-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyTrendy maja 2024: w TOP ponownie Mróz, ekranizacje i bestsellerowe „Chłopki”Ewa Cieślik5
-
ArtykułyKonkurs: Wygraj bilety na film „Do usług szanownej pani”LubimyCzytać12
-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać36
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2024-04-12
2024-04-05
Powiem to już na początku, żeby była jasność. To nie będzie obiektywna recenzja. Nie da się być w pełni obiektywnym, kiedy emocje przesłaniają cały ogląd, kiedy przejmują one kontrolę. Wiedziałam, że pokocham „Covet” i bardzo mocno wyczekiwałam tej książki. Odkąd skończyłam drugi tom, to z utęsknieniem obserwowałam profil wydawnictwa, mając nadzieję, że już niedługo pojawi się zapowiedź. Moje oczekiwania względem tej części były ogromne, bo poprzeczka została postawiona bardzo wysoko.
W tej części autorka skupiła się przede wszystkim na tym, by oddać relacje między bohaterami i uczucia, które odczuwali. I przyznaję to wręcz z dumą, poradziła sobie z tym doskonale! W drugim tomie przeżyli oni tak wiele okropności, że bardzo ciężko jest im wrócić do siebie, wydaje się im to wręcz niemożliwe. Ich serca zostały złamane i daliby wiele, aby tylko już więcej nie cierpieć. Mają ogromne problemy z komunikacją, a także z poradzeniem sobie z okropnymi wspomnieniami. Spora część książki skupia się właśnie na ich drodze do zrozumienia własnych uczuć, na próbach, choć częściowego powrotu do normalności.
Niestety, czeka ich jeszcze bardzo dużo okropności, zanim będą mogli w końcu odpocząć.
Nie tylko relacja przyjacielska zdaje się kuleć, ale również i te romantyczne. To, co się stało, złamało Grace, a dziewczyna nie wie, czy będzie w stanie się podnieść. Tym bardziej że Hudson i Jaxon niczego nie ułatwiają. Nie wie ona, co powinna zrobić, nie potrafi znaleźć sposobu, by ruszyć dalej, nie wie, jak to wszystko rozwiązać, tak, żeby nikogo więcej nie ranić. Ogrom bólu, który odczuwa nie tylko ona, ale i reszta jest przerażający.
Widziałam opinie, w których czytelnicy narzekali na zachowanie Grace. Bardzo denerwowało ich jej podejście, to ciągłe zanurzanie się w cierpieniu i problem z podjęciem decyzji. A także to, jak potraktowała Jaxona (czego nie skomentuję, choć mam własne przemyślenia na ten temat, nie chcę jednak w tej recenzji niczego spoilerować dla osób, które tej serii jeszcze nie czytały). Jednak moim zdaniem, gdybym sama znalazła się na jej miejscu i przeżyła to samo, co ona, to również zachowywałabym się podobnie. Bez względu na wszystko, nie potrafiłabym się podnieść. Nie potrafiłabym walczyć z tym okropnym ciężarem. Nie dało się tego po prostu inaczej napisać, bo totalnie nie pasowałoby to do sytuacji.
Początek książki może być męczący dla osób, które nastawiły się na akcję, jednak dla mnie było to niezwykle intrygujące. Uwielbiam tych bohaterów i taki wstęp, gdzie mogłam jeszcze bliżej ich poznać, był po prostu idealny. Są to tak ciekawe charaktery, że mogłabym czytać tylko i wyłącznie o ich codziennym życiu i byłabym bardzo zadowolona. Przybliżenie ich sytuacji po wydarzeniach z drugiego tomu było niesamowicie ważne w kontekście późniejszych wydarzeń w „Covet”.
Jeszcze mocniej pokochałam każdego z nich. Flinta, Macy, Mekhiego, Lucę, a za każdym razem, gdy na scenie pojawiał się Hudson, to moje serce waliło jak oszalałe. Nie potrafię przejść obok bohaterów tej serii obojętnie.
W dalszej części dzieje się bardzo dużo, momentami wręcz nie ma chwili na oddech. Rozdziały są krótkie, często moją po 3-4 strony, przez co naprawdę bardzo trudno się oderwać i mimo sporych gabarytów, książkę czyta się wręcz błyskawicznie. Styl autorki jest świetny, mimo że bardzo lekki, to gdy trzeba, bardzo dobrze oddaje te najtrudniejsze momenty. Uwielbiam pióro Tracy i mam nadzieję, że jeszcze niejedna książka jej autorstwa wpadnie w moje ręce. Autorka z łatwością potrafi zaangażować czytelnika, oderwanie się od „Covet” szczególnie w tych najbardziej ekscytujących momentach jest wręcz niemożliwe.
Wydarzyło się tutaj tak wiele i tak mocno, że dosłownie brak mi słów. Oprócz ukazanych relacji między bohaterami, przedstawione zostają nam również ostatnie dni w akademii. Poznajemy miejsce bezbrzeżnie zachwycające, a także okrutnie przerażające. A choć momenty są przestoju, to nawet wtedy nie mamy uczucia nudy. Udajemy się na dwór smoków, do pewnego tajemniczego lasu, poznajemy łamiące serce historie, wraz z bohaterami szukamy sposobu, by poradzić sobie, gdy nadejdzie ten najokropniejszy moment, którego nie są w stanie uniknąć. Poznajemy również nowe postaci, Calder i Remy’ego, których pokochałam praktycznie od razu. I mam nadzieję, że w kolejnych tomach również się pojawią, bo ogromnie mnie zainteresowały.
Ogromnym zaskoczeniem dla mnie, było to, jak wiele świata zostało tutaj pokazane. W końcu dowiedzieliśmy się czegoś więcej o wszystkim, co znajduje się poza Akademią Katmere. I, mimo że były takie momenty, gdzie bardzo chciałam, by akcja trochę przyśpieszyła, to i tak nie potrafiłam się oderwać. Autorka bardzo dobrze poradziła sobie z ukazaniem emocji i uczuć między bohaterami, a także z tym jak radzą sobie z przeżytą traumą.
Wiedziałam, że to będzie świetna książka, spodziewałam się, że mnie zachwyci i tak się właśnie stało. Nie zabrakło tutaj śmiechu, radości, ciepła, nie zabrakło gorąca. Na niektórych rozdziałach uśmiechałam się jak głupia, a przy niektórych nie mogłam powstrzymać wzruszenia, ani tym bardziej łez, które piekły mnie pod powiekami. Nie zabrakło również rozdziałów pełnych bólu, które złamały mi serce, które przeżywałam bardziej niż swoje własne życie. Nie zabrakło miłości, zrozumienia, walki, krwi, emocji. A także znienawidzonych przeze mnie i jednocześnie ukochanych plot twistów.
To był jeden wielki młyn, napędzany potężnymi emocjami, które nie przestawały płynąć. Podczas lektury czułam się, jakbym wróciła do domu. Kocham tę książkę, kocham tych bohaterów, kocham ich historię. Byłam pewna, że nie przeżyję w jednym kawałku tego wszystkiego, co na mnie w niej czekało. Przeczuwałam, że moje serce pęknie i dokładnie tak się stało. Najgorsze jednak było to, że targały mną dwa pragnienia. Chęć, by delektować się tą książką i uzależnienie od niej, które kazało mi czytać jak najszybciej, aby dowiedzieć się co będzie dalej. Tutaj nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka.
Ilość emocji, jakie we mnie wzbudziła ta część, jest po prostu niesamowita. Bawiłam się wręcz cudownie i czułam się wspaniale podczas lektury. Wcześniej wiedziałam, że ta książka będzie niesamowita, że będzie się w niej bardzo dużo działo, że rozwali mnie na kawałki. Ale to, co tutaj się działo przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Nie jest jednak tak, że ta część nie ma wad. Są tutaj momenty, gdzie lekko się dłużyło, które wybijały z lektury, jednocześnie jednak ciężko mi stwierdzić, co można by usunąć, żeby całość była bardziej zwięzła. Z jednej strony na to narzekam, a z drugiej nie chciałabym, aby cokolwiek zostało usunięte, bo miałabym wtedy wrażenie, że czegoś brakuje. Tak, książka jest obszerna, ale każdy rozdział jest potrzebny, te w akademii, ten na dworze smoków, te w krainie olbrzymów, te gdy nasi przyjaciele pracują i zacieśniają łączącą ich więź. Naprawdę nie mam pojęcia, co powinno wylecieć, bo wszystko mi tutaj pasuje. Narzekałam trochę na to, że książka jest tak gruba, ale jednocześnie gdyby taka nie była, to nie czułabym, że te wątki są dostatecznie rozwinięte. Czułabym, że czegoś brakuje.
Przy recenzji wcześniejszych tomów pisałam, że te książki mają szansę, by stać się serią mojego życia. Z każdą kolejną przeczytaną książką coraz bardziej się w tym utwierdzam. Odnalazłam w tych książkach tę część siebie, o której dwa lata temu myślałam jeszcze, że już nigdy jej nie odnajdę. Dały mi tyle emocji, tyle radości, tyle satysfakcji, aż ciężko to opisać. „Covet” pozostawił po sobie również ogromny niedosyt. Ale jak pisałam już wcześniej, przy tej serii nie da się inaczej. Zawsze będzie mi mało.
Muszę zwrócić uwagę na jeden fakt. To nie jest seria dla każdego. Sporo osób się odbiło. Ale jeśli uwielbiacie lekko napisane historie o istotach nadnaturalnych, jeśli Wasze serca biją szybciej, na myśl o „Pamiętnikach wampirów”, „Zmierzchu”, „Domu nocy” czy „Akademii wampirów” to są to książki, które pokochacie całym sercem. Nawet mając świadomość, że daleko im do ideału, zdarzają się tutaj głupotki, a czasami lanie wody przez autorkę wzbudza irytację. Ale bez względu na to i tak będziecie czytać dalej, bo seria „Crave” to cykl, który tak mocno angażuje, że po prostu nie da się inaczej.
Jeśli uwielbiacie motyw dark academia, trójkąt miłosny, odkrywanie swojego przeznaczenia, wampiry, wilkołaki, smoki i inne stworzenia nadprzyrodzone, plot twisty, których nie zapomnicie nigdy, jeśli kochacie młodzieżową fantastykę, która dosłownie w pełni Wami zawładnie, to właśnie po te książki powinniście sięgnąć. Jeśli dacie im szansę, to jestem pewna, że odnajdziecie w nich wszystko to, co najlepsze.
Powiem to już na początku, żeby była jasność. To nie będzie obiektywna recenzja. Nie da się być w pełni obiektywnym, kiedy emocje przesłaniają cały ogląd, kiedy przejmują one kontrolę. Wiedziałam, że pokocham „Covet” i bardzo mocno wyczekiwałam tej książki. Odkąd skończyłam drugi tom, to z utęsknieniem obserwowałam profil wydawnictwa, mając nadzieję, że już niedługo pojawi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-10-13
Nie sądziłam, że jakakolwiek książka, będzie w stanie sprawić, że nie będę mogła zebrać myśli w słowa, które stworzą moją opinię. Nigdy nie miałam problemu z tym, żeby napisać o książce, którą przeczytałam, w końcu, z przerwami, zajmuję się tym, odkąd skończyłam 14 lat. Więc skąd ta pustka w głowie, dlaczego tak trudno mi cokolwiek napisać o tej powieści? Przecież mi się podobała i to nawet bardzo, dlaczego więc moje serce tak bardzo się wzbrania przed podzieleniem się swoimi odczuciami?
Odpowiedź jest jedna. Moje odczucia wobec tej książki są zbyt osobiste. Dotarła do mnie mocniej, niż jestem skłonna się do tego przyznać. I przyznam szczerze, że nie spodziewałam się, że ta niepozorna (bo licząca sobie ledwo 350 stron) przemówi do mnie z taką siłą.
Przenieśmy się do Sacramento sprzed ponad 100 lat, a dokładnie, do roku 1885. Na scenie teatru występuje właśnie jedna z utalentowanych sióstr bliźniaczek. Nie jest to jednak zwykły występ aktorski. Dziewczyna kontaktuje się z duchami, najbliższymi siedzącej przed nią widowni. Wszystko idzie doskonale, widownia jest zachwycona, z uwagą i ekscytacją oglądają seans. Coś jednak jest nie tak.
Oczy dziewczyny nagle giną w czerni, a przez ułamek sekundy na jej twarzy pojawia się przerażenie. Szybko jednak się opanowuje, dając znak siostrze, by dostała się za Zasłonę i sprawdziła, co się dzieje.
Gdy druga z sióstr wchodzi do świata umarłych, dostrzega przerażającą mroczną istotę, która odpowiedzialna jest za śmierć ich matki. Istotę, pożera właśnie duszę chłopca, z którym kontaktowała się jej siostra podczas seansu. Cień zagraża również im, dziewczyna jednak okłamuje swoją siostrę i próbuje sama odkryć, kto sprowadził to niebezpieczeństwo na jej matkę. W tym celu musi odnaleźć jej ostatnią klientkę. Odkrywa jednak coś jeszcze bardziej przerażającego. Ktoś lub coś zabija osoby, które posiadają nadprzyrodzone zdolności.
Czy więź sióstr przetrwa wszystko, co je czeka? Czy odkryją, co kryje się za tajemniczymi zaginięciami podobnych im kobiet? Czy uda się im odnaleźć nie tylko prawdę, ale i siebie same?
Gdyby ktoś powiedział mi, że ta książka jest debiutem, to bez potwierdzenia na piśmie bym w to nie uwierzyła. I to nie jest tak, że mam jakieś dziwne zdanie na temat osób debiutujących. Nie uważam, że pierwsza książka osoby autorskiej zawsze będzie słaba, niedopracowana, wybrakowana. Zdarzają się takie przypadki, oczywiście. Ale bardzo często pośród debiutów znajdziemy prawdziwe perełki. Po prostu czytając tę książkę, odniosłam wrażenie, że jest zbyt dobra, napisana została niezwykle dojrzale, jakby autorka dokładnie wiedziała, jak napisać powieść, która będzie bardzo mocno oddziaływać na czytelnika podczas lektury. Miałam wrażenie, jakby wiedziała, co siedzi mi w głowie i jak przebić się przez mur, który w ciągu tych wszystkich lat wokół siebie zbudowałam.
Ta książka jest po prostu zbyt dobra! Kompletnie nie odczułam tego, że książka jest debiutem, autorka świetne poradziła sobie z kreacją bohaterów, świata, tajemnicy, którą odkrywają siostry. Trafiła w moje gusta wręcz doskonale, idealnie, perfekcyjnie. Odnalazłam w niej wszystko, czego od niej potrzebowałam. Dała mi mnóstwo emocji, które targały moim sercem. Wzruszyła mnie, zmroziła, przeraziła, ogrzała, ostre szpony cienia dosłownie wydarły ze mnie jakąkolwiek senność.
Dawno już nie czytałam książki, która zaangażowałaby mnie tak bardzo, że czytałam ją do późna, tak bardzo zaaferowana, że kompletnie zapomniałam o otaczającym mnie świecie. Choć większość książek, które czytałam w tym roku, było bardzo dobrych, to żadna z nich, tych czytanych o drugiej w nocy, nie wciągnęła mnie tak, żebym nie czuła się znużona. Zazwyczaj po prostu przysypiałam, więc je odkładałam. No cóż, „Druga śmierć Edie i Violet” to książka nieodkładalna. Po prostu. Liczcie się z tym, że jeśli już zaczniecie ją czytać, to będziecie siedzieć do rana, byle tylko ją skończyć. Dzieje się tutaj tak dużo, nie Morfeusz nie przyjmie Was w swoje objęcia. Oj nie.
Wzbudza mnóstwo emocji, od smutku, strachu, niepokoju, wręcz przerażenia, po lekki uśmiech i ciepło w sercu. Całość jest bardzo dobrze napisana, niczego nie brakuje i każdy aspekt jest odpowiednio rozwinięty, tak by wywrzeć na czytelniku jak największe wrażenie. Choć na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim tajemnica i relacja między siostrami, to bez odpowiednio zbudowanego napięcia i klimatu żadna historia sobie nie poradzi.
A klimat w tej książce jest fantastyczny! Doskonale sprawdzi się ona w te długie jesienne wieczory, pod kocykiem i kubkiem gorącej czekolady. Seanse spirytystyczne, zdolności parasychiczne, dusze, sprzeciw przeciwko uciskaniu kobiet. Czas, w których żyją bohaterki, są niezwykle trudne, w końcu kobiety były wtedy traktowane okrutnie, bez praw, bez głosu, bez przyszłości. Zamykane w ośrodkach psychiatrycznych za każdy odchył od panującej obecnie normy. Przyznam szczerze, że bardziej od duchów i mrocznych morderczych cieni, przeraziło mnie to, jak traktowane wtedy były kobiety. I cieszę się, że dziś jest lepiej, nawet jeśli daleko naszej sytuacji do ideału. Cieszy mnie również to, że autorka zawarła taki wątek w swojej historii i wyraziła swoje zdanie.
Potrzebujemy, żeby o tym mówiono. Tym bardziej, teraz kiedy w naszym kraju wiele osób zdaje się podzielać zdanie osób z tamtych czasów. Kiedy co chwilę wybuchają skandale, bo chcą nam odebrać prawo o decydowaniu o samej sobie. Nie możemy pozwolić wchodzić sobie na głowę, jesteśmy wartościowe, wspaniałe, wyjątkowe! I musimy o tym pamiętać. Zawsze.
A przede wszystkim musimy się wspierać, bo jak nie my, to kto?
W „Drugiej śmierci Edie i Violet Bond” nie zabraknie mroku, momentów wzbudzających niepokój i tych przyprawiających o gęsią skórkę, przełamane są one jednak tymi dobrymi chwilami. Jedną taką sceną była ta, w której bohaterki wraz z przyjaciółką jeździły na bicyklu. Nie potrafiłam wręcz przestać się uśmiechać. Później niestety moje serce zostało strzaskane, ale cóż, powinnam się tego spodziewać, wiedziałam przecież, na co się piszę. Choć często z kart książki wylewała się bezradność i strach, to jednocześnie była pełna światła.
To historia pełna ciepła, przyjaźni, dająca nadzieję. Obserwowanie relacji między siostrami jest niezwykle fascynujące. Edie i Violet są naprawdę wyjątkowymi bohaterkami. Dzielą one moc matki, każdą otrzymała jej część, razem tworzą całość. Jedna skrywająca mroczną tajemnicę, posiadająca umiejętność wejścia za Zasłonę zmarłych z włosami, które pojaśniały jej przez czas tam spędzony, a druga pełna życia, aspiracji, o pięknych kasztanowych włosach, potrafi kontaktować się z duchami. Razem są niezwykle hipnotyzującym duetem, a ich relacja, choć daleka od ideału bezmiernie mnie zachwycała. Warto również wspomnieć, że są bliźniaczkami, więc były sobie jeszcze bliższe. Pojawiają się między nimi spięcia i drzazgi, które muszą wyjąć, muszą na nowo odnaleźć siebie nawzajem i swoje ja, nic jednak nie jest w stanie sprawić, aby ich więź zniknęła. Razem uciekły od ojca i ruszyły w świat, by odnaleźć szczęścia. A fakt, że są inspirowane prawdziwymi osobami z rodziny autorki, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam, sięgając po tę książkę.
Jest to niezwykle udany debiut, który totalnie mnie zachwycił. Pełna mroku, ale jednocześnie i nadziei. Ciemności i światła. Dzieje się tutaj tak wiele, że nie można się oderwać. Ostatnie strony przeczytałam z szeroko otwartymi oczami. To, co się tam wydarzyło, złamało mi serce, przeraziło, to było ogromne zaskoczenie. Czułam, że nie będzie to historia, obok której przejdę obojętnie, wiedziałam, że będzie mi się podobała, nie spodziewałam się jednak, że jej mrok i światło tak bardzo mnie pochłoną! Pokochałam ją i mam nadzieję, że niedługo będę mogła przeczytać kolejną książkę napisaną przez Amandę Glaze.
Chcę słuchać jej głosu, chcę wiedzieć jakie wspaniałe historie wyjdą spod jej pióra.
Pośród strachu odnalazłam piękno.
Nie sądziłam, że jakakolwiek książka, będzie w stanie sprawić, że nie będę mogła zebrać myśli w słowa, które stworzą moją opinię. Nigdy nie miałam problemu z tym, żeby napisać o książce, którą przeczytałam, w końcu, z przerwami, zajmuję się tym, odkąd skończyłam 14 lat. Więc skąd ta pustka w głowie, dlaczego tak trudno mi cokolwiek napisać o tej powieści? Przecież mi się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016
2017
2017
2023-08-31
Zawsze staram się w pisanych przez siebie recenzjach napisać jak najwięcej. Nie tylko o samej książce, ale przede wszystkim o odczuciach, które we mnie wzbudziła. I raczej nigdy nie mam z tym problemów. W większość przypadków litery same wysypują się z mojej głowy, układając się w piękną mozaikę słów. Obawiam się, że w przypadku „Kosiarzy” nie będę w stanie dużo napisać, bo gdy myślę o tej książce, to mam ogromną pustkę w głowie. Myślałam, że to dlatego, że w głębi serca wiem, że ta historia, która zbiera tak dobre opinie, po prostu mi się nie podobała tak jak innym. Ale to nie to.
Nie chcę dzielić się swoimi emocjami, odczuciami wobec tej książki dlatego, że wtedy będę musiała się z nimi ponownie zmierzyć. A tematyka śmierci, myślenie o niej, kontakt z nią (nawet jeśli tylko na papierze) jest dla mnie trudna. Zawsze unikałam jej jak ognia, udając, że nie istnieje. A gdy w końcu i w moje ręce trafili „Kosiarze”, gdy poznałam początek tej historii, to dotarła do mnie mocniej, niż się tego spodziewałam. Sprawiła mi dużo bólu, wywołała emocje, których nie chciałam czuć.
Jest na tyle głośno o tej książce, że na pewno większość czytelników ma, chociaż mgliste pojęcie, o czym jest. Chciałabym jednak ostrzec tych, którzy zastanawiają się, czy sięgnąć po tę historię. Jest dużo mocniejsza, niż może się wydawać, gdy zapoznamy się jedynie z opisem. Przygotujcie się na to, że nie da się przeczytać tej książki bez zaangażowania, ot tak, by oderwać się od swojego świata. Nie, to nie jest tego typu książka.
Przedstawiony zostaje nam świat idealny, bez chorób, głodu, bez biedy. Nie ma tutaj wojen, każdy mieszkaniec ma wszystko, co potrzebne do życia. Pokonano również śmierć, a ludzkość osiągnęła nieśmiertelność. Niestety, aby nie nastąpiło przeludnienie, ludzie wciąż muszą umierać. O zakończeniu czyjegoś życia mogą decydować jedynie kosiarze, będący w organizacji Kosodom, jedynej, która nie podlega jurysdykcji sztucznej inteligencji Thunderhead sprawującej pieczę nad ludzkością.
Poznajemy dwójkę nastoletnich bohaterów, Citrę i Rowana, którzy zostają wciągnięci w szeregi kosiarzy, aby zostać jednymi z nich. Choć żadne z nich tego nie chce, to nie mają wyboru. Niestety, z tej dwójki kosiarzem może zostać tylko jedno. W trakcie nauki okazuje się jednak, że organizacja, której wszyscy ufają, wcale nie jest tak sprawiedliwa, jak powinna być.
Za idealny świat trzeba zapłacić wysoką cenę. A jest ona jeszcze wyższa, gdy okazuje się, że obecnej rzeczywistości daleko do ideału.
Choć wciągnęłam się już od pierwszej strony, to przeczytanie całej książki zajęło mi około dwóch tygodni. Dawkowałam sobie tę historię, z jednej strony dlatego, że nie chciałam zbyt szybko jej skończyć, a z drugiej strony dlatego, że konfrontacja z nią sprawiała mi trudności.
Oprócz rozdziałów opowiadających historię głównych bohaterów, mamy tutaj też pojedyncze rozdziały przedstawiające zbiory ludzkich żyć przez kosiarzy. I to one najbardziej oddziałują na czytelnika, łapią za gardło i zasiewają w czytelniku smutek i niepokój. Obserwowanie śmierci tych osób jest bolesne, widzimy ich strach, przerażenie, rozpacz, beznadzieję. Autor opisuje ich ostatnie chwile z szacunkiem, odpowiednio wyważa słowa, zadbał także o to, by sceny te docierały tam, gdzie powinny – prosto w serce niczym strzała.
Jak pisałam wyżej, to była dla mnie naprawdę trudna lektura, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy jest tak wrażliwy jak ja i nie każdy zareaguje tak samo. Książkę czyta się szybko i jest napisana prostym, nieskomplikowanym językiem. To było moje pierwsze spotkanie z Nealem Shustermanem, więc nie wiedziałam czego się spodziewać, mimo to, miałam wobec tej historii bardzo wysokie wymagania, głównie przez te wszystkie pozytywne opinie. I nie zawiodłam się w żadnym stopniu. Muszę jednak zaznaczyć, że przez triggerującą dla mnie tematykę, nie potrafiłam w pełni oddać się tej historii, wzbudzała ona we mnie zbyt duży niepokój, stąd też moje częste odkładanie jej, przerwy, dlatego czytanie jej zajęło mi więcej czasu.
Gdy jednak oddzielę od siebie to uczucia, to wiem, że książka ta jest perełką, ciężką, sprawiającą ból perłą, którą każdy powinien przeczytać i postawić na swojej półce. Jestem zachwycona stworzonym przez autora światem, z zachwytem śledziłam każdą stronę, fundament składający się na niezwykle wciągającą i wyjątkową historię. Gdy teraz o niej myślę, to wciąż jestem pod wrażeniem jak niezwykle wrażliwym człowiekiem jest Neal. Ktoś, kto nie byłby tak wrażliwy, nie byłby w stanie napisać tak poruszającej powieści.
Książka porusza tematy, których się tutaj nie spodziewałam. Z łatwością wiele jej fragmentów można odnieść do prawdziwego życia. Mówi o problemach, nad którymi większość ludzi zastanowiła się chociaż raz. Czy nieśmiertelność tak naprawdę ma jakikolwiek sens? Czy jeśli będziemy nieśmiertelni to, czy będziemy w stanie osiągnąć prawdziwe szczęście, czy zawsze będzie nam czegoś brakować? Czy jako ludzkość powinniśmy decydować o tym kto umrze, a tym bardziej, czy powinny o tym decydować pojedyncze jednostki? Czy życie w świecie, gdzie osiągnięto już wszystko, naprawdę byłoby spełnieniem naszych marzeń?
Wiele cytatów w tej książce bardzo mocno do mnie dotarło, najbardziej jednak poruszył mnie jeden cytat. „Śmiertelnicy mocniej dążyli do swoich celów, ponieważ wiedzieli, że esencją ich życia był czas.”
Z tematyką śmierci autor poradził sobie wręcz doskonale. Równie dobrze poradził sobie jeśli chodzi o kreację bohaterów, ich charakterów, motywacji, myśli. Choć zabrakło mi tutaj rozwinięcia wątku miłosnego między Citrą i Rowanem, to jednocześnie nie żałuję, że autor nie poświęcił temu więcej uwagi, bo nie pasowałoby to tutaj. Cieszę się, że postawił na tę surowość, że skupił się na tym, by odpowiednio przekazać nam stworzoną przez siebie historię.
Świetnie pokazał samotność, ból odczuwany przez bohaterów, ich walkę ze samym sobą, radzenie sobie z trudnymi wyborami, których nie chcieli podejmować, a jednak musieli je podjąć. Stworzył postacie, za którymi chce się podążać, niezwykle intrygujące, silne charaktery, które w odpowiednich momentach zaskakują.
To nie są bohaterowie, o których szybko zapomnicie, tak samo jak nie jest to historia, obok której da się przejść obojętnie. „Kosiarze” to książka bardzo angażująca i bardzo wyjątkowa, poruszająca struny, o których czytelnik mógł nawet nie mieć pojęcia, że je ma. Wykreowana po mistrzowsku, z największą dbałością o detale, każde zapisane w niej słowo jest przemyślane i odpowiednio dopasowane. Polecam ją całego serca.
Są książki, które są bardzo dobre, po które warto sięgnąć.
Ale są też książki, które po prostu musisz przeczytać, bez względu na wszystko.
I Kosiarze to właśnie taka książka.
Zawsze staram się w pisanych przez siebie recenzjach napisać jak najwięcej. Nie tylko o samej książce, ale przede wszystkim o odczuciach, które we mnie wzbudziła. I raczej nigdy nie mam z tym problemów. W większość przypadków litery same wysypują się z mojej głowy, układając się w piękną mozaikę słów. Obawiam się, że w przypadku „Kosiarzy” nie będę w stanie dużo napisać, bo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-16
Być może wielu z Was miało już okazję przeczytać „Kwiaty dla Algernona”, w końcu nie jest ona nowa na rynku, a liczy sobie już prawie 70 lat. Wiem jednak, że bardzo dużo osób nawet nie wie o tej powieści, dlatego mam nadzieję, że moja opinia zachęci Was, by dać jej szansę, a być może stworzymy razem efekt domina i niedługo będzie o niej głośniej. Ta książka zasługuje na to, by kolejne osoby po nią sięgnęły, by poznały tę historię, tak prostą, ale jednocześnie tak trudną. To książka, która niesamowicie daje do myślenia, która jeśli dacie jej szansę, będzie jedną z tych, o której nigdy nie zapomnicie.
Charlie jest osobą, która urodziła się upośledzona umysłowo, jego iloraz inteligencji wynosił zaledwie 68 punktów. Poznajemy go w momencie, gdy dostaje on szansę wziąć udział w eksperymencie, który ma na celu zwiększenie jego iq. Dwaj naukowcy z uczelni Beekman Collage, doktor Nemur i doktor Strauss, którzy prowadzą badania nad wzrostem inteligencji, po udanym zabiegu na myszy, chcą przeprowadzić ten sam eksperyment na człowieku.
To względnie prosta historia, pisana w formie dzienników przez samego głównego bohatera. Wciąga od pierwszych słów i bardzo trudno jest się od niej oderwać. Na przestrzeni powieści możemy obserwować, jak z każdym kolejnym dniem główny bohater staje się coraz mądrzejszy. Uczy się nowych słów, poprawnej pisowni, jego pióro staje się doskonalsze, myśli sięgają coraz głębiej do podświadomości. Obserwujemy, jak eksperyment na niego wpłynął, jak odkrywa on kolejne elementy życia, o których nie miał pojęcia.
Jest to naprawdę niesamowite, jak doskonale przedstawiony został cały proces. Autor świetnie ukazał rozwój bohatera, jego walkę ze sobą i z innymi, to jak przełamywał swoje ograniczenia, jak odkrywał emocje i uczucia, o których nie miał się pojęcia wcześniej.
Na początku eksperymentu, gdy Charlie zaczął odkrywać świat, gdy nie mógł doczekać się, aż stanie się mądrzejszy, byłam pewna, że gdy już się taki stanie, to będzie szczęśliwy. Bardzo szybko okazało się, że bardzo się myliłam. Gdy jego iloraz inteligencji się stopniowo zwiększał, zaczął on zauważać, jak wiele fałszu jest dookoła niego. Ci, którzy kiedyś traktowali go bardzo źle, dziś nagle chcieli się z nim zadawać, a ci, których miał za przyjaciół, wcale nimi nie byli.
Był okrutnie samotny, nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Dostrzegł, jak bardzo niewłaściwe było zachowanie naukowców, którzy przeprowadzili na nim eksperyment. Stał się sensacją, wytworem nauki, a zrozumiał, że Charliego sprzed eksperymentu nie traktowano jak człowieka, ale jak nierozumną istotę.
Z jednej skrajności wpadł w drugą. Chciał odciąć się od uczuć, które czuł. Zagubił się i nie mógł znaleźć sobie miejsca w świecie. A najbliższym mu stworzeniem stała się mysz, która również została poddana zabiegowi, który zwiększył jej inteligencję. Obserwując jej zachowanie, z czasem dotarło do niego, że coś jest bardzo nie tak.
W książce poznajemy nie tylko teraźniejszość bohatera, ale również i bolesną przeszłość, która dosłownie wyciska łzy z oczu. Obserwujemy jego relacje rodzinne, to jak był traktowany przez matkę, której miłość do niego przerodziła się w obsesję. Rozpad rodziny, rozpacz rodziców, niezrozumienie, które otaczało go przez całe życie. Jego strach, jego ból, jego smutek. Czytając wspomnienia Charliego, miałam wrażenie, jakby rozrywano mi serce. Najbardziej bolała mnie świadomość, że to nie jest tylko wytwór wyobraźni autora, a takie wydarzenia naprawdę mają miejsce, tylko nie zawsze o nich słyszymy. Albo nie chcemy o nich słyszeć.
Istnieje w społeczeństwie takie podejście do osób z niższym ilorazem inteligencji. Często uznajemy ich za gorszych, brzydzimy się nimi, nie potrafimy otworzyć serca i wyciągnąć do nich ręki. Brak nam zrozumienia, a także empatii. Wiele żartów jest właśnie o głupocie, najbardziej bawi nas, gdy bohater zrobi coś głupiego, w szkole, zawsze śmialiśmy się z tych, którzy byli upośledzeni umysłowo, których zachowanie odstawało od przyjętej normy, śmiejemy się z tych, którzy różnią się od nas i których uznajemy za gorszych od nas.
Chciałabym powiedzieć, że byłam inna. Ale nie. Do dziś pamiętam, jak będąc w podstawówce, śmiałam się razem z resztą klasy z kolegi, który był upośledzony umysłowo. Pamiętam jaką odrazę we mnie budził. Pamiętam to, że unikałam go jak ognia, gdy był w pobliżu. Dziś na szczęście jestem bardziej świadoma, ale nigdy nie postawiłam się na miejscu takiej osoby. A „Kwiaty dla Algernona” bardzo mi w tym pomogły.
To jedna z tych książek, które za 40 lat wciąż będę pamiętać, pozostawiła po sobie ślad, który wyrył się w mojej głowie i sercu. Poruszana w niej tematyka wzbudziła we mnie wiele skrajnych emocji, do których nawet przed samą sobą nie jestem w stanie się przyznać. Jej tematyka wzbudziła we mnie ogromny dyskomfort, bo zdałam sobie sprawę, że gdy byłam młodsza, to daleko mi było do zrozumienia. Nie potrafiłam spojrzeć ich oczami, nie starałam się ich zrozumieć. Nie miałam w sobie empatii.
Autor w powieści zadaje pytania, ale odpowiedzi nie dostajemy wprost. Każdy w zależności o tego, jakim jest człowiekiem, wyniesie z lektury coś trochę innego. Dla mnie były one trudniejsze, niż myślałam, bałam się ich, bo odpowiedzi, które znalazłam, wzbudzały we mnie niepokój.
Czym tak naprawdę jest inteligencja? Czy ludzka wartość od niej zależy? Jak niski iloraz inteligencji wpływa na człowieka? Dlaczego osoby głupsze od nas często uznajemy również za gorsze? Dlaczego wielu z nas nie potrafi zobaczyć w tych osobach ludzi, którzy tak naprawdę niczym się od nas nie różnią? Jakie emocje odczuwa osoba, która podobnie jak Charlie jest upośledzona umysłowo? Czy jeśli bylibyśmy najmądrzejszymi ludźmi na ziemi, to czy potrafilibyśmy wciąż być szczęśliwi? Czy zawsze świadomość i wiedza oznacza, że życie będzie łatwiejsze, czy może właśnie wręcz przeciwnie?
Przeczytałam w swoim życiu setki książek, były wśród nich i te złe, i te dobre, czasami też trafiały się te bardzo dobre, bliskie wyjątkowości. Gdy jednak o tym pomyślę, to nigdy wcześniej nie natrafiłam na książkę, która wpłynęłaby na mnie tak silnie, jak „Kwiaty dla Algernona”. Nigdy wcześniej w moje ręce nie wpadła książka, która pozostawiłaby po sobie tak ogromną pustkę w mojej głowie, która zagrałaby dosłownie na każdej strunie myśli, których ze strachu nie chcę na co dzień wypowiadać. Nawet te najlepsze książki, które pamiętam do dziś, nie wyryły się na mojej duszy. „Kwiaty dla Algernona” to pierwsza książka, którą mogę nazwać książką mojego życia.
Wzbudziła we mnie emocje, do których nie jestem w stanie przyznać się nawet przed sobą, moje odczucia wobec niej zdają się być zbyt prywatne, zbyt osobiste, być może dlatego ma taki problem, by sklecić te kilka zdań. Stała się dla mnie jedną z najważniejszych książek, jakie przeczytałam w swoim życiu, bardzo dużo dała mi do myślenia, obnażyła tę część mnie, o której nie chciałam myśleć.
To jedna z tych książek, które każdy powinien przeczytać, które zawsze będą aktualne, bez względu na to jak wiele lat minie. Nacechowana silnymi emocjami, poruszająca, zdecydowanie ważna i wyjątkowa. To podróż przez odkrywanie i rozwijanie siebie, przed uzyskiwanie świadomości, aż po upadek. Bohater mierzy się nie tylko z samym sobą, ale również z otaczającymi go ludźmi, których uważał za sobie bliskich. To historia o strachu przed jutrem, o samotności. Surowa, trudna, pełna bólu, powieść, która zachęca do myślenia, która dociera w samo serducho.
Jest to prawdziwe arcydzieło.
Być może wielu z Was miało już okazję przeczytać „Kwiaty dla Algernona”, w końcu nie jest ona nowa na rynku, a liczy sobie już prawie 70 lat. Wiem jednak, że bardzo dużo osób nawet nie wie o tej powieści, dlatego mam nadzieję, że moja opinia zachęci Was, by dać jej szansę, a być może stworzymy razem efekt domina i niedługo będzie o niej głośniej. Ta książka zasługuje na to,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-08-10
2023-10-22
"Nocne godziny" to książka tak specyficzna i inna od tego co zwykle czytam, że naprawdę ciężko opisać ją słowami. Dlatego też ta opinia różni się od moich wcześniejszych wpisów. Pisząc o twórczości Marty Bijan nie da się inaczej, bo wzbudza ona tyle skrajnych emocji, że przejmują one ster. Jest naprawdę wyjątkowa, zaskakująca, jedyna w swoim rodzaju. „Nocne godziny” są tak wciągające, jak żadna inna książka czytana przeze mnie książka. A przeczytałam już naprawdę wiele bardzo dobrych powieści.
To miał być najpiękniejszy horror na świecie…
Mgła otuliła okolicę, przysłaniając mokradła, wrzosowiska, cmentarz i wielki zamek mieszczący się na klifie. Gdy zajrzyjmy w wielkie okna zamku, dostrzeżemy trójkę nastolatków w pięknych gotyckich strojach, to Salla, Lamia i Kail, rodzeństwo, które niedawno stało się sierotami. Po utracie rodziców muszą nauczyć się jak przetrwać, niestety zostali w tym miejscu sami, a przynajmniej tak im się wydaje. Bardzo szybko przekonują się, że ich dom nie jest zwykły, a w jego zakamarkach czai się zło.
Taki scenariusz otrzymuje trójka aktorów, którzy mają zagrać główne role w horrorze „Nocne godziny”. Salla i Kail mają już doświadczenie, Lamia pierwszy raz będzie miała okazję wziąć udział w planie zdjęciowym do produkcji filmowej. Wszyscy są niezwykle podekscytowani i z wielkim entuzjazmem lecą do deszczowej Szkocji, do mrocznego zamku spowitego mgłą, by spędzić dwa miesiące na planie filmowym.
Od razu wcielają się w swoich bohaterów, chcąc jak najlepiej oddać ich charaktery. Odcinają się od współczesnego świata, nie korzystają z internetu, nie sprawdzają, co się dzieje. Nie wszystko jednak idzie po ich myśli, a każdy kolejny dzień jest coraz gorszy. Coś jest bardzo nie w porządku i szybko dociera do nich, że nie tak powinien wyglądać plan. Przerażająca reżyserka ma swój własny pomysł na fabułę filmu. Strach coraz bardziej dławi bohaterów, a granica między rzeczywistością a filmem coraz bardziej się zacierają.
Aktorzy są przerażeni, najgorsze jednak jest to, że nie potrafią wyrwać się z tej matni. Boją się, że za późno już dla nich na ratunek.
Do mojego nosa dociera zapach cynamonu, metaliczny posmak krwi, zapach palonej świecy. Słyszę szelest starej, zniszczonej gotyckiej sukni, a zatęchły zapach drapie mnie w gardło. Słyszę pukanie, gdzie w pobliżu mnie. Puk puk! Puk! Moje serce zamiera, gdy słyszę szelest kartki i szmer pióra na papierze. Moje ciało rozpala gorączka, trzęsę się z zimna, czuję mdłości gdy wciskam w swoje usta pełne żyłek obrzydliwe mięso. Nie mogę się wyrwać. Nie jestem w stanie. Słowa trzymają mnie mocno, pazury wbijają się w moje rozkołatane serce. Czuję zapach mokrej ziemi. Zapach śmierci.
"Śmierć jest tym, co przez całe życie masz na końcu języka".
Dopiero gdy czytam ostatnie słowo, gdy zamykam książkę, dociera do mnie, że to już, to koniec. Dociera do mnie, że to była tylko książka, fikcja. Tak bardzo uwierzyłam w tę opowieść, że nie mogę uwierzyć, że to tylko wyobraźnia autorki. Już ją znam, poznałam już tę wyczekiwaną przeze mnie historię. I to było tak dobre, tak mocne, tak wciągające! Moje serce wali jak oszalałe, a uśmiech rozjaśnia twarz. Patrzę czule na okładkę, gładzę ją palcami. To było świetne. To było niesamowite. I chcę więcej. Pragnę więcej!
Ja tę książkę dosłownie pożarłam, wzbudziła we mnie taki głód, że nie mogłam się powstrzymać. Pochłonęłam całą w jeden dzień, ignorując ból pleców i pieczenie oczu, które wyschły od zbyt rzadkiego mrugania. Nie mogłam się wyrwać z tego szkockiego zamku, ba!, ja tego kompletnie nie chciałam. Razem z bohaterami przemierzałam mroczne korytarze rozświetlone jedynie blaskiem pojedynczych świec, czując, jak gardło ściska mi się ze strachu, jak włoski ma karku stają mi dęba. Nie jest to najstraszniejsza książka, jaką czytałam. Ale jednocześnie, jest w niej coś takiego, że porusza struny, których nawet nie sądziłam, że posiadam, głęboko skryte w moim wnętrzu.
Wiedziałam czego się spodziewać. Wiedziałam, że to będzie niezapomniana lektura. Wiedziałam, że będzie mocna, że potężnie mnie zaskoczy. Ale okazało się, że się myliłam, że nie tak naprawdę moje wyobrażenia bardzo się różniły od zawartości. Marta Bijan bardzo dobitnie udowodniła mi, że nic nie wiem, pokazała, że tak naprawdę dopiero się rozkręca. Z jednym się nie myliłam, potrzebuję więcej książek Marty, potrzebuję ich bardziej od powietrza. W jej prozie odnalazłam więcej, niż myślałam, że odnajdę. Jest cholernie uzależniająca, a przez to, że jej książki są zazwyczaj dosyć krótkie (lekko powyżej 300 stron), to czyta się je bardzo szybko.
Najgorsza w tym wszystkim jest ta pustka, wielka, czarna ziejąca dziura, której nie da się zapełnić inną książką, która pojawia się, jak tylko przeczytamy ostatnie słowo. I tęsknota tak silna, że aż trudna do wytłumaczenia. I niestety są tylko dwa sposoby, by sobie z tym poradzić. Poczekać kilka miesięcy, aż Marta napisze kolejną książkę, byśmy znów mogli ją pożreć w kilka godzin, albo przeczytać te już wydane ponownie. Czego nigdy nie robię, a tutaj odczuwam bardzo silne przyciąganie. Ta książka była dla mnie jak film, zafascynowała mnie, zaangażowałam się w nią całą sobą.
Ona jest po prostu niepowtarzalna. Nie ma drugiej takiej książki. Naprawdę nie ma.
To niezwykle klimatyczna historia z dreszczykiem, która nie tłumaczy wszystkiego. A wręcz przeciwnie, pozostawia pole do własnych rozmyślań, do własnych wniosków. To książka, która wryje się w Wasze głowy i będzie dręczyć, która pozostawi po sobie dużo sprzecznych odczuć i dużo sprzecznych myśli. Nie da się jej przeczytać i zapomnieć.
Za mgłą skrywają się tajemnice, które w odpowiednim momencie się odsłaniają. Dzieje się tutaj dużo, akcja gna i pędzi, kumuluje się jak powietrze w balonie. Ścianki balonu się naciągają coraz bardziej, aż w końcu nie wytrzymują i wszystko wybucha, rozpryskując dookoła krew. A czyją? To musicie już sprawdzić sami.
Jednak nie każdy czytelnik odnajdzie w twórczości Marty Bijan coś dla siebie. Widziałam bardzo dużo sprzecznych opinii, o czym pisałam już w recenzji „Muchomorów w cukrze”. Jej książki albo się kocha, albo nienawidzi. Nie ma nic pośrodku. W przypadku wyżej wspomnianej historii trafiła u mnie dokładnie w środek. Nie jest to moja ulubiona książka, ale nie uznaję jej również za niewartą przeczytania. Lubię ją, przyjemnie się czytało, ale to tyle. Myślałam, że z najnowszą książką będzie to samo. Ale zaskoczyłam się i to bardzo pozytywnie. „Nocne godziny” są u mnie na podium. Uwielbiam tę książkę.
Moim zdaniem wypadają dużo lepiej od pierwszej książki. DUŻO lepiej. Mamy wartką akcję, która w ogóle się nie dłuży, mamy ciekawszą, angażującą fabułę. Mamy tajemnice, które wręcz elektryzują! Przy „Muchomorach” moim największym zarzutem była nuda. Przez większość książki nic się nie działo, ot, siedzenie w domu z przyjaciółmi i poznawanie siebie nawzajem. Tutaj jest dużo lepiej. Uwielbiam ten dreszczyk emocji, klimat, kocham styl Marty. Tą jedną historią totalnie mnie do siebie i swojej twórczości przekonała.
Jeśli zastanawialiście się, czy warto przeczytać tę książkę. Tak, zdecydowanie warto. Szczególnie jeśli szukacie w lekturze emocji, jakie trudno znaleźć w innych książkach. Tym bardziej, jeśli lubicie historie wzbudzające dreszczyk niepokoju, które wyryją się na Waszej duszy. Pragnę zaznaczyć jednak od razu, że jeśli czytaliście „Muchomory” i jesteście na nie, to jest spora szansa, że „Nocne godziny” również Wam się nie spodobają.
Ostrzegam jednak, książki Marty Bijan uzależniają. I tym razem jest tak samo. Czytacie je na własną odpowiedzialność! 😉
"Nocne godziny" to książka tak specyficzna i inna od tego co zwykle czytam, że naprawdę ciężko opisać ją słowami. Dlatego też ta opinia różni się od moich wcześniejszych wpisów. Pisząc o twórczości Marty Bijan nie da się inaczej, bo wzbudza ona tyle skrajnych emocji, że przejmują one ster. Jest naprawdę wyjątkowa, zaskakująca, jedyna w swoim rodzaju. „Nocne godziny” są tak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-01-28
Nie było to moje pierwsze spotkanie z Timem i Austinem. Miałam przyjemność poznać ich już kilka lat temu, wtedy jeszcze pod innymi imionami. I już wtedy bezgranicznie ich pokochałam. Daleko było tamtej historii do idealności, ale dla mnie była zachwycająca. Uczucie, gdy jesteś z daną opowieścią od jej początków, obserwujesz jej pierwsze kroki, a później widzisz ją w księgarni, jest niesamowite.
A tym bardziej, gdy jest to twórczość osoby, która nie jest ci obca.
Swojego czasu byłyśmy naprawdę blisko i zawsze Nell niesamowicie mi imponowała. Cały czas mocno jej kibicuję, bo wiem, że to dziewczyna, która jest niezwykle utalentowana. Ma w sobie ogromny potencjał, którego aż szkoda byłoby nie wykorzystać. "Pocałunki w ciemności" tylko jeszcze bardziej mnie w tym przekonaniu utwierdziły ❤️ Znam inne historie, które wyszły spod jej palców i uwierzcie mi, jest na co czekać.
Doskonale wiedziałam czego spodziewać się po tej książce, ale i tak zostałam zaskoczona i to niezwykle pozytywnie. Odkąd tylko dowiedziałam się, że pojawi się ona na rynku, to dosłownie nie mogłam się doczekać! A gdy dostałam propozycję, by objąć ją patronatem, to ani przez moment nie miałam wątpliwości, że warto. Spędziłam przy niej kilka cudownych godzin i dała mi dużo więcej niż się spodziewałam. Żałuję jednak, że nie mogłam podejść do niej tak, jak większość osób, które będzie ją czytać. Chciałam, by była dla mnie calkowicie nowym doświadczeniem, dzięki czemu przeżyłabym ją jeszcze mocniej.
"Pocałunki w ciemności" to przepiękna historia o miłości, która jest dokładnie taka o jakiej wielu z nas marzy. Trochę nierealna, pełna magii, pełna uczuć, które uderzają niczym ogromna fala. Uczucie, które opisuje jest potężne, z siłą, która przebije się przez każdy mur. To nie jest pierwsza książka, którą Nell napisała i od razu to widać. Ta historia jest dojrzała, przejmująca, silnie angażująca. To nie jest lekka opowiastka o młodzieńczej miłości, nie zabraknie tutaj głębi, bólu. Tak jak w prawdziwym życiu i tutaj nie jest tak łatwo.
Poznajemy tutaj dwóch bohaterów. Austina, który niewidomy od urodzenia jest niczym ptak zamknięty w złotej klatce. 20 letni chłopak jest na smyczy matki, która w swojej nadopiekuńczości nie pozwala mu rozwinąć skrzydeł i prawidzwie żyć. Traktuje go jak dziecko i nie potrafi zrozumieć, że jeśli tylko mu pozwoli, to chłopak sobie poradzi. Nie będzie łatwo, ale da radę. W końcu przecież nadchodzi taki czas kiedy chcemy wyrwać się z matczynych objęć, by samemu poszukać swojej drogi. Niestety, Austin nie potrafił tego zrobić. Bał się, że sobie nie poradzi. A brak wsparcia matki niczego nie ułatwia, tym bardziej, że oprócz kochanej babci, nie ma on nikogo kto by za nim stanął i popchnął go do działania.
Tim za to jest postacią odważną i buntowniczą, o niepokornej naturze, która ukrywa swoje problemy pod maską. Nie boi się on sięgnąć po to czego chce. Gdy się spotykają razem z Austinem, to szybko nawiązują nić porozumienia.
Już od pierwszego spotkania czuć między nimi niesamowitą chemię, a opis ich relacji z perspektywy Austina (subtelny, niepewny, taki niewinny) sprawia, że nie sposób ich obu nie pokochać. Są tak uroczy razem, że dosłownie rozpływałam się obserwując ich kolejne spotkania i rozmowy. Sami się przekonajcie, jak cudownie są zgrani, nie mam wątpliwości co do tego, że dosłownie zostali dla siebie stworzeni. Obserwowanie jak się poznają było wspaniałe, czytając ich historię czułam ogromne ciepło w sercu, a uśmiech nie opuszczał mojej twarzy 🫣 Nie da się nie pokochać ich i relacji, która ich połączyła, tak bardzo była komfortowa, tak pełna ciepła, przepełniona prawdziwym uczuciem, najpiękniejsza ❤️
To opowieść o odkrywaniu siebie i świata dookoła ❤️ O miłości, wsparciu, pełna zrozumienia, subtelna, pochłaniająca. O łamaniu swoich barier, walce o samodzielność i szczęście. Bohaterów za którymi wskoczylibyśmy w ogień! Do tego mamy ogrom emocji, świetny warsztat, ogrom włożonego w tę historię serca i pracy.
Choć główny bohater jest niewidomy, to ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że czegoś brakuje, a dzięki temu książka ta bardzo się wyróżnia ❤️ Brak opisów wyglądu nie sprawia, że ciężko było wczuć się w tę historię, został cudownie zrekompensowany odczuciami, dotykiem, emocjami, dźwiękiem i zapachem. Myślę, że naprawdę trudno jest napisać powieść w której ma się takie ograniczenie. A Nell poradziła sobie doskonale. Wszystko tutaj pięknie współgra i z łatwością można wczuć się w tą opowieść.
Świetne jest to, że w "Pocałunkach" mamy reprezentację osób niewidomych ❤️ Naprawdę bardzo ciężko jest znaleźć powieści z takimi bohaterami. Nigdy wcześniej nie trafiłam na książkę, w której główny bohater jest osobą niewidomą. Nie ma ich wiele, co mnie nie dziwi. Ciężko jest oddać uczucia i odczucia bohatera niewidomego, trudno jest wgryźć się w jego umysł, jeśli samemu nie jest się niewidomym. A może zbyt trudno jest pisać skomplikowane książki, w których główny bohater jest niewidomy? Przy prostszej historii ma to sens, ale czy byłoby tak również w przypadku np. książek fantasy? A być może nie ma takich książek, bo nie ma na nie popytu?
Kto wie, może "Pocałunki w ciemności" będzie książką, która przetrze ten szlak?
Czytanie tej książki było dla mnie samą przyjemnością, styl Nell jest lekki, jednocześnie bardzo angażujący. Wciągnęłam się już od pierwszych słów. Naprawdę można w niej utonąć 🤭 To książka idealna na jeden wieczór, gwarantuję Wam, że jak się wciągniecie, to nie będziecie w stanie jej odłożyć 🫢 Dostałam pięknie napisaną i dopracowania w każdym szczególe historię, która chwyciła mnie za serce.
Gdy porównuję ostateczną wersję "Pocałunków" z tą, którą czytałam wcześniej, to widzę, jak bardzo rozwinęła się autorka. Jej warsztat dojrzał, ale styl się nie zmienił, wciąż jest pełen lekkości, humoru, emocji, a także bardzo charakterystyczny. Jeśli dacie szansę to bardzo Was zaskoczy.
"Pocałunki” to bardzo dobry debiut, który zostanie z czytelnikiem na zawsze. Wiadomo, nie jest idealnie, ale jest naprawdę bardzo blisko ideału ❤️ To nie jest jednorazowa przygoda, o której szybko zapomnisz, to podróż, w której dopiero postawisz dopiero pierwszy krok.
Jestem ogromnie duma z Nell. Bardzo czekałam na ten moment, gdy ta historia w końcu wpadnie w moje ręce. A teraz, po jej przeczytaniu, gdy wiem już, jak bardzo Nell się rozwinęła i jak dopracowała tę książkę to czuję jeszcze większą dumę! ❤️ I radość, bo wiem, że z tak dobrą powieścią z łatwością przekona do siebie czytelników. I mam nadzieję, że kolejne jej dzieło trafi do nas jak najszybciej 😁
Nie było to moje pierwsze spotkanie z Timem i Austinem. Miałam przyjemność poznać ich już kilka lat temu, wtedy jeszcze pod innymi imionami. I już wtedy bezgranicznie ich pokochałam. Daleko było tamtej historii do idealności, ale dla mnie była zachwycająca. Uczucie, gdy jesteś z daną opowieścią od jej początków, obserwujesz jej pierwsze kroki, a później widzisz ją w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-08-03
2023-12-29
2023-12-24
2015-07-19
"Podróż nie zawsze oznacza pokonywanie odległości. Czasami najlepsze podróże odbywa się w granicach swojego serca" str. 17
Mieliście kiedyś tak, że pewna książka przejęła mocno Wasze serce, tak że nawet po jej skończeniu w Waszych głowach wciąż była mgła, która zabraniała myśleć o czymś innym, tylko o tej właśnie książce?
Przybywam do Was z recenzją książki, która sprawia, że człowiek zaczyna głębiej zastanawiać się nad swoim życiem i tym jak chce je przeżyć.
Czytając tę książkę, każdy poczuje dziwne szarpanie w okolicy serca, jakby chciało ono pofrunąć do gwiazd i uwolnić się od wszelakich problemów, którymi jest obarczane.
W trakcie czytania, nie raz ma się dziwne uczucie. Trudno jest mi je opisać, nie ma takich słów by je namalować.
Nie jestem pewna, czy ta książka jest znana, a nie szukałam recenzji o niej, bo nie chciałam.
Ale zacznijmy od początku, bo jak zwykle zaczynam od opisu moich emocji i odczuć, a to powinno być na końcu.
Książka opowiada o Piper Milis (a właściwie Earlene Milis), młodej, około 26-letniej dziewczynie mieszkającej w domu dziadków w Savanah,w Ameryce, jej rodzice zmarli w tragicznym wypadku gdy miała 6 lat, tylko jej udało się przeżyć. W wyniku wypadku, który rozegrał się sześć lat przed fabułą książki, Piper doznała rozległych obrażeń, nie tylko na ciele ale także i duchu. Kiedyś wspaniała amazonka, teraz pozbawiona sensu życia, martwa utykająca skorupa, w której nie ma nawet krzty tamtej dawnej, pewnej siebie dziewczyny.
Jej babcia Annabelle od kilkunastu lat jest w domu opieki, a choruje na alzheimera, a dziadek umiera z rozpoczęciem się fabuły.
"Malily zawsze mówi, że jak się spadło z konia, to najlepiej szybko znowu na niego wsiąść, bo inaczej człowiek zapomina, po co w ogóle na nim jeździł." str. 136
Piper zawsze miała swoją babcię za słabą osobę, nie wartą uwagi, za kobietę bez historii i niczego ciekawego do opowiedzenia.
Jednak gdy jej dziadek zostawia jej w spadku listy jej babci, które nigdy nie zostały przeczytane przez osobę której były przeznaczone, złoty klucz i wisiorek z aniołkiem, który należał do jej babci, z łacinską sentencją "Perfer et obdura; dolor hic tibi proderit olim" - "Bądź cierpliwy i silny; pewnego dnia ból przyniesie ci korzyść", coś się w niej budzi.
Przeszukuje ona gabinet dziadka i odnajduje w kufrze z dzierganymi przez jej babcię rzeczami, maleńki dziergany niebieski sweterek.
Dziewczyna zawsze uważała, że jej babcia miała nieciekawą, a wręcz nudną historię, jednak szukając dalej odnajduje kolejne dowody, że za historią jej babci kryje się jakaś tajemnica.
Ukryty pokoik w domu dziadków, zakopana kilkanaście lat temu przez nią i jej dziadka skrzynka, a w niej album, zdjęcie trzech dziewczyn i piękny naszyjnik z wieloma wisiorkami, jeszcze bardziej potęguje w Piper, chęć odkrycia historii babci. Ale najciekawszy jest dziwny wycinek z prasy mówiący o wyłowieniu z rzeki zwłok niezidentyfikowanego niemowlęcia. Piper dziwi się, dlaczego jej babcia wkleiła go do pamiątkowego albumu. Dwa dni później jej babcia umiera, a dziewczyna chcąc poznać jej historię, odszukuje jej dawną przyjaciółkę za czasów nastoletnich, teraz już 90-letnią Lillian. Jednak ona nie chce jej pomóc, więc pod przybranym nazwiskiem Piper "wkrada" się w życie rodziny żyjącej w posiadłości Asphodel Medows, by odkryć mroczną tajemnicę dawnych trzech przyjaciółek.
Cała recenzja tutaj: http://esencja-dla-duszy.blogspot.com/2015/07/esencja-dla-duszy-2-zagubione-godziny.html
"Podróż nie zawsze oznacza pokonywanie odległości. Czasami najlepsze podróże odbywa się w granicach swojego serca" str. 17
Mieliście kiedyś tak, że pewna książka przejęła mocno Wasze serce, tak że nawet po jej skończeniu w Waszych głowach wciąż była mgła, która zabraniała myśleć o czymś innym, tylko o tej właśnie książce?
Przybywam do Was z recenzją książki, która...
2015-07-14
"Sympatyczna, nieco zwariowana Ala notuje w swoim dzienniku drobne i ważne wydarzenia z życia codziennego. Rozwód rodziców, przygnębiająca szkolna rzeczywistość, nieumiejętność znalezienia chłopaka i swoje twórcze aspiracje - to problemy, o których pisze Ala momentami refleksyjnie, czasami z dużym humorem."
Ostatnio przeczytałam książkę.
Książkę, która nigdy nie straci na swojej wartości, która zawsze będzie mieć w sobie coś takiego, co aż woła ludzi, do przeczytania jej raz, drugi, trzeci i tak w nieskończoność.
Książkę, która zadziwia swoją ponadczasowością, kreatywnością i ogromną wyjątkowością, pośród delikatnej prostoty.
Książkę, która mimo że ma prawie tyle lat co ja, wciąż potrafi sprawić, że wybuchnę niekontrolowanym, niepowstrzymanym śmiechem, który opanuje całe moje ciało, wprawiając je w szaleńcze skurcze mięśni i ból brzucha. A także zachęcić do różnego rodzaju przemyśleń.
Książkę, która mimo swej prostoty krzyczy szepcząc, o tym że nie chce odejść w kąt, że jest warta ponownego wzięcia jej w dłonie i zagłębienia się w jej kilkunastoletni już żywot. Bo to właśnie w tej prostocie siła!
Co to za książka?
Długo omijana przeze mnie szerokim łukiem tom 1, "Ala Makota-Notatnik sfrustrowanej nastolatki" pani Małgosi Budzyńskiej.
Zawsze mijałam ją z obojętnością, gdyż, co tu kłamać mnie zbytnio okładką, która naprawdę nie jest zbyt przyciągająca. Jednak w pełni to rozumiem. Pierwsza część ma już 15 lat. Przez ten czas grafika okładek bardzo się zmieniła, a wtedy nie była tak dobrze rozwinięta. Przecież wtedy do Polski trafiły pierwsze komputery.
"Ala" wylegiwała się na półce w bibliotece i czekała, aż ktoś zetrze z niej kurz, otworzy ją z namaszczeniem jak starą księgę i zagłębi się w jej prostą, a jakże bogatą treść. Tym kimś stałam się.
Z racji tego, że większość mojej gminnej biblioteki przeczytałam (troszkę przesadzam, obyczajowych książek nie czytałam, tylko młodzieżowe), w końcu będąc już strasznie znudzona, bez pomysłu na spędzenie czasu, w miły, pożyteczny sposób, wyciągnęłam dłonie po 4 tomy Ali i pożyczyłam sobie do domu, by pobrać z niej esencję. Byłam głodna dobrej książki! Potrzebowałam tego.
I to właśnie "Ala", ten książkowy głód zaspokoiła.
Nigdy nie powiedziałabym, że seria ta jest tak ciekawa i warta uwagi. Dziwię się naprawdę, dlaczego nie pożyczyłam jej wcześniej. Był to naprawdę duży błąd.
"Trudno jest żyć pod jednym dachem z niedostosowanymi rodzicami. Chyba nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Zresztą czego się można było spodziewać po ludziach, którzy na nazwisko mają Makota?" str. 8
Cała seria opowiada o losach na początku 13-letniej (później coraz starszej) mieszkającej w Ursynowie, dziewczyny, która mimo tego, że jest młodziutka, jest spostrzegawcza, nawet aż za bardzo jak na swój wiek. Można by powiedzieć, że widzi wszystko. Nic się przed nią nie ukryje. Czasami jednak, niektóre sekrety, informacje które posiada, trzyma dla siebie, a moim zdaniem powinna się tym z kimś podzielić. Widzi ona takie rzeczy, że kto inny od razu by się zwierzył drugiej osobie, ale to musicie sprawdzić sami.
Cała historia zaczyna się, gdy tytułowa bohaterka Alicja Makota, dostaje od swojej przyjaciółki Puszki (Patrycji) Kalendarzo-notatnik. Pełen jest on pięknych, budujących, inspirujących i ciekawych cytatów, a także miejsca by zapisywać własne przemyślenia, opis dnia, cokolwiek co osoba mająca go preferuje.
Ala zaczyna w nim pisać, każdego dnia konsekwentnie opisuje swój dzień, uczucia, a także twórczość. Poznajemy jej życie, od momentu gdy otrzymuje kalendarz, aż do jego końca. Oczywiście nie jest to koniec serii, Broń Boże! Ala kolejnego roku znów dostanie kalendarz.
"Już dawno odkryłam, że życie jest ciężkie. Podobno zakochane dziewczyny potrafią być nieobliczalne... Dobrze, że nie padło na mnie." str. 35
Życie naszej 13-letniej bohaterki, od samego początku książki, jest niezwykle poplątane, pełne wielu śmiesznych chwil, jeszcze lepiej przez Alę opisanych, jak też i tych smutnych. Przechodzimy z Alą rozwód rodziców, pierwsze "miłostki", lekko przygnębiające szkolne chwile, odkrywanie w sobie twórczości, talentu, a także różne raz śmieszne, raz piękne, raz dziwne, raz smutne sytuacje w domu i poza nim. A całość pisana z dawką cudownego humoru, czasami dającą do myślenia refleksją, zachwyca!
Jednak czytając książkę, czasami miałam wrażenie, jakby Ala była trochę głupia i mimo swej spostrzegawczości i wrodzonej ciekawości, była zbyt tępa by skojarzyć i połączyć różne fakty. Oczywiście nie jest to prawdą, bo Ala była naprawdę bystrą dziewczyną, pełną mnóstwa kreatywnych pomysłów, a także błyskotliwych i mądrych myśli.
Śledzenie losów Ali, było dla mnie prawdziwą przyjemnością! Książkę czyta się lekko, nie jest ona ciężka, ja sama często wybuchałam śmiechem, co rzadko mi się zdarza przy tego typu książkach, pisanych z humorem.
Nie jest ona gruba, więc czyta się ją szybciutko, ale po zakończeniu od razu chcemy sięgnąć po kolejną część. Niemożność poznania ciągu dalszego trochę ciąży.
"Czy on już zapomniał, że jabłko podane przez kobietę stało się przyczyną wszystkich nieszczęść?!?" str. 78
Naprawdę uwielbiam Alę, za to że nie jest to kolejna fałszywa postać, jakich teraz wiele, aż bije z niej serdeczności, miłość, energia i dobroć. Jest szczera, interesuje się innymi, a do tego mocno zwariowana, tak jak jej życie. Jest bardzo prawdziwą i pełna polskości postacią, mam nawet wrażenie jakbym ją znała.
Cieszę się, że cała seria nie jest sztuczna. Mówiąc to, mam na myśli, że wiele osób może mieć takie życie jak Ala, czyli w sumie nic ciekawego, a autorka ze zwykłego życia, zrobiła wspaniale opisaną, pełną świetnego humoru, historię.
Jestem pewna, że prędko nie zapomnę o Ali Makocie. Oceniam serię na 9/10.
Jedyną wadą jest, jak wspomniałam wcześniej, przybywające czasami podczas czytania wrażenie, jakby Ala była lekko niekumata, jednak nie przeszkadza to, w zagłębianiu się w lekturę. I okładka, ale jak wspomniałam wcześniej, rozumiem to. A zresztą wiem, że cała seria doczekała się kolejnego wydania, z nowszą okładką.
Na ogromny plus zasłużyły humor, przejrzysta treść, którą łatwo i przyjemnie się czyta. A także nietuzinkowa, wyjątkowa bohaterka, pełna pasji i mnóstwa energii. A także mnogość inspirujących cytatów, które naprawdę motywuą.
Przekonajcie się sami, jak cudowna jest ta seria. Uwierzcie mi nie pożałujecie. Esencja z "Ali" czeka, byście mogli pożywić nią swoją książkową duszę.
Całuję was serdecznie i ściskam, wyrafinowanie optymistyczna, Marlena Marszałek.
Więcej recenzji książek na: esencja-dla-duszy.blogspot.com
"Sympatyczna, nieco zwariowana Ala notuje w swoim dzienniku drobne i ważne wydarzenia z życia codziennego. Rozwód rodziców, przygnębiająca szkolna rzeczywistość, nieumiejętność znalezienia chłopaka i swoje twórcze aspiracje - to problemy, o których pisze Ala momentami refleksyjnie, czasami z dużym humorem."
Ostatnio przeczytałam książkę.
Książkę, która nigdy nie straci...
2023-08-24
2024-04-20
Pierwszy raz usłyszałam o „Black Bird Academy” od osoby z bookmediów, którą obserwuję. Przygotowała naprawdę ciekawą rolkę, w formie, jakiej jeszcze nie widziałam. To brzmiało tak dobrze, że nie mogłam o niej zapomnieć i często wracałam do niej myślami. A gdy dzięki uprzejmości wydawnictwa wpadła w końcu w moje ręce, to bardzo chciałam rzucić wszystko i od razu zacząć ją czytać. Niestety, musiała trochę poczekać, a ja w tym czasie natrafiłam na kolejne treści, które jeszcze bardziej zwiększały hype, który odczuwałam względem tej pozycji.
Bałam się, że gdy już w końcu po nią sięgnę, to się zawiodę. W końcu każdy ma inny gust i to, że komuś książka się podobała, nie znaczy, że spodoba się również mi, bez względu na to, że przecież zdawała się pasować w moje gusta wręcz idealnie. Bo hej, demony, egzorcyści, mroczny klimat, ciężka, oblepiająca czytelnika niczym smoła fabuła, do tego Akademia, która zajmuje się edukacją egzorcystów. To zaledwie początek!
Dostajemy tu rozbudowany świat, na każdej stronie czuć ogromną kreatywność autorki. Ta książka nie opiera się tylko na egzorcyzmach, nauce, nie jest dodatkiem do znanych nam realiów. Autorka wymyśliła zasady stworzonego przez siebie świata, jego przeszłość, wszystko, co znajduje się poza Akademią, to czego uczy sama Akademia, a także rodzaje egzorcystów. Choć akcja dzieje się w Ameryce, w pobliżu Manhattanu, to nie jest to znany nam świat. Stella dokładnie przemyślała i rozwinęła swój pomysł, dodając do niego wymyślone przez siebie typy demonów, demoniczne stworzenia, sposoby walki z demonami, od niezwykłych broni (jak np. używany przez Falco różaniec z runami), po rośliny, z których tworzy się różne substancje.
Oprócz samej fabuły to właśnie to było dla mnie największym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się jak bardzo rozbudowana będzie to książka. Nie spodziewałam się, że będzie tak okrutnie wręcz angażująca. Nie spodziewałam się, że te 500 stron przeczytam z taką lekkością, mimo ciężaru, który się za nią ciągnie. To było genialne, odświeżające, niezwykle soczyste!
Gdy do tego dodamy jeszcze enemies to lovers, mój ukochany slow burn, wymuszoną bliskość, mrok i tajemnice mrożące krew w żyłach, to otrzymamy naprawdę dobrą pozycję, po którą zdecydowanie warto sięgnąć. Tu jest tyle treści, że głowa mała. A to, co wypisałam wyżej, to zaledwie początek, to zaledwie czubek góry lodowej! „Black Bird Academy” zaskoczyła mnie wiele razy, czytałam ją dosłownie z wypiekami na twarzy!
Ta książka to definicja „Never let them know your next move”. Myślałam, że wiem, czego się tutaj spodziewać, autorka jednak bardzo szybko pokazała mi, jak bardzo się myliłam. Szybkość akcji nie zawsze była dobrze wyważona, na początku wszystko działo się bardzo szybko, później gdy Leaf trafiła do Akademii i rozpoczęła naukę, to całość się uspokoiła i zwolniła (co nie oznacza, że nic się tutaj nie działo, bo działo się sporo i to tych najważniejszych rzeczy względem rozwoju bohaterki), a pod koniec działo się tak dużo, że nie wiedziałam, którym zwrotem akcji mam się przejąć najbardziej w pierwszej kolejności.
Styl autorki jest bardzo dobry, nie jest to jej pierwsza książka i od razu to czuć. Jednak jest to pierwsza książka w tak mrocznej tematyce, o czym dowiadujemy się w podziękowaniach na końcu tego tomu. Autorka jest niezwykle kreatywna i nie raz zostawia czytelnika z opadniętą z wrażenia szczęka. To ile pomysłów włożyła w tę historię, jest zachwycające, bo stworzyła bohaterów, za którymi chcemy podążać i świat, którego rozwój (bądź degradację) chcemy śledzić i robimy to z zapartym tchem. Całość czyta się świetnie i to nie tylko dzięki pióru autorki, ale również dzięki temu, że zastosowała tutaj naprzemienną perspektywę, co bardzo dobrze wpływa na dynamikę historii.
Oprócz Leaf głównej bohaterki poznajemy również stronę Falco, egzorcysty, który się nią zajmuje, jest jej nauczycielem w akademii i love interesem (choć nie zdają sobie oboje z tego sprawy), a także Lore demona, który opętał Leaf i utknął w jej ciele. Leaf została wykreowana bardzo dobrze, ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że jej zachowanie jest nieodpowiednie, że czegoś mi w jej kreacji brakuje. Faktem jest, że ogromnie polubiłam jej sarkastyczny humor i podejście do życia, a także sam charakter.
Falco, no cóż, tutaj już nie jest tak dobrze. Gdy patrzyłam na niego oczami Leaf to widziałam mrocznego, zamkniętego w sobie, lodowatego mężczyznę, który miał w sobie to coś, magnetyzm, któremu nie sposób się oprzeć. Jednak gdy czytałam jego rozdziały, to jakoś zabrakło mi tutaj charakteru, był okropnie wyprany z wszelkich emocji, płaski, mdły. Między nim, a Leaf rozwija się relacja romantyczna, jednak mnie ona nie przekonywała, dopiero ostatnie rozdziały sprawiły, że poczułam tę iskrę, która rozpaliła we mnie cieplejsze uczucia względem ich relacji. Do tego jednak przejdziemy dalej, mamy jeszcze jednego bohatera, który totalnie zawładnął moim sercem.
Lore, demon, który opętał Leaf. Dla osoby, która nie czytała tej książki, może to brzmieć dziwnie, bo jak można polubić bohatera, który skrzywdził główną bohaterkę? Wszystko się wyjaśni w tej części, gdy tylko zaczniecie czytać, to zrozumiecie. Lore to bohater, który jest tak charakterny, pełen sarkazmu i humoru, tajemniczy, pewny siebie, a przede wszystkim ogromnie intrygujący, to zdecydowanie najciekawsza z postaci. Tajemnice, które skrywa były dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Gdy zaczęłam czytać "Black Bird Academy" to nie spodziewałam się, że w gruncie rzeczy, mimo swej demonicznej natury, to wcale nie Lore jest tutaj największym potworem.
Jego relacja między z Leaf była niezwykle uzależniająca. Świetnie się razem uzupełniali, oboje są niezwykle charakterni, a chwile, gdy się zgrywają, wzbudzały we mnie salwy śmiechu. Jednak moją ulubioną sceną jest moment, kiedy demon śpiewał w głowie „All by myself” Celine Dion. Myślałam, że dosłownie sturlam się z łóżka ze śmiechu. Nie jest to jedyna taka scena, zdecydowanie ich tutaj nie zabrakło. Jedyne czego mi tutaj brakowało to trochę więcej Lore, ale mam nadzieję, że zostanie to naprawione w kolejnym tomie.
Oprócz nich poznajemy mnóstwo innych postaci, najbliższymi z nich są Crain i Zero, których pokochałam praktycznie od razu. Każdy z nich skrywał tajemnice, których poznanie było dla mnie kolejnym szokiem.
Niestety, jest tutaj jeden wątek, który mnie zawiódł, a mianowicie relacja romantyczna między Leaf a Falco, a raczej jej brak. Przez 500 stron nie dzieje się między nimi praktycznie nic, do ostatnich stron mamy wręcz wrażenie, że kompletnie się oni nie lubią i nie ma między nimi żadnych ciepłych uczuć. Uwielbiam motyw slow burn, jednak w tym przypadku było to dla mnie trochę za wolno. A gdy już w końcu między nimi coś się stało, to było to za szybkie. Dużo lepsze odczucia miałam względem Zero, a także Craina, obaj (choć w samej książce nie pojawiali się zbyt często) mieli dużo więcej charakteru niż Falco.
Oprócz nauki w szkole, a także napięć między Leaf a innymi uczniami, poznajemy również początek intrygi, którą będziemy obserwować w kolejnych tomach. Okazuje się, że świat egzorcystów wcale nie jest tak zgrany, jak mogłoby się na początku wydawać, a skrywają one tajemnice, które nie mieszczą się w głowie.
Jak ja wspaniale się bawiłam przy tej książce, wow! To było świetne doświadczenie, oderwanie się od niej było praktycznie niemożliwe. Dawno nie czytałam książki w takich klimatach, jest całkowicie inna od książek, które zwykle czytam, ale dzięki temu wypaliła w mojej głowie silniejszy ślad. Pomysł na akademię dla egzorcystów i cały świat dookoła był dla mnie bardzo świeży i ogromnie intrygujący. Jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Zdecydowanie warto dać jej szansę.
Pierwszy raz usłyszałam o „Black Bird Academy” od osoby z bookmediów, którą obserwuję. Przygotowała naprawdę ciekawą rolkę, w formie, jakiej jeszcze nie widziałam. To brzmiało tak dobrze, że nie mogłam o niej zapomnieć i często wracałam do niej myślami. A gdy dzięki uprzejmości wydawnictwa wpadła w końcu w moje ręce, to bardzo chciałam rzucić wszystko i od razu zacząć ją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-29
2023-07-14
Na początek pragnę zaznaczyć, że recenzja jest bezspojlerowa. Pisząc ją, skupiłam się głównie na swoich odczuciach względem książki, a także na emocjach, jakie we mnie wzbudziła. Jeśli nie czytaliście pierwszego tomu, to zalecam również, by nie czytać opisu „Crush”, może on zepsuć przyjemność z poznawania tej historii.
Początek mojej przygody z Akademią Katmere był pełen wybojów, kłód rzucanych pod nogi, był jak przedzieranie się przez zarośniętą ścieżkę, bez świadomości gdzie w ogóle zmierzam. „Crave” jest książką, w której dzieje się niewiele, która przeciągana jest wręcz do granic możliwości. Główna bohaterka jest irytująca i potrzeba czasu, by się do niej dostroić. Po stracie rodziny i całkowitej zmianie otoczenia każdy byłby jedynie namiastką siebie. Ale nie tłumaczy to tego, jak bardzo Grace przez większość książki była ślepa. Nie będę jednak tego roztrząsać, pisałam już o pierwszym tomie we wcześniejszej recenzji.
Chciałam pokochać tę książkę, naprawdę bardzo tego pragnęłam. Nie było to jednak takie proste. Słuchałam jej tak przy okazji, aby coś leciało w tle, źle dobrana lektorka, rozciąganie niektórych wątków prawie że w nieskończoność, a także spora objętość tej książki skutecznie uniemożliwiały mi wciągnięcie się w historię. Dojrzałam jednak w niej to światełko, potencjał, który miałam nadzieję, zostanie lepiej wykorzystany w kontynuacji. Pełna emocji i zwrotów akcji końcówka odczarowała mi tę książkę, rozjaśniła mi jej obraz, jednak nie na tyle, abym chciała od razu sięgnąć po drugi tom.
Wiedziałam, że chcę go przeczytać, ale musiałam dać sobie trochę czasu, by odsapnąć po lekturze i nabrać sił na kolejne tomiszcze. Jednak dzięki zachęcie ze strony magical.daily, dałam szansę Tracy Wolff na zrehabilitowanie się dużo szybciej, bo już miesiąc później. Mimo że audiobook „Crave” mnie zawiódł (głównie wina nieodpowiednio dobranej lektorki), to ze względu na brak czasu zdecydowałam się sięgnąć po drugim tom również w tej samej formie. Tutaj od razu pragnę zaznaczyć, że w przypadku „Crush” dostaliśmy inną lektorkę, której słuchało się dużo przyjemniej, ze względu na naprawdę ładny, delikatny głos. Pierwszego tomu nie polecam poznawać w tej formie, ale drugi już jak najbardziej.
Zaczęłam słuchać „Crush” z zainteresowaniem, ale wciąż z dozą sceptycyzmu. Nie trwało to jednak długo, bo mój mur został szybko rozbity. Nie całkowicie, nie od razu, nie od pierwszego rozdziału, ale gdy w końcu rozpadł się na kawałeczki, to nie potrafiłam opanować walącego dziko serca. Dotarło do mnie, że jeśli kolejne tomy będą tak samo dobre (a ptaszki ćwierkają, że są jeszcze lepsze!), to te książki zostaną moją życiową miłością.
Gęsia skórka, mętlik w głowie, ogromny uśmiech na twarzy, nad którym nie mogłam zapanować. Łzy w oczach, szok, który odebrał mi dech. Gdybym w tamtym momencie, gdy wybrzmiało ostatnie słowo, miała wolne kilkaset złotych, to pewnie od razu rzuciłabym się w stronę telefonu, by zakupić wszystkie tomy po angielsku. Miałam wobec niej ogromne oczekiwania i nawet nie myślałam, że zostaną one spełnione. Nie, ja dostałam znacznie więcej, niż chciałam. To było tak cholernie dobre, że choć minęło już pół roku, to ja cały czas myślę o tej książce, o tym wszystkim, co się wydarzyło. Czekanie na kolejny tom jest wręcz dobijające. Potrzebuję jak najszybciej dowiedzieć się, co będzie dalej i na szczęście już niedługo te męki się skończą, bo „Covet” będzie mieć premierę już 28 lutego!
Gdyby ktoś przed lekturą powiedział mi, że ta książka mnie tak porwie, to nie potrafiłabym mu uwierzyć. Tak, pierwszy tom był dobry, znalazłam w nim coś dla siebie. Byłam jednak bardzo daleka stwierdzenia, że jestem zachwycona. Tutaj nie mam jednak żadnych wątpliwości. Przepadłam dla tej historii i jej bohaterów, przepadłam dla zwrotów akcji, dla emocji, które we mnie wzbudziły. W tym tomie dowiadujemy się bardzo wiele. O świecie, o Jaxonie, o Hudsonie (który, choć mocno z tym walczyłam, z łatwością wdarł się do mojego serca i dosłownie wyrzucił z niego Jaxona), a przede wszystkim o Grace i tym, kim naprawdę jest. A to wszystko zostało opisane przyjemnym, lekkim językiem, który w odpowiednich momentach świetnie oddaje wszystkie uczucia i emocje, które odczuwa bohaterka.
Każdy aspekt historii Grace, Jaxona i Hudsona został świetnie rozwinięty w „Crush”. Odnoszę wrażenie, że pierwszy tom był przydługim wstępem, a dopiero ten drugi jest właściwą historią. Dzieje się tutaj bardzo dużo, dosłownie nie mogłam się oderwać, tak mocno się wciągnęłam! Pożarłam ten tom, tak jakbym wcześniej głodowała przez lata. Najgorsze jest to, że „Crush” jedynie wzmogło moje pragnienie.
Mimo że wciąż uważam autorkę za mistrzynię lania wody i myślę, że spokojnie wystarczyłoby 500 stron, by opowiedzieć ten fragment historii, to jednocześnie gdy nadszedł moment rozstania z bohaterami, to czułam ogromny niedosyt! Kompletnie nie odczułam tych 700 stron! Czasami, gdy myślę o tej serii, to czuję w głębi serca, że nawet gdy już przeczytam ten ostatni tom, to wciąż będę pragnąć więcej.
Odnosząc się jeszcze do obszerności książki, rozumiem, że niektórym to może przeszkadzać, jednak dla mnie te wszystkie opisy były jak najbardziej na miejscu. Dzięki temu mogłam lepiej wgryźć się w tę historię, pomogły mi również zrozumieć główną bohaterkę i to, co dookoła niej się działo. Sama, gdy pisałam swoje historie, to bardzo lubiłam się rozpisywać, myślę, że i w tej recenzji to widać. To bardzo przydatna umiejętność szczególnie w przypadku pisania rozprawki.
A tak na poważnie, Tracy Wolff, oprócz doskonałych wręcz umiejętności lania wody, posiada również drugi talent. Jest mistrzynią zwrotów akcji. I jest przy tym niezwykle pomysłowa! A to razem tworzy niebezpieczną mieszankę wybuchową. Dodatkowo jej styl pisania jest bardzo przyjemny w odbiorze, dzięki czemu pomimo wad, z łatwością złapała mnie w swoje sidła, pozostawiając ślad na mojej duszy. Stworzyła angażującą historię, która obudziła w moim umyśle obsesję, z której nie będę w stanie się wyleczyć. I nawet tego nie chcę! Nie było idealnie, ale jednocześnie było tak dobrze! I nawet nie wiecie, jak bardzo jestem wdzięczna autorce, że napisała te książki. I bardzo mocno liczę na to, że mnie nie zawiedzie w kolejnych tomach.
„Crush” wzbudziła we mnie emocje, których się totalnie nie spodziewałam. Była potężnym zaskoczeniem, jednym z najlepszych prezentów, jakie dostałam od wielu lat!
Czego na pewno nie zabraknie Wam podczas czytania „Crush”? Emocji, zaskoczeń, ekscytacji, zachwytów, tajemniczych wampirzych braci, sekretów, walki ze złem. Ostrzegam jednak, że jeśli dacie szansę tej serii to istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że stanie się ona częścią Waszej osobowości. Świetnie opisany wątek romantyczny, szokujące zwroty akcji, potężny ładunek emocjonalny, bohaterowie, o których nie da się zapomnieć, rozbudowany świat, który skrywa przed czytelnikiem mnóstwo tajemnic. Mamy magię, mroczną akademię, stworzenia paranormalne, motyw fated mates, odkrywanie samego siebie i swojego przeznaczenia.
Bardzo brakowało mi serii, która stanie się moją obsesją, tak jak kiedyś „Pamiętniki wampirów”, „Zmierzch”, „Akademia wampirów” czy „Dom nocy”, szukałam książek, które porwą mnie i uwiężą w swoim świecie. Marzyłam, by znaleźć nową historię, której oddam się w całości, która będzie dla mnie tak ważna, że będę z utęsknieniem czekać na każdy kolejny tom.
I ogromnie cieszę się, że trafiłam na „Crave” i „Crush”, bo jest to dokładnie to, czego szukałam. Były dla mnie jak powrót do nastoletnich lat, kiedy serce biło szybciej, podczas czytania książek, o których pisałam wyżej. Rumieńce na twarzy, nocne marzenia o bohaterze, który nie istnieje. Większość książek, które czytałam w ostatnich latach, było bardzo dobrych, nie było jednak wśród nich takiej, z którą poczuję wzajemne wibracje, będącej dla mnie czymś więcej niż tylko książką.
„Crush” było cudowne i żałuję, że nie mogę zapomnieć jej, by móc ją znów przeczytać i przeżyć te wszystkie emocje jeszcze raz. Nigdy nie czytam książek drugi raz, w całym moim życiu tylko raz zrobiłam reread. Ale dla tej serii zrobiłabym wyjątek. Mam wrażenie, że całkowicie inaczej podeszłabym do pierwszego tomu, pamiętając, co wydarzy się później. Jeśli szukacie książek, które pozostaną z Wami na lata, które mocno Was zaangażują, to koniecznie musicie sięgnąć po serię „Crave”.
W Polsce mamy wydane dwa tomy z sześciu, a trzeci swoją premierę będzie mieć już niedługo! Wiem również, że autorka jest w trakcie pisania kolejnych książek z tego uniwersum, co niesamowicie mnie cieszy! Nie mam wątpliwości, że również po nie sięgnę, jak tylko pojawią się na rynku.
Obawiam się jednak, że bez względu na to ile książek się pojawi, to i tak będzie to dla mnie za mało.
Na początek pragnę zaznaczyć, że recenzja jest bezspojlerowa. Pisząc ją, skupiłam się głównie na swoich odczuciach względem książki, a także na emocjach, jakie we mnie wzbudziła. Jeśli nie czytaliście pierwszego tomu, to zalecam również, by nie czytać opisu „Crush”, może on zepsuć przyjemność z poznawania tej historii.
Początek mojej przygody z Akademią Katmere był pełen...
Dwa życia przeplatają się wokół siebie, nie mając nawet świadomości, że to drugie istnieje. Choć łączy je krew, to dzieli je dużo więcej. Dwie siostry, bliźniaczki, rozdzielone zaraz po narodzinach, jedna wychowana przez czarownice w surowych warunkach, druga w pięknym zamku przez Willema Rathborne’a, zwanego Oddechem Króla. Jedna odkąd pamięta, szkolona była, by zająć miejsce księżniczki, druga, skrycie marząca o wolności, o prawdziwym szczęściu.
Gdy księżniczka Rose zostaje porwana przez niezwykle przystojnego porywacza, wie, że zrobi wszystko, by się wyrwać i powrócić do swojego królestwa. Nie spodziewa się jednak, że podczas podróży odkryje w sobie silne pragnienia, o których dawno zapomniała. Nie wie, że gdy już dotrą na miejsce, tam, gdzie mieszkają ostatnie czarownice, to szybko zrozumie, jak ogromny fałsz ją otaczał. Od dawna skrywane tajemnice wyjdą na jaw i diametralnie zmienią jej myślenie. Przed nią bardzo trudne wybory, a od tego co wybierze, zależą losy królestwa.
Wren, młoda czarownica będąca Rzucającą zaklęcia, jest pewna, że po latach nauki i przygotowań do przejęcia roli księżniczki, z łatwością przejmie władzę i przywróci świetność Eany. Bardzo szybko okazuje się, że bardzo się myliła, a los rzuca pod jej nogi kolejne kłody. Dziewczyna jest zaskakiwana na każdym kroku, nie dosyć, że okazuje się, że księżniczka ma narzeczonego, to jeszcze jego ochroniarz sprawia, że serce Wren wali jak oszalałe. Nic z tego, co ją czeka, nie będzie łatwe, a powodzenie jej misji stoi pod znakiem zapytania.
Zanim sama położyłam swoje łapki na "Bliźniaczych koronach", to zdążyłam już poznać sporo opinii, które były niezwykle pozytywne. Byłam ogromnie ciekawa, czy ta historia spodoba mi się tak samo, czy może okaże się, że jednak nie jest to pozycja dla mnie. Wystarczyły dwa rozdziały, żebym w pełni oddała się tej powieści. Początkowe zaciekawienie, bardzo szybko przerodziło się w zachwyt, a książka z łatwością zdobyła moje serce i umysł. Przepadłam w niej całkowicie, z zapartym tchem śledząc kolejne sceny.
Bliźniacze korony to mistrzowskie połączenie intrygi, pędzącej akcji, baśniowości i magii. Nie zabrakło tutaj niczego, nie jestem w stanie doszukać się w niej minusów. Spełniła moje oczekiwania w pełni i dała mi ogromną satysfakcję. Losy bliźniaczek przeplatają się w pełnej harmonii, wzburzając krew w żyłach, dostarczając czytelnikom emocji, których przynajmniej ja, kompletnie się tutaj nie spodziewałam.
Bardzo dojrzałe i świadome pióro obu autorek jest wspaniałym uzupełnieniem, kropką nad i, która zachwyca. Pokochałam sposób prowadzenia historii, pokochałam te klimatyczne opisy, pokochałam tę wylewającą się z każdej strony baśniowość. To jest książka dla młodzieży, oczywiście, ale jest tak świetnie napisana, że każdy odnajdzie w niej coś dla siebie. Utoniesz w przepięknym ogrodzie różanym, którego powstanie było okraszone ogromnym bólem, przepadniesz w piaskach pustyni rozgrzanej palącym słońcem.
Książka napisana jest z dwóch perspektyw, bliżej poznajemy obie siostry, ich przekonania, ich charaktery, a przede wszystkim ich historie, które w idealnym momencie się łączą. Obawiałam się, że w przypadku książki pisanej przez dwie autorki, może okazać się, to nieudanym tworem, bałam się, że wykreowane przez nie bohaterki i ich części tej historii po prostu nie będą ze sobą współgrać, ale zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Każdy szczegół jest tutaj idealnie dopracowany, a gdybym nie wiedziała, że są pisane przez dwie różne osoby, to w życiu bym się nie domyśliła, tak świetnie do siebie pasują.
W „Bliźniaczych koronach” mamy tutaj nie tylko silne, pełne charakteru bohaterki, to również ich wątki są doskonale poprowadzone. Idealnie się uzupełniają i przeplatają, tworząc mieszankę wybuchową. Co również jest bardzo ważne w dobrej powieści, to ciekawy, przemyślany świat, którego historia zostanie odpowiednio przekazana. Nie może zabraknąć polityki, by dodać mu realności, a w przypadku fantasy nie powinno również zabraknąć klimatu i baśniowości. Tutaj jest wszystko, a owa baśniowość w tym przypadku szybko staje się uzależnieniem. Dodatkowo książka napisana jest w narracji trzecioosobowej i nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Dzięki temu otrzymujemy dużo większy ogląd na świat dookoła bohaterek, dowiadujemy się również o nim więcej, niż w przypadku narracji pierwszoosobowej. A zmiany perspektywy z rozdziału na rozdział doskonale uzupełnia całość, dzięki czemu książka jest nieodkładalna.
Niezwykle zaciekawiła mnie sama historia królestwa Eany, które nie była tak prosta, jak wydawało się na początku. W oczach Willema Rathborne’a czarownice były najgorszym złem, które chciał za wszelką cenę zgładzić. Tak też wychował Rose, skrzętnie ukrywając przed nią prawdę. Doskonale wiedział, że gdy wyjdzie ona na jaw, to całe królestwo runie w posadach.
Zaskoczeniem była dla mnie nie tylko historia samego królestwa Eany i tajemnice odkrywane wraz z każdym kolejnym rozdziałem, ale również magia, którą władają czarownicy.
Kiedyś ich magia była inna, była jednością, dziś jednak podzielona jest na pięć nici, nie są więc one tak potężne jak wcześniej. Każdy czarownik i czarownica otrzymuje inne umiejętności magiczne. Jedni zostają Uzdrowicielami, którzy posiadają moce uzdrawiające, inni panującymi nad pogodą Nawałnicami. Wren jest Rzucającą zaklęcia, czaruje rymując, przy wykorzystaniu ziemi, bądź tego, co z niej wyrosło. W książce poznajemy również Wojownika Shena, jemu podobni posiadają naturalny talent do walki, są niezwykle zwinni i silni. Ostatnią nicią są Jasnowidzący, czarownicy, którzy przewidują przyszłość.
Mimo że liczy sobie ponad 500 stron, to kompletnie tego nie odczułam. Wystarczyło jedno zdanie, by totalnie wsiąknąć w fabułę. Przeczytałam ją praktycznie na jednym wdechu, cały ten pęd, szybkość, z jaką działa się akcja nie pozwoliły mi nawet na moment wysiąść. Zaangażowałam się całkowicie i oddałam „Bliźniaczym koron” całą siebie. To było cudowne. Pędząca akcja nawet na moment nie pozwoliła się oderwać od lektury.
Zostałam zaskoczona wiele razy, nie tylko charakterami bohaterek, ale również ich czynami i myślami. Uwielbiam obie, dawno nie czytałam książki z tak żywymi bohaterkami, które zostały tak świetnie wykreowane jak Rose i Wrew. Są jak ogień i woda, tak od siebie różne i tak podobne jednocześnie, jedna delikatna, urocza, jak to księżniczka, a druga o bardzo silnym charakterze, pewna siebie, nie da złamania.
Pokochałam obie, ale z czasem to właśnie „rozpieszczona” księżniczka totalnie zdobyła moja serce. Okazało się, że skrywa ona więcej, niż początkowo mogło się wydawać.
Moja krew wrzała nie tylko podczas śledzenia przeciwności, które stanęły na drodze obu bohaterek, moje serce zabiło również mocniej, gdy obie bohaterki znalazły swoje obiekty westchnień. Tutaj muszę jednak przyznać, że jeżeli chodzi o wątki romantyczne, to spodziewałam się czegoś więcej. Choć Shen był całkiem dobrze wykreowaną postacią, to przy Torze już trochę mi zabrakło. Ale i tak, obie relacje były wyjątkowe, jedna gorąca i ekscytująca, a druga niezwykle urocza, wzbudzająca niezwykle ciepła odczucia.
Bardzo dobrze wykreowany świat, piękne opisy miejsc, bardzo magiczny język. Nie potrafiłam się oderwać, dosłownie płynęłam przez tę książkę, nie mogąc się doczekać, aż dowiem się, co dalej. Teraz gdy ten tom jest już za mną, boję się, że kolejny będzie dla mnie trudniejszy w odbiorze. Już tutaj każdy kolejny rozdział wzbudzał we mnie mnóstwo emocji, obawiam się, że moje serce może więcej nie wytrzymać.
Doskonale zbudowane napięcie idealnie kumulowało się wraz ze zbliżającym się końcem tego tomu. Każdy element tej historii jest idealnie wyważony, nie brakuje tu pomysłowości, nie brakuje zwrotów akcji, które wydzierają z czytelnika ostatni oddech. Jest to lekka fantastyka, którą czyta się wspaniale, świeża, pełna humoru, niezwykle przejmująca. To książka idealna dla osób, które stawiają pierwsze kroki z tym gatunkiem, a także dla tych, którzy uwielbiają każde fantasy, i to lekkie i to cięższe. Tyle tutaj się działo, że nie miałam kiedy odetchnąć. Wzbudziła we mnie mnóstwo emocji, których totalnie się nie spodziewałam.
Dwa życia przeplatają się wokół siebie, nie mając nawet świadomości, że to drugie istnieje. Choć łączy je krew, to dzieli je dużo więcej. Dwie siostry, bliźniaczki, rozdzielone zaraz po narodzinach, jedna wychowana przez czarownice w surowych warunkach, druga w pięknym zamku przez Willema Rathborne’a, zwanego Oddechem Króla. Jedna odkąd pamięta, szkolona była, by zająć...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to