rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Gdy wczoraj przed północą skończyłem czytać „Upiorną opowieść” Petera Strauba, podniosłem wzrok na żonę i powiedziałem: „To chyba najlepsza książka, jaką w życiu przeczytałem”. Dziś wiem, że to nieprawda. Dziś, po nocy pełnej niepokojących snów, po całym dniu wracania wspomnieniami do historii przyjaciół ze Stowarzyszenia Chowder, wiem, że niepotrzebnie użyłem słowa „chyba”. To istotnie była najwspanialsza literacka uczta, w jakiej dane było mi uczestniczyć!

Niezwykle opowiedziana historia, złożona i wielowątkowa, doskonała. Pełna tajemnic i satysfakcjonujących rozwiązań. Trzymająca w napięciu, jak jeszcze żadna – choć w grozie zaczytuję się od kilkunastu lat. Powieść z wielowymiarowymi, oryginalnymi bohaterami, takimi, za których trzymałem kciuki i mocno im kibicowałem, ale i czułem się, jakbym oberwał obuchem w głowę, gdy na zawsze znikali z kart powieści. Tęsknie do nich, tęsknie do tej historii. I mimo że wymieniłem wiele superlatyw na jej temat, to jest w niej jeszcze coś, czego nie potrafię dookreślić, zdefiniować. Coś nieuchwytnego, jakaś iskra Boża, którą porównałbym do zauroczenia inną osobą. Zachwytu, który z czasem przeradza się w kolejne nie do końca wyjaśnione zjawisko. W miłość.

Gdy wczoraj przed północą skończyłem czytać „Upiorną opowieść” Petera Strauba, podniosłem wzrok na żonę i powiedziałem: „To chyba najlepsza książka, jaką w życiu przeczytałem”. Dziś wiem, że to nieprawda. Dziś, po nocy pełnej niepokojących snów, po całym dniu wracania wspomnieniami do historii przyjaciół ze Stowarzyszenia Chowder, wiem, że niepotrzebnie użyłem słowa...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mroczna Wieża - Rewolwerowiec: Siostrzyczki z Elurii Peter David, Robin Furth, Richard Isanove, Stephen King, Luke Ross
Ocena 7,3
Mroczna Wieża ... Peter David, Robin ...

Na półkach: ,

Fenomenalnie "zobrazowane" wydarzenia z wersji książkowej. Moim zdaniem najlepsza z dotychczasowych części, nie ujmując wcześniejszym, które też oceniam 10/10!

Fenomenalnie "zobrazowane" wydarzenia z wersji książkowej. Moim zdaniem najlepsza z dotychczasowych części, nie ujmując wcześniejszym, które też oceniam 10/10!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem pod ogromnym wrażeniem wykreowanych postaci. Natomiast wrażenia po lekturze mógłbym opisać tak: Początek świetny, maksymalnie wciągający. Środek nieco leniwy, ale pozwalający nam poznać kluczowych bohaterów. Końcówka to już jazda bez trzymanki.
Świetna i choć nie trafia do moich top5 Kinga, to o miejsce w top10 mogłaby powalczyć.
Bardzo POLECAM!

Jestem pod ogromnym wrażeniem wykreowanych postaci. Natomiast wrażenia po lekturze mógłbym opisać tak: Początek świetny, maksymalnie wciągający. Środek nieco leniwy, ale pozwalający nam poznać kluczowych bohaterów. Końcówka to już jazda bez trzymanki.
Świetna i choć nie trafia do moich top5 Kinga, to o miejsce w top10 mogłaby powalczyć.
Bardzo POLECAM!

Pokaż mimo to


Na półkach:

Na wstępie muszę zaznaczyć, że uwielbiam pióro Stefana Dardy i pokochałem jego cykl "Czarny Wygon", ale to, co zostało zaserwowane czytelnikom w "Przebudzeniu zmarłego czasu", zakrawa na cios poniżej pasa.
Nie będę pisał o tym, co mi się podobało (a jest tego wiele), gdyż to wszystko zostaje zneutralizowane nagłym, bolesnym i niewybaczalnym ucięciem historii - co sprawiło, że zafascynowanie opowiadaną historią w jednej chwili przeobraziło się w frustrację.
Mówią, że granica między miłością i nienawiścią jest bardzo cienka - na przykładzie tej powieści mogę w pełni zgodzić się z tym powiedzeniem.
Doczytałem gdzieś, że planowane są cztery tomy. Jeśli więc kolejne mają urywać się tak jak w "Przebudzeniu..." nie pozostaje nic innego, jak czekać na to, aż wszystkie zostaną wydane.

Na wstępie muszę zaznaczyć, że uwielbiam pióro Stefana Dardy i pokochałem jego cykl "Czarny Wygon", ale to, co zostało zaserwowane czytelnikom w "Przebudzeniu zmarłego czasu", zakrawa na cios poniżej pasa.
Nie będę pisał o tym, co mi się podobało (a jest tego wiele), gdyż to wszystko zostaje zneutralizowane nagłym, bolesnym i niewybaczalnym ucięciem historii - co sprawiło,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kosz pełen głów Joe Hill, Dave Stewart
Ocena 7,3
Kosz pełen głów Joe Hill, Dave Stew...

Na półkach: ,

Jakie to było dobre!
Joe Hill tak wypowiedział się w wywiadzie na temat tego komiksu: "Chciałem czegoś, co pędziłoby naprzód na złamanie karku, niczym osiemnastokołowa ciężarówka zjeżdżająca ze zbocza bez hamulców."
I powiem Wam, że ja podczas lektury czułem się dokładnie tak, jakbym siedział w tej ciężarówce.
Brawo, Joe Hill! Brawo!

Jakie to było dobre!
Joe Hill tak wypowiedział się w wywiadzie na temat tego komiksu: "Chciałem czegoś, co pędziłoby naprzód na złamanie karku, niczym osiemnastokołowa ciężarówka zjeżdżająca ze zbocza bez hamulców."
I powiem Wam, że ja podczas lektury czułem się dokładnie tak, jakbym siedział w tej ciężarówce.
Brawo, Joe Hill! Brawo!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rzecz świetna, by nie powiedzieć wybitna. Nic nie wyjaśnia, wodzi czytelnika po meandrach słów i niejednoznacznych wydarzeń, by ostatecznie zostawić go z mętlikiem myśli i dziesiątkami alternatyw dla dalszych losów bohaterów. Fenomenalne! Piękne! Rzadko spotykane. Rodzi w czytelniku przeciwstawne uczucia, by na końcu i tak powiedzieć: WOW!
Historie nie pozwalają o sobie zapomnieć. Godzinę, dzień, tydzień, miesiąc... po przeczytaniu wciąż tkwią w człowieku.

Rzecz świetna, by nie powiedzieć wybitna. Nic nie wyjaśnia, wodzi czytelnika po meandrach słów i niejednoznacznych wydarzeń, by ostatecznie zostawić go z mętlikiem myśli i dziesiątkami alternatyw dla dalszych losów bohaterów. Fenomenalne! Piękne! Rzadko spotykane. Rodzi w czytelniku przeciwstawne uczucia, by na końcu i tak powiedzieć: WOW!
Historie nie pozwalają o sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Najsłabsza powieść jaką kiedykolwiek czytałem. Chyba nigdy nie wystawiłem tak niskiej oceny. Głównie za nielogiczne zachowanie bohaterów, jak choćby sam Hunter, który przez całą powieść najczęściej powtarza słowa „nie wiem”, a gdy już w końcu wie kto stoi za serią morderstw, to zamiast ruszyć w te pędy, by sprawca nie zdołał się wymknąć - bo oczywiście wiadomo już gdzie mieszka i czym jeździ - detektyw postanawia zorganizować dwu godzinne spotkanie z całym sztabem specjalistów oraz oddziałem swat, by spokojnie opowiadać o motywach mordercy. WTF? A to tylko jedno z wielu niepojętych zachowań jakie napotkamy w tej książce.
Była to moja pierwsza przygoda z twórczością Chrisa Cartera, ale z żalem stwierdzam, że ostatnia. Posiłkując się ogromną ilością pozytywnych opinii wierzyłem, że będzie to kolejny autor, który porwie mnie swymi opowieściami. Niestety zawiodłem się srodze.

Najsłabsza powieść jaką kiedykolwiek czytałem. Chyba nigdy nie wystawiłem tak niskiej oceny. Głównie za nielogiczne zachowanie bohaterów, jak choćby sam Hunter, który przez całą powieść najczęściej powtarza słowa „nie wiem”, a gdy już w końcu wie kto stoi za serią morderstw, to zamiast ruszyć w te pędy, by sprawca nie zdołał się wymknąć - bo oczywiście wiadomo już gdzie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie uwierzycie, ile razy, patrząc na grzbiet tej książki, zadawałem sobie pytanie: Czym lub kim jest tytułowa Kostuszka? Wysnutych teorii było wiele, jednak nie przypominam sobie, aby którakolwiek była trafna. Zapewne przez to, że w tym dość nietypowym (acz świetnym) tytule nazbyt poszukiwałem ukrytego znaczenia, nie dopuszczając do siebie myśli tak oczywistej. Chyba nie popełnię faux pas jeśli już teraz zdradzę Wam tę tajemnicę, wszak rozwiązanie tej niecodziennej zagadki otrzymujemy już na pierwszych stronach powieści (jeśli nie na pierwszej). Kostuszka to imię, a właściwie pseudonim głównej bohaterki powieści napisanej przez Carlę Mori; pseudonim nadany córce przez fantastycznych rodziców (i piszę to zupełnie poważnie), dziewczynce o dźwięcznym imieniu Konstancja. Choć nie raz pojawia się także i zwrot: Kosteczka – obydwa niezaprzeczalnie mi się podobają, wywołując uśmiech na twarzy. Już przez sam ten młodzi rodzice oraz ich córeczka, przebywający na emigracji, zyskali moją sympatię. Lecz dalej nie ma już tak kolorowo i bynajmniej nie rozchodzi się tu o twór, jakim jest książka, a o to, czego nasi umiłowani bohaterowie doświadczają.

Do samej twórczości Carli Mori nie mam zastrzeżeń. Nie po raz pierwszy zetknąłem się z jej prozą, lecz po raz kolejny dostrzegam powtarzający się i stosowany przez autorkę zabieg. Historia przedstawiona w „Kostuszcze” jest dość prosta i nieskomplikowana, nie napotkamy tu wielu twistów czy wyszukanych wyjść ze skomplikowanych sytuacji, nie wystraszą nas także nagle wyskakujące z szafy potwory, jednakże ta powieść tego nie potrzebuje. Bo choć „Kostuszka” jest kategoryzowana jako horror (i jest nim niekwestionowanie), to na jej stronach spotykamy się z najczystszą jego formą, zupełnie inną niż mogłoby się początkowo wydawać. Horror tu przedstawiony dotyka emocjonalnych sfer bohaterów, zaglądamy w duszę poszkodowanych i wraz z nimi przeżywamy ciągnące się nie raz całymi latami tragedie. Kibicujemy Konstancji pozostawionej na pastwę wyrodnej ciotki i wcale nie lepszej babki, na której barkach spoczywa niejako obowiązek pomsty za krzywdy doświadczane przez nią i jej matkę. Mogłoby się wydawać, że jej maleńkie rączki nie są żadnym orężem w tak nierównej walce, wiadomym jednak jest, że mając odpowiednie wsparcie można dokonywać rzeczy niemożliwych.

Jak wspomniałem fabuła „Kostuszki” nie jest nazbyt skomplikowana, można by rzec, że jest nawet dość liniowa, ale w tym przypadku nie można uznać tego za ujmę. Jej wielowymiarowość, dotykająca problemu osamotnionego dziecka, co raz napotykającego na przeciwności losu, została przedstawiona tak dobrze, że praktycznie brak w tej sferze słabych punktów. Jedynym mankamentem powieści, choć to tylko moje subiektywne odczucie, jest motyw nawiązujący do słowiańskiej demonologii. A mianowicie jest go tu zdecydowanie za mało! Powieść liczy sobie 270 stron, z których zaledwie kilka poświecono temu właśnie tematowi, a który zdaje się grać tu dość istotną rolę. Myślę, że gdyby go nieco rozpisano, a książka rozrosłaby się o 20-30 stron, wyszłoby to tylko na plus „Kostuszce”.

Powiem tak, jeśli przekonują was historie z dziećmi w tle (dziećmi przeżywającymi swoje tragedię), macie w rodzinie jakaś czarną owcę, której nieraz życzycie „jak najlepiej”, czy też niejednokrotnie odzywa się w was współczucie względem niesprawiedliwego losu bliźnich, a do tego kręcą was historie, wywołujące gęsią skórkę, to „Kostuszka” jest książką, po którą sięgnąć powinniście bardziej z obowiązku, niż fascynacji czytelnictwem. Zwłaszcza jeśli autorką jest Carla Mori, której przyjemne i sprawne w odbiorze pióro tylko uprzyjemni wam lekturę.

Naprawdę polecam!

#Więcej opinii na grzegorzkopiec.pl

Nie uwierzycie, ile razy, patrząc na grzbiet tej książki, zadawałem sobie pytanie: Czym lub kim jest tytułowa Kostuszka? Wysnutych teorii było wiele, jednak nie przypominam sobie, aby którakolwiek była trafna. Zapewne przez to, że w tym dość nietypowym (acz świetnym) tytule nazbyt poszukiwałem ukrytego znaczenia, nie dopuszczając do siebie myśli tak oczywistej. Chyba nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To już naprawdę koniec.

Skończywszy "Wiatr przez dziurkę od klucza", książkę będącą dodatkiem do cyklu "Mroczna Wieża" Stephena Kinga, doświadczyłem nostalgicznego uczucia graniczącego z Ostatnim Pożegnaniem. Z ciężkim sercem i rodzącą się łzą w oku przewracałem ostatnią stronę, by ostatecznie zakończyć tę wyjątkową historię. I mam tu na myśli cały cykl MW jak i sam dodatek, w którym opowiedziane są przygody niezwykłe, wspaniałe, piękne. Trzy historie zawierające się jedna w drugiej tak doskonale, że żadna bez pozostałych nie mogłaby istnieć. Trzy różne przygody, które dostarczają całej palety emocji. Trzy epizody, dzięki którym mogłem ponownie spotkać się z Rolandem Deshain i jego nietuzinkowym Ka-tet.

Pozostaje jedynie wierzyć, że Stephen King ma jeszcze ukrytego przed światem Asa w rękawie, kolejny dodatek, który raz jeszcze zabierze nas do Świata Pośredniego i ku uciesze wszystkim tęskniącym za nowymi przygodami jego najwspanialszych bohaterów w końcu wyciągnie go na stół i powie: "Nie mogłem tego tak zostawić. Także za nimi tęsknię".
Pragnę w to wierzyć.

Tymczasem odkładam "Wiatr przez dziurkę od klucza" na przeznaczone sobie miejsce w biblioteczce i sięgam po komiksową serię "Mrocznej Wieży", którą powoli acz systematycznie uzupełniam, wierząc, że i tam doświadczę podobnych emocji.

Długich dni i przyjemnych nocy!

To już naprawdę koniec.

Skończywszy "Wiatr przez dziurkę od klucza", książkę będącą dodatkiem do cyklu "Mroczna Wieża" Stephena Kinga, doświadczyłem nostalgicznego uczucia graniczącego z Ostatnim Pożegnaniem. Z ciężkim sercem i rodzącą się łzą w oku przewracałem ostatnią stronę, by ostatecznie zakończyć tę wyjątkową historię. I mam tu na myśli cały cykl MW jak i sam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno dziś stwierdzić, od kiedy obowiązuje ogólnie przyjęta zasada mówiąca o tym, że nazywając kogoś/coś Jonaszem, mamy na myśli człowieka/rzecz przynoszącą pecha. Nie jest oczywiście tajemnicą, że prekursorem ciążącego nad tym imieniem fatum był sam izraelski prorok żyjący w VIII wieku p.n.e. Jonasz, chcąc uciec przed Bogiem i powierzonym mu zadaniem, dostaje się na statek, którym płynie w przeciwległym kierunku do miasta, do którego został wysłany przez Stwórcę. Postępując w ten sposób, sprowadza na swych kompanów wszelakie nieszczęścia, w tym potworną burzę. Ostatecznie, biorąc na siebie pełną odpowiedzialność, każe wyrzucić się za burtę, gdzie zostaje pożarty przez wielką rybę. Co dalej się dzieje z Jonaszem, to już odrębna historia, najważniejsze zaś jest to, że załogę feralnego statku wraz z Jonaszem opuścił także i pech.

Z podobną sytuacją spotykamy się na łamach powieści Jamesa Herberta zatytułowanej „Jonasz” – nie z mężczyzną pożartym przez wielką rybę, ale właśnie z człowiekiem stanowiącym przyczynę niepowodzeń, jakich doświadczają jego współtowarzysze. Jeśli dodamy do tego fakt, że tymi drugimi są zazwyczaj policjanci biorący udział w akcjach ze swym pechowym kolegą, to nie trudno domyślić się, że prędzej czy później ktoś będzie chciał uciąć łeb sprawie. Tak też się dzieje i nasz Jim Kelso otrzymuje propozycję nie do odrzucenia – dostaje swoje własne dochodzenie, które początkowo realizuje zupełnie sam z dala od wszystkich.


Fabuła powieści jest stosunkowo banalna. Gliniarz, narkotyki, kobieta i sex, jednakże to, co w niej najciekawsze, to bliżej nieokreślone fatum ciążące nad tytułowym bohaterem; jakiś rodzaj przekleństwa nierozerwalnie z nim połączony. Niejednokrotnie występujące w powieści retrospekcje przybliżają nas do poznania prawdy i niewątpliwie są tym, co fenomenalnie buduje napięcie, dając nam poczucie obcowania z jakąś nienazwaną siłą. Krótko mówiąc, przedstawione migawki przeszłości stanowią o niekwestionowanym talencie Herberta i są czymś, co najmilej wspominam po lekturze. Towarzysząc funkcjonariuszowi Kelso w jego przygodach, miałem nieodparte wrażenie uczestnictwa w kolejnej części filmu z cyklu „Oszukać przeznaczenie”. Jednakże, w przeciwieństwie do wspomnianej filmowej serii, w „Jonaszu” zło zostaje sprowadzone do bytu materialnego. W finałowej scenie autor wyciąga potwora z przysłowiowego kapelusza, czym, moim skromnym zdaniem, robi krzywdę stworzonej przez siebie historii. Gdyby zło zostało tam, gdzie trwało przez cały czas, a nam pozostałoby się tylko domyślać, jak strasznym ono jest, wtedy książka na pewno zyskałaby na tym po stokroć.

Mimo wszystko uważam tę powieść Jamesa Herberta za jedną z lepszych w jego dorobku i bez wahania polecam każdemu.

Zapraszam na: www.grzegorzkopiec.pl

Trudno dziś stwierdzić, od kiedy obowiązuje ogólnie przyjęta zasada mówiąca o tym, że nazywając kogoś/coś Jonaszem, mamy na myśli człowieka/rzecz przynoszącą pecha. Nie jest oczywiście tajemnicą, że prekursorem ciążącego nad tym imieniem fatum był sam izraelski prorok żyjący w VIII wieku p.n.e. Jonasz, chcąc uciec przed Bogiem i powierzonym mu zadaniem, dostaje się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wiele czytałem i słyszałem (głównie złego) o „Stukostrachach” Stephena Kinga i na podstawie tych opinii stworzyłem sobie obraz powieści fatalnej, czarnej owcy w dorobku „króla”, utworu, który wyjątkowo mu się nie udał. Kierowany tą myślą wielokrotnie odkładałem książkę na później, aż w końcu nastał ten dzień, gdy powiedziałem: „Basta, czas złapać byka za rogi”. Z drugiej strony czego spodziewać się po powieści, o której sam autor wypowiada się (delikatnie mówiąc) niezbyt chwalebnie. Jak sam King przyznaje w wywiadzie dla Rolling Stone: „Stukostrachy to okropna książka, ostatnia, którą napisałem zanim uporałem się ze swoimi problemami”. W swej wypowiedzi nawiązał oczywiście do wieloletniego uzależnienia od alkoholu i narkotyków, za sprawą których ucierpiała także jakość jego pisarstwa.

Przystąpiłem zatem do lektury. Przeczytałem kilka pierwszych stron, później kilkanaście i kilkadziesiąt, a po przerzuceniu każdej kolejnej kartki zachodziłem w głowę „O co wam chodzi, wam, którzy tak po niej jedziecie? Przecież ta książka jest fenomenalna!”. Świetnie zarysowani główni bohaterowie, ich problemy, radości. Wszystko przedstawione tak dobrze, że nie sposób uczepić się choćby jednej rzeczy. Z takim nastawienie dotrwałem do drugiej części powieści. I tu zaczęły się schody. Choć początek powieści jest dość leniwy, to czytelnik smakuje każdą podaną przez autora informację, delektuje się nią. W dwóch słowach – otrzymuje kwintesencję twórczości Stephena Kinga. Zaś druga część wprowadza nadspodziewaną liczbę nowych bohaterów, który aż zasypują nas swoimi codziennymi sprawami, które tak po prawdzie nie specjalnie nas interesują, no może poza perypetiami pani konstabl (ją polubiłem). Cała reszta… niech ich szlag. Trzecia część oraz zakończenie „Stukostrachów” to już zupełnie nie moja bajka. Niby jest tu kilka ciekawych zagrywek, jednakże giną one na tle całości. Właściwie gdyby nie to, co ostatecznie spotyka mieszkańców Haven, nie miałbym czego wspominać.

Czymś, o czym niewątpliwie należałoby jeszcze wspomnieć, są daty podane na końcu powieści 19 sierpnia 1982 oraz 19 maja 1987. Nie znalazłem nigdzie dokładnych informacji, co mogłyby one oznaczać, ale patrząc przez pryzmat innych powieści Kinga można domniemać, iż są to daty, w których zaczął on i skończył pisanie tej powieści (5 lat!). To by wiele tłumaczyło. Zaczynając w 1982 roku, kiedy jego mózg nie jest jeszcze na tyle skażony silnymi używkami, potrafi przelać na papier to, co osobiście szanuję i uwielbiam w jego twórczości. Zaś im dalej brnie on w nałóg, jednocześnie popychając fabułę książki do przodu, dostajemy coś, co nie smakuje już tak dobrze. Skrupulatnie i z ogromną precyzją przygotowana pierwsza części książki zostaje stłamszona tym, z czym niestety jesteśmy zmuszeni zderzyć się później.

Powiem tak: nie jest to zła powieść, bo Kingowi „udało się” wydać niejedną gorszą, ale daleko jej do doskonałości. Nie umieściłbym jej w dziesiątce moich ulubionych dzieł jego autorstwa, ani nawet dwudziestce… do pierwszej trzydziestki też by się raczej nie zakwalifikowała. Przykro mi to pisać, ale ogromnie mi żal, że historia, w której od samego początku byłem niemal zakochany ostatecznie mnie rozczarowała. I nie pomaga mi w tym nawet fakt, że „Stukostrachy” są niejako hołdem składanym H.P. Lovecraftowi i jego opowiadaniu „Kolor z przestworzy”, co Stephen King podkreśla w swej autobiografii „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika”.

Wiem, że moja opinia wielu się nie spodoba, ale chcąc być fair względem własnego sumienia nie jestem w stanie dać innej oceny.
Dlatego ostatecznie przybijam jej piątkę ani jej wam nie polecając, ani odradzając.
5/10
Zapraszam na: www.grzegorzkopiec.pl

Wiele czytałem i słyszałem (głównie złego) o „Stukostrachach” Stephena Kinga i na podstawie tych opinii stworzyłem sobie obraz powieści fatalnej, czarnej owcy w dorobku „króla”, utworu, który wyjątkowo mu się nie udał. Kierowany tą myślą wielokrotnie odkładałem książkę na później, aż w końcu nastał ten dzień, gdy powiedziałem: „Basta, czas złapać byka za rogi”. Z drugiej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Brama 2(7)/2017 Adam Barcikowski, Piotr Barej, Emil Gieras, Michał Idzikowski, Przemysław Karbowski, Grzegorz Kopiec, Kazimierz Kyrcz jr, Anna Musiałowicz, Rafał Piotrowicz, Mariusz Sobkowiak, Michał Stonawski, Marcin Zwoleń, Marek Zychla
Ocena 8,9
Brama 2(7)/2017 Adam Barcikowski, P...

Na półkach: ,

Nie minęło wiele czasu odkąd do sprzedaży trafił najnowszy numer czasopisma BRAMA (2/2017), a na łamach fanpage-u gruchnęła informacja, że z zespołu odchodzi Mirosław Korkus (zastępca redaktora naczelnego), do tego w swej pożegnalnej mowie użył on słów, w które aż nie chcę się wierzyć: „(…) mam nadzieję, że siódmy ostatni numer magazynu, nie był naprawdę numerem ostatnim.„. Można się tylko domyślać, czym podyktowane są takie słowa, lecz teraz, gdy jestem po lekturze najnowszego numeru czasopisma, pytam: Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego, skoro właśnie ukazał się jeden z lepszych numerów ever (i nie chodzi mi o fakt, iż znalazło się w nim także moje opowiadanie). Naprawdę, po odłożeniu przeczytanego czasopisma na półkę uważam, iż jest to naprawdę świetnie wydany, równy numer, brak w nim słabego opowiadania, ani nawet specjalnie odstającego od pozostałych, każdy z autorów trzyma wysoki poziom, a i na kwestie redaktorsko-korektorskie, które nieraz kulały, nie ma co narzekać, bo wszystko jest dopracowane na tip-top. Dlaczego zatem teraz, po wypuszczeniu najlepszego w mojej ocenie numeru, czasopismo Brama miałoby zwinąć interes? Pozostaje mi tylko wierzyć, że to przykry żart i niezrozumiała przeze mnie gra słów.

Przejdźmy jednak do samego numeru.

Jak wspomniałem, moje opowiadanie zostało zatwierdzone przez redakcję i trafiło na łamy czasopisma. Nie zamierzam wystawiać samemu sobie oceny, powiem tylko, że bardzo zachęcam do zapoznania się z nim z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze jeśli znacie/lubicie moją inną historię „Introligator z Doliny Płaczu”, to opowiadanie tu zaprezentowane także powinno się wam spodobać. Po drugie zaś, i co ważniejsze, jest to historia, do stworzenia której zainspirowała mnie opowieść mojej koleżanki, a która to opowieść zjeżyła mi włos na głowie. Poznawszy tę historię, wiedziałem, że muszę przelać ją na papier. Tak powstał „Utracony”. Sięgnijcie, nie pożałujecie.

Wśród w większości dłuższych opowiadań znalazły się dwa krótkie teksty. Pierwszym jest „Włóczykij” Marka ZYCHLI. Marek kontynuuje swój cykl Duszności, serwując nam historyjkę w fajnym gawędziarskim stylu. Łatwo dać się wciągnąć w opowieść, która ze szkodą dla nas tak szybko jak się zaczyna, tak szybko kończy. I to jej jedyny mankament.

„Zazdrośnik” Michała STONAWSKIEGO ma klauzulę 18+. Nie bez powodu. Jest to naprawdę mocna rzecz, napisana przez fachowca, która wciąga od pierwszych akapitów. Lekturę opowiadania nie sposób odłożyć „na później”. Zaczynając, musimy poznać ją do końca. Musimy! I choć w pewnym momencie karty zostają tak ułożone, że finał nie będzie stanowił dla wielu czytelników specjalnego zaskoczenia, to wyrafinowanie głównego bohatera przechodzi ludzkie pojęcie.

Na „Plac nieżywych dzieci” zaprasza nas Adam BARCIKOWSKI, a tam dzieją się niestworzone rzeczy. Jeśli kręcą was historie oparte na kanwie ghost story, to zapewniam, że nie będziecie zawiedzeni. Zmór, duchów i wielu im pochodnych znajdziecie tu w każdym akapicie, a pomysł z „łowcą”, do tego porozumiewającego się z krukami, świetny!

W tym momencie trafiamy na drugi z zapowiedzianych przeze mnie krótkich tekstów. Kazimierz KYRCZ Jr. zaprezentował coś, z czym spotkałem się po raz pierwszy, a co sprawiło, że moje usta mimowolnie wyszeptały: „Wow”. Tak naprawdę nie wiem nawet jak określić przedstawioną przez autora formę literacką, bo „Strachy z przepełnionej czachy” są tworem oryginalnym. Jest krótko, historia pobudza wyobraźnie i w jakiś podstępny sposób mobilizuje do działania – przeczytacie, zrozumiecie.

Rafał PIOTROWICZ i jego „Smok” także Was nie zawiodą. Niezwykle wciągająca historia, w której dwóch narratorów przedstawia pewne wydarzenie, każdy ze swojej perspektywy. A należy zaznaczyć, że perspektywy są przeciwstawne. Warsztat autora (prima sort) sprawia, że chciałby się czytać bez końca, a ciekawe i bardzo dobrze przedstawione zakończenie historii wywołuje swoistą nostalgię. Czekam na więcej.

Zaś „Nad Gopłem” swą historię snuje Przemysław KARBOWSKI. Jest to opowiadanie wyróżniające się na tle pozostałych poprzez zastosowany w nim archaizm językowy, co pozwala nam bardziej wczuć się w skomplikowaną rozgrywkę, z którą poradzić muszą sobie jego bohaterowie. Mnie ta opowieść nie porwała, ale muszę przyznać, że oprócz walorów językowych i estetycznych, ma w sobie to coś. Coś dzięki czemu przykuwa uwagę i niewątpliwie znajdzie swoich amatorów.

Z kolejnym opowiadaniem mam nie lada problem. „Supermarket Wasilewa”, do którego zabiera nas Michał IDZIKOWSKI, ma to do siebie, że gdyby nie wątki damsko-męskie można by śmiało uznać tę historię za jedną z lepszych w tym numerze Bramy. A że opowiadanie zaczyna się od dialogu dwójki bohaterów płci przeciwnej, to już na wstępie musimy przebrnąć przez ich lakoniczną niemal dziecinną rozmowę, by przejść do meritum, a tam…? A tam jest już rewelacyjnie. Opowiadanie nabiera kosmicznego tempa i czyta się je z ogromną przyjemnością, zaś opowieść tytułowego Wasilewa to już majstersztyk. Zresztą… Przedwieczni zawsze mile widziani.

Do lektury opowiadania Anny MUSIAŁOWICZ o tajemniczym tytule „Dor Barraghe-im” zasiadłem z ciekawością, czy i tym razem dostrzegę kolejny skok potencjału i zdolności literackich autorki. Nie zawiodłem się. Anna zaprezentowała niesamowicie aktualną i dojrzałą historię. Przedstawiony tu wątek uzurpujących sobie prawo do wszystkiego ziemian, którzy zmuszeni zostali do zasiedlenia obcej planety, przywodzi na myśl wszystko to, co aktualnie dzieje się w Europie; gdzie lokalni mieszkańcy w trosce o własne zdrowie, a nawet życie boją się wyściubić nosa poza granice własnych posesji – choć i tam nie czują się zbyt bezpieczni. Mocna i świetna rzecz. Brawo!

„Władca snów”, autorstwa Emila GIERASA, to ładnie skonstruowana, podzielona na krótkie fragmenty opowieść, którą czyta się z wypiekami na twarzy i drżącym sercem. Gratulacje dla autora głównie za to, że w tak doskonały sposób udało mu się przelać ten arcyciekawy pomysł na papier. Nic więcej nie powiem. Sprawdźcie.

Mariusz SOBKOWIAK po raz kolejny (na łamach czasopisma Brama) zaskakuje ciekawym opowiadaniem. Muszę przyznać, że historia zatytułowana „Na obraz i podobieństwo nasze” daje dużo do myślenia, tym bardziej, że autor wiele z zawartych w swoim opowiadaniu tez podpiera faktami przytoczonymi w postscriptum. Jednakże jedno, co najbardziej razi w tej historii, to nierealne opisy zabójstw. Z drugiej strony, do większości z nich dochodzi w snach, a tam być może wyglądałaby właśnie tak, jak opisuje je autor. Poza tym mankamentem jest to kawał dobrej historii, w której jak nic odnalazłby się stary i poczciwy Freddy Kruger.

Po chwili spotykamy się ponownie z Michałem IDZIKOWSKIM, który tym razem podsuwa nam do przeczytania swój „Notatnik”. Jakież było moje zaskoczenie (na plus oczywiście), kiedy zagłębiając się w lekturę spotkałem bohaterów z opowiadania „Supermarket Wasilewa”. Brawo! Znakomity pomysł na cykl. Zaś o samej treści tytułowego notatnika mogę powiedzieć tylko tyle, że musicie się z nią zapoznać. Ja jestem kupiony i czekam na więcej.

Ostatnim opowiadaniem jest bardzo wciągający i napisany z lekkim przymrużeniem oka tekst Marcina ZWOLENIA, „Słowo się rzekło”. Można mieć pewne zastrzeżenia do przedstawionej historii, gdyż życiowy sukces bohatera i notorycznie powtarzane imię i nazwisko bohaterki nazbyt szybko zdradzają główny wątek opowiadania. Nie jest to jednak jakiś karygodny błąd, gdyż autor broni się świetnym wykonaniem i bardzo ciekawą wizją piekła – eh ta biurokracja. Ponadto zastanawiam się, na ile do powstania tego tekstu przysłużył się los, jaki spotkał reżysera filmu „Demon” z 2015? Krótko mówiąc, mimo przewidywalności, jest to naprawdę fajna rzecz.

To tyle, jeśli chodzi o opowiadania zawarte w najnowszej Bramie. Jak wspomniałem wcześniej, jest to numer, który na tle dotychczasowych wypada bardzo dobrze, jest wyjątkowo równy i w mojej skromnej opinii najlepszy, jaki czytałem. Każde opowiadanie prezentowało wysoki poziom i nawet przez chwilę nie pozwalało się nudzić, co w ostatecznym rozrachunku sprawiło, że nie sposób wyłonić jednego faworyta. Pozostaje tylko wierzyć, że nowy numer (ósmy) już się tworzy, bo innej myśli do siebie nie dopuszczam.

Więcej opinii na www.grzegorzkopiec.pl <ZAPRASZAM>

Nie minęło wiele czasu odkąd do sprzedaży trafił najnowszy numer czasopisma BRAMA (2/2017), a na łamach fanpage-u gruchnęła informacja, że z zespołu odchodzi Mirosław Korkus (zastępca redaktora naczelnego), do tego w swej pożegnalnej mowie użył on słów, w które aż nie chcę się wierzyć: „(…) mam nadzieję, że siódmy ostatni numer magazynu, nie był naprawdę numerem ostatnim.„....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedyś podjąłem się wyrażenia swojej opinii o kilku początkowych tomach „Mrocznej Wieży”, w pewnym momencie jednak zaprzestałem tego procederu, nie do końca wiedząc, dlaczego. Tym bardziej, że były to książki, o których można by pisać i pisać. Dziś już wiem. Dziś poznałem odpowiedź na wiele pytań, w tym na jedno z istotniejszych: „Mrocznej Wieży” nie powinno się recenzować, nie powinno wystawiać się jej oceny, gdyż jako całość jest to twór niemierzalny. To tak, jakby pod koniec życia chciało się wystawić cenzurkę samemu sobie, podsumować jedną notą swoje wzloty i upadki. Oczywiście wszystko można uśrednić, ale czy na przykład narodziny dziecka nie stanowią dla wielu najważniejszej i najdoskonalszej „rzeczy” w życiu; z drugiej zaś strony, czy śmierć bliskiej nam osoby, a co za tym idzie żal i tęsknota za nią obniżają wartość naszego życia, czy też zwiększają; i znów czy wyrządzona przez nas krzywda bliźniemu (dajmy na to wypadek samochodowy) deklasyfikują te dwie wartości powyżej? Czy to wszystko można uśrednić?

Podobnego dylematu doświadczyłem, czytając kolejne tomy opus magnum Stephena Kinga. Poszczególne księgi to wzloty i upadki głównego bohatera, Rolanda Deschaina z Gilead, które, jako czytelnicy, możemy oceniać, lecz ostatecznie po odłożeniu siódmego tomu dochodzimy do wniosku, że to przecież jego życie, jego decyzje i wybory, z którymi możemy się zgadzać lub nie, ale nie wolno nam ich oceniać. Tym bardziej wtedy, gdy bohater osiąga cel swej wędrówki – nieważne jakim kosztem – to czy mamy prawo go osądzać?

Czytając „Mroczną Wieżę”, poznałem Rolanda, poznałem jego życie, ostatecznie pojmując drzemiące w sercu bohatera pragnienia. Poznałem też odpowiedź. Odpowiedź, która nie pozwala mi jakkolwiek ocenić tej przygody, gdyż odłożywszy ostatnią księgę zatytułowaną „Mroczna Wieża”, zapragnąłem sięgnąć ponownie po pierwszy tom i ponownie przeżyć tę podróż.

Napiszę krótko. Napiszę: Dziękuję Stephenie Kingu! Była to najpiękniejsza literacka podróż, w jakiej uczestniczyłem!

Kiedyś podjąłem się wyrażenia swojej opinii o kilku początkowych tomach „Mrocznej Wieży”, w pewnym momencie jednak zaprzestałem tego procederu, nie do końca wiedząc, dlaczego. Tym bardziej, że były to książki, o których można by pisać i pisać. Dziś już wiem. Dziś poznałem odpowiedź na wiele pytań, w tym na jedno z istotniejszych: „Mrocznej Wieży” nie powinno się recenzować,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lektura powieści grozy krakowskiej pisarki od samego początku przysparzała mi nie lada problemów – oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dlaczego? A no dlatego właśnie, że żadne z moich pierwotnych założeń względem książki „Oni” Olgi Haber nie spełniło się w najmniejszym stopniu. Po pierwsze miała to być przygoda na kilkanaście wieczorów, ewentualnie kilka tygodni, a przedstawiona historia wciągnęła mnie tak bardzo, że po trzech dniach odłożyłem na półkę przeczytaną książkę. Po drugie jest to literacki debiut autorki, a z tym różnie bywa. Tu jednak zostałem zwalony z nóg, gdyż warsztat Olgi Haber i lekkość jej pióra gwarantują nam płynną przeprawę przez oddaną w nasze ręce historię, przywodząc jednocześnie na myśl pytanie, czy to aby na pewno debiut autorki? 🙂 I po trzecie wreszcie, przyznam, że nie nastawiałem się na nic nadzwyczajnego w kwestiach horrorowych, a przeczytawszy ledwie kilkadziesiąt stron doświadczyłem pierwszych dreszczy. Oczywiście dla obytego w grozowych klimatach czytelnika będą to wątki dobrze znane, które nie powalają na kolana, jednakże momenty są i to całkiem niezłe.

Cóż więc… Mogę Was tylko zachęcić do sięgnięcia po tę powieść. Jest to dobra propozycja i dla tych, którzy chcieliby rozpocząć swą przygodę z polską literaturą grozy, jak i dla starych wyjadaczy, którzy poza typowymi i znanymi wszem i wobec zagrywkami znajdą tu także szeroką paletę zagmatwanych intryg miłosnych. No właśnie. Intrygi miłosne. Analizując teraz tę ostatnią myśl, dochodzę do wniosku, że autorka chyba zdecydowanie bardziej odnalazłaby się w literaturze kobiecej, bo to, po jak zawiłych ścieżkach miłości porusza się główna bohaterka, byłoby świetnym materiałem na odrębną powieść obyczajową 🙂

„Oni” dostają ode mnie zasłużone 7/10

Lektura powieści grozy krakowskiej pisarki od samego początku przysparzała mi nie lada problemów – oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dlaczego? A no dlatego właśnie, że żadne z moich pierwotnych założeń względem książki „Oni” Olgi Haber nie spełniło się w najmniejszym stopniu. Po pierwsze miała to być przygoda na kilkanaście wieczorów, ewentualnie kilka tygodni,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Miasteczko Robert Cichowlas, Łukasz Radecki
Ocena 6,1
Miasteczko Robert Cichowlas, Ł...

Na półkach: ,

Po „Miasteczko” Łukasza Radeckiego i Roberta Cichowlasa sięgnąłem nie bez powodu. Twórczość obydwu autorów niejednokrotnie przypadła mi do gustu, dlatego też bez cienia obawy wybrałem książkę, w której łączą oni siły. Ponadto rekomendacja samego Grahama Mastertona oraz fantastyczna okładka autorstwa Dariusza Kocurka przemawiały za tym, aby nie odkładać tej powieści na później.

Przeczytawszy zaś „Miasteczko”, mam mieszane uczucia. Niby wszystko jest na swoim miejscu. Fabularnie wciągające, technicznie świetne, bohaterowie dobrze zarysowani, a jednak gdyby nie ostatnie kilka stron i twist, po którym (mówię teraz serio) na rękach wykwitła mi gęsia skórka, uznałbym tę powieść za dobry kawał grozy, lecz bez rewelacji.

Nie wiem dokładnie, skąd we mnie tak mieszane uczucia, bo muszę przecież przyznać że powieść czyta się z zapałem, w niektórych momentach stanowi ona także materiał dydaktyczny, zwłaszcza dla osób nieobytych ze słowiańską demonologią. Mimo to, kiedy wracam pamięcią do przedstawionej historii, odczuwam pewien niedosyt. A najbardziej irytujące zdaje się być irracjonalne i często bezsensowne zachowanie bohaterów – tak, tych bohaterów, których kreację chwilę wcześniej pochwaliłem. Przede wszystkim zaś Marcina, postaci pierwszoplanowej, której to decyzje raz po raz rodziły we mnie pytanie „Co ty, do cholery, robisz?”. Często jego niezrozumiałe działania psują budowany skrupulatnie klimat, który niczym pod ostrzem gilotyny zostaje nagle przerwany. Szkoda, ogromna szkoda. Pozostaje mi jedynie wierzyć, że był to celowy zamysł twórców „Miasteczka”, żeby stworzyć takiego bohatera. Bohatera, którego ostatecznie nie pozwolono mi polubić, co w konsekwencji sprawiło, że los jego, czy jego żony, stał mi się zupełnie obojętny. Do tego stopnia, że w końcu zacząłem kibicować tym złym.

Tak czy inaczej książka fanom słowiańskich wierzeń powinna się spodobać (wątki dydaktyczne), czytelnikom lubiącym zaskakujące zakończenia tym bardziej, lecz przede wszystkim przypadnie do gustu wielbicielom zarówno gore, jak i wulgarnego i perwersyjnego seksu – te aż wylewają się strumieniami z kart „Miasteczka”.

Po więcej zapraszam na www.grzegorzkopiec.pl

Po „Miasteczko” Łukasza Radeckiego i Roberta Cichowlasa sięgnąłem nie bez powodu. Twórczość obydwu autorów niejednokrotnie przypadła mi do gustu, dlatego też bez cienia obawy wybrałem książkę, w której łączą oni siły. Ponadto rekomendacja samego Grahama Mastertona oraz fantastyczna okładka autorstwa Dariusza Kocurka przemawiały za tym, aby nie odkładać tej powieści na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki BRAMA 1/2017 Adam Barcikowski, Grzegorz Bryk, Anna Grzanek, Artur Jastrzębowski, Kazimierz Kyrcz jr, Agnieszka Pilecka, Marek Zychla
Ocena 7,5
BRAMA 1/2017 Adam Barcikowski, G...

Na półkach: ,

Najnowsza BRAMA jest od kilku tygodni dostępna w sprzedaży i nie ukrywam, że na ten numer czasopisma czekałem z niecierpliwością z dwóch powodów. Pierwszy zachowam dla siebie, drugim jest przepiękna okładka autorstwa Mariusza GANDZELA nawiązująca do mojego ulubionego cyklu powieściowego „Mroczna Wieża”.

Co jednak znajdziemy w środku? A całkiem sporo. Oprócz stałych punktów, jak recenzja gry planszowej (tym razem: „Wyścig tytanów” autorstwa Agnieszki PILECKIEJ) oraz cykl „Duszności” kontynuowany przez Marka ZYCHLĘ (opowiadanie „To”), mamy zwięzły, acz ciekawy artykuł Kazimierza KYRCZA Jr „Strachy z czachy”, krótki opis historii powstawania gry karcianej „Kalibium” oraz recenzję serii komiksowej „Valerian” autorstwa Mirosława KORKUSA (jeśli macie już tę BRAMĘ, zwróćcie uwagę na to, w jaki sposób słowa Recenzja Valeriana zostały zapisane w spisie treści na pierwszych stronach – eh te słowniki 🙂 ). Wewnątrz znalazło się także miejsce dla artykułu Grzegorza BRYKA „Straszne wielkiego początki. Debiuty z B-klasy” oraz ośmiu opowiadań. I to na tych ostatnich chciałbym się dziś skupić.

Czasopismo BRAMA przyzwyczaiło mnie już do tego, że często opowiadanie, które jako pierwsze wychodzi nam naprzeciw, jest najlepszym, bądź jednym z lepszych. Jednakże w tym numerze zasada ta nie została do końca zachowana. Oczywiście tekst Dominiki KOWALCZYK-SADANOWICZ nie jest zły. Ma w sobie coś, lecz również tego czegoś mu brakuje. „Stacja Zatorze”, bo o tym opowiadaniu mowa, jest historią, która nie do końca mnie kupiła, głównie dlatego, że moją uwagę przykuwały pojawiające się liczne błędy i niedociągnięcia (czasem redaktorskie). Niemniej należy zaznaczyć, że jest to dobrze napisana historia i czyta się ją bardzo przyjemnie, a co więcej – jest swego rodzaju hołdem dla prozy Stefana Grabińskiego. To drugie zaś działa dwojako (na plus lub minus), gdyż osoby znające twórczość Grabińskiego szybko połapią się w tym, dokąd zmierza fabuła. Tak czy inaczej – polecam.

Opinia na temat kolejnych opowiadań na: www.grzegorzkopiec.pl/?p=649

Najnowsza BRAMA jest od kilku tygodni dostępna w sprzedaży i nie ukrywam, że na ten numer czasopisma czekałem z niecierpliwością z dwóch powodów. Pierwszy zachowam dla siebie, drugim jest przepiękna okładka autorstwa Mariusza GANDZELA nawiązująca do mojego ulubionego cyklu powieściowego „Mroczna Wieża”.

Co jednak znajdziemy w środku? A całkiem sporo. Oprócz stałych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Koszmar na miarę Robert Cichowlas, Kazimierz Kyrcz jr
Ocena 5,7
Koszmar na miarę Robert Cichowlas, K...

Na półkach: ,

Fanom polskiej literatury grozy nie trzeba przedstawiać panów: Kazimierz Kyrcz Jr. oraz Robert Cichowlas. Mnie te nazwiska również nie były obce, gdy sięgałem po wspólnie napisaną przez nich książkę, choć dotychczas nie miałem przyjemności, by zapoznać się z twórczością któregokolwiek z nich. I nie przypadkiem użyłem zwrotu „przyjemność”, gdyż już teraz mogę zdradzić, że lektura „Koszmaru na miarę” była właśnie takim doświadczeniem. Już sama okładka jest bardzo mocnym akcentem książki, chociaż po przeczytaniu powieści dochodzę do wniosku, że jednak nie do końca zgrywa się ona z fabułą. Znajdujące się tu pozszywane ze sobą fragmenty ciała sugerują poniekąd obcowanie z lekturą w stylu Frankenstein, bądź jej podobną, a ta historia obiera zupełnie inny kierunek. Skoro jednak jesteśmy przy graficznej oprawie, to należy zaznaczyć, że w książce każda część poprzedzona jest ryciną, która ma nas przygotować na to, z czym za chwilę się zetkniemy. Taki zabieg można potraktować i na plus, i minus. Nieodzowną ujmą jest fakt, że w niektórych momentach stanowią one wredny spoiler, a ponadto wpływają na wyobrażenie czytelnika czy to w kwestii bohaterów, czy potworów. A jak wiadomo raz zobaczonego stwora nie sposób już odzobaczyć, a co za tym idzie przedstawiona nam przez grafika postać zostaje w naszej pamięci już do końca historii. Lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby wstawki te znalazły się na przykład pod koniec danej części – jako podsumowanie historii. Z technicznych rzeczy należy nadmienić jeszcze, że zastosowana przez wydawcę czcionka jest przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Strony z dużymi i tłustymi literami przelatują nam jedna za drugą i ani się obejrzymy, a jedną czwartą książki mamy za sobą… po chwili – całą 🙂

Jak do tego wszystkiego ma się fabuła? Nie ukrywam, że bardzo dobrze. Już po kilku stronach dostajemy prawdziwą bombę, której ni w ząb nie można rozgryźć. Nie ukrywam, że gdy przeczytałem o krwawiącej marynarce Armaniego, poczułem się, jakbym wrócił do książki Joe Hilla, w której to główny bohater budzi się po suto zakrapianej imprezie z rogami na głowie. Taka zagrywka autorów zasługuje na oklaski. Brawo!... (ciąg dalszy opinii na: www.grzegorzkopiec.pl/?p=638)

Fanom polskiej literatury grozy nie trzeba przedstawiać panów: Kazimierz Kyrcz Jr. oraz Robert Cichowlas. Mnie te nazwiska również nie były obce, gdy sięgałem po wspólnie napisaną przez nich książkę, choć dotychczas nie miałem przyjemności, by zapoznać się z twórczością któregokolwiek z nich. I nie przypadkiem użyłem zwrotu „przyjemność”, gdyż już teraz mogę zdradzić, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nazwisko Łukasza Henela jest jednym z pierwszych, na które natknąłem się na początku mojej (bądź co bądź krótkiej) przygody z polską grozą. Kiedy w końcu sięgnąłem po jego debiutancką powieść „On”, ta bardzo przypadła mi do gustu, a lekkie pióro autora tylko zachęciło do wnikliwszego zapoznania się z jego twórczością. Przymierzając się zatem do „Podziemnego miasta” dałem autorowi spory kredyt zaufania, wierząc, że i tym razem się nie zawiodę. Z takim nastawieniem zanurzyłem się w lekturę.

„Zanurzyłem” to dość trafne określenie w tym przypadku choćby z tego powodu, iż treść powieści zamyka się w niespełna 250 stronach. Ledwie zostałem wciągnięty w fabułę, gdy na horyzoncie można było już dostrzec majaczące zakończenie. Historia nie jest skomplikowana, nie mamy tu też wielu pobocznych wątków, które w jakiś specjalny sposób urozmaiciłby nam przygodę, jednakże nie należy traktować takiego zabiegu jako ujmę. Ma on swój cel, o którym dowiadujemy się na ostatnich stronach powieści – zatem nadmierne rozbudowywanie akcji minęłoby się z założeniem autora.

Wraz z początkiem powieści poznajemy sędziwego majora Staszewskiego, który, obserwując niepokojące wydarzenia do jakich dochodzi w jego wiosce, zaczyna podejrzewać, że za wszystkim stoi pradawne zło, które przed wieloma laty udało się przezwyciężyć. Kiedy jednak wysnuwa swoje podejrzenia na światło dzienne, natychmiast wszelkie dowody, którymi mógłby poprzeć swoją tezę, zostają mu skradzione. Nie pozostaje mu nic innego, jak wrócić pamięcią do wydarzeń z ’57 i ponownie je spisać. Wydarzeń okrutnych i niewytłumaczalnych, do jakich doszło na międzyrzeckich ziemiach, gdzie w ówczesnym czasie stacjonowali radzieccy żołnierze pod dowództwem agenta Ulianowa. Zaczyna się więc wyścig z czasem, gdyż zło czai się tuż za progiem.

Czytając „Podziemne miasto” nie sposób nie dostrzec dość specyficznego stylu, zastosowanego przez autora. Z czymś podobnym spotkałem się całkiem niedawno podczas lektury „Twierdzy” F. Paula Wilsona, w której wątki militarne także wiodły prym. „Podziemne miasto” ma w sobie właśnie coś z tamtego utworu, jakby obie te książki były częścią większego uniwersum. Nie jest to bynajmniej zarzut, wręcz przeciwnie. Powiem nawet więcej – podczas lektury książki Łukasza Henela towarzyszyło mi bardzo przyjemne uczucie, jakby w jego tytule skrywało się „coś”, co pozwoliło mi wrócić pamięcią do innego, wydawałoby się, zapomnianego już utworu.

Łukasz Henel i tym razem nie zawiódł moich oczekiwań. Z niecierpliwością czekam na kolejne jego powieści.

Ostatecznie wystawiam tej pozycji 6/10 punktów.

Inne opinie, głównie na temat powieści grozy, znajdziecie na: http://www.grzegorzkopiec.pl/

Nazwisko Łukasza Henela jest jednym z pierwszych, na które natknąłem się na początku mojej (bądź co bądź krótkiej) przygody z polską grozą. Kiedy w końcu sięgnąłem po jego debiutancką powieść „On”, ta bardzo przypadła mi do gustu, a lekkie pióro autora tylko zachęciło do wnikliwszego zapoznania się z jego twórczością. Przymierzając się zatem do „Podziemnego miasta” dałem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czwarty tom opus magnum Stephena Kinga, zatytułowany „Czarnoksiężnik i kryształ”, jest lekturą, która fanów „Mrocznej Wieży” podzieliła na dwa obozy. Zwolenników i krytyków. Fanatyków, uważających ją za najlepszy ze wszystkich ośmiu tomów i (nie bójmy się tego słowa) hejterów, twierdzących, że ta część całkowicie spowalnia główną akcję. Przez większość czasu, gdy tkwiłem z nosem w książce, byłem w stanie podać rękę tym drugim, kiedy jednak skończyłem i odłożyłem to niemal osiemsetstronicowe tomiszcze na bok, uznałem, że jest w nim jednak coś, co każe mi się jednak przychylić do opinii jego miłośników. Nie żebym uważał go od razu za najlepszy (bo „Powołanie trójki” jest dla mnie – jak dotychczas – numero uno), ale im dalej od zakończenia lektury, tym bardziej zaczynam ją… doceniać.

Ale od początku.

Czwarty tom „Mrocznej Wieży” zamyka historię, która zapoczątkowana została w poprzedniej części, w„Ziemiach jałowych”, a mianowicie dochodzi tu do ostatecznego pojedynku na zagadki z szalonym pociągiem Blainem Mono. Nasi bohaterowie wygrywają starcie, w następstwie czego trafiają do wymarłego, zdziesiątkowanego grypą miasta Topeka. I nagle wszystko się zmienia. Tak, jak z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę zaczynamy podróż w „Czarnoksiężniku i krysztale”, tak po zaledwie stu stronach wypadamy z wykolejonego pociągu i musimy iść na piechotę. Dosłownie i w przenośni. Opowieść natychmiastowo spowalnia i przez siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent dalszej historii przedzieramy się przez kolejne strony, niczym przez gęsto zarośniętą dzicz. A to wszystko za sprawą obietnicy, jaką Roland złożył swemu ka-tet – zobowiązał się do opowiedzenia im historii swojej młodości. Podczas pieszej wędrówki autostradą nasza niezłomna drużyna rozbija obozowisko, a wtedy Roland Deschain zaczyna snuć swą własną legendę. Dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy, przede wszystkim tego, jak stał się rewolwerowcem i z jakiego powodu trafił do Mejis, miasta, w którym poznał swą pierwszą miłość, Susan Delgado. Opowiada historię o samym mieście Mejis, Łowcach Wielkiej Trumny, Wiedźmie – Rhei z Cöos, a także swym pierwszym ka-tet, do którego oprócz niego należeli także Cuthbert Allgood i Alain Johns. Niby to ciekawe i interesujące, ale z każdą kolejną stroną powrotu Rolanda do swej przeszłości część mnie wściekała się na to, że główny wątek, czyli podróż do Mrocznej Wieży, zostaje zepchnięty na dalszy plan, a dodatkowo przedstawiana nam historia w żaden sposób nie tłumaczy tego, dlaczego autor postanowił spowolnić pierwszoplanową akcję aż tak bardzo. Jednak dziś, kiedy mam tę opowieść jest już za sobą, czuję się nasycony. Dotychczas tylko śledziłem poczynania Rolanda, Susannah, Ediego, Jake’a i Ej’a, ślepo podążając ich tropem. Teraz, dzięki lekturze „Czarnoksiężnika i kryształu”, motywy Rolanda stały mi się bliższe. Tak samo mi, jak i jego ka-tet.

Ostatecznie cieszę się, że Stephen King sprzedał nam tę historię właśnie w takiej formie, jako pełną opowieść w opowieści, a nie – jak zwykł to zawsze robić – za sprawą fragmentów porozrzucanych gdzieś na stronach wszystkich ośmiu tomów. Dzięki temu od następnej części możemy już w pełni skupić się na podróży ku Mrocznej Wieży. (Mam taką nadzieję 🙂 ).

Trudno mi jednak ocenić tę powieść, bo szczerze mówiąc powinienem wystawić dwie oceny. Każde z moich ja (i te wściekłe, które utknęło wewnątrz powieści, i te, które ostatecznie zrozumiało motywy autora) pragnie dać swoją notkę. Poszliśmy jednak na kompromis i miarodajną wydaje się nam ocena 7.5 / 10.

Czwarty tom opus magnum Stephena Kinga, zatytułowany „Czarnoksiężnik i kryształ”, jest lekturą, która fanów „Mrocznej Wieży” podzieliła na dwa obozy. Zwolenników i krytyków. Fanatyków, uważających ją za najlepszy ze wszystkich ośmiu tomów i (nie bójmy się tego słowa) hejterów, twierdzących, że ta część całkowicie spowalnia główną akcję. Przez większość czasu, gdy tkwiłem z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Splątanie, jak podaje portalwiedzy.onet.pl, to ostra psychoza zwykle pochodzenia infekcyjnego, trwająca zazwyczaj kilka tygodni. Może zakończyć się zejściem śmiertelnym. I tego właśnie spodziewałem się doświadczyć sięgając po książkę Macieja Lewandowskiego „Splątanie”.

Przedzierając się przez kolejne rozdziały powieści nie byłem już do końca pewien czy w ogóle mamy tu do czynienia z jakąkolwiek chorobą psychiczną – fabuła układała się w całkiem przyzwoity i rasowy kryminał. Z czasem jednak zaczęli pojawiać się bohaterowie, których do zdrowych na umyśle raczej zaliczyć byśmy nie mogli. Wtedy zakorzeniła się we mnie obawa czy aby taki mój odbiór treści nie jest podyktowany poznaną wcześniej definicją i usilnym dopasowywaniem do niej wydarzeń, z którymi właśnie się zaznajamiałem. Wątpliwości minęły, kiedy dotarłem na sam koniec tej niezwykłej historii i przeanalizowałem ją raz jeszcze. Okazało się, że nie tylko poszczególne postaci popadają w tytułowe splątanie. Patrząc na Wrocław (a właściwie na Leśnicę) przez pryzmat rozgrywających się na jej ziemiach wydarzeń, doszedłem do wniosku, że na splątanie „zachorowało” całe miasto. Mamy tu przecież trwającą kilka dobrych tygodni ostrą psychozę, której przyczyna jak najbardziej może być pochodzenia infekcyjnego, a która ewidentnie kończy się śmiertelnym zejściem – i to niejednym.

Powieść „Splątanie” jest grozowo-thrillerowym debiutem Macieja Lewandowskiego i już na wstępnie należy przyznać, że jest to naprawdę niezłe wejście autora w ten nurt. Nie obyło się jednakże bez potknięć, a czasem i większych wpadek. To, co najbardziej dało mi się we znaki, to częste rozciągnięcia akcji, czasem i do tak monstrualnych rozmiarów, że bywały momenty, iż w połowie wątku musiałem wrócić się do kilku wcześniejszych akapitów, aby połapać się w wydarzeniach. Takie rozwleczenie fabuły nieraz sprawiało wrażenie, że powieść bywała… „leniwa”. W oczy kłuły także nadmierne dopowiedzenia, jakby autor nie wierzył w to, że jego czytelnicy mogą się wielu rzeczy domyślić. Znalazło się też kilka innych, drobniejszych błędów jak zbyt złożone i „mądre” zdania, czy całkiem licznie pojawiające się zdrobnienia, których śmiało można było uniknąć. Ale… nie czepiajmy się szczegółów.

Były też momenty, które nieco mnie bawiły. Do takowych należałoby zaliczyć choćby wielokrotnie pojawiający się motyw strzepywania pyłków z marynarek czy pocierania policzków dłonią – podobne wtrącenia pojawiają się tak często, że czytelnik, gdy podłapie te zachowania u bohaterów „Splątania”, nieraz zmuszony zostaje do przywołania uśmiechu na swą twarz. Choć, kto wie, może to właśnie jeden z objawów „choroby”?

Potknięcia potknięciami, ale który debiut ich nie ma. Są jednak i plusy, a plusy są mocne! Pisałem wcześniej, że książka momentami bywa leniwa, to fakt, ale wrażenie takie w końcu zanika, a ostatnie 100 stron przekształca się w błyskawiczną i zazębiającą się we właściwych momentach intrygę. Książce towarzyszą też bardzo dobre dialogi, które swą perfekcją przewyższają część opisową. Ponadto, czytając powieść, niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że mam w rękach owoc doświadczonego i dojrzałego twórcy, do którego tekstu nieopatrznie wkradło się nieco amatorskich zagrywek. W ogólnym rozrachunku da się je jednak usprawiedliwić.

Na koniec napiszę krótko. Jeśli nazwiska Stephen KING czy H.P. LOVECRAFT nie są Wam obce, to polecam zajrzeć do „Splątania”. Jest to wyjątkowy twór, z którego emanuje inspiracja i zamiłowanie do tychże autorów. Można więc zasmakować tej wyjątkowej mieszanki i samemu ocenić czy mix tak różnych stylów jest zjadliwy. Dla mnie… jak najbardziej. Dodatkowym smaczkiem niech będzie fakt, że w sprawie „Splątania” autor nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Więcej opinii na:
www.grzegorzkopiec.pl
fb. Grzegorz Kopiec - Literacko

Splątanie, jak podaje portalwiedzy.onet.pl, to ostra psychoza zwykle pochodzenia infekcyjnego, trwająca zazwyczaj kilka tygodni. Może zakończyć się zejściem śmiertelnym. I tego właśnie spodziewałem się doświadczyć sięgając po książkę Macieja Lewandowskiego „Splątanie”.

Przedzierając się przez kolejne rozdziały powieści nie byłem już do końca pewien czy w ogóle mamy tu do...

więcej Pokaż mimo to