła. Teraz większość historii opiera się na tych samych zasadach, tych samym wzorach. Gdy w oko wpadł mi Mroczny wymiar postanowiłam dać mu szansę. Opis skojarzył mi się z miksem Darów anioła z książkami Sarah J. Maas, co brzmi już samo w sobie jak coś niesamowitego. I się nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Pewnie wiecie, że Jacek Galiński jest jednym z moich ulubionych autorów. Seria o pani Zofii podbiła moje serce - i pewnie nie tylko moje. Z każdą kolejną częścią jestem bardziej zadowolona. Autor się rozkręca, daje się ponieść i idzie się popłakać ze śmiechu.

Wiecie, to jedna z serii, podczas czytania której non stop boli mnie serce. Pewnie bardzo Was to dziwi - przygody pani Zofii są bardzo zabawne - ale jej postać jest traktowana... specyficznie, a jej zagubienie i momenty, gdy zwyczajnie nie rozumiała ogólnej sytuacji były dla mnie raniące. Jestem dosyć wrażliwa na krzywdę starszych ludzi i fakt, że Zofia nie czuje się pokrzywdzona takim traktowaniem był dla mnie jeszcze gorszy. Ile na świecie jest ludzi, którzy są równie wykorzystywani i traktowani jak gorszy sort tylko dlatego, że świat zmienia się przeraźliwie szybko i nie zawsze łatwo nadążyć?

"Bierność. Ludzie są odważni, kiedy nic ich to nie kosztuje. Wypisują pyszałkowate deklaracje, wymądrzają się w domu czy w pracy, rzucają harde groźby. Pyzate misie z korporacji przekrzykują się podczas przerwy na kawę (...). To wszystko są słowa bez pokrycia. Żyją pod kloszem w sztucznym świecie, który chroni ich wątłe i żałosne ciała. Każda rzeczywista, uliczna sytuacja ich przerasta. Żeby żyć w złudzeniu, że są silni i twardzi, kupują. A inni im to sprzedają. Tylko o to w tym chodzi. Kupują sobie biegi ze sztucznymi, specjalnie ułożonymi przeszkodami po to, żeby jakiekolwiek przeszkody w życiu pokonać. Każdy w takim biegu dostaje medal, by jakiś medal w ogóle w życiu dostać. Jak dzieci."

Zanim przejdziemy do meritum... Jacek Galiński jest bardzo dobrym obserwatorem. Pod przykrywką komedii przemyca mnóstwo społecznych problemów i hiperbolizuje co się da, by pokazać jak w naszym kraju źle się dzieje. W tej części pani Zofia kręci się w kręgach politycznych, więc jest to - moim zdaniem - najmocniejszy tom. Czyta się go bardzo szybko, ale przemyślenie wszystkiego zajęło mi trochę czasu. Być może jest to dziwne, bo jednak mamy tutaj styczność z komedią kryminalną, ale mimo wszystko cały ten wątek kryminalny jest bardzo mało istotny.

Początkowo w ogóle zapomniałam, że mamy tutaj z kryminałem styczność i zaskoczył mnie ten wątek. Nawet jest troszkę niepotrzebny, chociaż nie jest naciągany i idealnie pewne kwestie obrazuje. Pani Zofia radzi sobie po swojemu, bawi swoim zachowaniem, ale przykro mi się robi, jak o Konkurenci się pani pozbyli myślę. Zakończenie bardzo mnie zaskoczyło i nie spodziewałam się, że pojawi się kontynuacja, ale w posłowiu autor obiecuje kolejne przygody pani Zofii, więc jestem jak najbardziej na tak.

"Młodzi są najlepsi. Oni nic nie pamiętają i nie dociekają, bo nie mają czasu."

Muszę zawieźć mamie ten tom, bo również jest wielką fanką Zofii. Bardzo ciekawa jestem jak ona odbierze te przygody. Ja jestem młodym pokoleniem, ale wcale nie podoba mi się w jakim świecie żyjemy i tęsknię - mimo wszystko - do lat mojego dzieciństwa. Chętnie cofnęłabym się do czasu, gdy wszystko nie rozwijało się takim tempem, młodzież szanowała starszych, nikt nie obwiniał nauczycieli o złe oceny uczniów. Wspomnienia pani Zofii chętnie bym poznała. Naprawdę musi być jej ciężko obracać się w takich czasach. I na pewno nie tylko jej. Będzie mi brakowało wszystkich tych starszych pań z dawnych czasów. Boję się, jak będzie wyglądać moja starość i otoczenie.

Moim zdaniem jest to lektura obowiązkowa dla każdego. Nie dajcie się jednak zwieść i spójrzcie w głąb. Pewnie nie spodoba Wam się, co tam zobaczycie, ale to najlepszy początek, by zacząć dążyć do zmian.

Pewnie wiecie, że Jacek Galiński jest jednym z moich ulubionych autorów. Seria o pani Zofii podbiła moje serce - i pewnie nie tylko moje. Z każdą kolejną częścią jestem bardziej zadowolona. Autor się rozkręca, daje się ponieść i idzie się popłakać ze śmiechu.

Wiecie, to jedna z serii, podczas czytania której non stop boli mnie serce. Pewnie bardzo Was to dziwi - przygody...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bardzo długo zbierałam się, że poznanie reszty twórczości Melissy Darwood. Czytałam kiedyś Pryncypium, które bez reszty mnie pochłonęło i wiedziałam, że kolejne spotkanie z tą autorką jest tylko kwestią czasu. Kręciłam się dookoła Luonto i cyklu Wysłannicy, ale nowe wydanie tego pierwszego tytułu sprawiło, że właśnie po niego sięgnęłam. Jeśli czytaliście już tę książkę to i tak warto sięgnąć po drugie wydanie - zawiera ono epilog, który dopisała autorka. Chociaż - jeśli mam być szczera - to całkiem niepotrzebnie.

Od samego początku czytając o Chloris miałam ochotę ją zamordować. Nie udało mi się jej polubić, mimo szczerych chęci, do samego końca. Jej brak szacunku do napotykanych na drodze ludzi był tak rażący, że nie dało się zatrzeć tego złego wrażenia. Nie potrafiłabym zachowywać się jak ona i podziwiałam każdego, kto z nią wytrzymywał. Gratus zszokował mnie, gdy zaczął ją tolerować. Jest on postacią naprawdę dobrą i na jego miejscu wepchnęłabym Chloris z powrotem do dziury, z której ją wyciągnął.

"Nie chodzi o to, by ludzie nie spożywali mięsa. Łańcuch pokarmowy zbudowany jest tak, że silniejszy zjada słabszego. Istotne jest natomiast, w jakich koszmarnych warunkach trzymane są zwierzęta, jak niegodnie są transportowane i w jak bestialski sposób zabijane."

Luonto jest idyllą. Miejscem, które nie ma prawa istnieć. Ludzie - a właściwie pół-ludzie, pół zwierzęta - mają za zadanie uratować większość zagrożonych gatunków. Wszyscy żyją tam w zgodzie z naturą, nie krzywdzą innych. Chloris trafiając tam nie jest zbyt zadowolona. Dla niej liczy się zabawa, znajomi, ciągłe kłopoty. Nie potępiam jej za to, ma prawo decydować o sobie, ale to jej zachowanie przypominało zachowanie małego dziecka, które liczy, że nieposłuszeństwem i tupaniem coś osiągnie.

Początkowo oczekiwałam przyjemnego romansu - ona i Gratus zakochują się w sobie, zwalczają wszelkie przeciwności - i typowych banałów, ale okazało się, że to nie miłość jest tu najważniejsza. Najważniejszym bohaterem Luonto jest tutaj Matka Natura. To ona pociąga za sznurki, to ona ma już dość niszczycielskiej działalności ludzi. Miarka się przebrała - czas wytępić gatunek ludzki. Czytając o wszystkich katastrofach, do których doprowadziła działalność ludzi, sama miałam ochotę strzelić sobie w głowę.

"Ludzie, choć są tego świadomi, wypierają jedną prawdę: oprócz tego, że robią krzywdę naturze, zabijają samych siebie. Nowotwory, które zawładnęły współczesną ludzkością, są niczym innym jak negatywnym skutkiem modyfikowania żywności, stosowanie środków ochrony roślin, zanieczyszczenia powietrza, wszczepiania antybiotyków i sterydów zwierzętom, generowaniem promieniowania radioaktywnego."

Słyszałam opinie, że tę książkę powinien przeczytać każdy. Zgadzam się z tym - jest bardzo mocna, poruszająca. Pozwala spojrzeć na świat oczami roślin, cierpiących zwierząt. Złamało mi to serce, nie wiem jak teraz patrzeć na ludzi, na ich zachowanie. Po raz kolejny Melissa Darwood udowodniła, że jej książki są czymś naprawdę dającym do myślenia i wartym uwagi.

Bardzo długo zbierałam się, że poznanie reszty twórczości Melissy Darwood. Czytałam kiedyś Pryncypium, które bez reszty mnie pochłonęło i wiedziałam, że kolejne spotkanie z tą autorką jest tylko kwestią czasu. Kręciłam się dookoła Luonto i cyklu Wysłannicy, ale nowe wydanie tego pierwszego tytułu sprawiło, że właśnie po niego sięgnęłam. Jeśli czytaliście już tę książkę to i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

JEŚLI CHCESZ WYGRAĆ EGZEMPLARZ WEŹ UDZIAŁ W ROZDANIU (12.07-19.07): https://www.instagram.com/p/CCiUQI5pLrU/?utm_source=ig_web_copy_link

Wzięłam do ręki Matkę (prawie) idealną z myślą, że przeczytam sobie rozdział czy dwa... a nie spoczęłam, dopóki nie pochłonęłam całej. Lubię latem lekkie lektury, więc uznałam, że ta pozycja nada się idealnie. Miałam rację. Wiem, że Kerry Fisher zwykle pisze książki innego gatunku, ale obyczajowy romans wyszedł jej naprawdę cudownie.

Maia jest bardzo pozytywną postacią, a równocześnie została moją idolką. Podziwiam samotne matki, a jeszcze bardziej podziwiam kobiety, które dają radę utrzymać rodzinę, dzieci i jeszcze faceta, który nie chce ruszyć się z kanapy, by jej pomóc. Na pewno ciężko jest zostawić kogoś, komu poświęciło się dużą część życia, mimo jego wielu wad i faktu, że jest niczym więcej tylko utrapieniem. Mimo to postać Colina irytowała mnie bardzo mocno. Miałam ochotę wyrzucić go z domu Maii i trochę jej pomóc. Kiedy Harley i Bronte trafili - dzięki Pani Profesor - do prestiżowej szkoły prywatnej problemy wzrosły. Jeszcze bardziej doceniłam to, co ta kobieta robiła, by jej dzieci miały dobry start w przyszłość.

W tej książce jest bardzo dużo postaci, które dają człowiekowi wiarę w ludzi. Pokochałam Clover i jej podejście do życia. Jest to chyba najbardziej pozytywna bohaterka tutaj. Podziwiałam jej odwagę do bycia sobą i bycie dobrym człowiekiem mimo pokaźnego funduszu powierniczego.

Kiedy pojawił się mężczyzna zainteresowany Maią... Przyznam, że do samego końca byłam przekonana, że to zwykły bawidamek, który nie myśli o przyszłości, chcąc tylko wykorzystać biedną sprzątaczkę, która nie jest w swoim naturalnym środowisku. Nie polubiłam go, choć na końcu był mi bardzo obojętny. Lubię jednak romanse, w których nie interesuje mnie mężczyzna, tylko to kobieta jest na pierwszym planie.

Fabuła mimo lekkości jest też bardzo pouczająca, choć mało realna. Być może więcej kobiet wyrzuciłoby z domu mężczyzn w typie Colina, gdyby miały takie możliwości jak Maia. Nie ma co się oszukiwać - historia Kerry Fisher ma bardzo małe prawdopodobieństwo, że spełni się w rzeczywistości. Mimo to mam nadzieję, że da kobietom w potrzebie siłę, by zrobić to, co dla nich i ich dzieci zdrowe. Doskonale bawiłam się podczas lektury i cieszę się, że się na nią zdecydowałam. Poprawiła mi ona bardzo humor i uwielbiam ją.

JEŚLI CHCESZ WYGRAĆ EGZEMPLARZ WEŹ UDZIAŁ W ROZDANIU (12.07-19.07): https://www.instagram.com/p/CCiUQI5pLrU/?utm_source=ig_web_copy_link

Wzięłam do ręki Matkę (prawie) idealną z myślą, że przeczytam sobie rozdział czy dwa... a nie spoczęłam, dopóki nie pochłonęłam całej. Lubię latem lekkie lektury, więc uznałam, że ta pozycja nada się idealnie. Miałam rację. Wiem, że Kerry...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Nie jest tajemnicą, że uwielbiam Jojo Moyes. Do tej pory wszystkie książki, które jej czytałam, mi się podobały i trafiały do NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK DANEGO ROKU. Omijam jedynie tą jej najpopularniejszą trylogię chociaż wiem, że pewnie również bym się zakochała. Sięgając po W samym sercu morza w głębi duszy byłam pewna, że to będzie jedna z lżejszych opowieści na wakacje. Ta okładka ze zrelaksowaną dziewczyną w łódce mówi sama za siebie, prawda? Po przeczytaniu tej książki... Chyba nigdy wcześnie nie miałam żadnemu wydawnictwu tak za złe wyboru okładki. Całkowicie nie pasuje ona do historii...

Początkowo towarzyszymy starszej pani i jej wnuczce w wycieczce. Z ręką na sercu Wam powiem, że ten początek wynudził mnie bardzo mocno. Nie mogłam zrozumieć dlaczego Jennifer nie zwraca uwagi na potrzeby swojej babci i irytowało mnie to. Zawsze podchodzę empatycznie do starszych ludzi i gryzło mnie to w duszy. Kiedy już poznajemy pozostałe bohaterki akcja troszeczkę rusza do przodu, chociaż wciąż czułam się bardzo zniechęcona, chociaż historia już zapowiada się niesamowicie.

Wiecie, trzeba być naprawdę odważną, by wziąć ślub z mężczyzną, którego prawie się nie zna, który pochodzi z dalekiej Anglii i w każdej chwili może zginąć na wojnie. A ile w sobie trzeba mieć odwagi, by wsiąść na statek porzucając całą rodzinę i płynąć sześć tygodni na spotkanie z niewiadomym? Sześćset kobiet zrobiło taki krok wchodząc na pokład lotniskowca, który miał dowieźć je na miejsce. I nie jest to fikcja literacka, tylko prawdziwa historia, a spotkało to również babcię Jojo Moyes, więc relacje tutaj są praktycznie z pierwszej ręki.

Poznajemy kilka bohaterek, które różnią się od siebie jak dzień i noc. Mamy ciężarną Margaret, która zna jedynie życie na farmie i zostawiła swoich braci i ojca. Jest wyniosła Avice, która pochodzi z bogatej rodziny i krzywi się na myśl o pokładzie lotniskowca, którym musi płynąć do ukochanego. W tej samej kajucie zostaje umieszczona zaledwie szesnastoletnia Jean, która nie potrafi odmówić sobie dobrej zabawy i niczym się nie przejmuje. No i jest Frances, tajemnicza Frances, o której nie wiemy praktycznie nic. Jej przeszłość - poza zawodem pielęgniarki - jest okryta kocem milczenia i to jej losy najbardziej mnie interesowały i poruszyły.

Każda z tych kobiet - jeszcze dziewcząt - jest inna, ale każda marzy o lepszej przyszłości. Polubiłam szczególnie Margaret, z jej prostym sposobem myślenia i braniem życia takiego, jakim jest. Trzymałam kciuki, by w Anglii czekało ją naprawdę dobre życie i martwiłam się, by nie urodziła na statku. Kiedy już się wciągnęłam nie mogłam się oderwać. Chodziliśmy z Leonem na długie spacery, bym mogła jak najszybciej przeczytać W samym sercu morza. Nie wyobrażacie sobie nawet ile łez wylałam i jak bardzo bolało mnie niekiedy serce. Jojo Moyes potrafi wyrwać coś człowiekowi i sprawia, że inaczej patrzy na różne kwestie.

Historia tych dziewczyn jest pełna nadziei, lęku. Te emocje wylewają się z każdej strony i ciężko jest później pozbyć się z serca pewnego ciężaru. Cały czas gdy myślę o W samym sercu morza czuję taki nieokreślony smutek na myśl o tych, które w trakcie rejsu dostały wiadomość nie chcę cię, nie przyjeżdżaj albo gdy na miejscu okazało się, że ich wymarzony idealny mąż już nie jest taki, jak na początku. To naprawdę jedna z lepszych książek, jakie w tym roku przeczytałam i cieszę się, że po początkowych trudnościach tak bardzo się wciągnęłam. Nie mogę tylko przeżyć tej okładki, tak bardzo nieadekwatnej do treści i do wszystkich tych wydarzeń.

Nie jest tajemnicą, że uwielbiam Jojo Moyes. Do tej pory wszystkie książki, które jej czytałam, mi się podobały i trafiały do NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK DANEGO ROKU. Omijam jedynie tą jej najpopularniejszą trylogię chociaż wiem, że pewnie również bym się zakochała. Sięgając po W samym sercu morza w głębi duszy byłam pewna, że to będzie jedna z lżejszych opowieści na wakacje. Ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

To chyba moje pierwsze spotkanie z Dianą Palmer i muszę przyznać, że bardzo udane. Jeśli chodzi o ten gatunek to ja naprawdę praktycznie nie mam wymagań, więc sporo romansów mi się podoba. Tutaj jednak było wszystko to, co lubię najbardziej i dlatego czytałam tak długo, aż skończyłam. Nie mogłam się oderwać i nawet poszłam spać później niż zwykle, co mi się raczej nie zdarza, bo jako matka półtorarocznego dziecka doceniam każdą minutę snu.

Bardzo polubiłam Morie. Chociaż z naprawdę bogatej rodziny jej marzeniem było pracować na ranczu, a ojciec nie pozwalał jej robić nic na ich rodzinnej farmie. Wyjazd z domu w takiej sytuacji to naprawdę wyjście ze swojej strefy komfortu i podziwiam, że się na to zdecydowała. To najlepiej opisuje jej charakter. Pieniędzy jak lodu, a woli sprzątać po krowach i koniach, byle przestać być jedynie panną na wydaniu, o którą wszyscy zabiegają wyłącznie ze względu na majątek.

Jeśli chodzi o główną męską postać... Mallory'ego od początku nie lubiłam i po skończeniu lektury również to się nie zmieniło. Można by go porównać do pana Darcy'ego w kowbojkach, jednak jego zachowanie to po prostu porażka, a zaślepienie pewną kobietą graniczy już z absurdem. Jedno trzeba autorce przyznać - nie ma tutaj spektakularnej przemiany z gbura na romantycznego Don Juana. Był gbur i gbur pozostał do samego końca.

Ich historia kojarzy mi się troszeczkę z ostatnio przeczytaną Błękitną krwią, choć może tylko pozornie, bo czytałam jedną po drugiej. Mimo to fabuła przypadła mi do gustu mimo niedociągnięć, pewnych mało realnych wątków. Wiadomo jednak, że każda z pań (i panów?), która po taką książkę sięga z całą pewnością nie oczekuje realizmu, a miłości wielkiej i prawdziwej, od pierwszego wejrzenia i do samego końca. To z pewnością tutaj jest, więc ja jestem zadowolona, moja ukryta wewnątrz mnie romantyczka również, więc po Księżniczkę z Teksasu można spokojnie sięgnąć. Byleby bez zbytnich oczekiwań. To w przypadku romansów nigdy nie jest dobrym pomysłem.

Zastanawiam się, czy kontynuować przygodę z tym cyklem. Nie jestem wielką fanką serii, gdzie każdy tom jest o innej postaci w tym samym kręgu ludzi. Zdecydowanie muszę to przemyśleć, bo niedługo pojawi się wznowienie części drugiej...

To chyba moje pierwsze spotkanie z Dianą Palmer i muszę przyznać, że bardzo udane. Jeśli chodzi o ten gatunek to ja naprawdę praktycznie nie mam wymagań, więc sporo romansów mi się podoba. Tutaj jednak było wszystko to, co lubię najbardziej i dlatego czytałam tak długo, aż skończyłam. Nie mogłam się oderwać i nawet poszłam spać później niż zwykle, co mi się raczej nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Lato to najlepszy moment na czytanie książek lekkich i niewymagających. W tym okresie często chwytam za romanse i kryminały lub thrillery, bo na książki bardziej wymagające nie mam ani siły ani ochoty. Najbardziej lubię właśnie te proste, przewidywalne. Doskonale się przy nich bawię, a przy tym nie muszę zbyt skupić się na fabule, co przy półtorarocznym dziecku jest bardzo ważne. Dlatego też sięgnęłam po Błękitną krew. Księżniczki, tajemnice, archeologia... Tyle wystarczyło, by mnie Nora Roberts skutecznie do siebie przyciągnęła.

Camilla jest taką kobietą, jaką zawsze chciałam być. Nie śmiejcie się. Od dziecka marzyłam o tym, by być doskonale wychowaną księżniczką z wachlarzem różnych umiejętności, cudowną figurą, a przy tym ludzką i pełną empatii. I właśnie taka jest Camilla de Cordina. Jej rodzice dali jej w dzieciństwie wszystko, czego potrzebowała, chociaż życie w blasku fleszy przytłacza ją na tyle, że potrzebuje samotności, by odnaleźć siebie. Kiedy spotkała Delaneya od razu zapałał do niej niechęcią, a ja już wiedziałam, że to będzie historia idealna dla mnie.

Delaney Caine to bohater rodem z Dumy i uprzedzenia. Oddałabym lewą nerkę, że wzorowany był na panu Darcym. Również od razu przypadł mi do gustu i polubiłam go, mimo jego marudzenia i nieprzyjemnego obycia. Jego relacje z Camillą to było mistrzostwo, chociaż wiem, że większość ludzi uznałoby, że to po prostu kolejny typowy romans. Bardzo podobały mi się ich podchody, jej zaparcie, by podbić jego serce. W tym prostych historiach zawsze jest tyle miłości, że nie sposób, żebym przeszła obok obojętnie. Wciągam się i nie odłożę książki, dopóki nie skończę.

Na kilka słów zasługują również matki głównych bohaterów. Od razu zakochałam się w rodzicielce Delaneya i ta kobieta stała się moją idolką. Trzeba po prostu przeczytać Błękitną krew i można uśmiać się do łez w momencie, gdy wysiada ona z samochodu i wkracza do małej chatki Caine'a. Tak bardzo spodobała ma się cała ta historia, że mam ochotę przeczytać ją jeszcze raz. Gdyby to był film to zostałby wyprodukowany przez Disneya, a ja oglądałabym go non stop.

Fabuła nie jest oryginalna i nie ma co się tutaj oszukiwać. Mimo to nie przeszkadzało mi to. Wiedziałam doskonale, za jaką historię się zabieram i domyśliłam się zakończenia, chociaż nie zaprzeczę, Norze Roberts udało się mnie zaskoczyć i to bardzo pozytywnie. Zdecydowanie muszę zaopatrzyć się w jeszcze inne książki tej autorki, bo do tej pory czytałam zaledwie kilka. Najbardziej zaskoczył mnie fakt, że czytałam tom pierwszy tej serii, a nagle przeskoczyłam do czwartego. Dopóki z ciekawości nie sprawdziłam, czy będzie kolejny tom byłam pewna, że to dopiero początek. Co więcej nie połączyłam matki Camilii z tą uratowaną przez ochroniarza dziewczyną w Księżniczce i tajnym agencie. Wychodzi na to, że obojętne w jakiej kolejności przeczytacie ten cykl, bo zakończenie i tak dla nikogo nie jest tajemnicą. Chyba muszę zabrać się za tom drugi i trzeci.

Lato to najlepszy moment na czytanie książek lekkich i niewymagających. W tym okresie często chwytam za romanse i kryminały lub thrillery, bo na książki bardziej wymagające nie mam ani siły ani ochoty. Najbardziej lubię właśnie te proste, przewidywalne. Doskonale się przy nich bawię, a przy tym nie muszę zbyt skupić się na fabule, co przy półtorarocznym dziecku jest bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Przeczytanie tej książki zajęło mi sporo czasu. Oczywiście jak na mnie. Na swoją obronę powiem, że zaczynając ją czytać miałam tak ogromnego kaca książkowego, że zaczynałam jakiś tytuł i po rozdziale od razu odkładałam go na bok. Okazało się, że właśnie Lekarza wojennego potrzebowałam, by na nowo odczuwać przyjemność z lektury. Co więcej... Jest to tak niesamowicie dobra książka, że nie chciałam jej kończyć. Poruszyła mnie ogromnie, a samego Davida Notta polubiłam przeogromnie. Jestem pewna, że to jedna z najlepszych książek jakie przeczytałam i przeczytam w 2020 roku.

Zaczynając czytać nie spodziewałam się, że to wszystko będzie aż tak bolesne i realne. Czasami przyjęcie do wiadomości, że to nie jest fikcja literacka było jak cios w serce. Gdy czytałam o pierwszej misji na jaką wyjechał Nott, o jego dzieciństwie, wspinaniu się na szczeble kariery... Miałam wrażenie, że go znam. Zwraca się on do nas wszystkich jak do przyjaciela. Nie ukrywa łez, swoich pomyłek, sytuacji, gdzie zachował się nieodpowiednio. Nie da się ukryć, że przed te ponad dwie dekady przeżył tyle, że cud, że został przy zdrowych zmysłach. Czytałam o operacjach i warunkach, w których je przeprowadzał i byłam pełna podziwu. Od teraz gdy ktoś zapyta mnie o człowieka, którego podziwiam najbardziej będzie to bezapelacyjnie David Nott.

Na YouTube można znaleźć filmik, w którym wypowiada się sam autor i nagrany został w trakcie ciężkiej operacji twarzy, którą Nott wykonał przez Skype'a. Ciężko jest aż w to uwierzyć, ale ten lekarz ma tak wysokie kompetencje, że wykonał kiedyś operację - pierwszy raz w życiu, w prawie polowych warunkach - którą kolega po fachu opisał mu w smsie! Czytając o jego dokonaniach miałam gęsią skórkę. Ile trzeba mieć w sobie odwagi, by brać bezpłatny urlop w bezpiecznej pracy i dobrowolnie jechać ratować życie tam, skąd wszyscy chcą jedynie uciec. Długo nie byłam w stanie tego zrozumieć, ale po skończeniu tej książki naprawdę jestem wdzięczna, że istnieją tacy ludzie.

Niektóre z opisanych tutaj wydarzeń są okropne, tragiczne. Niepotrzebna śmierć, która jest czymś normalnym w tamtych krajach aż wywołuje gęsią skórkę. Nie jestem w stanie pojąć jak mało warte jest tam ludzkie życie i na myśl o ginących dzieciach pęka mi serce. To, ile David Nott zrobił dla maluchów... Ile dopiero rozpoczętych żyć uratował... Naprawdę podczas lektury brakuje słow, a autor jest świadomy swoich zdolności, ale udało mu się zachować pokorę. Może i niekiedy - jak sam wspomina - czuł się jak Bóg, ale nie zapomniał kim jest i że chociaż sam uczy innych również nie jest nieomylny.

Ostatni rozdział opisuje zmagania autora z Turcją i Rosją. Niesamowite ile udało mu się osiągnąć by uwolnić z Aleppo swoich przyjaciół i dzieci. Z zapartych tchem czytałam jego rozmowy z lekarzami stamtąd, którzy marzyli jedynie by ponownie zobaczyć swoje rodziny i błagali Davida by ich uratował... Doktor nagłaśniał tak bardzo sytuację, że udało mu się - wraz z ONZ i innymi organizacjami - wyprosić wstrzymanie ostrzału i ich wszystkich uratował. Niemożliwe wręcz, że nigdy o nim nie słyszałam. W brytyjskiej telewizji był stałym gościem i trochę zazdroszczę im takiego bohatera.

Tej książki nie czyta się szybko, niejednokrotnie łamie serce i sprawia, że człowiek czuje się nieswojo w swoich bezpiecznych czterech ścianach. Po prostu czytajcie.

Przeczytanie tej książki zajęło mi sporo czasu. Oczywiście jak na mnie. Na swoją obronę powiem, że zaczynając ją czytać miałam tak ogromnego kaca książkowego, że zaczynałam jakiś tytuł i po rozdziale od razu odkładałam go na bok. Okazało się, że właśnie Lekarza wojennego potrzebowałam, by na nowo odczuwać przyjemność z lektury. Co więcej... Jest to tak niesamowicie dobra...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Do tej pory doskonale pamiętam jak pokochałam ten cykl od pierwszej strony The Foxholt Court i tak bardzo rozpaczałam, że moja znajomość angielskiego jest zbyt słaba, bym mogła od razu pochłonąć kolejne tomy... Kiedy pojawiła się kontynuacja było nam bardzo nie po drodze. Ceny ebooków były porównywalne - lub nawet wyższe! - niż egzemplarza fizycznego, a ja naprawdę rzadko kupuję książki. Zamawiałam jednak książeczki dla Leona i tak jakoś przypadkiem ostatnio wpadł do koszyka mi też The Raven King... Po lekturze części drugiej długo nie musiałam czekać na listonosza z trzecim. I właśnie w ten sposób - po półtora roku od zaczęcia tego cyklu - skończyłam go czytać... Niech ktoś teraz przytuli moje połamane i posklejane taśmą serduszko...

Ten tom już swoją objętością zapowiada sporo rozterek. Wiecie, nie wiem czy jest ktoś, kto nie lubi Neila. Wystarczy, że tylko pomyślę o tym, co przeszedł w swoim życiu, a już mam łzy w oczach. Wielokrotnie nazywał się tchórzem, ale osoba, która przez tyle lat miała siłę uciekać i walczyć o swoje życie zdecydowanie nim nie jest. Ja pewnie na jego miejscu położyłabym się gdzieś pod drzewem i czekałabym, aż umrę. O ile w The Raven King dopiero pod koniec poczułam taki ból w sercu, tak w The King's Men bolała mnie każda strona.

Wszyscy bohaterowie tutaj sporo przeszli, jednak to Neil i bliźniacy najbardziej rzucają się w oczy ze swoim cierpieniem. Andrew i Aaron są tak ciekawymi postaciami, że cały czas szukałam ich postaci gdzieś w tle. To, jak pokiereszowane mają relacje, jest aż przerażające. Podziwiam autorkę, że odważyła się stworzyć postaci o tak rozbitej psychice. Są one tak realistyczne, że dreszcze przebiegają mi po plecach jak myślę o materializacji Andrew w prawdziwym świecie. Nie chciałabym stanąć mu na drodze, a równocześnie już mi ich brakuje. Wątki z Aaronem były zdecydowanie rzadsze, ale nie mniej interesujące. Wiedziałam, że nie uda się naprawić tych bohaterów ot tak i nawet teraz czekałaby ich pewnie długa droga.

Norze Sakavic doskonale idzie tworzenie wątków psychologicznych, ale te rodem z thrillerów nie wyszły jej najlepiej. Miałam wrażenie, że ten punkt kulminacyjny był jak jeden zagubiony fajerwerk. Przez trzy części i pół życia Neila zmierzaliśmy do tego momentu, a on był tak krótki i mało efektywny, choć bolesny. Nie przeszkadzało mi to, bo jednak interesował mnie bardziej właśnie aspekt psychologiczny i relacje bohaterów, ale gdybym oczekiwała sporo po Rzeźniku i rodzinie Riko... Głęboko bym się zawiodła.

Moimi ulubionymi momentami The King's Men są te, w których Andrew i Neil rozmawiają po niemiecku i przebywają sam na sam. Te ich prywatne rozmowy pozwalają chociaż na chwilę zerknąć za barierę Andrew, chociaż do teraz mam pytania, na które nie dostaliśmy odpowiedzi. Jego psychika jest na tyle zniszczona, że jest on najbardziej ciekawą postacią w tym cyklu. O Neilu wiemy dużo więcej dzięki jego narracji, przez co wydał się mniej interesujący, chociaż również zdobył część mojego serduszka.

Bardzo lubię jeszcze postać trenera Wymacka. Jego charakter, chęć niesienia pomocy... Świat potrzebuje takich ludzi. Miałam ochotę wybuchnąć płaczem i podziękować mu za wszystko, co robił dla tych - jeszcze - dzieci. Na samym końcu doceniłam go jeszcze bardziej i jest mi przykro, że to już koniec tego cyklu. Mogłabym jeszcze godzinami rozwodzić się nad tym, jaki on jest oryginalny, poruszający, inny od wszystkiego, z czym do tej pory miałam styczność. Nie wiem, czy jest ktokolwiek, kto nie kocha Lisów, ale moje serce podbili.

Wszystkie wydarzenia w The King's Men utwierdziły mnie w przekonaniu, że to moja ulubiona część tego cyklu. Pomijając już, że naprawdę polubiłam czytać o meczach Exy, to nawet bez tych sportowych momentów byłabym zachwycona. Jest mi tak niesamowicie przykro, że to już koniec. Fabuła mnie wciągnęła, a starałam się dawkować sobie całe to napięcie i czytałam ją przez cztery dni. Ostatniego poległam i pochłonęłam na raz drogą połowę. Chcę więcej. Nie wierzę, że to już naprawdę koniec.

Do tej pory doskonale pamiętam jak pokochałam ten cykl od pierwszej strony The Foxholt Court i tak bardzo rozpaczałam, że moja znajomość angielskiego jest zbyt słaba, bym mogła od razu pochłonąć kolejne tomy... Kiedy pojawiła się kontynuacja było nam bardzo nie po drodze. Ceny ebooków były porównywalne - lub nawet wyższe! - niż egzemplarza fizycznego, a ja naprawdę rzadko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Dawno już nie czytałam żadnego kryminału, więc zdecydowałam się dosłownie na pierwszy lepszy, który wpadł mi w oko. Lubię ten klimat, który panuje przy gorączkowym poszukiwaniu sprawcy. Nie wiedziałam nawet, że za tym tęskniłam, dopóki nie zaczęłam Łowcy tatuaży. Ostatnio miałam ochotę głównie na romanse, więc wydaje mi się, że to nawet pierwszy mój kryminał w tym roku. Może nie był on najwyższych lotów, a podczas czytania byłam okropnie sfrustrowana to nie była zła przygoda.

Łowcę tatuaży czytało mi się świetnie, ale jest kilka kwestii, do których muszę się przyczepić, bo nie będę sobą. Zacznijmy od Francisa Sullivana. Początkujący komisarz, na którego zwrócone są oczy wszystkich nie ma lekko, jednak to, jak ślepi był zarówno on, jak i jego przełożeni i współpracownicy... O ile jeszcze Sullivan coś próbował zrozumieć, to nie miał za grosz siły przebicia, a poszukiwanie wspólnego punktu łączącego wszystkie zbrodnie to był żart. Wiecie, coś w rodzaju "zabójca kolekcjonuje najwyraźniej tatuaże, ale dalej nie mamy wspólnego punktu i musimy uznać, że te sprawy nie są ze sobą połączone". Możecie sobie tylko wyobrazić, jak głośno krzyczałam TO JEST TEN WSPÓLNY PUNKT i miałam ochotę walić głową w ścianę.

Marni od początku polubiłam i to dla niej najchętniej przeczytałabym kolejny tom. Jest bardzo oryginalną osobowością, jak większość z jej środowiska, i cieszyła mnie jej niechęć do władzy. W opisie dowiadujemy się o jej zabójczym sekrecie co jest chyba jakimś nieporozumieniem, ewentualnie chwytem marketingowym, który ma przyciągnąć czytelników. To, co ukrywa Marni w żaden sposób nie jest zabójcze, ani nawet lekko mordercze. Ot, przeszłość. Poruszyło mnie to jednak i jeśli powstanie kontynuacja na pewno będzie miała z tym coś wspólnego.

Sam pomysł na łowcę tatuaży jest genialny. Byłam ciekawa, kto jest sprawcą i były to dwa wielkie plot twisty. Nie domyśliłam się niczego, chociaż przesłanki były. Może nie dało się przewidzieć wszystkiego, acz połowę uważny czytelnik dałby radę zgadnąć. Ja jednak rzadko skupiam się na tyle mocno, by wszystko rozgryźć wcześniej. Zdecydowanie wolę towarzyszyć głównym bohaterom w ich śledztwie, niż prowadzić własne.

Okładka sugeruje, że będziemy mieć tu bardzo krwawe sprawy, ale szczegółów morderstw nie ma tu za wiele. Towarzyszymy łowcy przy ich popełnianiu, a jednak nie ma tutaj tony krwi, chociaż tatuaże wycinane są za życia ofiar. Te momenty z punktu widzenia mordercy bardzo mi się nie podobały. Jego psychika jest na tyle pokręcona - mam wrażenie, że w ogóle bez powodu - że przy końcówce czytałam te momenty bardzo pobieżnie. Wolę książki, gdzie nie mamy punktu widzenia sprawcy.

Z lekturą tej książki się nie spieszyłam, co jest dziwne, bo zwykle wolę czytać wszystko na raz. Podobała mi się jednak relacja między Marni a jej byłym mężem, a także z jej synem i Francisem. Autorka potrafi tworzyć dobrych bohaterów, którzy wywołują w czytelniku emocje. Zastępca Francisa tak mnie irytował, że gdyby był realnym człowiekiem dostał ode mnie w twarz. Chciałam dłużej zostać w tej rzeczywistości, chociaż tak bardzo byłam zirytowana sposobem rozwiązywania spraw przez tamtą policję i denerwowała mnie ta cała niekompetencja. Jeśli pojawi się kontynuacja... Zapewne ją przeczytam.

Dawno już nie czytałam żadnego kryminału, więc zdecydowałam się dosłownie na pierwszy lepszy, który wpadł mi w oko. Lubię ten klimat, który panuje przy gorączkowym poszukiwaniu sprawcy. Nie wiedziałam nawet, że za tym tęskniłam, dopóki nie zaczęłam Łowcy tatuaży. Ostatnio miałam ochotę głównie na romanse, więc wydaje mi się, że to nawet pierwszy mój kryminał w tym roku....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nie będę trzymać Was w niepewności - to kolejna książka, od której bardzo dużo oczekiwałam, a okrutnie się zawiodłam. Uwielbiam słowiański klimat, a opis obiecał mi, że dostanę wszystko to, co tak bardzo w książkach lubię. Trochę romansu, wojnę, przygodę. I, nie mogę zaprzeczyć, te czynniki w Niegodziwych świętych są. A jednak nawet najlepsza fabuła, kiedy jest napisana nie tak, jak trzeba, traci na wartości.

Muszę przyznać, że sam pomysł na fabułę jest genialny. Jestem fanką książek o bogach, grzesznikach i nadprzyrodzonych mocach, więc nie sądziłam, że coś w ogóle może pójść nie tak. Wiadomo, początki są trudne, a szczególnie przy książkach, w których świat jest czymś całkiem nowym, dlatego nie spisałam Niegodziwych świętych od razu na straty. Mozolnie poznawałam politykę - chociaż jest opisana bardzo skromnie - bohaterów, bogów. Do Nadii dalej mam mieszane uczucia. Nie umiałam postawić się w jej położeniu - nasze charaktery różnią się od siebie w każdym możliwym aspekcie. Mam wrażenie, że osobiście kazałabym tym bogom wsadzić sobie ich boskość w te święte tyłki.

Akcja w pewnym momencie się rozpędza i przestałam całkowicie nadążać. Przeskakujemy od Nadii do księcia Serafina, a od księcia do Malachiasza. Jedynym bohaterem, którego polubiłam był Serafin. Wydawał się jako jedyny postępować logicznie, czego nie mogę powiedzieć o Nadii, która albo słuchała uparcie woli bogów, by nie stracić ich względów, albo ładowała się prosto w sam środek zbiorowiska swoich wrogów ignorując boskie słowa w jedynej możliwej sytuacji, kiedy akurat ich ostrzeżenie mogłoby mieć sens. Malachiasz zaś zaskoczył mnie ukrywanym przez siebie sekretem, jednak zakończenie pomieszało mi już w głowie całkiem i ostatecznie sama nie wiem co o nim myślę. Chyba chciałabym po prostu o nim zapomnieć.

Ciekawym aspektem jest tutaj magia. Magia Nadii, która pochodzi od bogów i magia krwi, którą wykorzystują jej wrogowie. Pod tym względem czuję spory niedosyt i nie podoba mi się, że autorka nie przybliżyła jej nam jeszcze bardziej. Widzę tutaj okropnie niewykorzystany potencjał, a jednak nie mam ochoty czytać drugiej części by sprawdzić, czy Emily A. Duncan coś z tym zrobiła.

Mamy tutaj dopiero wstęp do całej serii, więc można założyć, że dopiero później będzie się działo. Widziałam na temat Niegodziwych świętych różne opinie, ale widziałam, że spora część czytelników czeka na kontynuację. Mi na tyle nie podpasował styl autorki - albo tłumaczenie - że nie mam zamiaru dalej męczyć się podczas czytania. Zapewne gdyby nie to to sięgnęłabym po drugi tom ze zwykłej ludzkiej ciekawości. Chciałabym dowiedzieć się więcej o tej wojnie, o wszystkich bogach... Mimo to wiem, że nie ma sensu zaniżać serii średniej moimi ocenami. Już ta jedna wystarczy.

Nie będę trzymać Was w niepewności - to kolejna książka, od której bardzo dużo oczekiwałam, a okrutnie się zawiodłam. Uwielbiam słowiański klimat, a opis obiecał mi, że dostanę wszystko to, co tak bardzo w książkach lubię. Trochę romansu, wojnę, przygodę. I, nie mogę zaprzeczyć, te czynniki w Niegodziwych świętych są. A jednak nawet najlepsza fabuła, kiedy jest napisana nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Kto nie lubi czasami sięgnąć po książki dla młodszych niech pierwszy rzuci kamień. Wskazówki zainteresowały mnie przede wszystkim z powodu autora, który ma naprawdę świetne oceny swoich książek dla dorosłych. Nigdy wcześniej nie miałam z nim styczności, acz ciekawa byłam tego, co jego wyobraźnia stworzyła dla dzieci. Niekiedy okazuje się, że właśnie takie pozycje sprawiają, że serce mocniej bije i człowiek już wie, że będą taką pozycję czytać jego dzieci. I jestem pewna, że Wskazówki będą leżeć na moim regale do momentu, gdy wylądują w pokoju Leona. Chyba lepszej rekomendacji nie ma.

Maks jest wychowywany tylko przez tatę, a do jego rodziny należy jeszcze tylko pradziadek. Chłopiec ma trzynaście lat i nie interesował się on jeszcze zbytnio historią swoich krewnych i tak naprawdę nie wie, co stało się z jego mamą, dziadkami czy prababcią. Nikt o tym nie mówił. a Maks nie pytał. Dopiero teraz okazało się, że to wszystko nie jest tak nieciekawe jak mogłoby być. Tajemniczy zegarek od pradziadka, dzięki któremu można cofać się w czasie to coś, co pomoże mu rozwiązać kilka zagadek, ale równocześnie pojawi się więcej pytań.

Jak na książeczkę dla młodszych odbiorców sprawa jest naprawdę pokręcona i tajemnicza. Kilku rzeczy się dowiedziałam, kilka dalej jest dla mnie tajemnicą. Co stało się z mamą Maksa? Co spotkało jego prababcię? Bartosz Szczygielski zdecydowanie potrafi pisać i zainteresować czytelnika - małego czy też dużego, jak się okazało. Wskazówki pochłonęłam ekspresowo, a w tym momencie po prostu marzę, żeby dostać do rąk kontynuację i dowiedzieć się jeszcze więcej.

Fabuła nie opiera się tylko na tajemnicy rodzinnej, ale sporą rolę odgrywa tutaj też koleżanka Maksa ze szkoły. Kiedy dowiedziałam się o niej wszystkiego po skończeniu Wskazówek mogłam powiedzieć tylko jedno: wow. Chociaż jest to książeczka dla młodszych czytelników autor ich nie oszczędza. Nie traktuje ich jak osoby przed którymi trzeba chować głęboko do szafy cięższe tematy. Bardzo doceniam takich autorów i cieszę się, że ta książka stanęła mi na drodze. Jeszcze teraz próbuję przetrawić wszystkie te wydarzenia i po prostu nie mogę pojąć, jak ładnie się wszystko ze sobą łączy i przeplata.

Mogę z czystym sumieniem Wskazówki polecić i to nie tylko młodszym. Jest to książka, którą można czytać razem z całą rodziną, a każdy jej członek - nieważne, w jakim wieku - w odpowiednich momentach będzie brał głęboki oddech.

Kto nie lubi czasami sięgnąć po książki dla młodszych niech pierwszy rzuci kamień. Wskazówki zainteresowały mnie przede wszystkim z powodu autora, który ma naprawdę świetne oceny swoich książek dla dorosłych. Nigdy wcześniej nie miałam z nim styczności, acz ciekawa byłam tego, co jego wyobraźnia stworzyła dla dzieci. Niekiedy okazuje się, że właśnie takie pozycje sprawiają,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Nie da się przejść obojętnie obok TAKIEJ okładki. Od razu wpadła mi w oko i nawet nie czytałam opisu. Miałam ochotę na coś lżejszego i uznałam, że na nic lepszego trafić nie mogłam. Księżniczka incognito od razu skojarzyła mi się z moim ulubionymi częściami filmu animowanego Barbie i kusiła mnie leżąc na regale. Wiedziałam, że przeczytam ją błyskawicznie i w końcu uległam. Może i nic w moim życiu nie zmieniła, ale też na pewno mnie nie zawiodła.

Lottie i Ellie są swoimi całkowitymi przeciwieństwami. Książki tego typu pokazują mi, że nieważne, na kogo będę chciała wychować Leona: on i tak pójdzie swoją drogą. Dużo bardziej utożsamiłam się z Lottie. Zdecydowanie nie miałabym nic przeciwko, żeby mieszkać w zamku, nosić koronę i zawsze wyglądać nieskazitelnie. Domyślam się jednak, że takie życie może zmęczyć, choć i tak nie rozumiem Ellie i jej dzikiego buntu, a także decyzji, którą podjęła. Bohaterowie są bardzo oryginalni i różnią się od siebie. Autorka naprawdę dobrze sobie radzi z kreacją postaci i widać to po zróżnicowanych charakterach, a to rzadko się zdarza w książkach z tego gatunku.

Wątek Maradawii jest bardzo ciekawy. Ten kraj powstał całkowicie w głowie Connie Glynn i skojarzył mi się trochę ze sławną już Genowią z Pamiętnika księżniczki. Bardzo lubię motywy księżniczek, rządzenie krajem i tego typu rzeczy, więc ucieszyłam się, że jest ich w Księżniczce incognito naprawdę sporo. Widać, że w kolejnych tomach również będzie ich dużo, więc kusi mnie po nie sięgnąć, chociaż zbyt dużej ochoty na to nie mam. Mimo wszystko to tylko przyjemna lektura, a nie historia zapierająca dech w piersiach.

Szkoła Rosewood to dosłownie szkoła moich marzeń. Jestem wręcz stworzona do takiego miejsca. Wolałabym być tam niż choćby w Hogwarcie, a to już coś znaczy. Podejście Lottie do edukacji również bardzo mi się spodobało i po raz kolejny nie potrafiłam zrozumieć Ellie i jej nieodpowiedzialności. Kiedy pojawia się pewien chłopak z jej przeszłości wszystko komplikuje się jeszcze bardziej i domyślam się, że w kolejnej części czeka nas mały romans. Wszystkie nastoletnie czytelniczki na pewno będą wniebowzięte.

Connie nie przeszła obojętnie obok wciąż trwającej mody na wątki LGBT i one też się tutaj pojawiają. Doceniam jednak, że nie rzucają się w oczy i nie kują swoją obecnością, jakby były wciśnięte na siłę. Dobrze im tam i naprawdę wpasowały się w całokształt. Zapewne i ich będzie więcej w ciągu dalszym tej historii. Sama jestem ciekawa, czy się na nią skuszę. Może jednak oczekiwałam od Księżniczki incognito, że wciągnie mnie odrobinę mocniej, acz nie mogę narzekać. Pochłonęłam ją dosłownie na raz.

Fabuła jest pełna tajemnic i nieprzewidywalnych zwrotów akcji. Przyznam, że nie rozwiązałam tej sprawy i troszkę mi z tego powodu wstyd. Mimo to nie było tutaj żadnych poszlak, za którymi mogłabym pójść, dlatego czuję się usprawiedliwiona. Mam nadzieję, że autorka rozwinie się w kolejnych częściach, bo ten cykl ma ogromny potencjał. Stworzyła sobie świat, w którym może praktycznie wszystko i sprawia on wrażenie bardzo realnego, choć wyczuwam w nim jakby odrobinę magii, co pewnie ma związek z tym, że Rosewood Hall na pewno wzorowane było na Harrym Potterze.

Cieszę się, że przeczytałam tę historię. Poprawiła mi ona trochę humor i oderwała myśli od cięższych tematów, za co muszę być jej wdzięczna. Troszkę żałuję, że nie powstała ona 10 lat wcześniej. Ale byłabym wtedy w niej zakochana! Nastolatka, którą byłam, wyłaby z radości.

Nie da się przejść obojętnie obok TAKIEJ okładki. Od razu wpadła mi w oko i nawet nie czytałam opisu. Miałam ochotę na coś lżejszego i uznałam, że na nic lepszego trafić nie mogłam. Księżniczka incognito od razu skojarzyła mi się z moim ulubionymi częściami filmu animowanego Barbie i kusiła mnie leżąc na regale. Wiedziałam, że przeczytam ją błyskawicznie i w końcu uległam....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Chyba każdy ma jakąś ulubioną autorkę z wczesnej młodości. W moim przypadku jest to Gaja Kołodziej. Zaczytywałam się w jej książkach, które wypożyczałam z biblioteki i połykałam je na raz. Zapewne byłam w odpowiednim wieku do nich, więc nie zauważyłam niedociągnięć czy braków. Zapewne przynajmniej jedną recenzję jej książki znajdziecie tutaj na blogu w najstarszych wpisach i będzie to książka oceniona na maksa. Ostatnio próbowałam ponownie przeczytać Wystrzałową licealistkę, acz w tym momencie jestem zdecydowanie na ten cykl za stara i zwyczajnie zepsułam sobie o nim wspomnienia. Miałam nadzieję, że nie tylko ja dojrzałam, ale i pisarstwo Gai Kołodziej, więc byłam przeszczęśliwa, gdy dotarła do mnie jej najnowsza książka. Ale... No właśnie.

Główna bohaterka od początku nie przypadła mi do gustu. Nie ma w jej charakterze nic, do czego można się przyczepić, ale też nie ma nic, co można zapamiętać. Minęło może z dwa tygodnie od momentu, gdy Przerwane tony przeczytałam i zatarło mi się w pamięci nawet jej imię. Jej i owego ochroniarza. Przyznam, że bohaterowie są tutaj zbyt płascy jak na mój gust i wolałabym, by ta książka była ciut dłuższa, a oni posiadali głębsze charaktery i więcej życia w sobie. Niektóre ich decyzje były nielogiczne - choćby już sam wyjazd do ojca i chęć pomocy praktycznie obcemu dla Liliany człowiekowi - i do tej pory nie mogę tego pojąć.

Pamiętam za to doskonale każde wydarzenie z tej książki. Nie spodziewałam się, że historia będzie tak prostoliniowa i niczym mnie nie zaskoczy, jednak przyjemnie czytało mi się całość. Bez żadnych porywów serca i zbytnich emocji, ale mimo wszystko miło spędziłam czas. W moich wspomnieniach poprzednie książki Gai Kołodziej są przynajmniej dwa razy lepsze i mocniej mnie wciągały, acz powodem może być też fakt, że teraz więcej wymagam od literatury.

Niesamowicie wkurzał mnie związek naszej dwójki. Miałam wrażenie, że powstał nagle z niczego. Wcześniej nie było żadnych znaków, że coś może między nimi być i nagle bum. Strasznie mnie to zdenerwowało i trochę zniszczyło w ogóle moją chęć czytania o nich razem, więc postanowiłam skupić się na thrillerowych wątkach. I odkryłam, że jest ich bardzo bało i są niezbyt wysokich lotów. Wydaje mi się, że to debiut Gai w tym gatunku, więc jestem jej to w stanie wybaczyć. Mimo wszystko te wątki były zbyt chaotyczne. Pogubiłam się w końcu kto kogo porwał, po co i właściwie z jakiego powodu.

Zdecydowanie się zawiodłam, ale też oczekiwania miałam naprawdę duże. Zapewne powinnam wziąć pod uwagę fakt, że to nie tylko romans a i thriller. Wolałabym, by to był sam romans, bo w tym Gaja Kołodziej jest naprawdę świetna. Weźcie chociaż Księżniczkę w blasku sławy i cieniu obsesji. To do tej pory jedna z moich ulubionych książek. Mam nawet ochotę przeczytać ją jeszcze raz, chociaż po Wystrzałowej licealistce trochę się tego boję... Przerwane tony troszkę zaniżają moją średnią ocenę książek tej autorki, ale nie mam zamiaru rezygnować z jej twórczości. Jedna słabsza książka złej pisarki nie czyni, ot co.

Chyba każdy ma jakąś ulubioną autorkę z wczesnej młodości. W moim przypadku jest to Gaja Kołodziej. Zaczytywałam się w jej książkach, które wypożyczałam z biblioteki i połykałam je na raz. Zapewne byłam w odpowiednim wieku do nich, więc nie zauważyłam niedociągnięć czy braków. Zapewne przynajmniej jedną recenzję jej książki znajdziecie tutaj na blogu w najstarszych wpisach...

więcej Pokaż mimo to