rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Blake Snyder to nieżyjący już scenarzysta, który swojego czasu odnosił gigantyczne sukcesy w Hollywood. Jego scenariusze sprzedawały się za miliony a wśród klientów był m.in. Steven Spielberg. Ale chyba największym jego osiągnięciem, było zainicjowanie multiwersum publikacji o tym, jak pisać scenariusze do filmów, powieści i inne teksty. Okładka twierdzi wręcz, że „Uratuj kotka!” to ostatni poradnik scenopisarski jaki przeczytam w życiu.

I coś w tym szczerze mówiąc jest, bo żaden z do tej pory przeczytanych przeze mnie poradników, nie był dla mnie tak jasny jak książka Snydera. W dosłownie kilku rozdziałach zarysował on standardową (i sprzedającą się) strukturę dramaturgiczną niemal każdego popularnego filmu. Jakby tego było mało, podzielił całą twórczość filmową na kilkanaście archetypów o określonych cechach, które sprawdzą się w kolejnych historiach i na czynniki anatomiczne rozłożyć konstrukcję bohatera. Rzeczywiście, jak tak na to spojrzeć, schemat Snydera ma prawo zadziałać i to nie tylko w filmie, ale też przede wszystkim w scenariuszach do gier.

Mnie natomiast najbardziej zachwyciły tricki w stylu tytułowego „uratuj kotka”, które - ze względu na to że wynikają z długoletniego doświadczenia autora - byłyby niezwykle trudne do wyekstrahowania we własnym zakresie. Dla mnie te life-hacki i tips&tricks, rozbijają bank, uczą mnie bowiem jak prostymi jak konstrukcja cepa, niezbyt wyszukanymi metodami, manipulować odbiorcą i jego stosunkiem emocjonalnym do utworu. W dobrym tego słowa znaczeniu, oczywiście, chodzi bowiem o wykorzystanie naturalnych mechanizmów psychologicznych, które odbiorcy sami lubią w działaniu. Można rzec, że w ten sposób zwyczajnie chcemy być manipulowani przez dzieła kultury.

Co do jednego się książka myli - otóż na pewno nie będzie to ostatni poradnik scenopisarski jaki czytam, bo zaraz po zakończeniu „Uratuj kotka!” zamówiłam sobie „Save the cat! Write a novel” i „Save the cat! Writer a young adult novel” Jessicki Brody, choć nie mam przekonania, że ich potrzebuję, skoro w przeważającej części duplikują one zawartość snyderowską. Ale co mi tam, tak świetnie się to czyta, że z przyjemnością przeżyję to jeszcze raz. I tylko mała wątpliwość kiełkuje we mnie, czy przypadkiem schemat nie sprawi, że wszyscy scenarzyści wszystko pisać będą trochę na jedną modłę.

Blake Snyder to nieżyjący już scenarzysta, który swojego czasu odnosił gigantyczne sukcesy w Hollywood. Jego scenariusze sprzedawały się za miliony a wśród klientów był m.in. Steven Spielberg. Ale chyba największym jego osiągnięciem, było zainicjowanie multiwersum publikacji o tym, jak pisać scenariusze do filmów, powieści i inne teksty. Okładka twierdzi wręcz, że „Uratuj...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Raz na kilka lat, kiedy czuję że zdrewniałam, a muszę popracować nad scenariuszem, LARPem albo innym tekstem, sięgam na rozbudzenie po książkę z gatunku „poradników pisarskich”. Poprzednim razem była to książka Stephena Kinga, autora dziesiątek ultrapopularnych i ekranizowanych powieści, ale nie jest tajemnicą, że jego poradnik nie przypadł mi do gustu. Tym razem sięgnęłam po opracowanie nieznanej mi autorki zaledwie kilku książeczek dla dzieci, filologa i doktora nauk humanistycznych. W podejmowanym przez „Magię słów” zakresie, Stephen King może się schować.

To jest po prostu wspaniale napisana i pełna przekonujących przykładów opowieść o tym, jak używać języka nie tylko po to, żeby wydobyć z niego artyzm, ale też komunikować się tak jasno jak nigdy wcześniej. Kogoś, kto szuka kompleksowego opracowania o tym, jak budować szkielet dramatyczny opowieści, konstruować bohaterów, sceny czy suspens, książka z pewnością rozczaruje, ale jeśli w języku szukamy najlepszych i najbardziej efektownych środków wyrazu, nie znam lepszego poradnika.

Trzeba też uczciwie przyznać, że autorka korzysta nie tylko ze swoich własnych spostrzeżeń, lecz sięga po lekcje jakie w swojej literaturze serwują nam Ian Fleming, Ernest Hemingway, bracia Grimm czy Agatha Christie, w imię tego, że nie trzeba być poczytnym pisarzem, żeby napisać skuteczny poradnik pisarski. Wystarczy dogłębnie przeanalizować najlepsze przykłady i et voilà, mamy to!

Najwięcej nieznanych mi wcześniej porad i sugestii, znalazłam w rozdziałach poświęconych cliffhangerom, strzelbie Czechowa i plot-twistom, ale zagadnienia te są chyba jedynymi, dotyczącymi zagadnień konstrukcyjnych, jakie w „Magii słów” znajdziemy. Pozostałe rozdziały dotykają tematyki pierwszych zdań, słów-śmieci, tempa narracji, czy dialogów, czyli wszystkiego tego, co można ze szczegółami wynieść ze studiów językoznawczych, ale niekoniecznie nauczyć się gdziekolwiek indziej. I dlatego właśnie książka ta jest początkującym pisarzom zwyczajnie potrzebna.

Raz na kilka lat, kiedy czuję że zdrewniałam, a muszę popracować nad scenariuszem, LARPem albo innym tekstem, sięgam na rozbudzenie po książkę z gatunku „poradników pisarskich”. Poprzednim razem była to książka Stephena Kinga, autora dziesiątek ultrapopularnych i ekranizowanych powieści, ale nie jest tajemnicą, że jego poradnik nie przypadł mi do gustu. Tym razem sięgnęłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na „Bogobójczynię” skusiłam się głównie przez piękną okładkę, w której pobrzmiewały echa dzikich, leśnych mitów. Wprawdzie z fantasy mam coraz bardziej pod górkę, gdyż przeważnie nie mogę w nim odnaleźć tego, co mnie w tym gatunku niegdyś najbardziej fascynowało, z dużą ciekawością sięgam po nowe opowieści, z nadzieją, że prędzej czy później ktoś przecież musi napisać coś co różni się od papki, która tak mnie zniechęca.

I chyba się udało, bo debiutancka powieść Hannah Kaner ma w sobie tak wiele uroku, że w głębi duszy przez chwilę poczułam ten blast-from-the-past, który towarzyszył mi, gdy jako dziewczynka odkrywałam na przykład serię „Dragonlance”. Przytaczam tę serię z resztą nie przez przypadek, ma bowiem z „Bogobójczynią” pewien punkt styku. Obie opowiadają historię, która kręci się dookoła bogów, a ja uwielbiam ten wątek w literaturze, że tylko o „Amerykańskich bogach” Gaimana, czy „Mieście, którym się staliśmy” Jemsin, wspomnę.

Powieść Kaner sprawia wrażenie bardzo lekkiej, nieco naiwnej i raczej przytulnej fantastyki, takiej w której bohaterowie są dobrzy, przeciwnicy źli i wszystko wydaje się czarno-białe. A jednak, pomimo iż fabuła pierwszego tomu (książka ma mieć kontynuację) nie ciągnie w tym kierunku, mam wrażenie, że gdzieś pod skórą tej książki pulsuje dużo potencjalnego mroku, który w przyszłości powinien być wykorzystany. Obłąkani, zdziczali bogowie, klątwy siłą nakładane niczym tatuaż na ludzkie ciało i śmiertelnie niebezpieczne stworzenia, których intencji nie sposób przewidzieć - choć w „Bogobójczyni” wątki te jeszcze nie są na pierwszym planie, świat stworzony przez Kaner jest na swój sposób fascynujący. I może, choć nie musi, w przyszłości pogrążyć się w gęstych ciemnościach.

Z zaskoczeniem więc odkrywam, że bawiłam się doskonale i czekam na kolejny tom. Choć rozwiązanie zastosowanego na końcu cliffhangera jest łatwe do przewidzenia, nie mam żadnych problemów z tym, że opowieść jest przewidywalna a plot-twisty niewystarczająco zaskakujące. Nie mam wobec niej wygórowanych oczekiwań, wystarczy mi to, że nie ma zastojów, protagoniści są bardzo ładnie i czytelnie zbudowani a relacje między nimi ekscytujące. Największym atutem jest tu jednak uniwersum, intrygująca i pozostająca póki co bez odpowiedzi, historia kilkudziesięciu ostatnich lat, kiedy to wydarzyła się tajemnicza wojna. Stopniowe odtwarzanie tych sekretów daje bardzo wiele przyjemności!

Na „Bogobójczynię” skusiłam się głównie przez piękną okładkę, w której pobrzmiewały echa dzikich, leśnych mitów. Wprawdzie z fantasy mam coraz bardziej pod górkę, gdyż przeważnie nie mogę w nim odnaleźć tego, co mnie w tym gatunku niegdyś najbardziej fascynowało, z dużą ciekawością sięgam po nowe opowieści, z nadzieją, że prędzej czy później ktoś przecież musi napisać coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już od wielu wielu dni nie zdarzały mi się książki które przeczytałabym dosłownie na dwa posiedzenia. To dlatego, że miejskie urban fantasy, którego na rynku jest od groma, wychodzi mi już bokiem i bardzo mi na co dzień brakuje fantastyki osadzonej w konwencji ludowej gawędy czy klechdy. Albo choć dziejącej się na polskiej wsi. Jest wprawdzie Rak i jego „Baśń o wężowym sercu”, jest Łańcucka ze „Starą Słaboniową” i jest Hankus z „Dwie i pół duszy”, ale to mało. Bardzo mało. Większość takiej fantastyki zbyt bardzo skręca w stronę grozy, żeby zaspokoić moją potrzebę przeżywania autentycznej nostalgii i głębokiego wglądu w historie, o których czuję, że są mi szczególnie bliskie.

Książka Agnieszki Kuchmister pojawiła się w moim życiu przypadkowo. Scrollując strony wydawnictw zaciekawiła mnie piękna okładka trzeciej części cyklu i chciałam zobaczyć jak wygląda pierwsza. Po przeczytaniu blurba (których zazwyczaj nie czytam, ale tym razem naprawdę nie miałam pojęcia, czy to coś dla mnie), wsiąkłam, przekonana, że tego mi właśnie trzeba. Zanurzonej w słowiańskiej demonologii opowieści o magicznej dziewczynce, jej losach i historii jej wielopokoleniowej rodziny, żyjącej na bardzo szczególnej wsi.

Początkowo myślałam, że to historia w stylu „coming of age”, ale jest czymś więcej, bo świat „Florentyny” osadzony jest w bardzo konkretnym historycznym anturażu, niezwykle atrakcyjnym dla współczesnego romantyka. Wystarczy wspomnieć, że dziewczynka której losy śledzimy, na świat przychodzi u progu dwudziestolecia międzywojennego i na ten czas przypada jej dzieciństwo i dojrzewanie. A potem nadchodzi wojna.

W powieści tej czas jest znacznie ważniejszy niż ludzie. Namacalnie i boleśnie przemija, podczas gdy bohaterowie nie zmieniają się szczególnie, tak jakby oni stali w miejscu a świat dookoła nich pędził. To bardzo ciekawy zabieg literacki, który wzmaga niepokojące uczucie osaczenia przez przemijanie a napięcie, wynikające z nieuchronnego cyklu narodzin i śmierci, rozładowują tutaj wszystkie te fantastyczne stworzenia z legend i baśni. W tej opowieść są one stałą a nie zmienną: świat przyspiesza a one są i tylko od ludzkiej wrażliwości i empatii zależy czy uda się usłyszeć albo zrozumieć ich historię. Istoty te porządkują czas, utrwalają pamięć i regulują zasady tego uniwersum. Wspólną tajemnicą spajają całe pokolenia i pozwalają nam - jakby przez okienko domku dla lalek - spojrzeć z dystansem i zaciekawieniem na własną przeszłość, z refleksją czy przypadkiem nasza historia nie dzieje się tylko w naszym własnym sercu.

Już od wielu wielu dni nie zdarzały mi się książki które przeczytałabym dosłownie na dwa posiedzenia. To dlatego, że miejskie urban fantasy, którego na rynku jest od groma, wychodzi mi już bokiem i bardzo mi na co dzień brakuje fantastyki osadzonej w konwencji ludowej gawędy czy klechdy. Albo choć dziejącej się na polskiej wsi. Jest wprawdzie Rak i jego „Baśń o wężowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od kiedy podjęliśmy decyzję, o wyprowadzce na wieś najszybciej jak to będzie finansowo i organizacyjnie możliwe, coraz częściej sięgam po książki, które mogą mnie jakoś do tego przygotować. Nie mam żadnych wątpliwości co do słuszności tej decyzji, chcę tylko lepiej wiedzieć co mnie tam czeka. Dlatego właśnie sięgnęłam po „Ciszę i spokój”.

To nie jest typowy poradnik. Spisane przez reporterkę programu „Daleko od miasta”, relacje ludzi, którzy tę najważniejszą zmianę mają już za sobą, bardzo mnie uspokajają. Jest tam mowa o dziesiątkach zdziwień i problemów, jakie spotkają „mieszczuchy” przy zmianie całego swojego życia a ja czuję, że na większość z nich już dziś jestem gotowa. Być może dlatego, że praktycznie wychowywałam się u dziadków, więc po prostu rozumiem te wszystkie problemy i już widziałam jak inni sobie z nimi radzą.

Nie sądzę, aby „Cisza i spokój” zachęciła do wyprowadzki z miasta tych, którzy wcześniej o tym nie myśleli. Zarysowane tam historie nie są idylliczne ani nie opowiadają o wielkich sukcesach. Z resztą nie taki jest ich cel. To co Natalia - wydaje mi się - próbuje przez to powiedzieć, to to, że po przenosinach na wieś nie tylko otoczenie ulega radykalnej zmianie ale też i nasze potrzeby. I, że często przytaczany kontrargument: „na wsi nie pójdziesz do teatru, kina czy klubu”, dziś skwitować można już chyba tylko uśmiechem politowania. Bo wieś jest dla mieszczuchów po to, aby odkryć wartości znacznie głębsze niż nieskrępowana rozrywka.

Życie blisko natury, w na pozór prostym świecie regulowanym cyklem dnia, nocy i pór roku, pozwala bowiem odkryć, że bliska relacja ze zwierzętami pod naszą opieką, z owocującym sadem, grządkami warzyw, z ziemią, wodą i ze starym, oswojonym tylko trochę, domem, to - dla niektórych - stan permanentnego spełnienia. Porzucenia raz na zawsze stylu życia, który niekoniecznie do tej pory pozwalał nam być naprawdę sobą.

Od kiedy podjęliśmy decyzję, o wyprowadzce na wieś najszybciej jak to będzie finansowo i organizacyjnie możliwe, coraz częściej sięgam po książki, które mogą mnie jakoś do tego przygotować. Nie mam żadnych wątpliwości co do słuszności tej decyzji, chcę tylko lepiej wiedzieć co mnie tam czeka. Dlatego właśnie sięgnęłam po „Ciszę i spokój”.

To nie jest typowy poradnik....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślałam, że ten tytuł to metafora. Otóż nie, jest dokładnie tak jak stoi: mamy sprawy spadkowe i gry. I wcale się w związku z tym nie dziwię, że tłumacze zdecydowali się zostawić oryginalny tytuł, bo po polsku brzmiałby po prostu źle. A tak przynajmniej dokładnie wiadomo co dostaniemy - young adult ze swoim standardowym przerostem czegoś nad czymś. W tym przypadku zagadek nad sensownością tajemnicy rodzinnej, do rozwiązania której prowadzą. I gdyby nie ta dysproporcja, być może byłaby to całkiem miła opowieść.

Bo to nie jest całkiem zły pomysł wrzucić Avery - bardzo rozsądną i już nieco przez życie doświadczoną niezamożną nastolatkę, do gniazda zepsucia, czyli świata, w którym rządzą multimilionerzy i ich rozpieszczeni do granic możliwości synowie. Choć przez większość czasu nie wiemy dlaczego, śledzenie zmagań rezolutnego dziewczątka z nagle postawionymi pod pręgierzem, nadętymi Hawthornami, przynosi pewną przyjemność i tylko dojmujące poczucie, że w historii tej nie ma absolutnie nic przekonującego ani prawdziwego, sprawia, że ostatecznie nie jest ona lepsza niż tanie czytadła z dworcowych kiosków, które czyta się tylko po to aby zaraz o nich zapomnieć.

Nie polubiłam chyba żadnego z bohaterów, no może poza Bunią, wspominaną dwa czy trzy razy, ale za to jedyną, która prawdopodobnie ma więcej niż jedną cechę. Wydaje mi się, że jednym z największych problemów tej powieści jest właśnie to: postacie, które reprezentują jeden walor, jakby poza nim nie istniały. A nawet gorzej: kilka postaci tak do siebie podobnych, że odróżnia je od siebie tylko to, które są w scenie pijane a które trzeźwe. Nawet jeśli autorka początkowo całkiem poważnie podeszła do różnicowania tej menażerii, to w ostatecznym rozrachunku niektórzy bohaterowie zalali się w jedno. Miałkie, nieciekawe i kiczowato teatralne jedno.

Tę opowieść mogły uratować zagadki i tajemnice, żywcem wyjęte ze „Skarbu narodów” albo „Rose Red”, wiecie, takie z napisami na obrazach, ukrytymi przyciskami w rzeźbach i starych meblach albo tajemnymi przejściami, tyle że wątki takowe były popularne tak z 15 lat temu i te tutaj odkrywałam nawet chwilami z pewnym zażenowaniem. No może i racja, że nie jestem wymarzonym odbiorcą współczesnej literatury young adult, ale też trochę trudno mi uwierzyć, że młodzież nie stawia dziś książkom wymagań. W mojej ocenie to taka powieść-boomer, zżynająca z popularnych w latach dwutysięcznych wigilijnych retelingów o kopciuszku i historii o dzielnych poszukiwaczach skarbów. Czytało się nieźle, ale nie. Więcej nie.

Myślałam, że ten tytuł to metafora. Otóż nie, jest dokładnie tak jak stoi: mamy sprawy spadkowe i gry. I wcale się w związku z tym nie dziwię, że tłumacze zdecydowali się zostawić oryginalny tytuł, bo po polsku brzmiałby po prostu źle. A tak przynajmniej dokładnie wiadomo co dostaniemy - young adult ze swoim standardowym przerostem czegoś nad czymś. W tym przypadku zagadek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć świat szaleje za Harrym Dresdenem, mnie nigdy jakoś nie przypadł do końca do gustu. Zawsze wolałam urban fantasy Neila Gaimana. „Rzeki Londynu” otwierają cykl, który jest czymś pomiędzy. Z jednej strony mamy tu bohatera, który mógłby być początkującym Dresdenem, z drugiej - bogów Tamizy i innych londyńskich miejsc.

A do tego zagadka kryminalna, sięgająca daleko w przeszłość. Trochę lekka a trochę tak zaplątana we współczesne realia, jak Ministerstwo Magii w „Harrym Potterze”. To chyba najciekawszy, na tle innych znanych mi urban fantasy, element świata: jak ci wszyscy bogowie, duchy i czarownicy umiejscowieni są w dzisiejszych realiach i po co do niektórych śledztw policja wysyła właśnie detektywa Nightingale. I dlaczego głośno się o tym nie mówi.

Poza tym wszystko czytałam już w „Amerykańskich bogach”, szczególnie gdy chodzi o rozgrywki pomiędzy natywnymi bóstwami a tymi, które napłynęły później, wraz z migrującymi ludami. Albo w „Nigdziebądź”, gdzie każde miejsce ma swoje nadnaturalne uosobienie albo przynajmniej patrona lub opiekuna. Nie ma w tym ani odrobiny oryginalności „Miasta, którym się staliśmy” Jemsin, choć w sumie nie ma się co dziwić. To urban fantasy z 2011 roku a ja sama jestem sobie winna, że czytam dopiero teraz.

Wydaje mi się bowiem, że gdybym przeczytała Aaronowitcha przez Gaimanem czy Butcherem, „Rzeki” mogłyby bardzo przypaść mi do gustu. Mam wrażenie, że są odrobinę lepiej warsztatowo napisane niż historie o Dresdenie i nieco lżejsze od zawiłych gaimanowskich światów. Kto wie, czy nie byłaby wtedy moją ulubioną, ale dziś nie ma na to najmniejszych szans. Cyklu raczej kontynuować nie będę.

Choć świat szaleje za Harrym Dresdenem, mnie nigdy jakoś nie przypadł do końca do gustu. Zawsze wolałam urban fantasy Neila Gaimana. „Rzeki Londynu” otwierają cykl, który jest czymś pomiędzy. Z jednej strony mamy tu bohatera, który mógłby być początkującym Dresdenem, z drugiej - bogów Tamizy i innych londyńskich miejsc.

A do tego zagadka kryminalna, sięgająca daleko w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ciemność Hubert Boulard, Vincent Mallié
Ocena 7,3
Ciemność Hubert Boulard, Vin...

Na półkach:

Od kilku lat w ostatnim miesiącu roku zabieram się za zaległe komiksy. Nie planuję tego, po prostu regularnie czytam tak dużo, że zimą dopada mnie przesyt i sięgam po powieści graficzne w celu złapania oddechu. Tym razem na pierwszy ogień trafił słynny francuski komiks „Ciemność”. Na pierwszy rzut oka to po prostu baśniowe fantasy z kilkoma fabularnymi twistami. Na drugi też. ;-)

I aż dziwię się jak bardzo przypadł mi do gustu, przy czym - co jest dla mnie pewnym zaskoczeniem - przeważnie podobały mi się rysunki. Tak pięknych, sugestywnych, malowniczych i pełnych detali nie widziałam chyba w żadnym innym komiksie. Nie żebym czytała ich dużo, ale za kreską ekonomisty, który został rysownikiem, już teraz przepadam i chętnie kiedyś poczytam inne jego opowieści.

Nie bez znaczenia jest tu jednak także fabuła i postacie. Z jednej strony wydają się nie odbiegać daleko od konwencji mrocznych baśni, z drugiej są po prostu piekielnie malownicze i mają więcej niż jeden wymiar. Sama opowieść jest też pełna zwrotów akcji i zabiegów, umożliwiających opowiadanie tej samej historii z różniej perspektywy. Nie muszę oczywiście wspominać, że punkty widzenia się od siebie znacząco różnią i że ten relatywizm wprowadza tu miły element zaskoczenia.

Ostatecznie jednak historia jest dość stereotypowa, korzystająca z setek lat „dorobku”, w opowiadaniu baśni o rycerzach ratujących księżniczki, tyle, że rycerz jest okryty niesławą a księżniczka jest potworem. Dzięki tym złamanym wątkom i bohaterom, ja bawiłam się doskonale.

Od kilku lat w ostatnim miesiącu roku zabieram się za zaległe komiksy. Nie planuję tego, po prostu regularnie czytam tak dużo, że zimą dopada mnie przesyt i sięgam po powieści graficzne w celu złapania oddechu. Tym razem na pierwszy ogień trafił słynny francuski komiks „Ciemność”. Na pierwszy rzut oka to po prostu baśniowe fantasy z kilkoma fabularnymi twistami. Na drugi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W chwili wielkiego czytelniczego kryzysu, gdy już nasta książka powędrowała w kąt po przeczytaniu połowy lub mniej, w moje ręce nagle wpadła „Łąka”. Chyba w tym zimnym i wilgotnym czasie po prostu potrzebowałam oddechu lata, opowieści, z której bije ciepło i bezgraniczna miłość do przyrody, nawet tej - wydawałoby się - najmniej atrakcyjnej, z perspektywy doraźnego obserwatora.

Łąka to bowiem reportaż o dzikiej łące we Francji, nieopodal starego gospodarstwa oraz o pracy naukowej Dave’a Goulsona, która w rzeczywistości jest po prostu historią o życiu. Poszczególne elementy ekosystemu są tu szczegółowo rozpracowane, ale nie znajdziecie tutaj nudnych wywodów akademickich, łaciny ani rozbudowanych klasyfikacji gatunkowych. Znajdziecie za to przedziwne i zaskakujące fakty i ciekawostki, o których nikt z Was nigdy nie wiedział i powodują efekt „WOW”.

Weźmy robaczka, którego dawnej uważano go za zwiastuna śmierci, albo trzmiele, które podrzucają swoje jaja do innego gniazda na wychowanie. Weźmy kilkadziesiąt gatunków much, o których do dzisiaj nie wiadomo skąd się właściwie biorą, bo nikt nigdy nie zaobserwował ich procesu rozrodczego. Historię prehistorycznych gigantycznych ważek albo modliszkę, która - jak się okazuje - wcale nie tak ochoczo pożera swojego partnera. Najbardziej sugestywne są jednak opowieści i tym, jak całkowicie niegroźny i dozwolony pestycyd sprawia, że pszczoły nie mogą trafić do domu i giną bez śladu.

„Łąka” to urzekająca, mądra i pełna ciepła opowieść życzliwego człowieka, który w dzikiej naturze widzi czyste uniwersalne dobro. Jest w niej wiele treści, które nigdy by mnie nie zainteresowały, gdyby swoim okiem nie przyjrzał im się wcześniej Goulson i już do kolejki dorzucam jego kolejny reportaż (o trzmielach). Jeśli potrzebujesz lata, tęsknisz za wieczornym dźwiękiem świerszczy, zapachem mokrej ziemi i porannymi zaśpiewami dzikich ptaków, a do tego lubisz lekkie anegdoty o roślinach i owadach, oto książka dla Ciebie.

W chwili wielkiego czytelniczego kryzysu, gdy już nasta książka powędrowała w kąt po przeczytaniu połowy lub mniej, w moje ręce nagle wpadła „Łąka”. Chyba w tym zimnym i wilgotnym czasie po prostu potrzebowałam oddechu lata, opowieści, z której bije ciepło i bezgraniczna miłość do przyrody, nawet tej - wydawałoby się - najmniej atrakcyjnej, z perspektywy doraźnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gesualdo Bufalino swoją pierwszą książkę opublikował w wieku 61 lat i od razu otrzymał za nią prestiżową włoską nagrodę literacką Premio Campiello. „Kłamstwa nocy” napisał 7 lat później, w 1988 r. a ja, dopóki po wszystkim nie przeczytałam jego bio, pewna byłam, że to twórca historyczny. Styl, zastosowane klamry kompozycyjne, tricki narracyjne, postacie i język - wszystko to przypomina mi Boccaccia a nade wszystko Aleksandra Dumas, tyle że ubranych w bardziej w dzisiejszych czasach zjadliwą stylistykę historycznego kryminału, do tej pory zarezerwowanego u mnie w serduszku w zasadzie wyłącznie dla Umberto Eco.

Czterech francuskich skazańców, na ostatniej prostej przed gilotyną, w celi śmierci. Każdy z nich, jak w Dekameronie opowiada pewną historię, taką jaką miała niebagatelne znaczenie dla ich życia. Gdzieś w ich tle - rewolucja i akt terroru, który doprowadził ich tu gdzie są teraz. I ultimatum: jeśli do rana choć jeden z nich zdradzi imię przywódcy ruchu oporu, wszyscy czterej będą wolni.

Musicie przyznać, że to zawiązanie akcji godne klasycznego mistrza a jeśli dodamy do tego pięknie stylizowany język (tłumaczka Halina Kralowa musiała się przy tym fenomenalnie bawić); postacie żywcem wyjęte z awanturniczych powieści historycznych, choć przyprawione przykuwającym mrokiem, jakąś skazą duszy, którą dopiero po rozwiązaniu zagadki po zamknięciu książki można poprawnie zinterpretować; no i właśnie - zagadkę ich udziału w zamachu i tożsamości ich lidera… wszystko to sprawia, że „Kłamstwa nocy” są smakowite. Może nie wybitne i nie wyjątkowe, ale w dzisiejszych czasach na pewno na tyle niezwykle, że zwyczajnie warto po nie sięgnąć, szczególnie jeżeli jest się fanem historycznej twórczości w podobnych klimatach. Jak egzotyczne danie na chłopskim stole. Jak paw wśród kur i kaczek. Och, trochę się zapędzam, ale „Kłamstwa” są naprawdę inspirujące!

Chciałabym oczywiście zdradzić coś jeszcze, ale - choć serce się wyrywa, głowa stopuje aby nie szerzyć spoilerów. Grunt, że w historii tej pojawiają się jeszcze inne postacie, nie wiem czy nie ciekawsze niż nasi czterej bohaterowie. Nic więcej wspomnieć nie mogę, czytajcie jeśli chcecie i zaskoczcie się, przy tej krótkiej acz niezwykle gęstej powieści, w której czytanie między wierszami wskazane, tak jak ja.

Gesualdo Bufalino swoją pierwszą książkę opublikował w wieku 61 lat i od razu otrzymał za nią prestiżową włoską nagrodę literacką Premio Campiello. „Kłamstwa nocy” napisał 7 lat później, w 1988 r. a ja, dopóki po wszystkim nie przeczytałam jego bio, pewna byłam, że to twórca historyczny. Styl, zastosowane klamry kompozycyjne, tricki narracyjne, postacie i język - wszystko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Widzę, że wydawcy prześcigają się z porównaniami polskich powieści do znanych zagranicznych marek. „Stephen King spotyka Umberto Eco”? Szczerze? Ani jeden ani drugi. Ani trochę. Choć „Gościni” to całkiem fajna powieść, którą łyknęłam w jeden dzień, nie ma nic wspólnego z tymi, w swojej kategorii, wybitnymi pisarzami. Obecność małego miasteczka, tajemnicy i śledztwa nic w tej kwestii nie zmienia, bo gdyby tak, „polskim Kingiem” można by nazwać pewnie ze dwudziestu innych autorów grozy. W rzeczywistości Napiórkowski ma swój własny styl, któremu wcale nie trzeba przyprawiać nieprawdziwej łatki kingowskiego kopisty.

To co od progu trzeba tu pochwalić to świetny esej autora, wieńczący tę opowieść. Wszak Napiórkowski to dr hab. kulturoznawstwa. I o ile naprawdę chętnie przeczytałabym dłuższe opracowanie o mitotwórstwie i kulturowej roli „folk-tales” w życiu współczesnego społeczeństwa, to ma on wspólnego z poprzedzającą go powieścią tyle co nic. „Gościni” to bowiem typowy folk-horrorek bez głębszego przesłania, który dla odmiany nie bombarduje czytelnika ekstremalną makabrą, tylko snuje się w oparciu o standardową i wyglądającą na fikcyjną (choć nie znam łemkowskiego folkloru), legendę z przeszłości. Zagadkę, którą bohaterowie muszą rozwikłać, aby przeżyć.

No właśnie, bohaterowie. Tak irytującej menażerii nie spotkałam jak dotąd w wielu powieściach grozy. Z jednej strony wydaje się, że autor zadbał o to aby każde z nich miało swój indywidualny charakter. Trzeba mieć jednak świadomość, że jest to typowa dla początkujących powieściopisarzy, konstrukcja postaci na podstawie jednej, jedynej cechy. Jest w tych figurach wiele niekonsekwencji i nielogiczności. Czytając, nie raz poznacie smak dysonansu poznawczego w scenach, w których bohaterowie na 3 stronach zmieniają nagle zdanie, mimo iż przez 70 stron wcześniej byli całkowicie ślepi, głusi i wyjątkowo oporni na logiczną i wiarygodną argumentację. Całe szczęście, że wykorzystane tu archetypy są jeszcze całkiem dla literatury gatunkowej świeże, bo mogłabym nie zdzierżyć.

To co warto pochwalić, to że powieść napisano z dużą świadomością cech podgatunku; niemal można z checklistą odznaczać charakterystyczne wyznaczniki folk-horroru. Z całą pewnością brakuje jej narracyjnej oryginalności „Objawicielki” i napięcia „Midsommar”, ale dajmy się Napiórkowskiemu rozkręcić. Jestem dobrej myśli, szczególnie że tak folkowa groza jak i ewolucja i znaczenie mitów, od lat znajdują się w polu moich najważniejszych zainteresowań, a trzeba przyznać, że od czasów Stefana Dardy i może jeszcze „Czarnego boga” Wrońskiego, niewiele się w tej materii sensownego dzieje w polskiej literaturze gatunkowej. Dlatego, choć „Gościni” nie wyląduje w mojej topce z tego roku, sięgnę po kolejną powieść tego autora, o ile nadal będzie eksplorować ww. tematy. W przyszłości liczę na dużo dojrzalszą, nastroją i mniej pulpową opowieść.

Widzę, że wydawcy prześcigają się z porównaniami polskich powieści do znanych zagranicznych marek. „Stephen King spotyka Umberto Eco”? Szczerze? Ani jeden ani drugi. Ani trochę. Choć „Gościni” to całkiem fajna powieść, którą łyknęłam w jeden dzień, nie ma nic wspólnego z tymi, w swojej kategorii, wybitnymi pisarzami. Obecność małego miasteczka, tajemnicy i śledztwa nic w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To o czymś świadczy, że trzeci raz zaczynam tę recenzję. Może o tym, że wciąż zbieram szczękę z podłogi, po zaskoczeniu jak bardzo przypadła mi ta powieść do gustu. Może też o tym, że mam poczucie niedosytu i jednocześnie świadomość, że przede mną jeszcze dwa tomy, które na pewno przeczytam. No i pewnie trochę dlatego, że tą historię trudno jest zaklasyfikować. Wbrew temu, co wszędzie można przeczytać, to nie jest bowiem powieść historyczna. To raczej spekulacja o tym, jak naprawdę mogłaby wyglądać historia stojąca za doskonale znaną w naszej kulturze legendą. „Zimowy monarcha” tłumaczy legendę arturiańską naprawdę dobrze, z zachowaniem wszelkich zasad realistycznego kronikarstwa (typu „historię piszą zwycięzcy”) a jednocześnie tam gdzie trzeba przemyca sugestie, gdzie mogło dojść do przekłamań. Niesamowite, jak Cornwell to sobie sprytnie wymyślił!

Dawno nie zdarzyło mi się z taką uwagą i w skupieniu czytać żadnej książki. Ta jest jednak tak pełna detali, które aż szkoda przeoczyć, że przez 600 stron przedzierałam się naprawdę wyjątkowo długo, nie chcąc nawet na chwilę rozproszyć koncentracji. Bardzo szybko zorientowałam się bowiem, że to opowieść napisana trochę jak „Gra o tron”, gdzie jakiś mało znaczący wątek z początku może mieć niebagatelne znaczenie pod koniec drugiego tomu. Już od pierwszych stron dopadła mnie także obsesja porównywania „Monarchy” do historycznych wersji mitów arturiańskich i ciągłych rozważań nad spójnością powieści z legendą. I dawno nic w literaturze nie przyniosło mi równie dużo przyjemności - co wiele powiedziało mi o mnie samej. O tym jak jara mnie pogłębiona analiza i prywatne śledztwa.

Jestem absolutnie zachwycona systemem magii w tej opowieści. Początkowo sądziłam, że będzie to coś w stylu „Mgieł Avalonu” i z ogromnym zachwytem odkryłam, że mamy tu raczej do czynienia z fikcją w stylu serialu „Robin z Sherwood”, w którym to co nadnaturalne może być równie dobrze konsekwencją przypadku i wysokiej motywacji, spowodowanej głęboka wiarą. Do tego kreacje wszystkich druidów, czyli „magów” w tej opowieści - miodzio! - zrobiły na mnie przeogromne wrażenie. Mogą się nieco kojarzyć z tym, jak przedstawiono ich w serialu „Britannia”, ale mają też swój osobisty rys, gdzieś z pogranicza obsesji i obłędu.

Podsumowując, „Zimowy monarcha” z całą pewnością nie jest sagą dla każdego fana fantasy, bo jest jej do tej odmiany fantastyki daleko. Mimo to, jeśli ktoś kiedyś polubił inne utwory wspomniane w tej recenzji, na pewno odnajdzie się i tutaj. Szczególnie natomiast polecam tę opowieść każdemu tropicielowi mitów i innych kontekstów kulturowych. Czasami są one przedstawione w tak nieszablonowy sposób, że aż trudno mi było nie otworzyć szeroko oczu i nie zapiać z zachwytu (jak zdarzyło się w przypadku pewnego niepozornego kociołka - a kto czytał ten wie). To, w jaki sposób Cornwell przeniósł legendę na karty powieści, zasługuje na ogromny podziw. I ja niezmiennie tkwię w tym podziwie od pierwszej strony do teraz.

To o czymś świadczy, że trzeci raz zaczynam tę recenzję. Może o tym, że wciąż zbieram szczękę z podłogi, po zaskoczeniu jak bardzo przypadła mi ta powieść do gustu. Może też o tym, że mam poczucie niedosytu i jednocześnie świadomość, że przede mną jeszcze dwa tomy, które na pewno przeczytam. No i pewnie trochę dlatego, że tą historię trudno jest zaklasyfikować. Wbrew temu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy raz w życiu recenzję książki rozpocznę od odniesienia się do innych recenzji. Tak, jest szczegółowym zapisem żmudnej pracy naukowca - mediewisty. Zgadza się - pomimo iż poszukuje jednoznacznej historycznej tożsamości legendarnego banity, ostatecznie nie znajduje jej. Tak, przedstawia tę mityczną już dziś historię z naukową rzetelnością, czyli bez różowych okularów jakie nakłada na wielu z nas miłość do serialu „Robin of Sherwood” czy filmu z Kevinem Costnerem a to czasami wymaga tupnięcia nogą i powiedzenia nam wprost, że padliśmy ofiarą utrwalonego przez kilka wieków oszustwa. I właśnie z tych trzech powodów stałam się wielką fanką Jamesa C. Holta, który o procesie powstawania takiej legendy jak ta mówi i myśli dokładnie to co ja, tylko on ma na to uporządkowane naukowe dowody.

Na ponad 300 stronach dokonuje pełnej dekonstrukcji mitu o Robinie Hood, na czynniki pierwsze rozkładając poszczególne elementy jego sylwetki na przestrzeni wieków, uwzględniając źródła literackie (od najstarszych zachowanych pisemnych), kulturowe (ballady śpiewane przez minstreli, gry i zabawy świąteczne i inne szczątki kultury oralnej) i akta urzędowe (księgi sądowe, podatkowe i inne). Dementuje też fałszerstwa, przeinaczenia i tam gdzie to możliwe oddziela fikcję literacką od faktów historycznych. Precyzyjne umieszczenie wszystkich tych zjawisk na linii czasu i dodanie do tego kontekstu historycznego niejednego musi zdumiewać: leśny banita stał się bojownikiem o wyzwolenie Anglików spod normańskiego ucisku dopiero w XIX w., wcześniej będąc najczęściej odważnym mąciwodą, występującym przeciwko chciwości kleru; Lady Marion okazuje się być postacią, która dołączyła do legendy Robina Hooda dopiero w okolicach XVI wieku pod wpływem romansów francuskich a przestępców o pseudonimie „Robinhood” było na przestrzeni XIII i XIV wieku kilkudziesięciu i w każdym przypadku był to pseudonim nawiązujący do wcześniejszej legendy. Tylko jednego z tych bandytów można czasowo próbować umiejscowić w jednym z hipotetycznych czasów powstania tego mitu, ale oprócz tego nie ma żadnych dowodów na to, że był pierwowzorem Robina Hooda i że legenda nie była starsza (poza tym bym raczej nudnym zbiegiem, który narobił długów w kościele, dzierżawiąc od duchownych ziemię).

Najciekawszą i całkowicie dla mnie nową, choć pobieżnie tylko przez autora wspomnianą teorią, była ta, która rozsądnie zakłada, że w interesie grasantów i innych grup przestępczych było przedstawianie się jako bohaterów ludu, tego samego który zapewniał im schronienie. W tym kontekście nie dziwi wysyp „prawdziwych” Robin Hoodów na przestrzeni wieków i w zupełnie nowym świetle stawia całą legendę, choć pod względem „dowodowym” jest tak samo prawdopodobna jak inne teorie.

Na koniec posłużę się cytatem, który doskonale oddaje proces kształtowania się takich legend: „Elementy będące wytworem fantazji, obecne przecież we wszystkich legendach, powodują ich falsyfikację. Takimi fantastycznymi elementami nasycona jest także opowieść o Robin Hoodzie. Uczyniła ona banitę bohaterem, a nastepnie przemieszała przemoc i przestepstwo ze sprawiedliwością i dobroczynnością. Stworzyła też pomost łączący świat realny i wyimaginowany, ukazując pewne problemy społeczne wieków średnich jako ostro zarysowane kwestie dobra i zła”. I to jest właśnie w legendzie Robina Hooda najwspanialsze - wielkie kulturowe dziedzictwo ośmiu wieków ludzkiego żywota, które uwarunkowało, że postrzegamy tę postać właśnie tak, jak postrzegany.

Czyż to samo w sobie nie jest najbardziej fascynujące? Nie musimy uprawiać, jak to pisze Holt, „pseudohistorii, będącej wyrazem lokalnego patriotyzmu lub interesów komercyjnych”. Kultura jest równie ważnym składnikiem naszej cywilizacji co historia i nie musimy zakłamywać tej drugiej, żeby poczuć się lepiej z tym, że wierzymy w określone wartości lub że mit o Robinie w kapturze porusza wrażliwe struny naszej duszy.

Pierwszy raz w życiu recenzję książki rozpocznę od odniesienia się do innych recenzji. Tak, jest szczegółowym zapisem żmudnej pracy naukowca - mediewisty. Zgadza się - pomimo iż poszukuje jednoznacznej historycznej tożsamości legendarnego banity, ostatecznie nie znajduje jej. Tak, przedstawia tę mityczną już dziś historię z naukową rzetelnością, czyli bez różowych okularów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To moje drugie spotkanie z „Krainą Chichów”. Pierwsze miało miejsce jakieś 20 lat temu i zakończyło się absolutnym zachwytem, dlatego do rereadu przystępowałam z pewnymi obawami. Obok „Klubu Dumas” to była bowiem jedna z pierwszych powieści autotematycznych, które na lata ustawiły tego typu fabuły w topce moich gustów i preferencji i sprawiły, że już zawsze będę szukać książek o książkach. Bałam się, że po latach to już nie będzie to.

I w pewnym sensie tak właśnie było, bo odczucia miałam zupełnie inne niż za dawnych czasów. Kiedyś zachwycałam się jazdą bez trzymanki po rollercoasterze wyobraźni (no cóż, byłam młoda), teraz - wspaniałym, mistrzowsko transparentnym językiem podszytym inteligentnym humorem. Fenomenalnym budowaniem scen i postaci. I - tak jak wcześniej - błyskotliwym konceptem, który po przeczytaniu wydaje się być niemalże tropem literackim, a jednak gdy zaczniecie szukać nie odkryjecie wiele takich historii.

To dlatego „Kraina” jest taka wyjątkowa. Jako jedna z pierwszych za pomocą osobliwej fantastyki podjęła próbę uczynienia pełnoprawnego bohatera z literackiego procesu twórczego. Tam gdzie King stwarza małe prowincjonalne miasteczka po to, żeby wyeksploatować je i wyssać z nich krew, tak Caroll zrobił to samo aby zbudować pisarza i jego dzieła. W dzisiejszych czasach wydaje się jasne jak słońce, że taka „Kraina Chichów” prędzej czy później musiała powstać, ale te 20 lat temu odebrałam to jako przejaw geniuszu.

Wiele razy już pisałam, że opowieści o pisarzach i książkach należą do moich ulubionych i zawsze czytam je ze szczególną uwagą. Choć nie jestem pisarzem, czuję się storytellerem i od zawsze narracja jest moim tajnym składnikiem komunikacji, tym co buduje moją pozycję społeczną i wizerunek. Który narrator w głębi duszy nie marzył o tym, aby słowem stwarzać świat? Każdy by chciał a Marshall France, Tomasz Abbey i Jonathan Caroll to robią.

To moje drugie spotkanie z „Krainą Chichów”. Pierwsze miało miejsce jakieś 20 lat temu i zakończyło się absolutnym zachwytem, dlatego do rereadu przystępowałam z pewnymi obawami. Obok „Klubu Dumas” to była bowiem jedna z pierwszych powieści autotematycznych, które na lata ustawiły tego typu fabuły w topce moich gustów i preferencji i sprawiły, że już zawsze będę szukać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O Jo Nesbø słyszałam wielokrotnie gdy mowa o thrillerach nordic-noir, ale jakoś nie miałam wcześniej okazji poczytać, dlatego kiedy okazało się, że ten topowy skandynawski autor napisał horror, nie mogłam się oprzeć. Rzadko kiedy bowiem stojący twardo na ziemi mistrzowie mrocznego kryminału brudzą sobie ręce fantastyczną grozą. Szczególnie tak fantastyczną jak tu, na granicy absurdu i groteski.

I to chyba tyle ile można napisać o fabule „Nocnego domu”, to bowiem taka powieść, że jeśli cokolwiek napomknę więcej niż to co na tylnej stornie okładki i w opisach wydawniczych, będzie to spoiler. Niech więc będzie, że to historia młodego chłopaka, podejrzanego o przyczynienie się do zniknięcia jego kolegi z klasy. Niech będzie. Chociaż to wszystko oczywiście nieprawda a my możemy obierać tę opowieść jak cebulę, warstwa po warstwie.

I powiem szczerze, że chętnie przywitałabym tak nieszablonowe nielinearne podejście do fabuły jak tu w każdym innym thrillerze nordic-noir, ale cały efekt psuje granicząca z absurdem fabuła i jazda bez trzymanki pełna dziwów, wrzucona do jednego worka z fantastyką rodem z najmroczniejszych wersji baśni braci Grimm. I choć to ostatecznie okazuje się mieć fabularny sens, to jednak z pewną dozą rozczarowania stwierdzam, że Nesbø to kolejna moja książka w tym tygodniu, której autor rozładował narastające w opowieści napięcie po linii najmniejszego oporu. Czyli mnie nie zachwycił. A nawet sprawił, że na końcu wzruszyłam ramionami (meh).

Na koniec jednak chciałabym, unikając spojlerów, metaforycznie pochwalić, że z całą pewnością „Nocny dom” to bardzo samoświadoma powieść i że nawet ekspozycja postaci, język i kolejność przestawiania akcji mają tu niebanalne fabularne znaczenie. Ostatecznie bowiem autor daje nam pewną szansę, na dywagowanie o co w tym wszystkim chodzi a narastające poczucie dysonansu poznawczego (czyli efektu WTF) ma nam właśnie zasugerować, że coś tu nie gra. I rzeczywiście nie gra, tylko konia z rzędem temu, kto się naprawdę domyśli co.

O Jo Nesbø słyszałam wielokrotnie gdy mowa o thrillerach nordic-noir, ale jakoś nie miałam wcześniej okazji poczytać, dlatego kiedy okazało się, że ten topowy skandynawski autor napisał horror, nie mogłam się oprzeć. Rzadko kiedy bowiem stojący twardo na ziemi mistrzowie mrocznego kryminału brudzą sobie ręce fantastyczną grozą. Szczególnie tak fantastyczną jak tu, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawdopodobnie nigdy nie przeczytałabym „Drugiej szansy”, gdyby nie to, że ponoć Netflix adaptował ją do serialu „Otwórz oczy”, który kiedyś próbowałam obejrzeć (ale mi nie wyszło). Ostatnio - abstrahując od jakości tych produkcji - często zastanawiam się co sprawia, że filmowcy wybierają te a nie inne książki, więc w książce postanowiłam poszukać tego czegoś, co uczyniło ją wyjątkową. I choć nie był to czas zmarnowany (zajęło mi to łącznie ze dwa popołudnia), mam poczucie, że autorka książki miała niebylejakie parcie na szkło.

Mamy tu opowieść, w której rzeczywistość z fantazją pomieszana jest mniej więcej tak jak w „Koralinie” Neila Gaimana i na tym podobieństwa się nie kończą. Ma to swój urok, a jednak „Druga szansa” adresowana jest do innego odbiorcy, dlatego to jak uparcie ci bardzo wyraziści bohaterowie są jednowymiarowi, sprawiło, że już w połowie tej niedługiej przecież opowieści zirytowałam się i takie uczucie towarzyszyło mi już do końca. Charaktery zarysowane są tam grubą komiksową kreską, nie ma w nich ani odrobiny głębi, od pierwszej do ostatniej strony wiadomo czego się po nich spodziewać. Nie zmieniają się pod wpływem wydarzeń, nie zaskakują, mają jedną cechę dominującą i nic poza tym. Są jak woskowe kukły, jak archetypy bohaterów a nie bohaterowie.

Ta oniryczna, lekko abstrakcyjna i przez to niespójna opowieść ma w sobie jednak bardzo dużo uroku, choć posługuje się ultrapopularnymi motywami, często eksploatowanymi w filmach. Utrata pamięci, szpital psychiatryczny, omeny, despotyczni opiekunowie, wszystko to było już w „Lekarstwie na życie”, „Gothice” czy nawet „Wyspie tajemnic”, więc chyba mamy to co czyni te historie chętnie filmowanymi. Wszystko jasne.

I o ile większa cześć książki całkiem nieźle się czyta, o tyle końcówka dramatycznie mnie rozczarowała. Historia nie ma ciekawych postaci ani emocjonującej fabuły, ciągnęła mnie do przodu tylko i wyłącznie tajemnicą i obietnicą jej rozwiązania, więc kiedy w końcu do tego doszło, byłam zdumiona: serio? To ma być wytłumaczenie tego wszystkiego? I nawet dopisane na końcu, jakby na kolanie, próby ratowania niezwykłości tutaj nie pomogą - wydawca chciał to wydawca dostał, ale większego sensu w tym po prostu nie widzę. Szkoda.

Prawdopodobnie nigdy nie przeczytałabym „Drugiej szansy”, gdyby nie to, że ponoć Netflix adaptował ją do serialu „Otwórz oczy”, który kiedyś próbowałam obejrzeć (ale mi nie wyszło). Ostatnio - abstrahując od jakości tych produkcji - często zastanawiam się co sprawia, że filmowcy wybierają te a nie inne książki, więc w książce postanowiłam poszukać tego czegoś, co uczyniło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnie trzy tygodnie dobitnie dały mi do zrozumienia, że powieści fantasy, czyli takie które za młodu porywały moje serce, nie są w stanie wykrzesać już ze mnie większych emocji. Po „Uczniu skrytobójcy” Hobb i „Letnim drzewie” Kay’a do katalogu opowieści, które mnie nie porwały dołączyło „Ostrze” Abercrombiego, choć trzeba przyznać, że wyraźnie wyróżnia się na tle swoich poprzedników i jestem pewna, że gdybym przeczytała je 20 lat temu, byłabym prawdziwie zafascynowana.

Nie pamietam powieści fantasy, w której wszystkie co do jednej postacie byłyby tak żywe, kompleksowe, wielowymiarowe i zbudowane od początku do końca. W zasadzie prawie całe 700 stron powieści to ekspozycja postaci a akcja, która miałaby popchnąć bohaterów do działania, schodzi na drugi plan i w zasadzie pojawia się tylko na ostatnich kilkudziesięciu stronach. W sumie ma to jakiś sens, w końcu „Ostrze” to pierwsza cześć serii, a jednak mam dotkliwe poczucie niedosytu. Bardzo doceniam, że niemal każdy z tutejszej „drużyny pierścienia” ma warstwy i jest prawdziwie niesamowity, tylko nie wiem właściwie po co.

Wszystko dlatego, że w tej opowieści nie ma żadnej akcji a przez 3/4 stron bohaterowie szwendają się trochę bez celu. Wprawdzie po przeczytaniu widzę zalążek przygody, ale pojawia się on na samym końcu, kiedy odkrywamy, że wszystko co wcześniej miało nas tylko związać z postaciami, które na nią wyruszą. I to się udało, bo Logan, Bayaz, Ferro, Ardee, West czy Jezel (to że wymieniam wszystkich z pamięci też wiele mówi), są odmalowani na poziomie szczegółowości charakterystycznym dla malarstwa klasycystycznego. To wspaniałe, wybitne wręcz kreacje, a jednak tak bardzo w pierwszej części niewykorzystane.

Mam przez to bardzo mieszane uczucia, w tym zniechęcenie wywołane brakiem jakiegokolwiek pasjonującego horyzontu, który zainspirowałby mnie do czytania dalej. Nawet jeśli w kolejnych częściach proporcje ekspozycji do akcji ulegną zmianie, „Ostrze” zamyka mnie w poczuciu rozczarowania. Nie złapałam bakcyla, nie zaciekawiło mnie co też drużyna ma do zrobienia tam dokąd wyrusza. Nie za bardzo rozumiem co to ma wspólnego z inkwizytorem Gloktą i władcą Północy. W końcu nie wiem też po co cały ten wątek legendarnomagiczny i nie mam jakiejś wielkiej motywacji żeby go odkryć, nawet pomimo iż w ostatecznym rozrachunku podobał mi się najbardziej. Mam nadzieję, że się mylę ale opowieści fantasy chyba po prostu nie są już dla mnie.

Ostatnie trzy tygodnie dobitnie dały mi do zrozumienia, że powieści fantasy, czyli takie które za młodu porywały moje serce, nie są w stanie wykrzesać już ze mnie większych emocji. Po „Uczniu skrytobójcy” Hobb i „Letnim drzewie” Kay’a do katalogu opowieści, które mnie nie porwały dołączyło „Ostrze” Abercrombiego, choć trzeba przyznać, że wyraźnie wyróżnia się na tle swoich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W moim sercu jest mało miejsca na kolejną wielką historię w stylu high/heroic fantasy. Po Tolkienie, „Sadze o Wiedźminie”, serii „Dragonlance” i „Amberze” Zelaznego (który fatalnie się zestarzał), czyli opowieściach, które układają mi tę subkonwencję w głowie i są swoistym punktem wyjścia do oceny innych tego typu opowieści, od lat nie mogę się w niej odnaleźć i zastępuję ją niskomagicznyn low fantasy, wobec którego mam znacznie niższe wymagania i przy którym już od dawna bawię się przez to lepiej. Nie wiedziałam do której kategorii zakwalifikować „Letnie drzewo”, gdyż sięgnęłam po tę książkę powodowana polecanką. To nie był czas stracony, ale dobrze spędzony też nie.

Kiedy byłam dużo młodsza, bardzo ekscytowały mnie opowieści, w których do świata fantasy trafiają ludzie pochodzący ze świata bardziej przypominającego naszą rzeczywistość. Zawsze w tych historiach najfajniejsze było to, że bohaterowie ci stosowali rozwiązania nieszablonowe dla świata fantasy a ich nastawienie i horyzonty pozwalały im przeżyć tę opowieść w jakiś zaskakujący sposób. Niestety „Letnie drzewo” bardzo szybko asymiluje bohaterów, jakby zawsze byli częścią Fionavaru, przez co pod znakiem zapytania stoi całe to ich „realistyczne” pochodzenie. Zachodzę więc w głowę po co, skoro potencjał tego rozwiązania pozostaje całkowicie niewykorzystany.

Nie będę się czepiać patetycznego stylu opowieści. Autor miał wszak wiele wspólnego z rodziną Tolkienów i „Sillmarilionem”, więc trudno się dziwić, że niemal każdy wątek w opowieści jest silnie zmitologizowany, że bogowie chodzą wśród ludzi a bohaterami rozporządza przeznaczenie. I nie byłby w tym wszystkim naprawdę nic złego, gdyby nie ciągły infodump, jakby Kay w pierwszym tomie chciał wytłumaczyć niuanse tego na czym świat stoi. To oczywiście sprawia, że przez tę ponad400-stronicową cześć przewija się jakaś zastraszająca ilość postaci, których nie sposób spamiętać nie poświęcając książce dodatkowego wysiłku.

Sprawy nie ułatwia też wielokolorowy paczwork kontekstów literackich, religijnych, kulturowych, wrzuconych do świata Fionavaru i rozmieszanych aby rozłożyły się proporcjonalnie. Mamy tu więc oczywiste nawiązania do fabuły „Władcy pierścieni” i ontologii „Silmarillionu”, mamy mitologię przypominającą tę nordycką, mamy mity celtyckie, legendy arturiańskie i wierzenia walijskie, mamy baśnie a jak ktoś się uprze to znajdzie i inne nawiązania, w tym chrześcijańskie. Nie można odmówić tej historii epickości i rozmachu, ale bardzo ciężko się to czyta a próby rozkucia znaczenia i powiązań poszczególnych scen szybko wywołały moją irytację.

Na ten moment nie mam więc siły na kontynuację i nie wiem czy ją kiedykolwiek znajdę.

W moim sercu jest mało miejsca na kolejną wielką historię w stylu high/heroic fantasy. Po Tolkienie, „Sadze o Wiedźminie”, serii „Dragonlance” i „Amberze” Zelaznego (który fatalnie się zestarzał), czyli opowieściach, które układają mi tę subkonwencję w głowie i są swoistym punktem wyjścia do oceny innych tego typu opowieści, od lat nie mogę się w niej odnaleźć i zastępuję...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiele lat minęło odkąd miałam tak ogromną ochotę na klasyczne fantasy. Fakt, że zaledwie rok temu, zgodnie z tradycją robiłam któryś-z-kolei reread „Władcy Pierścieni”, ale żeby tak z własnej woli sięgnąć po superpopularną serię bardzo znanej współcześnie autorki? Jak to się stało - nie wiem, ale bawiłam się tak dobrze, że to jeszcze nie koniec z fantasy.

„Uczeń skrytobójcy” nie jest wybitną powieścią fantasy. Nie ma w niej nic oryginalnego i tak jak inne historie tego typu, więcej w niej już dobrze znanych klisz niż nowych, świeżych pomysłów. Mało tego - to książka już lekko tracąca myszką, w perspektywie dziś wydawanego fantasy (jest z 1995 r.) i nieco naiwna w swojej prostocie. Że wspomnę choćby o bohaterze, który wydaje się nie mieć własnego charakteru i postaciach, które nie mają imion lecz przydomki odzwierciedlające ich dominujące cechy charakteru.

A jednak coś nieuchwytnego sprawia, że przez powieść tą płynie się dosłownie jak na żaglach w wietrzną słoneczną pogodę, może dlatego, że jest zwyczajnie urocza, może właśnie bo nie jest przesadnie zawiła. A może bo od pierwszej do ostatniej strony spełnia obietnice, które zadeklarowała na początku i pozwala wygodnie rozsiąść się w świecie, który może i jest fikcyjnym światem fantasy, ale doskonale go rozumiemy, jakby był częścią naszej historii. Wiele dobrego robią tutaj liczne uproszczenia, które uczynią opowieść jasną także dla bardzo młodych czytelników. Po prostu wszystko co między okładkami jest przejrzyste jak kryształ i jasne jak słońce.

I to jest chyba tyle co dobrego można o „Uczniu” powiedzieć, choć wiem, że wielu fanów tej serii wyniosłoby mnie za to na widłach. W szczerości z Wami i ze sobą muszę bowiem także przyznać, że pierwszy tom jest banalny i bardzo mnie tym rozczarował, choć sama jestem sobie winna, bo zwyczajnie oczekiwałam czegoś bardziej zawiłego i mocniejszego w przesłaniu. Cały czas miałam nadzieję, że za tą baśniowością kryje się jednak jakiś mrok i prawdziwa ciemność i tylko wiek bohatera nie pozwala mu tego jeszcze zrozumieć. Niestety tak nie jest a ja nie umiem potraktować „Ucznia” na tyle poważnie, żeby czuć się usprawiedliwiona sięgając po następny tom. Na tym skończę więc czytanie tej legendarnej serii fantasy, mając nadzieję, że na fali powrotu do tego gatunku, jeszcze w tym roku trafię na coś naprawdę dla mnie.

Wiele lat minęło odkąd miałam tak ogromną ochotę na klasyczne fantasy. Fakt, że zaledwie rok temu, zgodnie z tradycją robiłam któryś-z-kolei reread „Władcy Pierścieni”, ale żeby tak z własnej woli sięgnąć po superpopularną serię bardzo znanej współcześnie autorki? Jak to się stało - nie wiem, ale bawiłam się tak dobrze, że to jeszcze nie koniec z fantasy.

„Uczeń...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nagroda Wielkiego Kalibru przyznawana jest od 2004 r. Przez Stowarzyszenie Miłośników Kryminału i Sensacji „Trup w szafie” i Instytut Książki. Dziś znany jest już zwycięzca (Marek Stelar „Krzywda”), ale spośród sześciu finalistów mnie najbardziej zainteresował opis „Syna bagien” Pawła Rzewuskiego, który miał rzekomo łączyć „historię przedwojennego Polesia z atmosferą godną kultowego miasteczka Twin Peaks”. Czy rzeczywiście łączy? Totalnie TAK!

Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo ubolewam, że czytając książkę niewiele wiem o realiach które opisuje. Wprawdzie historia międzywojnia nie jest mi obca, losy polskiego wywiadu u kontrwywiadu także nie i nawet o Polesiu już co nieco ostatnio liznęłam. Nic mnie jednak nie przygotowało na taką masę detali, smaczków, niuansów i nawiązań anegdotycznych jak w powieści historyka tego okresu, filozofa polityki i autora wysoko cenionych opracowań naukowych, Pawła Rzewuskiego. Zaznaczam przy tym, że moje zagubienie wcale nie umniejszało przyjemności z czytania, może tylko nie pozwalało mi w pełni docenić tego pełnego niezwykłości, noirowego kryminału z subtelnie przemyconymi elementami nadnaturalnymi.

Tak klimatycznej powieści historycznej nie czytałam od dawna, być może za wyjątkiem świetnego, ale znacznie słabszego warsztatowo „Czarnego boga” Krzysztofa Wrońskiego, z którym „Syn bagien” ma wiele podobieństw. Odosobniony multikulturowy kocioł, pogańskie wierzenia i śledztwo kryminalne a do tego sam Czarny Bóg, który uniwersalny wydaje się być tak dla Słowińców jak dla Poleszuków. Obie te historie opowiadają w mniej lub bardziej fantastyczny sposób o tym, co może się stać, gdy do historii i geopolityki w czasach puchnącego kryzysu wmieszają się krawędziowe ideologie i mistyczne nurty religijne. Gdzieś w tle wybrzmiewają też echa wielkiego szacunku wobec dawnych wierzeń, które - w przeciwieństwie do bardziej współczesnych wojenek religijnych - prawdziwie porządkowały ten świat na zupełnie innym poziomie.

No i jest jeszcze kryminał, który w „Synu bagien” stoi na wysokim poziomie. Wspaniale odmalowane, charakterne, mocne postacie, zawiła wielopoziomowa intryga, tajemnicze zaginięcia i makabryczne zabójstwa, legendy o skarbie, wspomnienia z przeszłości, podejrzliwość i zdrada, romans, ciemne interesy, szpicle i rządzący twardą ręką tyrani… Można by tak jeszcze długo, bo na tych prawie 400 stronach jest samo mięcho i ani odrobine wytchnienia. No i Polesie - wilgotne, bagniste, niebezpieczne i dzikie, kraina o której Polacy powoli zapominają a która kiedyś była solą w oku II Rzeczpospolitej, ziemią niczyją, której nie sposób było opanować inaczej niż dzięki takim śmiertelnie niebezpiecznym dyktatorom jak Kostek Biernacki i inni jemu podobni.

Kto lubi mocne, dobrze napisane historyczne kryminały ze starymi wierzeniami w tle - bardzo polecam.

Nagroda Wielkiego Kalibru przyznawana jest od 2004 r. Przez Stowarzyszenie Miłośników Kryminału i Sensacji „Trup w szafie” i Instytut Książki. Dziś znany jest już zwycięzca (Marek Stelar „Krzywda”), ale spośród sześciu finalistów mnie najbardziej zainteresował opis „Syna bagien” Pawła Rzewuskiego, który miał rzekomo łączyć „historię przedwojennego Polesia z atmosferą godną...

więcej Pokaż mimo to