-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać360
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2021-10-16
2019-12-30
2018-11-10
Czegoś mi w tej książce brakuje...
Nie wiem sam, chyba określenie "nieoficjalna" zawsze u mnie rzutuje na odbiór takich monografii. Szubrycht opiera się na relacjach osób postronnych, dawnych współpracowników, muzyków z zaprzyjaźnionych zespołów. Ci ostatni zresztą bardzo często się powtarzają.
Widać, że książka jest pisana z perspektywy fana, brakuje trochę dystansu, spojrzenia na pewne kwestie obiektywnie. Przytaczane zdania muzyków Slayera wycięte z różnych pism, wywiadów, na pewno ubarwiają całość, ale brakuje tu czegoś, co by powiedzieli specjalnie z myślą o książce Jarka. To jest właśnie największy minus pisania biografii nieoficjalnych - w takiej książce o Vader, Szubrycht miał znacznie łatwiejszy dostęp do byłych i obecnych muzyków, a całość czytało się tak, jakby Peter Wiwczarek był współautorem - i książka dzięki temu miażdżyła nabiał. Tu trochę bida, jakby autor obserwował Slayera z krzaków, zaopatrzony w lornetkę.
Nie chcę, żeby ktoś to odebrał, że się naśmiewam: myślę, że z materiału, który miał w zasięgu swojej ręki, autor wyrzeźbił naprawdę dobrą książkę, ale brakuje tu ciut ognia.
I zakończenie wygląda, jak doklejone na szybko, zaktualizowane po śmierci Hannemana. Szkoda chłopa, nawiasem mówiąc.
Daję siódemkę, głównie za podejście "od fana, dla fanów" - i pomimo braków, czegoś się dowiedziałem.
Teraz to już tylko czekać do 27 listopada i zabrać zad do Łodzi na ich, możliwe że ostatni w tym kraju, koncert.
Czegoś mi w tej książce brakuje...
Nie wiem sam, chyba określenie "nieoficjalna" zawsze u mnie rzutuje na odbiór takich monografii. Szubrycht opiera się na relacjach osób postronnych, dawnych współpracowników, muzyków z zaprzyjaźnionych zespołów. Ci ostatni zresztą bardzo często się powtarzają.
Widać, że książka jest pisana z perspektywy fana, brakuje trochę dystansu,...
2018-10-07
"You know.. I think I'm kinda out of myself.."
Ech, ten Riverside, "guilty pleasure" sporej części metalowców...
Nie jestem tu wyjątkiem: tak gdzieś od czasów swojego epizodu studenckiego (będzie koło dekady temu) muzyka riveraków podbiła mnie z miejsca i ze szczętem. Nie wiem gdzie ich wyszperałem, ale katowałem "Loose Heart" z uporem maniaka, przenosząc potem swoje uwielbienie na większość ich pozostałych dokonań.
Maurycy Nowakowski świetnie się spisał. Zamęczał muzyków kolejnymi wywiadami, zbierał wiadomości z fanklubu, zanurzył się w muzykę zespołu. To ostatnie widać szczególnie w krótkich opisach piosenek na kolejnych płytach. Ze znawstwem, smakiem, naprawdę znakomita robota, gość zna się na rzeczy.
W części biograficzno- wspominkowej nie unika trudnych tematów, cytując muzyków opowiadających o niepowodzeniach na gruncie prywatnym, lub gdy w twórczości i współpracy coś nie stykało - to ważne, żeby całość nie sprawiała zbyt wyidealizowanego wrażenia.
Riverside to na pewno jeden z lepszych zespołów rockowych w Polsce, o ile nie najlepszy, ale śmierć Grudnia sporo rzeczy podważyła. O ile wcześniej drzwi światowej kariery były już dla nich uchylone, tak teraz nie jest to takie pewne. Bądźmy jednak dobrej myśli, bo póki co panowie z Maciejem Mellerem w składzie, prezentują rewelacyjny poziom.
PS: Jeśli jakimś cudem któryś z muzyków czyta te wypociny, to muszę się pochwalić, że koszulka którą mi podpisaliście na Prog in Park, dumnie wisi w antyramie na ścianie i cieszy oko. Wspaniała pamiątka i kapitalny koncert
"You know.. I think I'm kinda out of myself.."
Ech, ten Riverside, "guilty pleasure" sporej części metalowców...
Nie jestem tu wyjątkiem: tak gdzieś od czasów swojego epizodu studenckiego (będzie koło dekady temu) muzyka riveraków podbiła mnie z miejsca i ze szczętem. Nie wiem gdzie ich wyszperałem, ale katowałem "Loose Heart" z uporem maniaka, przenosząc potem swoje...
2018-03-17
Książka Pattersona wydaje się być najbardziej spójnym i wyczerpującym przewodnikiem po najważniejszych nurtach i zespołach na niwie black metalu. Diametralnie różni się od "Władców chaosu" której autorzy, jak wieść gminna niesie, skupili się na tabloidyzacji tematu i szukaniu sensacji. Owszem, "Ewolucja kultu" również porusza temat morderstw i płonących kościołów, ale nie jest tego dużo - zupełnie inne proporcje, niż we wspomnianym konkurencie. Trzeba też dodać, że o ile Pattersona wszyscy chwalą za kawał solidnej roboty, na autorów "Władców..." posypał się słuszny gniew prekursorów norweskiej sceny.
Co mnie w "Ewolucji..." zaskoczyło, to odniesienia do różnych wariacji black metalu. Autor nie sili się na bycie ortodoksyjnym za wszelką cenę. Tak, jest tu sporo o prapoczątkach, gdzie "trve, kvlt i krieg" robiło się dopiero wtedy, gdy nagrywało się demówki w piwnicy za pomocą jakiegoś archaicznego sprzętu, ale zwolennicy udziwnień znajdą tu sporo treści. Jest o, popularnym na wschodzie i u nas, NSBM, polskiej scenie, o symfonicznym i gotyckim blacku spod znaku Burgerów i Kredek (zainteresowani wiedzą o co chodzi), o tym, żeby nie przypominać Fenrizowi, że kiedyś maczał paluchy w łączeniu black metalu z folkiem - i wiele, wiele innych. No dobrze, z powodu osobistej awersji tylko przefrunąłem wzrokiem podrozdziały o azjatyckich wynalazkach i "cyber blackowym" Aborym, ale nawet bez tego z czystym sumieniem daję tej książce dziewiątkę.
Niestety, w obecnych czasach mój ukochany death metal trzyma się już tylko z użyciem respiratora, za to black metal, zwłaszcza rodzimy, przeżywa prawdziwy renesans, używając kompletnie różnych środków wyrazu, tak jak to czynią Batushka, Mgła, Licho, Odraza, czy Outre.
Kończąc: książka Pattersona to rzecz naprawdę godna polecenia, dodatkowo podparta całkiem świeżo wydanymi kontynuacjami, na które też się prędzej czy później połakomię. Lubię rzetelną robotę nie szukających taniej sensacji profesjonalistów. W tych czasach trzeba ich szczególnie cenić.
Książka Pattersona wydaje się być najbardziej spójnym i wyczerpującym przewodnikiem po najważniejszych nurtach i zespołach na niwie black metalu. Diametralnie różni się od "Władców chaosu" której autorzy, jak wieść gminna niesie, skupili się na tabloidyzacji tematu i szukaniu sensacji. Owszem, "Ewolucja kultu" również porusza temat morderstw i płonących kościołów, ale nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-25
Z perspektywy czasu i po przeczytaniu tej książki, doszedłem do wniosku, że okładka pierwszego albumu Led Zeppelin była bardzo... prorocza.
Zespół, tak jak Hindenburg, w latach świetności zaskarbił sobie rzesze oddanych fanów, symbolizował niemal boski status, przepych i geniusz. U ludzi od początku wrogo nastawionych: przerażenie i natychmiastowe skojarzenia z czarcimi sztuczkami. Oba podmioty w widowiskowy sposób rozbiły się też o ziemię, kończąc pewien wspaniały etap w historii i stając się legendą na lata.
Nie czyta się tej biografii lekko i płynnie - z rytmu wybijają co rusz fragmenty pisane kursywą. Rozumiem, chodziło o jakąś stylistyczną odmianę, ale wybitnie tu nie zagrało. Biografia nie jest autoryzowana, chociaż Wall przeprowadził na przestrzeni lat dziesiątki wywiadów z muzykami i ich otoczeniem. Mamy więc pewność, że informacje są pierwszorzędnej jakości, a z drugiej strony nie miałem obaw o to, że książka będzie laurką.
Wydanie jest bardzo udane, jeśli chodzi o okładkę i boleśnie kiepskie, przy zwróceniu uwagi na warstwę językową.
Interpunkcja jest katastrofalna (a wytyka to człowiek, który seriami tłucze wstydliwe błędy w tej materii) - raz przecinka nie ma wcale, a innym razem postawiony jest jakby na chybił- trafił.
I wisienka na torcie, której nienawidzę równie mocno, co upału i kina familijnego: tłumacz z uporem pisze o dwóch facetach per "oboje".
No wstyd jak cholera! W dyby i do lochu.
Po tej lekturze inaczej patrzę na ten zespół, inaczej podchodzę do ich muzyki, zacząłem zwracać większą uwagę na pewne rzeczy.
Biografia nie pozbawiona wad, ale w sumie... tak, chyba polecić można.
Z perspektywy czasu i po przeczytaniu tej książki, doszedłem do wniosku, że okładka pierwszego albumu Led Zeppelin była bardzo... prorocza.
Zespół, tak jak Hindenburg, w latach świetności zaskarbił sobie rzesze oddanych fanów, symbolizował niemal boski status, przepych i geniusz. U ludzi od początku wrogo nastawionych: przerażenie i natychmiastowe skojarzenia z czarcimi...
2017-06-26
Zaczynałem pisać tę opinię już dwa razy, za każdym razem wychodziło mi to samo, czyli mój stosunek do ich twórczości i poszczególnych płyt. A miało być o książce!
A więc: Maciej Krzywiński poradził sobie zaskakująco dobrze. Nie udało mu się co prawda przeprowadzić wywiadów z żyjącymi członkami ostatniego składu Type O, ale z tego co miał, plus ze zbioru wypowiedzi muzyków i ich bliskich lub znajomych, udało mu się wyrzeźbić naprawdę bardzo miłą w odbiorze lekturę. Do tego lubi używać zabawnych, nietypowych porównań, strzela aforyzmami jak z pepeszy, a przy tym zachowuje wysoki poziom wypowiedzi. Pełna kultura.
Nie jestem fanem tego zespołu i po przeczytaniu książki raczej się to nie zmieni. Mieli kilka zwrotów w stylistyce, ale ciążyło mi przeświadczenie, że traktowali to wyłącznie jako biznes. Najpierw chcieli przyciągnąć skandalicznym zachowaniem (dupa Petera na okładce albumu chociażby - nie, nie szukajcie tego w google grafika), a potem ten sam obrazoburca zrobił z siebie króla gotyckiego, wampirzego rocka. Zabawne, ale do tej pory spotykam kobiety (słuchające metalu kiedyś, lub nadal w temacie aktywne), które wprost mówią, że dałyby się Steele'owi, hmm... jak by to określić... "nabić na pal". Może mi przeszkadza ta otoczka ich "średniego" okresu, czyli pustawa paplanina skierowana do gotyckich małolat, spragnionych krwi i mrocznego księcia z farbowanymi na czarno kudłami. Uch.
Niestety, tak jak Ratajczyk był spiritus movens TON, tak stał się jego grabarzem, głównie przez swoje egoistyczne podejście i autodestrukcyjną postawę, z dragami i alkoholem na czele - przykro mi, ale tego jego pieprzenia o depresji nijak nie kupuję. Był z niego inteligentny oryginał, ale schrzanił sprawę wielokrotnie. A na koniec kompletnie mu odbiło.
Czasem sobie ich słucham, bo niektóre kawałki i gra Silvera całkiem mi się podobają, ale nigdy poza domem. Polecam przy czytaniu książek jakiś album sobie puścić.
Biografia napisana sprawnie, kilka wkładek ze zdjęciami, intrygująca okładka. Tym bardziej godna polecenia, że nie posiada żadnej sensownej konkurencji, nawet anglojęzycznej.
Zaczynałem pisać tę opinię już dwa razy, za każdym razem wychodziło mi to samo, czyli mój stosunek do ich twórczości i poszczególnych płyt. A miało być o książce!
A więc: Maciej Krzywiński poradził sobie zaskakująco dobrze. Nie udało mu się co prawda przeprowadzić wywiadów z żyjącymi członkami ostatniego składu Type O, ale z tego co miał, plus ze zbioru wypowiedzi muzyków...
2017-04-28
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, było oczywiście wydanie. Piękna sprawa, zrobiona z pietyzmem, na poziomie światowym. Widać, że i w tym wypadku stawiają na pełen profesjonalizm i byle czego ludziom nie sprzedadzą.
Tak samo jak w biografii Vader zauważyłem, że najwięcej miejsca poświęca się tutaj na historię zespołu do, powiedzmy, 2005 roku. Opisane są trudy i znoje powstawania każdej płyty z wczesnego okresu, ale im dalej w chronologię, tym krótsze stają się te opisy, jakby po łebkach. Warto nadmienić, że wydania "Konkwistadorów..." i "Spowiedzi Heretyka" dzieli raptem kilka miesięcy, więc jeśli ktoś czytał biografię Darskiego, to często może trafić na te same teksty, te same opowiadane historie, czasem te same zdjęcia.
Sama treść średnio mnie zaskoczyła, bo spodziewałem się autorytarnego podejścia Nergala (w dalece większym stopniu, niż Petera w Vader), lekkiego nadęcia i kilku światopoglądowych pogadanek. Z drugiej jednak strony całość czyta się kapitalnie, materiał jest tu bogaty, kilka razy można radośnie zarżeć, dowiedzieć się czegoś interesującego - czego więcej chcieć?
Do tego czuć, że jest to pozycja do której każdy się przykładał, że nie ma tu miejsca na przypadkowe rzeczy, a całość ma być taką beletrystyczną wersją ich koncertów: ma robić wrażenie na odbiorcy, to ma być szoł. Owszem, w obu przypadkach są pozy, pewne zmanierowanie, muzyka nie każdemu musi przypaść do gustu, ale większość z tych, którzy widzieli Behemoth na żywo przyznaje, że w dogodnych okolicznościach ten pokaz zrywa skalpy. I przypala rzęsy, jeśli za blisko sceny sterczysz.
Różnie można do ich twórczości i celebryckiej otoczki podchodzić, ale tak jak każda kapela metalowa w polskim katolandzie, mieli zdrowo pod górkę.
Autorowi i wydawnictwu Mystic udało się ukręcić naprawdę kawał dobrej biografii, oby więcej takich.
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, było oczywiście wydanie. Piękna sprawa, zrobiona z pietyzmem, na poziomie światowym. Widać, że i w tym wypadku stawiają na pełen profesjonalizm i byle czego ludziom nie sprzedadzą.
Tak samo jak w biografii Vader zauważyłem, że najwięcej miejsca poświęca się tutaj na historię zespołu do, powiedzmy, 2005 roku. Opisane są trudy i...
2016-10-13
No cóż... Ta książka utwierdziła mnie w moim ambiwalentnym podejściu do Adama Darskiego. Jak lubię starsze dokonania Behemotha, którego jest twórcą, tak jako człowieka nie darzę go większą sympatią. Mniejszą zresztą też.
Świetnie (i szybko) się czytało wywiad z tym libertynem, no ale nie oszukujmy się: jest bardzo dobrym przykładem na to, że szmal i sukces zmieniają człowieka. Chociaż może zawsze był bucem, kto wie.
Dwójka jego interlokutorów często rzuca mu pod nogi trudne pytania, ale Nergal wychodzi z nich obronną ręką - jest zupełnie szczery i sporo zdradza. Nawet jeśli miałoby to narazić go na śmieszność. Zwłaszcza fragmenty o białaczce potrafią mocno czytelnikiem wstrząsnąć.
Staram się teraz jak mogę, żeby nie pisać o jego zespole, bo poluję na "Konkwistadorów diabła" i też chcę o tej książce napisać, ale jest ciężko - w końcu bez Nergala nie ma Behemotha, tak jak (nie bijcie, nie plujcie!), bez Lemmy'ego nie ma Motorhead.
Podziwiam Darskiego, bo to inteligentny, zdyscyplinowany i twardy gość, ale z charakteru nie leży mi za cholerę.
Samą książkę spokojnie oceniam na 7/10 - nie mogę powiedzieć, żebym chociaż przez chwilę się przy niej nudził, czegoś się z niej dowiedziałem, a to chyba niezgorsza rekomendacja.
No cóż... Ta książka utwierdziła mnie w moim ambiwalentnym podejściu do Adama Darskiego. Jak lubię starsze dokonania Behemotha, którego jest twórcą, tak jako człowieka nie darzę go większą sympatią. Mniejszą zresztą też.
Świetnie (i szybko) się czytało wywiad z tym libertynem, no ale nie oszukujmy się: jest bardzo dobrym przykładem na to, że szmal i sukces zmieniają...
2016-08-31
Książka ma kilka wad i niedociągnięć, jednak w pewnym stopniu pokrywa je narracja: czuć, że jest to książka pisana przez fana dla fanów. Język nie sili się na jakąś Proustowską ekwilibrystykę, ale do tej muzyki brzmi w sam raz - jest konkretnie i często z jajem.
Wielbicieli obiektywizmu może razić dosyć stronnicze podejście do poszczególnych zespołów, ale widać u autora uwielbienie i oddanie dla całej szkoły szwedzkiego łojenia.
Miejscami jest chaotycznie, gdy cytaty muzyków mówią coś wręcz odwrotnego do tego, co autor wyłuszczał akapit wcześniej . Albo gdy uznaje za death metal coś, co nim raczej nie jest, bo... tak mu wygodnie. A i zespół kultowy, więc czemu nie przypiąć łatki. Nieładnie.
A zresztą: temat szufladek na niwie muzycznej jest zawsze problematyczny, a że jest to książka w całości napisana subiektywnie, to kto mu broni.
I ostatnia rzecz, choć to może wina tłumaczenia: pojawiające się co jakiś czas "chłopacy". Nie wiem sam czemu, ale ilekroć to słyszę lub czytam, to jest to dla mnie bolesne niczym kop w krocze.
Ale... to chyba jedyne wady. Pewnie, można by się pokusić o pójście dalej w chronologii, ale jaka wtedy by z tego kobyłą wyszła? Sam początek i trochę rozwinięcia sceny w pełni wystarczają (później i tak się niezbyt dużo działo, tak porównując). A i sam autor chyba się do tego nie palił, bo da się wyczuć, że mamy do czynienia z demówkowym ortodoksem, wielbicielem prapoczątków działalności zespołów, gdy nie było kasy na dobre studio i jako taki sprzęt. Produkcja syfiasta, nic nie słychać, gitary rzężą, ale jest true i kult - zabawne jak skurczybyk, ale czasem Ekeroth nie może się przed czymś takim powstrzymać.
Historię szwedzkiego nurtu czyta się znakomicie, materiał jest tu przebogaty, całe taczki zdjęć, ilustracji, cytatów, gigantyczny wykaz zespołów deathmetalowych z tego kraju, takoż amatorskich zinów - naprawdę, książka D.E. ma dla mnie wartość porządnej encyklopedii. A dzięki temu wykazowi będę miał pewnie okazję przekonać się "nausznie" o jakości mniej znanych przedstawicieli tego stylu - i to, zakładam, wielokrotnie.
I tak się człowiek zaczyna zastanawiać, jakim cudem ten nurt wyrósł na takiego potwora, skoro całość sprokurowało kilka tuzinów deko podpitych, wiecznie spłukanych małolatów grających po piwnicach. Przy słuchaniu niektórych nagrań mi samemu szczęka opada do podłogi, gdy uświadomię sobie, że ten czy inny muzyk miał w tamtym momencie góra osiemnaście lat.
Publikacja Ekerotha jest właściwie książka kompletną, bardzo skrupulatnie opisującą burzliwe początki powstania jednego z najciekawszych stylów w szeroko pojętej muzyce metalowej.
Książka ma kilka wad i niedociągnięć, jednak w pewnym stopniu pokrywa je narracja: czuć, że jest to książka pisana przez fana dla fanów. Język nie sili się na jakąś Proustowską ekwilibrystykę, ale do tej muzyki brzmi w sam raz - jest konkretnie i często z jajem.
Wielbicieli obiektywizmu może razić dosyć stronnicze podejście do poszczególnych zespołów, ale widać u autora...
2016-07-28
Nie ukrywam, że nie jestem jakimś uber fanem Motorhead, nie mam ich koszulki, po śmierci Lemmy'ego nie wziąłem się za przesłuchiwanie cięgiem całej ich dyskografii, nie ryczę po pijaku "Ace of Spades". Ot, lubię sobie czasem posłuchać albumami, to starszy, to nowszy.
Jednak zawsze mi imponowali swoją długowiecznością, chwytliwymi kawałkami dobrymi na każdą okazję, a już charyzma Lema musiała budzić podziw. Wiecie, osoba gardłowego Motorhead i sam zespół to wręcz synonimy słów: "sukinsyn" i "kultowy". A które z nich bardziej pasuje, to już sprawa indywidualna.
Co się pierwsze rzuciło mi w oczy: Lemmy pisze dużo lepiej, dużo płynniej i bardziej naturalnie, niż Max Cavalera w biografii Sepultury, którą czytałem ostatnio. Tu nie ma miejsca na dłuższe przystanki, bardzo dużo się dzieje i zbyt wiele jeszcze jest do opowiedzenia, żeby się zatrzymywać. Pod tym względem autor pokazuje swoją manię szybkości, prezentowaną w muzyce jego zespołu.
Świetnie mi się czytało pokręcone koleje losu zespołu, początki w Hawkwind, wspomnienia z tras, balang i alkoholowo-narkotykowych zejść - całość była naprawdę bardzo zajmująca, z odpowiednią dawką elementów komicznych i takich, które mogą trochę niepokoić. Szokujące były wiadomości o tym, jakie boje musiał toczyć zespół z producentami i wydawcami. Włos się na łbie jeży.
Styl jest świetny, bardzo przekonujący, bardzo... rock'n'rollowy. Szybko, konkretnie, niemal słychać ten zachrypnięty od tony fajek głos. Autor daje upust swojej pewności siebie, a czasem arogancji (sam się do tego przyznaje), ale po pierwsze: ma powody; a po drugie: w tym biznesie chyba inaczej się nie da. Oczywiście w książce pojawia się cała masa "faków", "szitów" i innych "maderfaków", ale to tylko dodaje odpowiedniego kolorytu i podkreśla charakter całości. Przecież to nie książka o pudlach albo krykiecie, prawda?
Pewne jest jedno: już nie powstanie książka o Motorhead napisana tak dobrze. Bo kto by miał ją napisać? Fani? Bez jaj - jeśli Lemmy nie przyłoży łapy do procesu powstawania książki, to będzie to tylko kolejna laurka. Co prawda "Biała Gorączka" została wydana w 2002 roku, więc sporo wody od tego czasu upłynęło, sporo można by dopisać do historii zespołu, ale nikt nie zrobi tego lepiej, niż sam założyciel Motorhead.
Nie ukrywam, że nie jestem jakimś uber fanem Motorhead, nie mam ich koszulki, po śmierci Lemmy'ego nie wziąłem się za przesłuchiwanie cięgiem całej ich dyskografii, nie ryczę po pijaku "Ace of Spades". Ot, lubię sobie czasem posłuchać albumami, to starszy, to nowszy.
Jednak zawsze mi imponowali swoją długowiecznością, chwytliwymi kawałkami dobrymi na każdą okazję, a już...
2016-04-04
I pomyśleć, że zaczęło się od Queen i... "Mechanicznej pomarańczy".
Mam problem z uczciwym ocenianiem dokonań Sepultury po odejściu Cavalery w 1996 roku. Obiektywnie to niezłe albumy, ale brak charyzmatycznego lidera, jakim był Max sprawiło, że nie traktuję tego zespołu zbyt poważnie. Bo kto bierze na poważnie, przykładowo, Queen bez Mercury'ego? Albo kto by się jarał Slayerem bez Kinga, czy Metallicą bez Hetfielda?
Sama książka jest bardzo udana, choć byłem rozczarowany jej długością - lekko ponad dwieście stron o ikonie metalowego jazgotu? "Trochę" mało...
Max nie koloryzuje, nie upiększa. Wyjaśnia powody odejścia (choć niezbyt wyczerpująco), przybliża początki Sepultury i metalowej sceny w Brazylii i opowiada o swoich nałogach, z którymi koniec końców udało mu się wygrać.
Cytaty współpracowników czasem gryzą się z treścią, chronologia miejscami kuleje, ale można na to przymknąć oko. Językowo trzyma się mocno, choć nie unika wulgaryzmów w miejscach średnio się do tego nadających (mi to jednak nie przeszkadza). Wydanie nie ustrzegło się błędów, choć jeśli ktoś jest mniej wybredny, to zniesie to z łatwością.
Drobne minusy nie mają tu zresztą większego znaczenia, bo mamy okazję poznać historię życia jednego z najbardziej niezwykłych muzyków i jego wybitnego bandu. Celowo napisałem "bandu", bo jakoś do Soulfly i Cavalera Conspiracy nie mogę przywyknąć, więc fragmenty o nich traktowałem jako niezbędną, ale mniej interesującą część książki.
Jeżeli chcesz poszerzyć swoją wiedzę, pośmiać się, czasem zadumać, albo dowiedzieć się, czy Paulo Junior umie grać na basie, czym Max wkurzył Lemmy'ego, albo jakim cudem Eddie Vedder został przez niego obrzygany, to możesz śmiało sięgnąć po "Moje krwawe korzenie".
I pomyśleć, że zaczęło się od Queen i... "Mechanicznej pomarańczy".
Mam problem z uczciwym ocenianiem dokonań Sepultury po odejściu Cavalery w 1996 roku. Obiektywnie to niezłe albumy, ale brak charyzmatycznego lidera, jakim był Max sprawiło, że nie traktuję tego zespołu zbyt poważnie. Bo kto bierze na poważnie, przykładowo, Queen bez Mercury'ego? Albo kto by się jarał...
2015-04-18
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy szukacie tu obiektywizmu.
Nigdy nie ukrywałem, że Vader to dla mnie zespół szczególny. Od słuchania płyty "Litany" (jak dla mnie jedna z najlepszych płyt deathmetalowych) zaczęło się moje poznawanie ciężkiego łomotu. Do tej pory ta grupa jest jedną z moich ulubionych. Nie mogłem sobie odmówić kupienia książki Szubrychta, bo pomimo otrzaskania z dokonaniami Vader, o ich najdawniejszej historii miałem pojęcie raczej mgliste. Te i wiele innych spraw (choćby drażliwa kwestia roszad w składzie i ich powodów), książka gardłowego Lux Occulty, w pełni mi wyjaśniła - ilość materiałów i detali jest zatrważająca. Cholernie wciągające było czytanie o tym, jak Vader rozpoczynał karierę - próby w mikroskopijnych salkach, w mieszkaniu pobożnej babci Petera, a nawet w... czymś z grubsza podobnym do kibla. Wiadomo było od początku, że tak jak w zespole Peter jest autokratą, tak i tutaj będzie miał najwięcej do powiedzenia. Jednak każdy z pewnością będzie mile zaskoczony ilością wypowiedzi ludzi z otoczenia okołovaderowego, byłych i obecnych muzyków, osób z tym światkiem bezpośrednio związanych - naprawdę, jest tego od groma i powinno usatysfakcjonować największych malkontentów. Tym bardziej, że nie są to suche fakty deklamowane w pozycji "hab acht" - jest jajcarsko, co jakiś czas parskałem śmiechem, choćby przy wspominanych przez Szubrychta koncertach i trasach. Co do wydania: nie ustrzegło się błędów, trafiają się literówki i powtórzenia, część stron jest... do góry nogami, a do tego tu i ówdzie widać klej introligatorski. Chrzanić to, nawet gdyby książka była w strzępach, to bym się od jej lektury nie odrywał.
Zdecydowanie polecam każdemu fanowi - może kiedyś ktoś napisze książkę z większą ilością detali, albo opisze w pełni historię Vader, która dalej się toczy i oby trwało to jak najdłużej. I chociaż zdarza mi się słuchać rzeczy dużo brutalniejszych, to nie mogę nie docenić fascynującej historii bodaj najważniejszego zespołu rodzimej ekstremy i tego, jak kształtował to środowisko.
Na wstępie uprzedzałem, że opinia nie będzie ani trochę obiektywna, więc dycha chyba nikogo nie powinna dziwić - tym bardziej, że piszę te słowa w momencie, gdy "Blood Of Kingu" pruje mi głośniki.
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy szukacie tu obiektywizmu.
Nigdy nie ukrywałem, że Vader to dla mnie zespół szczególny. Od słuchania płyty "Litany" (jak dla mnie jedna z najlepszych płyt deathmetalowych) zaczęło się moje poznawanie ciężkiego łomotu. Do tej pory ta grupa jest jedną z moich ulubionych. Nie mogłem sobie odmówić kupienia książki Szubrychta, bo pomimo...
Myślę, że to bardzo dobra decyzja autora, że skupił się na Motorhead z czasów tego pierwszego poważnego składu. Jest "Gorączka", czyli autobiografia Lemmy'ego, jest jeszcze chyba jakaś biografia zespołu, gdzie pewnie bardziej się skupiają na erze Campbell/Dee- to czemu by nie poczytać o przełomie lat 70' i 80', mi to na rękę.
To właściwie poszatkowany zbiór wywiadów z Fast Eddiem, gdzieniegdzie przepleciony wtrętami z wypowiedzi Taylora i z rzadka- Kilmistera.
Podoba mi się to, że każdy po latach potrafi się do tego odnieść ze swojej perspektywy, przedstawić swoją wersję wydarzeń, bez słodzenia, podważyć czyiś autorytet.
Niestety, redakcja kuleje fest, niektóre akapity wzajemnie się wykluczają (i nie mówię o różnicy zdań członków zespołu), a niektóre to właściwie ledwo przerobione kalki poprzednich. Garść zdjęć wrzuconych na odczepnego i voila. Strasznie to wygląda, jak zrobione na odwal się.
Garść jakże ciepłych słów należy się tłumaczowi, panu Maciejowi, który uparł się na radosną twórczość w puszczaniu oka do czytelnika. Tylko to mruganie jest zrobione z finezją śmierdzącego żula, opowiadającego ci dowcip w kolejce do monopolowego. Teksty z memów, polskich komedii, wplatanie urywków tekstów z peerelowskich piosenek- no bez jaj, takich rzeczy się nie robi. Naciągana ta siódemka, no ale niech tam, na koniec roku mogę być milszy.
Myślę, że to bardzo dobra decyzja autora, że skupił się na Motorhead z czasów tego pierwszego poważnego składu. Jest "Gorączka", czyli autobiografia Lemmy'ego, jest jeszcze chyba jakaś biografia zespołu, gdzie pewnie bardziej się skupiają na erze Campbell/Dee- to czemu by nie poczytać o przełomie lat 70' i 80', mi to na rękę.
więcej Pokaż mimo toTo właściwie poszatkowany zbiór wywiadów z Fast...