-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2022-06-22
2022-06-02
2022-05-15
2022-05-11
2022-05-11
2022-03-25
2021-12-24
2021-12-22
2021-05-29
2020-09-10
2020-01-02
Czy może być lepszy początek powieści niż mordobicie? Tylko dziewczyńskie mordobicie.
Colleen Hoover jest mistrzynią tworzenia dramatycznych dylematów. Takich miłosnych historii bez wyjścia, gdzie każde rozwiązanie jest złe i dobre jednocześnie. I w "Maybe someday" również mamy taką sytuację. Choć Sydney, Ridge i Maggie funkcjonują przez pewien czas w emocjonalnym trójkącie, autorka stawia sprawę w takim świetle, że trudno obwiniać chłopaka, który zaczyna emocjonalnie zbliżać się do innej dziewczyny, ale trudno jest też nienawidzić "tej trzeciej". Maggie nie do końca jest ofiarą, bo w tej historii nie ma czarnych charakterów. Każde z nich zmaga się ze swoimi zranionymi uczuciami i wyrzutni sumienia.
Nie znam żadnej osoby niesłyszącej i trudno jest mi sobie wyobrazić sytuację Ridge'a. Skoro nie słyszy od urodzenia, skąd wie jak powinny brzmieć słowa czy nuty? Beethoven stracił słuch jako dorosły człowiek, więc mógł opierać się na wspomnieniach i wyobraźni. Mimo, że autorka tłumaczy jak to wszystko działało u Ridge'a, to wciąż trudno jest mi to pojąć. Jeżeli w rzeczywistości brak jednego ze zmysłów można w takim stopniu nadrobić pozostałymi, to niesamowita sprawa.
Bardzo ciekawym elementem jest stworzenie prawdziwych piosenek. To nie są tylko pojedyncze wersy wyrwane z kontekstu. Autorka wraz z muzykiem Griffinem Petersonem stworzyła prawdziwe piosenki, których posłuchać można w Internecie.
Historia Sydney i Ridge'a jest bardzo emocjonalna, ale nie jest moją ulubioną w dorobku Colleen Hoover. Jednak trzeba przyznać, że stworzenie ścieżki dźwiękowej zdecydowanie czyni ją wyjątkową.
Czy może być lepszy początek powieści niż mordobicie? Tylko dziewczyńskie mordobicie.
Colleen Hoover jest mistrzynią tworzenia dramatycznych dylematów. Takich miłosnych historii bez wyjścia, gdzie każde rozwiązanie jest złe i dobre jednocześnie. I w "Maybe someday" również mamy taką sytuację. Choć Sydney, Ridge i Maggie funkcjonują przez pewien czas w emocjonalnym...
2019-12-04
To już moja piąta powieść Colleen Hoover i zaczynam już widzieć pewne cechy charakterystyczne jej twórczości. To fajne uczucie. To tak jakby odkrywało się kolejne warstwy nowego znajomego. A to naprawdę fajna znajomość.
Colleen zaczyna z grubej rury. Bo co może być mocniejsze niż piękna nastoletnia miłość zakończona błyskawicznie przez śmieć? Co ma większą moc wyciskania łez niż młody chłopak, który ma do zaoferowania światu tak wiele, ale ta szansa zostaje mu brutalnie odebrana?
Auburn ma 15 lat i właśnie przeżywa swoją pierwszą miłość. To uczucie powinno być czyste, niewinne, pozbawione trosk. W przypadku Auburn i Adama wszystko jest nie tak. Choroba, diagnoza, brutalne rozdzielenie, śmierć. Nie tak to powinno wyglądać. Ale Adam zostawia Auburn prawdziwy skarb, dzięki któremu już zawsze będzie przy niej.
Mam wrażenie, że ta historia jest tak pogmatwana, że bardziej być nie może. Nie wiem jak ktoś może mieć takiego pecha jak Auburn. Do czasu oczywiście. Bo przychodzi wreszcie moment, gdy uśmiecha się do niej szczęście, które wynagradza jej z nawiązką swoją długą nieobecność.
Podoba mi się to, że Colleen Hoover tak sprytnie zaplanowała fabułę. Element, który pozornie w trakcie akcji nie jest istotny, ostatecznie okazuje się mieć znaczenie symboliczne i dopełnia tą historię. Podobał mi się też pomysł na twórczość Adama. Wyznania, które swój początek miały u źródeł tej historii.
To już moja piąta powieść Colleen Hoover i zaczynam już widzieć pewne cechy charakterystyczne jej twórczości. To fajne uczucie. To tak jakby odkrywało się kolejne warstwy nowego znajomego. A to naprawdę fajna znajomość.
Colleen zaczyna z grubej rury. Bo co może być mocniejsze niż piękna nastoletnia miłość zakończona błyskawicznie przez śmieć? Co ma większą moc wyciskania...
2019-11-13
„November 9” to już moja czwarta powieść Colleen Hoover i muszę pogratulować sobie wyrozumiałości, bo gdybym poprzestała tylko na „Ugly Love”, która nie zrobiła na mnie oszałamiającego wrażenia, nie poznałabym tylu pięknych powieści. Absolutnie zakochałam się w historii Bena i Fallon.
A gdyby ktoś w odróżnieniu ode mnie zakochał się jednak w historii Milesa i Tate z „Ugly Love” i zastanawiał co porabiają, to proponuję zajrzeć do tej książki.
Myślę, że już po przeczytaniu opisu na okładce każdemu przychodzi na myśl porównanie do „Jednego dnia” Davida Nichollsa. Colleen Hoover zrobiła to całkowicie świadomie. Świadoma też była tego, że każdy na to wpadnie, dlatego sama (no dobra, ustami Bena) się z tego wytłumaczyła. „Jeden dzień” mógł być inspiracją (Colleen ma u mnie kolejny plusik za dobry gust), ale nie jest to ta sama historia napisana w inny sposób.
Mam wrażenie, że pierwsza połowa książki jest pisana jakby różowym atramentem (pomijając to, że Fallon ma za sobą traumatyczne przeżycia, a przed sobą ojca dupka). Wszystko jest takie piękne, uśmiechasz się podczas pytania i nie możesz doczekać się happy endu, gdzie Książe z bajki będzie żył ze swoją Księżniczką długo i szcześliwie. Jednak Książę i Księżniczka też są ludźmi i potrafią spieprzyć najwet najpiękniejszą bajkę. Kilka niedomówień, drobnych oszóstw i złych decyzji póżniej bajka zamienia się w koszmar i happy end nie jest już wcale taki pewien.
„November 9” to piękna historia o miłości, wybaczaniu, szukaniu swojej życiowej drogi, bodowaniu poczucia własnej wartości… Colleen Hoover dostarczyła mi solidną dawkę emocji i już nie mogę doczekać się kolejnej jej powieści, która wpadnie mi w ręce. I nie pogniewałabym się, gdyby w którejś z nich na choć kilku stronach pojawili się Ben i Fallon.
„November 9” to już moja czwarta powieść Colleen Hoover i muszę pogratulować sobie wyrozumiałości, bo gdybym poprzestała tylko na „Ugly Love”, która nie zrobiła na mnie oszałamiającego wrażenia, nie poznałabym tylu pięknych powieści. Absolutnie zakochałam się w historii Bena i Fallon.
A gdyby ktoś w odróżnieniu ode mnie zakochał się jednak w historii Milesa i Tate z „Ugly...
2019-11-08
Z Colleen Hoover znamy się co prawda od niedawna, ale czuję, że to będzie znajomość na dłużej. Po "Ugly love", które nie porwało mnie tak jak większości czytelników i "It ends with us", które złamało mi serce mimo pozytywnego zakończenia, byłam zdezorientowana. Zupełnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Na szczęście autorka mnie nie zawiodła. Znów przepuściła moje emocje przez maszynkę do mielenia, ale tego właśnie chciałam.
Historia Queen i Grahama biegnie dwutorowo. Jest "Teraz" i "Wtedy". Kiedy czytłam fragmenty "Wtedy" myślałam sobie "Boże, jakie to piękne. Też chcę takiego Grahama". A potem jest "Teraz" i zastanawiam się, co w międzyczasie poszło nie tak. Nawet taki cudowny Graham (swoją drogą bohater jest stanowczo wyidealizowany) nie jest gwarancją szczęścia do grobowej deski. To sprawia, że po prostu MUSISZ czytać dalej. MUSISZ wiedzieć co między nimi zaszło między "Wtedy" a "Teraz". Jak oni to spieprzyli? Przecież to była idylla. Ale nawet raj można zmienić w piekło, gdy to szczęście bierze się za pewnik. Im dalej brnęłam w "Teraz", tym bardziej byłam pewna, że nie przetrwają. Czułam ból Queen głęboko w sercu i rozpaczliwie chciałam, żeby znalazła sposób, aby się od niego uwolnić. Jej relacja z Grahamem łamała mi serce w każdym akapicie. Miałam ochotę krzyknąć "Colleen, nie rób mi tego znowu!"
Colleen Hoover w posłowiu do "It ends with us" napisała, że nigdy nie chciała swoją twórczością edukować, tylko bawić. Znów jednak zwróciła uwagę na bardzo ważny problem społeczny: ignorancja wobec bezpłodności. To bardzo delikatny temat. Płodny mąż nie zrozumie bezpłodnej żony. Kobieta i mężczyzna odczuwają to inaczej, a nikt nie jest wyposażony w czytnik myśli drugiej osoby. O problemach trzeba rozmawiać. Ciągłe pytanie o dzieci bezdzietne pary jest bardzo nie na miejscu. Ludzie! Tego się nie robi! Jeżeli taka para inicjuje rozmowę, możesz to pociągnąć, ale nie zaczynaj kłapać jeziorem o czymś, o czym nie masz pojęcia. I wreszcie ostatnia rzecz. Cierpienie ukochanej osoby boli bardziej niż własne. A świadomość, że nie możesz tej osobie pomóc, a nawet powodujesz po części ten ból, może zabić.
Z Colleen Hoover znamy się co prawda od niedawna, ale czuję, że to będzie znajomość na dłużej. Po "Ugly love", które nie porwało mnie tak jak większości czytelników i "It ends with us", które złamało mi serce mimo pozytywnego zakończenia, byłam zdezorientowana. Zupełnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Na szczęście autorka mnie nie zawiodła. Znów przepuściła moje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-10-29
O Colleen Hoover czytałam mnóstwo pochlebnych opinii. Wystarczy spojrzeć na statystyki na LC, żeby wiedzieć, że ma spore grono fanów (lub raczej fanek). Po takiej reklamie poprzeczka ustawia się naprawdę wysoko.
„Ugly Love” to rozdzierająca serce historia dwojga ludzi, którzy chcą obdarzyć się miłością, ale z różnych powodów myślą, że nie mogą lub nie powinni. Zawsze powtarzam, że nikt nie potrafi zrobić człowiekowi wody z mózgu tak, jak on sam. Czasem tak bardzo zapędzimy się w swoich lękach i fobiach, że sami już nie wiemy co jest dobre a co złe.
Choć historia jest bardzo emocjonalna i poruszyłaby nawet najzimniejsze serce, to trudno się utożsamić z głównymi bohaterami, głównie z Tate. Rozdziały pisane z perspektywy Milesa pozwalają nam trochę lepiej poznać motywy jego działania. Dowiadujemy się o jego przeszłości, która wpłynęła na to, jaki jest teraz. Tate za to jest zupełnie nijaka. Wiemy, że trochę pracuje, dużo się uczy i… I w sumie to wszystko. Mam wrażenie, że Tate pozbawiona jest charakteru, ponieważ zgadza się na zasady Milesa. Taka relacja bez zobowiązań nie jest niczym złym, gdy oboje partnerzy naprawdę tego chcą. Ona tymczasem wciąż ma nadzieję, że on się zmieni. Babska klasyka. Collen Hoover daje kobietom trochę złudnej nadziei, że zły chłopiec to zraniony chłopiec, który po prostu potrzebuje rękawa do wypłakania. To się zdarza bardzo rzadko. Po tej akcji na stole w kuchni Tate powinna się do niego już nigdy nie odezwać. Szczególnie smutne jest, gdy tego typu zachowanie opisuje kobieta.
Podsumowując, powieść jest ciekawa. Styl Collen Hoover jest bez zarzutu. Autorka ma u mnie ogromny plus za wprowadzenie postaci Kapitana, choć nawet on nie jest w stanie oderwać uwagi od nijakiej głównej bohaterki. Choć wszystko jest poprawne, muszę niestety przyznać, że ta powieść jest lekko przereklamowana.
O Colleen Hoover czytałam mnóstwo pochlebnych opinii. Wystarczy spojrzeć na statystyki na LC, żeby wiedzieć, że ma spore grono fanów (lub raczej fanek). Po takiej reklamie poprzeczka ustawia się naprawdę wysoko.
„Ugly Love” to rozdzierająca serce historia dwojga ludzi, którzy chcą obdarzyć się miłością, ale z różnych powodów myślą, że nie mogą lub nie powinni. Zawsze...
2019-11-06
Jeżeli ktoś zachwyca się „Ugly love”, to muszę powiedzieć, że zupełnie niepotrzebnie, bo to „It ends with us” jest tą historią, która przepuszcza człowieka przez uczuciową maszynkę do mielenia. Po ostatniej stronie nic już nie jest takie samo.
Sięgnęłam po tę książkę, ponieważ wyskoczyła mi w rekomendacjach na LC. Nawet nie czytałam opisu na okładce. Przeczytałam go dopiero w połowie książki i muszę ostrzec, że trochę spoileruje. Nie czytajcie opisu! Dlatego zdecydowałam, że pisać o fabule, bo nie chcę, żeby mi się przez przypadek coś wyrwało.
Collen Hoover spisała się na medal pisząc tę powieść. Niby wątek jest znany, ale nigdy jeszcze nie spotkałam się z historią, w której wszystko jest szare. Nie ma tu czerni ani bieli. Żadna decyzja nie jest łatwa. Są tu wszystkie odcienie szarości, jakie tylko można sobie wyobrazić. Jak to powiedział Ryle: „Nie ma czegoś takiego jak źli ludzie. Po prostu wszyscy czasami robimy złe rzeczy.”
Ta powieść jest przepięknie wielowarstwowa i posiada mnóstwo drobnych szczegółów, które sprawiają, ze trudno wyrzucić tę historię i jej bohaterów z głowy. Na przykład pamiętnik Lily. Kto by na to wpadł? I ta gra w nagą prawdę. Aż sama mam ochotę to wypróbować z moimi przyjaciółmi. Chociaż to trochę przerażające obnażyć się przed kimś w ten sposób.
Do końca nie wiedziałam co zrobi Lily. Wyjścia były tylko dwa, ale nie miałam żadnego typu. Ta opowieść złamała mi serce, choć uważam, że bohaterka postąpiła słusznie. Czy to nie cecha dobrej książki? Wzbudzanie tak silnych uczuć? Najlepszej.
Jeżeli ktoś zachwyca się „Ugly love”, to muszę powiedzieć, że zupełnie niepotrzebnie, bo to „It ends with us” jest tą historią, która przepuszcza człowieka przez uczuciową maszynkę do mielenia. Po ostatniej stronie nic już nie jest takie samo.
Sięgnęłam po tę książkę, ponieważ wyskoczyła mi w rekomendacjach na LC. Nawet nie czytałam opisu na okładce. Przeczytałam go...
Nie wiem do końca jak ocenić tę książkę. Nie mogę powiedzieć, że obie części podobały mi się tak samo, więc wystawienie wspólnej oceny jest trudne.
Pierwsza część to opowiadanie "Maybe not" poświęcone Bridgett i Warrenowi. To bohaterowie poboczni "Maybe Someday", ale zdecydowanie zasłużyli na swoje pięć minut. Są ciekawsi niż główne postaci, ale to się zdarza w powieściach dość często. Podczas gdy Ridge i Sydney są bardzo dojrzali, wyrozumiali i - co tu dużo mówić - po prostu święci, Bridgett i Warren to parka z piekła rodem. Uwielbiam ich.
Druga część miała dać przestrzeń Maggie tak, żeby historia tej bohaterki też miała szansę zakończyć się pozytywnie. No i fajnie. Popieram ten pomysł, ale zdecydowanie za dużo tu Ridge'a i Sydney lub za mało Maggie i Jake'a, żeby to wyszło jak powinno. Dobrze się czytało tę historię, jak wszystkie powieści spod pióra Colleen Hoover, ale mam wrażenie, że zakończenie było zbyt pobieżnie. Jakby autorka chciała szybko skończyć, bo historia zaczynała się przeciągać. Poza tym zdecydowanie nie jestem fanką ostatniej sceny. To nie tak się powinno skończyć. To zbyt banalne jak na sześcioro tak wyjątkowych ludzi.
Mam nadzieję, że Colleen Hoover kiedyś dopisze trzecią część. Właściwie już zasiała ziarenko nadziei wspominając o napiętych relacjach między Brennanem a tajemniczą Sadie.
Po przeczytaniu tej książki mam ochotę zacząć jeszcze raz i ponownie przeżyć emocjonalny rollercoaster z Bridgett i Warrenem. Poczułam jakąś dziwną bliskość z tą wariatką i jestem wdzięczna jej gorszej połówce (choć w tym przypadku chyba jednak lepszej), że nie zniechęcił się na starcie i nie szczędził trudu, żeby do niej dotrzeć.
Nie wiem do końca jak ocenić tę książkę. Nie mogę powiedzieć, że obie części podobały mi się tak samo, więc wystawienie wspólnej oceny jest trudne.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPierwsza część to opowiadanie "Maybe not" poświęcone Bridgett i Warrenowi. To bohaterowie poboczni "Maybe Someday", ale zdecydowanie zasłużyli na swoje pięć minut. Są ciekawsi niż główne postaci, ale to się zdarza w powieściach...