-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński26
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać402
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
Różnie zachowują się osoby w spektrum autyzmu - jedni potrzebują specjalnej opieki, inni, wysokofunkcjonujący, radzą sobie w życiu albo stawiają przed sobą rozmaite wyzwania. Świadomość inności nie pomaga jednak w budowaniu zwyczajnego życia - a do tego dąży Eryk. Na razie pozostaje on pod skrzydłami nadopiekuńczej matki, która doskonale wie, jak trudno będzie mu wejść w dorosłość i odsuwa to jak najdalej. Eryk jest już na studiach, ale zdarzają mu się napady gniewu, które przypominają reakcje małych dzieci. Innym widzialnym aspektem autyzmu staje się stimowanie: Eryk czasami wykonuje dziwne ruchy, niezrozumiałe dla otoczenia - przez to jest przez rówieśników odrzucany. I tak dość dobrze sobie radzi jako samotnik - trudniej w życiu może mieć jego młodsza siostra, Inga, która na razie jeszcze w ogóle nie panuje nad swoimi zachowaniami (co ważne, Weronika Szalewicz-Karda nigdzie nie sugeruje tego, co do niedawna było przyjmowane za pewnik - że autyzm to przypadłość małych chłopców). Eryk staje się obiektem obserwacji, ale i ważnym uczestnikiem fabuły tomu Szalewicz-Kardy. To na niego zwraca uwagę Klara, dziewczyna wyobcowana i introwertyczna. Klara wprawdzie nie jest w spektrum autyzmu, chociaż niektóre jej zachowania mogłyby na to wskazywać. Bohaterka ma sporo zadań - próbuje odciążyć chorą matkę i zarabiać na utrzymanie, a do tego chce się uporać z porażką sercową. Eryk czasami ją irytuje, ale coraz częściej zaczyna fascynować. A ponieważ Klara ma zacząć uczyć gry na pianinie jego młodszą siostrę, coraz więcej czyta o autyzmie. I coraz więcej rozumie. Zaczyna zapewniać Erykowi drogę do zwykłego życia młodych ludzi: zabiera go w różne miejsca i dba o to, by się nie przebodźcował. Taka znajomość ma wielkie szanse na przerodzenie się w coś więcej, ale najpierw bohaterka musi znaleźć odpowiedzi na wiele nurtujących ją pytań. "Odkryj mnie" to debiut, ale w warstwie narracyjnej pozbawiony błędów. W fabule zdarzają się czasem uproszczenia - z konieczności w prezentowaniu postaci czy ich życiorysów - jednak autorka bardzo dobrze opisuje świat ludzi w spektrum i spojrzenie na nich z zewnątrz. Dzieli się z odbiorcami wiedzą, która jeszcze nie jest powszechna i oczywista - pomaga w zrozumieniu ludzi neuroatypowych. Jest przekonująca w detalach, potrafi przekazać odkrycia, które same osoby z autyzmem zaskoczą trafnością. A do tego dostarcza ciekawą obyczajówkę - wizję zwyczajnego życia w niezwyczajnych okolicznościach. Na tę pozycję warto zwrócić uwagę nie tylko ze względu na jej wartość rozrywkową, ale też - informacyjną. Szalewicz-Karda naprawdę dobrze przedstawia sytuacje znane doskonale osobom w spektrum - chociaż autyzm ma wiele różnych odcieni. Ale żeby odbiorcy nie nudzili się przy tendencyjnych uwagach, autorka dokłada tu całe mnóstwo spraw z różnych typów relacji międzyludzkich - i odrabia zadanie z psychologii.
Różnie zachowują się osoby w spektrum autyzmu - jedni potrzebują specjalnej opieki, inni, wysokofunkcjonujący, radzą sobie w życiu albo stawiają przed sobą rozmaite wyzwania. Świadomość inności nie pomaga jednak w budowaniu zwyczajnego życia - a do tego dąży Eryk. Na razie pozostaje on pod skrzydłami nadopiekuńczej matki, która doskonale wie, jak trudno będzie mu wejść w...
więcej mniej Pokaż mimo toNie tylko czytelnicy interesujący się tematyką dragu w Polsce, ale też wszyscy, którzy lubią smaczki obyczajowe z czasów PRL-u, ci, dla których ważna jest wolność wyboru i samostanowienia, a także ci uwielbiający życie zachwycą się wywiadem rzeką, jaki Wiktor Krajewski przeprowadził z Andrzejem Szwanem. Andrzeja Szwana kojarzyć może – jeszcze – niezbyt wielu, ale już osobowość sceniczną pojawiającą się pod szyldem Lulla La Polaca – szersze kręgi odbiorców. Choćby tych, którzy uważnie śledzą działalność Ralpha Kamińskiego. W każdym razie o Andrzeju Szwanie alias Lulli może jeszcze zrobić się głośno – także za sprawą książki „Lulla La Polaca”. Ta publikacja to pochwała radości istnienia, życie na przekór konwenansom, za to w zgodzie z własnymi upodobaniami i marzeniami. Bohater tego tomu to najstarsza polska drag queen, człowiek, który nie przejmuje się metryką i z przebierania się w damskie fatałaszki uczynił sztukę. Andrzej Szwan zaraża entuzjazmem i energią, silne emocje będą się udzielały czytelnikom tomu. Niewiele jednak będzie opowieści o scenicznej karierze – ot, kilka wzmianek na temat charakteryzacji i wcielania się w wyjątkową postać, trochę analiz sytuacji dragu w Polsce – znacznie bardziej intrygujące stanie się szybko dla czytelników i dla samego gawędziarza, bo Szwan do gawędziarzy należy bez wątpienia, zagłębianie się w życie i burzliwe czasem romanse. Andrzej Szwan opowiadać będzie i o swoich kochankach, i o przebierankach (wspólnie z kolegami podobnie zainteresowanymi tematem), i o odkrywaniu swojej tożsamości, i o utrzymywaniu jej – w czasach i warunkach, które zdecydowanie nie sprzyjały ujawnianiu „takiej” orientacji seksualnej… Uczy Szwan mimochodem tolerancji i wrażliwości, uczy szacunku do drugiego człowieka – bez względu na zaimki, jakimi ów człowiek chce się posługiwać. Zresztą we własnych wywodach w tych zaimkach nie jest konsekwentny, dostosowuje je do tematu lub własnego samopoczucia, raz odpowiada jako Andrzej, raz jako Lulla i nie będzie to stanowiło najmniejszego problemu w lekturze – nada jej za to dodatkowy kolor. Andrzej Szwan może sobie żyć w cieniu i tylko uciekać przed etykietkami – Lulla La Polaca kocha przepych i rozmach, cieszy się życiem niezależnie od metryki. I jeśli przypadkowi odbiorcy – bo po ten tom sięgać można z ciekawości, a nie tylko z zainteresowania estetyką dragu – trafią na tę książkę, mogą z niej wynieść właśnie taką lekcję: lekcję absolutnej samoakceptacji i swobody. Chociaż pojawiają się tutaj i mroczniejsze tematy, „Lulla La Polaca” to książka, która ucieszy i pokaże, że zawsze warto dostrzegać jasne strony codzienności.
Nie tylko czytelnicy interesujący się tematyką dragu w Polsce, ale też wszyscy, którzy lubią smaczki obyczajowe z czasów PRL-u, ci, dla których ważna jest wolność wyboru i samostanowienia, a także ci uwielbiający życie zachwycą się wywiadem rzeką, jaki Wiktor Krajewski przeprowadził z Andrzejem Szwanem. Andrzeja Szwana kojarzyć może – jeszcze – niezbyt wielu, ale już...
więcej mniej Pokaż mimo toBez uważnej lektury tej książki (i wykonywania przedstawianych tu ćwiczeń) nikt nie powinien występować publicznie. Ewa Kozicka skupia się na tym, co najważniejsze, a często pomijane przez mówców-amatorów. Zapewnia odbiorcom potężne narzędzia warsztatowe: uczy, jak rozgrzać aparat mowy i jak pracować nad głosem, żeby brzmiał najpełniej. Podpowiada, jak zapanować nad tremą i zapewnić sobie chwilę regeneracji w skrajnie niesprzyjających warunkach. Ale nade wszystko skupia się na przekazie – i to nie słowa są tu najważniejsze (chociaż wymowa poszczególnych zbitek głoskowych ma kluczowe znaczenie dla czytelności). Autorka zajmuje się poprawną dykcją (ale nie hiperpoprawnością – zaznacza, że to zjawisko jest równie niedobre jak niewyraźne mówienie) i emisją głosu. Wytłumaczy między innymi, jak nadawać głosowi odpowiednią intonację, jak zaznaczać konkretne treści i akcentować odpowiednie fragmenty tekstu (a także – co się dzieje, kiedy z logicznych podziałów się zrezygnuje). Skupia się na kwestii zacierania końcówek (odpowiednie przykłady pozwolą i tę wadę wyeliminować). Tematów jest tu mnóstwo, a żaden nie pozostaje przedstawiony wyłącznie jako teoria. Ewa Kozicka bardzo dba o to, żeby odbiorcy z każdym zagadnieniem dostali garść przykładów do natychmiastowych ćwiczeń. Wprowadza – obok króciutkich tekstów do przeczytania – także uwagi co do przesłania, istoty przekazu dla odbiorców. Zachęca do refleksji, do sprawdzenia, które rozwiązania pasują lepiej, a które gorzej do przedstawianych kwestii. Nie da się wyliczyć wszystkich zagadnień, które porusza – pewne jest jednak, że chociaż nie stawia na porywającą lekturę, zapewnia czytelnikom znakomity poradnik, zestaw nieocenionych podpowiedzi i wskazówek pozwalających nie tylko opanować lęk przed mówieniem, ale też – rywalizować z najlepszymi w dziedzinie oratorstwa. Trzeba będzie włożyć sporo pracy i wysiłku w to, by odnieść sukces – ale dzięki tej publikacji wiadomo, na co zwracać uwagę, które elementy poprawiać, a które nie mogą być przesadnie dobrze wymawiane dla uzyskania jak największego zainteresowania słuchaczy. To nie jest książka wyłącznie dla tych, którzy nie wiedzą, jak występować. Nawet jeśli ktoś już ma za sobą stawanie przed grupą słuchaczy, może poprawić coś w swoich nawykach – autorka uczy pracy nad intonacją i nad emocjami w głosie, nad poprawianiem brzmienia i nad czytelnością. Przekonuje, że nie można mówić monotonnie, warto pozwolić sobie na ubarwianie opowieści – i zdradza sztuczki, które w takim wypadku bardzo się przydadzą. Przypomina o różnicach płynących z gatunkowych ograniczeń – i zachęca do zabawy prezentowanymi głosem stylami. Ćwiczenia z tomu nie będą tylko żmudną pracą. Ewa Kozicka zwraca uwagę na to, co zwykle autorzy poradników dotyczących wystąpień publicznych pomijają – skupia się na samym głosie. Słowo stawia na końcu – wcześniej przygotowuje do tego, jak je wygłosić, żeby przyniosło najlepszy efekt.
Bez uważnej lektury tej książki (i wykonywania przedstawianych tu ćwiczeń) nikt nie powinien występować publicznie. Ewa Kozicka skupia się na tym, co najważniejsze, a często pomijane przez mówców-amatorów. Zapewnia odbiorcom potężne narzędzia warsztatowe: uczy, jak rozgrzać aparat mowy i jak pracować nad głosem, żeby brzmiał najpełniej. Podpowiada, jak zapanować nad tremą i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Randall Munroe robi sporo dla popularyzowania fizyki i dla zainteresowania odbiorców (w dowolnym wieku) przedmiotami ścisłymi. Jego publikacje są przepełnione humorem wysokiej próby i sprawiają, że inaczej patrzy się na codzienne wyzwania. „How to. Jak? Absurdalnie naukowe rozwiązania codziennych problemów” to próba skomplikowania najbardziej logicznych, oczywistych i wręcz odruchowo wykonywanych czynności, które mają prowadzić do określonego (i dostępnego wszystkim) celu. Autor radzi między innymi, jak wykopać dół, jak się nie spóźnić, jak wysłać plik, jak naładować telefon, jak grać w berka i jak się przeprowadzić, poza tym uczy, jak wygrać wybory albo jak przepowiadać pogodę. I w tym wszystkim zapewnia odbiorcom czystą rozrywkę (podlaną wiedzą z zakresu fizyki). „Tylko złe odpowiedzi” – taki cel przyświecał mu podczas tworzenia tej książki. Złe, ale prawdziwe, naukowe, tylko kompletnie nieprzydatne w codziennym życiu. Bo tutaj buduje się olbrzymie i zawodne urządzenia do wykonania najprostszych zadań, a do gry w futbol trzeba użyć konia. Im bardziej autor chce pomóc odbiorcom w poradzeniu sobie z konkretnym wyzwaniem, tym bardziej absurdalne rejony uruchamia – i pozwala ubawić się nie tylko wyjaśnieniami (przecież wciąż sensownymi z punktu widzenia fizyki), ale i skalą prac. Jakby tego było mało, autor nie poprzestaje na przypuszczeniach – tam, gdzie jest to możliwe, szuka pomocy u specjalistów, prosi na przykład Serenę Williams o test, czy da się strącić drona tenisowym serwisem (i po ilu próbach). Do wzorów z fizyki podstawia przedziwne wartości, używa tworzyw, których nikt nigdy w podobnym celu nie użyje – i zaspokaja w ten sposób ciekawość czytelników oraz ich potrzebę rozrywki.
Randall Munroe dał się poznać jako twórca internetowych komiksów – stawia na bardzo proste ludziki, typowe w dziecięcych rysunkach – bez twarzy i ubrań, jedynie z fryzurami różnicującymi bohaterów – i takie obrazki zamienia w esencję dowcipu. Wszystko sprowadza się do wynajdowania odpowiednich puent dla przedstawianych sytuacji – autor śmieszy za sprawą komentarzy do wyjaśnień, sam siebie kwestionuje i sugeruje czytelnikom absurdy przedstawianych scenek – unaocznia je dzięki nieskomplikowanym ale uroczym ilustracjom. Ale i w samej narracji nie przestaje żartować: każdy komentarz i każde wyjaśnienie wypełnione są śmiechem, tak, żeby lektura nikomu się nie nudziła. Tej książki nie czyta się, by uzyskać podpowiedzi do zastosowania w prawdziwym życiu – to niemożliwe, niebezpieczne i zbyt kosztowne, żeby miało szanse powodzenia – liczy się po prostu absurd, czysty komizm pod pozorem naukowości. Randall Munroe przekonuje, że komizm można znaleźć wszędzie – a ponieważ potrafi prowadzić narrację wypełnioną śmiechem, błyskawicznie przekona do siebie czytelników i sprawi, że ci chętnie będą śledzić jego kolejne propozycje wydawnicze. Tutaj nie ma miejsca na użyteczność porad – najważniejsze jest to, co nonsensowne i pozbawione praktycznego wymiaru. Dzięki temu odbiorcy niezależnie od grupy wiekowej będą mogli docenić pomysły i rozwiązania z tomu. Randall Munroe przeprowadza ich przez tajniki fizyki i… konstruowania dowcipów.
Randall Munroe robi sporo dla popularyzowania fizyki i dla zainteresowania odbiorców (w dowolnym wieku) przedmiotami ścisłymi. Jego publikacje są przepełnione humorem wysokiej próby i sprawiają, że inaczej patrzy się na codzienne wyzwania. „How to. Jak? Absurdalnie naukowe rozwiązania codziennych problemów” to próba skomplikowania najbardziej logicznych, oczywistych i wręcz...
więcej mniej Pokaż mimo toBardzo dobrze przedstawia Anna Zygma Góry Stołowe - kieruje się ze swoją publikacją do odbiorców, którzy chcą wybrać się na wyprawę i do tych, którzy miejsca i szlaki doskonale znają. Pierwsi znajdą w tomie poszerzenie swojej wiedzy i wiadomości, które z pewnością przydadzą im się w trasie, drudzy sprawdzą, co już zdążyli odkryć - i być może wzbogacą swój stan wiedzy o kolejne ciekawostki. Autorka skupia się na faktach i danych: przygląda się charakterystycznym budowlom sakralnym, muzeom i wartym odwiedzenia miejscom, ale znacznie bardziej przyciąga ją przyroda - opisuje, co można spotkać w parkach narodowych i rezerwatach, przedstawia charakterystykę gór i skał, prezentuje florę i faunę. Zajmuje się również wpływem Gór Stołowych na kulturę: przywołuje charakterystyczne legendy albo... motywy z filmów i seriali, trafiające do popkultury drobiazgi, które z pewnością ucieszą każdego podróżującego po tych terenach. Raczej nie zależy jej na budowaniu kontaktu z odbiorcami, ukrywa się za suchymi danymi wydobywanymi z książek, przewodników i z własnych doświadczeń - ale rezygnuje z typowych dzisiaj blogerskich wynurzeń na temat samych miejscowych atrakcji. Stara się porządkować wiadomości i zgromadzone materiały: zagadki skupia wokół kolejnych tematów (do ostatniego rozdziału wrzuca te, które nie zmieściły się do żadnego z poprzednich zbiorów), ale różnicuje ich formę. Czasami sięga po pytania otwarte, innym razem trzeba podać w odpowiedzi nazwę. Wykorzystuje co pewien czas fotografie i podpowiedzi - zagadki fotograficzne służą podkreślaniu piękna przyrody, a te związane ze wskazówkami - to trening logicznego myślenia. I tak wszystko stanie się jasne po lekturze bardziej obszernej części tomu, czyli "Rozwiązań". Tutaj bowiem Anna Zygma zamieszcza krótkie komentarze dotyczące kolejnych miejsc i atrakcji. Zachęca tym samym do podróżowania w Góry Stołowe i do odkrywania ich uroku. Jest to książka, której nie czyta się dla rozrywki - a dla zdobywania rzetelnej i potężnej dawki wiedzy. Anna Zygma stawia na klasyczny ton przewodników, kieruje się jednak do różnych grup odbiorców - udaje jej się pogodzić interesy globtroterów i tych, którzy nigdy w dalekie strony się nie wypuszczają, ale lubią wiedzieć, co w trawie piszczy i co można spotkać, kiedy tylko zechce się ruszyć z domu.
Bardzo dobrze przedstawia Anna Zygma Góry Stołowe - kieruje się ze swoją publikacją do odbiorców, którzy chcą wybrać się na wyprawę i do tych, którzy miejsca i szlaki doskonale znają. Pierwsi znajdą w tomie poszerzenie swojej wiedzy i wiadomości, które z pewnością przydadzą im się w trasie, drudzy sprawdzą, co już zdążyli odkryć - i być może wzbogacą swój stan wiedzy o...
więcej mniej Pokaż mimo to
Seth Enoka postanawia nie tyle szerzyć wiedzę na temat cyberbezpieczeństwa, co – zapewnić laikom narzędzia i nauczyć ich absolutnych podstaw zabezpieczania małych – domowych lub firmowych – sieci. Skupia się na części praktycznej. Nie będzie tracił czasu na wyjaśnianie, czym są wirusy, albo jakie rodzaje złośliwego oprogramowania i w związku z tym jakie zagrożenia czyhają w internecie. W zamian przyjrzy się najbardziej budżetowym rozwiązaniom i poda przepisy dotyczące ich stosowania: zbiory porad, które wystarczy realizować po kolei, żeby uchronić się przed szkodliwymi atakami. Najpierw autor przedstawia system, na którym będzie podawać przykłady – oraz narzędzia, po jakie sięga. Można podążać jego śladem i wtedy ma się tu przewodnik know-how – albo wzorować się tylko na podpowiedziach i dopasowywać je do własnych potrzeb. Jest to o tyle łatwiejsze, że autor rozwiewa wątpliwości, pisząc, po co konkretnie są kolejne składniki zabezpieczeń. Nie kończy się na tym edukowanie masowego odbiorcy – w każdym rozdziale narracja rozpoczyna się podawaniem definicji i konkretyzowaniem obszaru zagadnień z przedstawionego zakresu. To pozwala upewnić się, że czytelnicy zorientują się w skali problemu i przekonają się co do konieczności działania. Unika przy tym Enoka „humanistycznej” rozłożystej i retorycznej narracji – tworzy poradnik a nie opowieść. Dlatego też kiedy już zaprezentuje podstawowe zagadnienia, przechodzi do części praktycznej: konfigurowanie sprzętu, instalowanie programów i uruchamianie ich – to wszystko rozpisuje na bardzo szczegółowe punkty. Kolejne kroki postępowania to poprowadzenie odbiorców za rękę: z takimi wskazówkami nikt nie zniechęci się przed sfinalizowaniem zadania. A wszystko po to, żeby poprawić bezpieczeństwo w sieci – zwłaszcza tej domowej. Co ważne, Seth Enoka zwraca też uwagę na rozwijający się świat elektroniki i wyjaśnia, jaka część sieci musi być zabezpieczona najlepiej, a jaką można potraktować mniej priorytetowo. Przypomina o internecie rzeczy jako furtce do ewentualnych cyberataków (a przecież z podłączenia domowych urządzeń do internetu nie można zrezygnować choćby ze względu na aktualizacje).
Nie jest to poradnik do czytania – samej lektury tu niewiele. To skondensowany, rzeczowy i przydatny przewodnik po zasadach cyberbezpieczeństwa – kompendium wiedzy i praktyki. Dzisiaj to coraz bardziej niezbędna publikacja.
Seth Enoka postanawia nie tyle szerzyć wiedzę na temat cyberbezpieczeństwa, co – zapewnić laikom narzędzia i nauczyć ich absolutnych podstaw zabezpieczania małych – domowych lub firmowych – sieci. Skupia się na części praktycznej. Nie będzie tracił czasu na wyjaśnianie, czym są wirusy, albo jakie rodzaje złośliwego oprogramowania i w związku z tym jakie zagrożenia czyhają w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Był już Milan, zły brat bliźniak (źli zawsze lepiej sprawdzają się we wszelkiego rodzaju namiętnych opowieściach, podobnie jak wielkie pieniądze, których i tutaj nie brakuje), teraz przychodzi czas na Armina, tego, który zawsze jest ułożony, sympatyczny i dobry. Milan się ustatkował: znalazł kobietę marzeń, bierze z nią ślub i w efekcie może skończyć miłosne ekscesy. Armin tymczasem potrzebuje odskoczni od zwyczajności. Musi odreagować: z jednej strony problemy z chorą psychicznie matką i z ojczymem, który w ukryciu się nad nią znęca, z drugiej strony - niepowstrzymane szczęście brata (niekoniecznie wpływające pozytywnie na samotnika). Do tego w jego otoczeniu pojawia się Natalia, najlepsza przyjaciółka przyszłej szwagierki. Natalia wyjątkowo irytuje: jest bezczelna, wygadana i pewna siebie, a to cechy, które w zawodzie prawniczki bardzo się jej przydają. Tylko że zawody naprawdę nie mają znaczenia, Agnieszka Lingas-Łoniewska przytacza je tylko dla pozorów - liczy się bowiem drugie życie, jakie bohaterowie prowadzą wieczorami w ekskluzywnym klubie. Klub pozwala spełniać najskrytsze fantazje, ale nie uprawia się tu seksu - takie zasady wprowadził właściciel. Wszyscy muszą pozostawać w maskach i nie wolno im ujawniać własnej tożsamości. To tu Natalia może być naprawdę sobą i to tu przekonuje się, że bardzo działa na nią pewien instruktor sztuk walki.
Ponieważ powieści erotyczne na naszym rynku muszą prowadzić do baśniowego happy endu, autorka dba o to, żeby czytelniczki wierzyły, że do niego dojdzie. Armin i Natalia wyraźnie mają się ku sobie - nawet mimo początkowych niesnasek i zastrzeżeń. Z kolei w tajemniczym klubie Natalia i jej wybranek-nieznajomy także zaczynają czuć do siebie pociąg nie tylko fizyczny - miłość wisi w powietrzu i może oznaczać tylko jedno.
"Armin" to powieść erotyczna, a autorka zmaga się z opisami aktów płciowych - jednak radzi sobie z obyczajową otoczką. Podąża od jednego miłosnego zespolenia do kolejnego, czas pomiędzy wypełniając na pozbawione znaczenia scenki z życia codziennego bohaterów. I tak czytelniczki, które spragnione są po prostu realizacji standardowych fantazji seksualnych mogą się w tej książce odnaleźć.
Był już Milan, zły brat bliźniak (źli zawsze lepiej sprawdzają się we wszelkiego rodzaju namiętnych opowieściach, podobnie jak wielkie pieniądze, których i tutaj nie brakuje), teraz przychodzi czas na Armina, tego, który zawsze jest ułożony, sympatyczny i dobry. Milan się ustatkował: znalazł kobietę marzeń, bierze z nią ślub i w efekcie może skończyć miłosne ekscesy. Armin...
więcej mniej Pokaż mimo toJoy Makeba ma przed sobą sporo pracy. Wyrusza jako stażystka dziennikarka w podróż po Afryce - jej zadanie to dostarczanie reportaży na temat uprowadzonych z jednej z wiosek małych dzieci. Joy wie, że takie porwania się zdarzają - i to do celów medycznych - jednak liczy na to, że zagadkę da się rozwiązać. Ma jej w tym pomagać Natan, towarzysz z Polski. Tyle tylko, że Natan na umówione spotkanie przybywa z poznaną właśnie Madeline, a z kolei wokół Madeline tworzy się dziwna atmosfera niedomówień i tajemnic - kobieta łudząco przypomina porywaczkę księżniczki, o której pisały media. Joy ma zatem przed sobą dwie zagadki, a musi jeszcze pisać artykuły, jeśli chce zyskać etat. Podróż po Afryce obfituje w niespodzianki, nie mogłoby zresztą być inaczej, ale między trojgiem bohaterów też dzieją się rzeczy warte uwagi - Hanna Cygler rozwija także wątki obyczajowe i nie pozostawia czytelnikom miejsca na nudę. Zaginione dzieci to priorytet - być może da się jeszcze coś zrobić, żeby je ocalić - ale czy Joy, jako młoda kobieta, nie mogłaby się zająć również własnymi potrzebami? I jaki cel chce osiągnąć Madeline, która dołączyła do cudzej eskapady i bez większych wyjaśnień realizuje własne cele? Hanna Cygler wie, jak trzymać czytelników w napięciu, dostarczając im książkę, która jest trochę kryminałem, trochę powieścią sensacyjną, a trochę obyczajówką - i nie męczy rytmem narracji. Świetnie radzi sobie z afrykańskimi klimatami, przez drobiazgi zyskuje atmosferę, jakiej nie ma w książkach spoza Afryki - i za to należą jej się wielkie brawa. "Największy skarb" to książka, którą można z przyjemnością przeczytać.
Joy Makeba ma przed sobą sporo pracy. Wyrusza jako stażystka dziennikarka w podróż po Afryce - jej zadanie to dostarczanie reportaży na temat uprowadzonych z jednej z wiosek małych dzieci. Joy wie, że takie porwania się zdarzają - i to do celów medycznych - jednak liczy na to, że zagadkę da się rozwiązać. Ma jej w tym pomagać Natan, towarzysz z Polski. Tyle tylko, że Natan...
więcej mniej Pokaż mimo toRóżnych ta powieść ma narratorów, to klasyczna polifoniczna historia, w której w dodatku nic nie jest oczywiste. Jennifer Egan stawia na postęp technologiczny i informacyjny, ale zamiast koncentrować się na roboczym jego aspekcie i przedstawiać gotowe rozwiązania dla specjalistów z IT, przygląda się psychologicznym aspektom przemian w społeczeństwie. Wszystko zaczyna się od Bixa, który - jako specjalista w dziedzinie informatyki - proponuje ludzkości nietypową aplikację. Aplikację do dzielenia się wspomnieniami. Każdy może dołączyć do społeczności - wystarczy, że udostępni innym własne przemyślenia i doświadczenia zakodowane w umyśle. Początkowo jest to traktowane przez wszystkich jako zabawa i rozrywka - ale każde takie narzędzie może stać się poważnym zagrożeniem, kiedy wpadnie w niepowołane ręce. I w tym wypadku nie może być inaczej: aplikacja staje się pułapką dla użytkowników, w świecie niedalekiej przyszłości nie ma już od niej ucieczki, a zwyczajne życie zaczyna funkcjonować jako zestaw mielizn i wyzwań nieznanych poprzednim pokoleniom. Bix nie był świadomy tego, że stworzy potwora - ale tylko nieliczni wiedzą, że aplikacji trzeba się wystrzegać (chociaż funkcjonowanie poza nią nie wydaje się już możliwe). "Domek z piernika" to opowieść o technologii, która w każdej chwili może wymknąć się spod kontroli i zafundować odbiorcom sporo stresu. Każdy kolejny narrator ma związane z nią inne doświadczenia - i każdy może rzucić nowe światło na przemiany - koszt postępu technologicznego. A przy tym wszystkim nie jest "Domek z piernika" powieścią sci-fi, bardziej - analizą psychologiczną i obyczajową zwyczajności - która dla dzisiejszych odbiorców jest jeszcze bardzo egzotyczna. Jennifer Egan znajduje sposób na ominięcie stereotypowych scenariuszy.
Różnych ta powieść ma narratorów, to klasyczna polifoniczna historia, w której w dodatku nic nie jest oczywiste. Jennifer Egan stawia na postęp technologiczny i informacyjny, ale zamiast koncentrować się na roboczym jego aspekcie i przedstawiać gotowe rozwiązania dla specjalistów z IT, przygląda się psychologicznym aspektom przemian w społeczeństwie. Wszystko zaczyna się od...
więcej mniej Pokaż mimo toNash i Emery raz się ze sobą przespali - ale to nie ma żadnego znaczenia. Kiedy spotykają się jako ludzie dorośli, nie mogą się wzajemnie znieść, bo każde przypomina temu drugiemu o życiowych porażkach i o problemach z pieniędzmi w domu rodzinnym. Nash wyszedł z biedy, teraz buduje sieć hoteli i na brak pieniędzy nie narzeka. Wciąż ma jednak w pamięci fakt, że zabrakło funduszy na leczenie jego ojca. Co oznacza, że pośrednio zabili go rodzice Emery - bo to przez ich decyzje rodziny Nasha nie było stać na leczenie. Przynajmniej taką wersję zna Nash i w nią wierzy, kierowany żądzą zemsty. Z kolei Emery od swojej rodziny aktualnie się odcina. Rezygnuje z przyjmowania pieniędzy od mamy - bo nie chce wypełniać jej rozkazów. Klepie biedę, mieszka w szafie w remontowanym hotelu i jedynym ratunkiem dla niej są słowa. Emery ciągle wpada na Nasha, a ten stopniowo dowiaduje się, jaka jest prawda. Początkowo wprawdzie szuka zemsty, ale z czasem wychodzi na jaw, co naprawdę stało się w przeszłości. A ponieważ Nash i Emery od początku mają się ku sobie - łatwo przewidzieć, jak rozwinie się ta znajomość. Autorka proponuje erotyk, który jednak nie zamęcza opisami scen łóżkowych - nie ma ich zbyt wiele, a te, które są, nie należą do specjalnie wyuzdanych. "Podłe kłamstwa" to raczej romans sensacyjny z dodatkiem erotyki. Co ważne, autorka pisze rzeczowo, proponuje detaliczną narrację, skupia się na emocjach postaci. Buduje ich rzeczywistość starannie, co zaowocuje zainteresowaniem czytelników.
Nash i Emery raz się ze sobą przespali - ale to nie ma żadnego znaczenia. Kiedy spotykają się jako ludzie dorośli, nie mogą się wzajemnie znieść, bo każde przypomina temu drugiemu o życiowych porażkach i o problemach z pieniędzmi w domu rodzinnym. Nash wyszedł z biedy, teraz buduje sieć hoteli i na brak pieniędzy nie narzeka. Wciąż ma jednak w pamięci fakt, że zabrakło...
więcej mniej Pokaż mimo toAmy McCulloch dobrze czuje się w mroźnych klimatach. Tu najłatwiej budzi jej się dreszcze u czytelników - a w dodatku w surowym krajobrazie najlepiej wygląda krew. "Słońce o północy" to kolejny thriller tej autorki - i znów gęsta proza wypełniona ciekawymi obserwacjami psychologicznymi. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Olivia ma popłynąć w rejs na Antarktydę. Ma popłynąć, bo towarzyszy swojemu ukochanemu, Aaronowi - zajmuje się przy okazji galerią prac, więc jest to rejs o charakterze biznesowym. Chociaż kobieta ma wiele fobii utrudniających jej taką formę podróżowania, liczy na to, że obecność Aarona doda jej otuchy. Jednak kiedy statek wypływa w rejs, okazuje się, że Aarona nie ma - nie da się z nim skontaktować i nie można go nigdzie znaleźć. Z pierwszych stron książki czytelnicy dowiedzą się, co mogło się wydarzyć - i na pewno nie zmniejszy to poczucia grozy. Bo im dalej w śledztwie, tym więcej trudnych prawd wychodzi na jaw i tym bardziej rośnie poczucie zagrożenia. Bohaterka przekonuje się, że może liczyć tylko na siebie, a wróg kryje się w pobliżu. Ze statku - nawet najbardziej ekskluzywnego - nie da się uciec, a to ma niebagatelne znaczenie w przypadku strachu. Olivia wie już, że tego rejsu nie zapomni nigdy - o ile uda się jej przetrwać. A z czasem będzie odkrywać coraz bardziej przerażające fakty. Amy McCulloch umie opowiadać historie - siła tej książki polega na zmysłowej i szczegółowej narracji. I to jest powód, dla którego czytelnicy sięgają po dzieła tej autorki bez względu na swoje upodobanie do gatunku.
Amy McCulloch dobrze czuje się w mroźnych klimatach. Tu najłatwiej budzi jej się dreszcze u czytelników - a w dodatku w surowym krajobrazie najlepiej wygląda krew. "Słońce o północy" to kolejny thriller tej autorki - i znów gęsta proza wypełniona ciekawymi obserwacjami psychologicznymi. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Olivia ma popłynąć w rejs na Antarktydę. Ma...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie jest to książka, która robi wielkie wrażenie, chociaż przyjemna narracja i odejście od standardowych tematów wychodzą jej na dobre. Katy Hays popełnia kilka błędów: przede wszystkim wyprzedza samą siebie. Jeśli pojawi się motyw roślin trujących, wykorzystywanych dawniej jako trucizny - to niemal oczywiste, że stanie się on jednym z punktów przełomowych w powieści. Ponadto relacje między bohaterami są oparte raczej na błyskach niż pogłębionych analizach psychologicznych, a samo badanie znaczenia tarota sprowadza się do objaśniania czytelnikom kilku podstawowych kart. Nie zmienia to faktu, że sama opowieść poprowadzona jest starannie - warstwa tekstu może rzeczywiście cieszyć odbiorców i przynosić im satysfakcję.
W ramach fabuły Katy Hays szuka odskoczni od zwyczajności. Wysyła swoją bohaterkę, Ann, do muzeum, w którym mogłaby ona pogłębiać swoją wiedzę i wykorzystywać nabyte umiejętności - jednak Ann nie jest tam mile widziana, za to przyda się w małym zespole pracującym nad innymi zagadnieniami. Kobieta trafia do zamkniętego grona "dla wybranych" - nie dziwią zatem kolejne przystosowawcze środki i metody budowania jedności. Trafia na osobowości silne i magnetyczne jednocześnie, pozostaje pod urokiem władczej Rachel i daje się uwodzić nietuzinkowemu utracjuszowi Leo - a to oznacza, że sama sobie zafunduje moc doznań. "Domek z kart" to książka w niektórych miejscach nie do końca uzasadniana pod kątem fabularnym, ale na pewno nie zabraknie tutaj zaangażowania w warstwie literackiej - i z tego powodu może się podobać. Zamiast standardowego śledztwa autorka funduje czytelnikom stopniowe odkrywanie prawd, które wcześniej wszystkimi możliwymi stronami wyrywają się na światło dzienne - i tak tworzy się tu tak pożądana atmosfera grozy.
Nie jest to książka, która robi wielkie wrażenie, chociaż przyjemna narracja i odejście od standardowych tematów wychodzą jej na dobre. Katy Hays popełnia kilka błędów: przede wszystkim wyprzedza samą siebie. Jeśli pojawi się motyw roślin trujących, wykorzystywanych dawniej jako trucizny - to niemal oczywiste, że stanie się on jednym z punktów przełomowych w powieści....
więcej mniej Pokaż mimo toIan Stewart to autor, który zajmuje się popularyzowaniem matematyki i robi to doskonale, zapewniając czytelnikom nie tylko sporą dawkę wiedzy wykraczającej dalece poza programy szkolne - ale i dawkę śmiechu. Można spędzać długie godziny na analizowaniu kolejnych dowodów albo na zastanawianiu się nad zagadkami, które autor przytacza - ale efektem lektury będzie na pewno odpowiedź na postawione w tytule książki pytanie. "Po co nam matematyka" to pokazywanie, że umysły ścisłe mogą się wykazać zarówno podczas zliczania głosów wyborców, jak i w tworzeniu planu przeszczepu nerek. Przydadzą się do tworzenia obrazu filmowego oczami smoka i do lotów w kosmos. Matematyka jest niezbędna przy produkowaniu sprężyn i przy układaniu świnek na wykresach - może służyć rozrywce, ale też jest niezbędna, kiedy trzeba rozwiązać jakiś problem. Tak naprawdę matematyka nie przydaje się według Stewarta do liczenia - bo dzisiaj obliczenia wykonują maszyny (kasa potrafi nawet wskazać, jaką resztę trzeba wydać, nikt już nie zajmuje się sprawdzaniem, czy nie popełniła błędu). Ci, których liczenie niespecjalnie obchodzi, mogą pobawić się w możliwości szyfrowania tekstów albo w poszukiwania rozwiązań w zakresie liczb urojonych. Ian Stewart chce, żeby jego odbiorcy matematykę pokochali - i bardzo dobrze mu to wychodzi.
Ian Stewart to autor, który zajmuje się popularyzowaniem matematyki i robi to doskonale, zapewniając czytelnikom nie tylko sporą dawkę wiedzy wykraczającej dalece poza programy szkolne - ale i dawkę śmiechu. Można spędzać długie godziny na analizowaniu kolejnych dowodów albo na zastanawianiu się nad zagadkami, które autor przytacza - ale efektem lektury będzie na pewno...
więcej mniej Pokaż mimo toKrzysztof Daukszewicz przyzwyczaił już swoich fanów do tego, że zbiera opowieści o menelach i anegdoty z życia wzięte - a następnie przedstawia je w zabawnych i skondensowanych relacjach, z rzadka opatrując własnymi komentarzami. "Jak płynie wódeczka" to kolejna propozycja tego autora, zestawienie menelików prawie wszystkich - czyli coś dla koneserów gatunku, niekoniecznie lubujących się w tanich trunkach, za to doceniających pomysłowość lokalnych pijaczków. Bo dzięki Daukszewiczowi okazuje się, że menele bywają filozofami i satyrykami, potrafią celnie puentować rzeczywistość i zaskakiwać ripostami nawet tych, którzy z satyry się utrzymują. Niebywale kreatywni w wyjaśnieniach, na co przeznaczą podarowane im monety, elokwentni i dowcipni bez przekraczania granic dobrego smaku - to menele z "Jak płynie wódeczka". Czasami są oni lekko złośliwi, innym razem przyjmują pozę naiwnych prostaczków, którzy tylko obserwują świat i wyciągają własne - wyjątkowo celne wnioski. Tomik poza menelikami (także tymi nadesłanymi przez słuchaczy audycji rozrywkowych Artura Andrusa oraz opowiedzianymi przez innych ludzi estrady) zawiera między innymi nekrologi i krótkie utwory Krzysztofa Daukszewicza, a także uniwersalne żarty z menelami w rolach głównych. Jest to zatem książka dla czytelników, którzy chcą się pośmiać.
Krzysztof Daukszewicz przyzwyczaił już swoich fanów do tego, że zbiera opowieści o menelach i anegdoty z życia wzięte - a następnie przedstawia je w zabawnych i skondensowanych relacjach, z rzadka opatrując własnymi komentarzami. "Jak płynie wódeczka" to kolejna propozycja tego autora, zestawienie menelików prawie wszystkich - czyli coś dla koneserów gatunku, niekoniecznie...
więcej mniej Pokaż mimo to"Żyć jak Mały Książę" to publikacja, w której autor przez odwołania do klasyki literatury próbuje wskazać czytelniczkom zasady postępowania. Przekonuje, że warto odkryć w sobie dziecko i podążać za marzeniami, za to nie powinno się realizować oczekiwań innych. W krótkich i przesyconych autobiograficznymi wyznaniami rozdziałach przedstawia cały "program" naprawiania siebie - coś, z czego mają skorzystać odbiorczynie. Oczywiście - w nawiązaniu do Małego Księcia, który staje się przewodnikiem po trudnej rzeczywistości. Proste prawdy ukryte w ponadczasowym dziele tutaj służą jako punkt wyjścia do rozważań spod znaku samorozwoju: Garnier dzieli się prostymi przemyśleniami i zachętami do wprowadzenia w życie drobnych zmian. Dla czytelniczek ma porady, które dość szybko można wprowadzić w czyn, zwłaszcza jeśli jakaś odbiorczyni jest zafascynowana postacią Małego Księcia i potrzebuje dodatkowego tłumaczenia, żeby zdecydować się na działania. Całość jest utrzymana w tonie kioskowego poradnika, żeby nie było ani zbyt filozoficznie, ani zbyt trudno, ani zbyt męcząco - nie chodzi o to, żeby czytelniczki zniechęcać hermetycznym tekstem, tylko żeby pozwolić im obudzić w sobie radość dziecka. A przy okazji Garnier zachęca też do ponownej lektury - sprawdzenia, co "Mały Książę" może powiedzieć po latach. Boom na tę klasyczną piękną opowieść sprawia, że pojawia się na rynku sporo przeróbek i komentarzy - tym razem Mały Książę działa w służbie samorozwoju. Nie zaszkodzi ludziom, którzy poszukują w życiu celu, bo i tak nie o efekty tu chodzi, a o samo stworzenie programu, który mógłby wpisać się w modę na poradniki dotyczące stylu życia. Nie zaszkodzi autor odbiorczyniom, co najwyżej przekona je do tego, że czasami warto przyjrzeć się swojej codzienności, zmienić nawyki tak, żeby czerpać więcej radości ze zwykłych spraw. "Mały Książę" jako inspiracja to chwyt marketingowy - posłużył tutaj do stworzenia prostego zestawu podpowiedzi dla tych, którzy podpowiedzi w życiu potrzebują, żeby uznać, że przejęli kontrolę nad własnym życiem.
"Żyć jak Mały Książę" to publikacja, w której autor przez odwołania do klasyki literatury próbuje wskazać czytelniczkom zasady postępowania. Przekonuje, że warto odkryć w sobie dziecko i podążać za marzeniami, za to nie powinno się realizować oczekiwań innych. W krótkich i przesyconych autobiograficznymi wyznaniami rozdziałach przedstawia cały "program" naprawiania siebie -...
więcej mniej Pokaż mimo toByć może autor ukrywający się pod pseudonimem Viola Shipman przecenia rolę zawieszek do bransoletek, ale faktem jest, że to dzięki wymyślnym ozdóbkom trzy kobiety z powieści otwierają się na siebie i zaczynają się naprawdę poznawać. To ostatni moment, bo siedemdziesięcioletnia babka zaczyna tracić pamięć. To jej matka, zanim umarła na raka, wręczyła dziecku bransoletkę i na urodziny dodawała kolejne zawieszki, każdą opatrując komentarzem-znaczeniem. U schyłku życia Lolly dzieli się pięknymi lub smutnymi wspomnieniami ze swoją rodziną: wnuczka Lauren słucha tego dość chętnie i wydaje się dobrze rozumieć babkę. Córka Arden próbuje na początku odciąć się od całego tego szaleństwa. Dopiero od matki i własnego dziecka może nauczyć się spontaniczności i radości życia. Lauren z kolei przekonuje się, że wolno jej iść własną drogą. Trzy kobiety spotykające się nad historiami z przeszłości inspirują się wzajemnie i uczą wielu rzeczy. Odzyskują szczęście i przekonują się, jak ważne jest pielęgnowanie wspomnień. Autor tego tomu postawił na konkrety: nawet miłosne lub wzruszające momenty z egzystencji różnych kobiet z rodziny musi opatrywać rzeczowymi narracjami. To kłóci się trochę z bardzo kobiecymi przesłaniami lub życzeniami z zawieszek. Ale w tej powieści ścierają się pierwiastki męskie i żeńskie, czytelniczki uwagę zwrócą przede wszystkim na osobiste zwierzenia kobiet i na ich metamorfozy, nie na umowność konstrukcyjną. Trzeba przyznać, że autor nie ma zbyt dobrego mniemania o literaturze kobiecej, skoro sądzi, że uda mu się wzruszać przez proste chwyty i czytelne symbole. Za to dość celnie uchwycił moment przeniesienia uwagi twórców z list zadań do wykonania na bransoletkowe zawieszki. To kolejny scenariuszowy ułatwiacz, próba umotywowania fabuły i uporządkowania tekstu według odgórnego schematu. „Bransoletka pełna wspomnień” jest książką dość prostą i polegającą na uruchamianiu istotnych uczuć między pokoleniami – autor podjął tu spore ryzyko, ale zdobędzie swoim tomem uznanie odbiorczyń spragnionych wzruszających historii i tkliwości.
Być może autor ukrywający się pod pseudonimem Viola Shipman przecenia rolę zawieszek do bransoletek, ale faktem jest, że to dzięki wymyślnym ozdóbkom trzy kobiety z powieści otwierają się na siebie i zaczynają się naprawdę poznawać. To ostatni moment, bo siedemdziesięcioletnia babka zaczyna tracić pamięć. To jej matka, zanim umarła na raka, wręczyła dziecku bransoletkę i na...
więcej mniej Pokaż mimo toAutorka w tej powieści wcale tak naprawdę nie interesuje się losami Beaty. Stwarza ją trochę po omacku z powszechnie znanych i wielokrotnie w powieściach wykorzystywanych wątków, obudowuje psychologicznymi schematami i wtrąca w nieprzyjazne środowisko, zamiast dać szansę na poprawę losów. Beata, opuszczona przez męża, trafia do domu pomiatającego nią brata. Jej synowie tracą do matki szacunek, a szef w podrzędnym barze szybkiej obsługi bywa męczący. Nie napawa ten obrazek optymizmem, chociaż Beata uparcie walczy i nie pokazuje po sobie kryzysów. Ale nie o nią w „Listach z dziesiątej wsi” chodzi, albo nie jej szczęście zaprząta autorkę. Beata jest tu tylko nośnikiem, drobnym uzasadnieniem dla rozgrzebywania przeszłości. Jej babka, Barbara – to właściwy temat historii. Barbara nie była w życiu zbyt szczęśliwa, rodziła dzieci i zwierzała się ze swoich – prostych przecież – przeżyć na piśmie, w listach do najlepszego przyjaciela i księdza. Większa część opowieści została tu przerzucona właśnie do tych listów i przerobiona na relację z zamierzchłych czasów. Problemy Basi w porównaniu z egzystencją Beaty wydają się bardziej swojskie i jednocześnie trudniejsze do rozwiązania (zwłaszcza kiedyś!), a przecież kobieta nie traci woli życia ani optymizmu, nie narzeka na los ani na codzienność. Śledzenie jej korespondencji dodaje sił. Z kolei Stanisław, przyjaciel Barbary, na sobie przerabia fragment historii kraju, jego doświadczenia zahaczają o politykę. W listach tych dwojga zawiera się też pewien sekret, informacja niezwykle istotna dla Beaty. Agnieszka Olszanowska tak modyfikuje motyw skarbu z przeszłości z dzisiejszych poczytnych historyjek obyczajowo-awanturniczych. Ta książka nie jest bowiem pogodną obyczajówką: to, co na początku wydaje się koniecznym finałem, w pewnym momencie ulega odwróceniu i weryfikuje sądy odbiorców. Tę autorkę kusi mrok i to, co nie może zostać do końca nazwane. W prostej i krótkiej powieści z dość naiwnym wykorzystaniem motywu listów z przeszłości niesie również dreszcz grozy.
Autorka w tej powieści wcale tak naprawdę nie interesuje się losami Beaty. Stwarza ją trochę po omacku z powszechnie znanych i wielokrotnie w powieściach wykorzystywanych wątków, obudowuje psychologicznymi schematami i wtrąca w nieprzyjazne środowisko, zamiast dać szansę na poprawę losów. Beata, opuszczona przez męża, trafia do domu pomiatającego nią brata. Jej synowie...
więcej mniej Pokaż mimo toAutorka tej powieści sięga do świata już istniejących historii, by na bazie wszystkim znanych fabuł stworzyć własną baśń, nierealistyczną, za to czerpiącą z autotematyzmu do granic możliwośći. Bohaterka tomu, Amy Lennox, dowiaduje się, że jest strażniczką książek. Oznacza to, że ma dar przenikania do fabuł wybranych przez siebie powieści. Ma tam stróżować, pilnować, żeby nic nie zakłóciło rytmu akcji, a że rzecz dotyczy przede wszystkim klasyki literatury (i to różnych gatunków!) jest to wielka odpowiedzialność. W końcu nikt nie chciałby, żeby z kart powieści znikną Sherlock Holmes czy Biały Królik z Alicji w Krainie Czarów. A jednak tak właśnie się dzieje, a bohaterowie książek są bezradni, nawet jeśli mogą połączyć siły i przechodzić między światami. Amy jest na uprzywilejowanej pozycji. Na miejscu dowiaduje się czegoś ważnego o swoim pochodzeniu, czegoś, co daje jej przewagę nad innymi strażnikami. Dlatego też dziewczyna tak bardzo angażuje się w śledztwo. Poza tym w świecie książek znajduje swoją wielką miłość, a to też nie pozostawia jej obojętną na wydarzenia. W „Strażniczce książek” akcja polega na ciągłym przenikaniu do literatury i na poszukiwaniu tego, kto kradnie podstawowe pomysły z różnych fabuł, niszcząc historie. To powieść, którą najlepiej zrozumieją mole książkowe, odbiorcy marzący o tym, by znaleźć się w wyimaginowanej przestrzeni z powołanymi do życia przez autora bohaterami. Autorka pisze tu historię dość naiwną: przez zapośredniczanie postaci raczej niezbyt przekonującą – bo niby wykorzystuje własną intrygę, ale tworzy ją z fabularnych schematów, a wypełniacze swojego planu literackiego opiera na zapożyczeniach z klasyki. Nie jest to imponujące rozwiązanie, przypomina raczej tekstowe wprawki z kursu kreatywnego pisania. Zabrakło tu pasji, poza taką, że tom zjednoczy miłośników czytania. To niezbyt dużo, prawdziwi czytelnicy zawsze chcieliby czegoś jeszcze – a w „Strażniczce książek” raczej trudno się zatrzymać. Chyba że akurat najbardziej ceni się ten sam zestaw lektur, co autorka i snuło się kiedyś takie same marzenia.
Autorka tej powieści sięga do świata już istniejących historii, by na bazie wszystkim znanych fabuł stworzyć własną baśń, nierealistyczną, za to czerpiącą z autotematyzmu do granic możliwośći. Bohaterka tomu, Amy Lennox, dowiaduje się, że jest strażniczką książek. Oznacza to, że ma dar przenikania do fabuł wybranych przez siebie powieści. Ma tam stróżować, pilnować, żeby...
więcej mniej Pokaż mimo toGdyby złote rybki umiały latać, miałyby do opowiedzenia całkiem sporo atrakcyjnych historii. Tak jak Ian. Ianowi w lataniu wprawdzie pomaga grawitacja i jedna śmiała decyzja o wyskoczeniu z kulistego akwarium na 27. piętrze, ale nie bądźmy drobiazgowi. Ian leci (w dół), o czym przypomina „ruchomy” obrazek z marginesów tomu (świetny pomysł!), a po drodze obserwuje mieszkańców wieżowca. A wielu z nich znajduje się właśnie w przełomowym momencie życia. Kochanka jednego z mężczyzn dowiaduje się o istnieniu innej i decyduje się na burzliwe rozstanie. Jedna z kobiet zaczyna rodzić i potrzebuje pomocy. Jeden z pracowników usiłuje właśnie naprawić zepsutą windę (a nie ma o tym pojęcia). Jest tu dziecko, które przeżywa śmierć dziadka i kobieta bojąca się przekroczyć próg własnego mieszkania. Lokatorzy z kilku różnych pięter akurat moment lotu Iana wybierają na ważne sprawy – albo wybiera go za nich złośliwy los. Faktem jest, że rzeczywistości nieznających się sąsiadów wkrótce zaczną się ze sobą zazębiać, a to znaczy, że akcja mocno się skomplikuje. Autor uwielbia złośliwą i inteligentną ironię, tym rodzajem komizmu podpiera się najczęściej, ale nie stroni też od slapsticku albo wulgarności w seksualnych skojarzeniach (a jest ich wiele). Tworzy czasem obrazki bardzo naturalistyczne, by za moment przejść do filozofowania nad sensem istnienia. Każda z postaci to samodzielna fabuła, osobny pomysł na całą książkę – autor ogląda ich perypetie fragmentami, w oczekiwaniu na upadek Iana. Na początku potrzebuje trochę rozbiegówki, wydaje się, że rozkoszuje się słowami i melodią języka, a nie chce przejść do rzeczy, ale to wrażenie szybko mija, kiedy już wkręca się w indywidualne historie. W efekcie „27 pięter” jest powieścią prześmiewczą i nietypową, bardziej parodią sitcomów niż historią obyczajową. To rozwiązanie dla czytelników, którym znudziło się śledzenie standardowych i zachowawczych scenariuszy, coś dla poszukiwaczy przygód i dowodów na prawa Murphy’ego w zwyczajnej codzienności.
Gdyby złote rybki umiały latać, miałyby do opowiedzenia całkiem sporo atrakcyjnych historii. Tak jak Ian. Ianowi w lataniu wprawdzie pomaga grawitacja i jedna śmiała decyzja o wyskoczeniu z kulistego akwarium na 27. piętrze, ale nie bądźmy drobiazgowi. Ian leci (w dół), o czym przypomina „ruchomy” obrazek z marginesów tomu (świetny pomysł!), a po drodze obserwuje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie trzeba się obawiać trudnego tematu: Brian Cox i Jeff Forshaw tworzą książkę, po którą mogą sięgnąć też laicy (o ile nie przerazi ich zestaw fizycznych wzorów, bez których nie da się obejść). Autorzy chcą popularyzować wiedzę o czarnych dziurach, wszechświecie, fizyce i astronomii - a do tego oswoić odbiorców z fizyką jako taką. Nie bez powodu przytaczają anegdoty ze spotkań znanych badaczy, wizje ich zakładów, dyskusji i sporów - to danina dla zwykłych czytelników, coś, co zaintryguje bez względu na temat przewodni. Co więcej: Cox i Forshaw nie boją się też żartów. Ironia przesyca ich wywody i pojawia się w najmniej oczekiwanych momentach, rozbrajając hermetyczność dyskursu. A to nie jedyne jasne strony opowieści o czarnych dziurach. Książka przybliża zagadnienie, o którym wszyscy "coś" słyszeli - teraz można zapoznać się z nim od strony naukowej i przekonać się, jak kosmos wyłamuje się myślowym schematom. Autorzy zdają sobie sprawę z komplikacji tego, co muszą przedstawić, żeby dotrzeć do istoty czarnych dziur - w związku z tym stawiają na przygotowanie czytelników od absolutnych podstaw. W kolejnych rozdziałach odwołują się do wyobraźni odbiorców (powołują do istnienia między innymi kosmicznych podróżników, którzy w żadnych okolicznościach nie stracą życia - tylko po to, żeby informować, co byliby w stanie zaobserwować i jak zachowywałyby się ich ciała w kosmosie), pokazują na kolejnych wykresach drogi i zmiany - żeby wyjaśniać dodatkowe wymiary. Tu nie można mówić o linearnym odbieraniu rzeczywistości, a żeby pojąć zjawisko, trzeba przyswoić pewne wiadomości. I tu Cox i Forshaw sprawdzają się doskonale, bo wiedzą dokładnie, jak przedstawiać bazowe dane i jak uczyć czytelników ich interpretowania. Odwołują się do czytelnych przykładów, tworzą ładne analogie (często zabawne, bo kto powiedział, że fizyka musi być nudna?) i zadają odpowiednie pytania, żeby sterować uwagą odbiorców. Wyjaśniają zasady funkcjonowania czarnych dziur w oparciu o to, co czytelnicy są w stanie sobie wyobrazić. Owszem, trzeba będzie przeanalizować kolejne wywody i skupić się na lekturze - ale nie odbierze to przyjemności poznawania tematu. Warto też pamiętać o tym, że autorzy są wyczuleni na różnice między znaczeniami słów w powszechnym użyciu i w fizyce - podkreślają, że słowa mogą znaczyć coś innego - i nigdy nie zostawiają odbiorców bez tłumaczeń. Jest to książka znakomicie przygotowana - przeznaczona dla wyspecjalizowanych czytelników, ale też dla tych, którzy chcieliby zaspokoić swoją ciekawość.
Nie trzeba się obawiać trudnego tematu: Brian Cox i Jeff Forshaw tworzą książkę, po którą mogą sięgnąć też laicy (o ile nie przerazi ich zestaw fizycznych wzorów, bez których nie da się obejść). Autorzy chcą popularyzować wiedzę o czarnych dziurach, wszechświecie, fizyce i astronomii - a do tego oswoić odbiorców z fizyką jako taką. Nie bez powodu przytaczają anegdoty ze...
więcej Pokaż mimo to