-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać100
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel5
-
ArtykułyWyślij recenzję i wygraj egzemplarz „Ciekawscy. Jurajska draka” Michała ŁuczyńskiegoLubimyCzytać2
-
Artykuły„Spy x Family Code: White“ – adaptacja mangi w kinach już od 26 kwietnia!LubimyCzytać2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2013-10-07
Na szczególną uwagę zasługuje język powieści. Styl Libery może wydać się niektórym sztuczny lub męczący. Mnie zachwyca. Cechują go długie zdania, naszpikowane odniesieniami literackimi. A nade wszystko klasyczna poprawność językowa. Libera w doskonały sposób posługuje się polszczyzną. Czytelnik czuły na odpowiednie brzmienie, tempo i kulturę języka, od razu to dostrzeże.
Ta książka to nie tylko historia maturzysty, który zakochał się w nauczycielce francuskiego. To obraz Warszawy i jej instytucji... więcej na http://magdalenamisztela.blogspot.com/2013/08/madame-antoniego-libery-tesknota-za.html
Na szczególną uwagę zasługuje język powieści. Styl Libery może wydać się niektórym sztuczny lub męczący. Mnie zachwyca. Cechują go długie zdania, naszpikowane odniesieniami literackimi. A nade wszystko klasyczna poprawność językowa. Libera w doskonały sposób posługuje się polszczyzną. Czytelnik czuły na odpowiednie brzmienie, tempo i kulturę języka, od razu to dostrzeże.
Ta...
Trzy nowele wyjątkowego współczesnego polskiego pisarza, jak celnie opisuje wydawca, łączą ze sobą czas, przestrzeń i przeznaczenie. Retrospektywność wydaje się być cechą Antoniego Libery. W tym tonie utrzymane są dwie jego powieści – Madame oraz Godot i jego cień. W przypadku tych miniatur literackich powrót do przeszłości jest ich podstawową zasadą kompozycyjną.
Tytułowa nowela Niech się panu darzy zaskakuje czytelnika zbiegami okoliczności. Polak, który ucieka od tak ważnych w polskiej kulturze świąt Bożego Narodzenia, właśnie zagadkową ironią losu
zostaje zmuszony do uzmysłowienia sobie ich niezwykłości.
Ciąg dalszy na blogu http://magdalenamisztela.blogspot.com/2013/06/niech-sie-panu-darzy-antoniego-libery.html
Trzy nowele wyjątkowego współczesnego polskiego pisarza, jak celnie opisuje wydawca, łączą ze sobą czas, przestrzeń i przeznaczenie. Retrospektywność wydaje się być cechą Antoniego Libery. W tym tonie utrzymane są dwie jego powieści – Madame oraz Godot i jego cień. W przypadku tych miniatur literackich powrót do przeszłości jest ich podstawową zasadą kompozycyjną.
Tytułowa...
Sieć intertekstualizmów
Książka, która zajmie ważne miejsce na liście tych, które polecam. Książka wieloaspektowa. Napisanie czegoś o niej opiera się w pierwszym, naturalnym odruchu radzenia sobie z wielością zjawisk, na selekcji. Można ją czytać jak rodzinną sagę, jak apokalipsę, jak obrazek polskiej tradycji, jak rodzinny dramat czy w kategoriach symbolicznych – rodzina Chochołów jako ekwiwalent Krakowa, a szerzej – wszystkich miast i rodzin. Można też skoncentrować się na interesującej warstwie językowej. Fakt, że powieść napisana została prozą poetycką, był zasadniczym powodem, dla którego sięgnęłam po tę książkę. Chcąc jednak ukierunkować swoją małą analizę, wybrałam warstwę intertekstualności powieści Szostaka.
W książce roi się od nawiązań kulturowych, w tym literackich, religijnych, historycznych czy mitologicznych. Pierwszym, rzucającym się w oczy dialogiem literackim jest tytuł. Akcja powieści dzieje się w Krakowie, mieście Stanisława Wyspiańskiego, a nazwisko większości bohaterów brzmi: Chochoł. W tytule, by wzmocnić nawiązanie do Wesela, nazwisko Chochołowie zredukowane zostało do formy urzeczowionej, do określenia Chochoły. Wyspiański przewija się w powieści w naturalny sposób, a pod koniec utworu, którego akcja dzieje się zimą i obejmuje dokładnie kalendarzowy okres tej pory roku, jako okresu, w którym można zobaczyć osłaniające krzewy chochoły, narrator używa sformułowania „chocholi taniec Krakowa”. To określenie niemocy i rozpadu miasta, stanowiącego metonimię rodziny Chochołów, która postanawia podzielić zamieszkiwaną przez nią rodową kamienicę.
Kolejną grupę intertektualizmów stanowią te religijne. Nie mówię tu tylko o szeroko opisanych obrzędach świątecznych czy pogrzebowych, ale o drobiazgach, pojawiających się w powieści. Dwie na osiem części utworu – pierwsza i przedostatnia – zakończone są ciągiem zwrotów ułożonych na kształt litanii. Ta pierwsza opisuje w siedemnastu wersach Kraków, a druga, analogicznie, głównego bohatera, rozszczepionego symbolicznie na wszystkich członków rodziny. To nawiązanie do utworu Józefa Czechowicza pt. Żal, w którym podmiot liryczny mówi o sobie „rozmnożony cudownie na wszystkich nas".
Język religijny pojawia się też w innych momentach, bezpośrednio w tekście, np. „babcia góralka, babcia malarka, babcia królowa Chochołów”. Interesujący jest także sposób przytaczania pieśni – tych żałobnych czy kolęd. Narrator przytacza ich fragmenty, pomiędzy wersy wtrącając zwykłe opisy, co się dzieje, kto przyszedł, co myśli główny, bezimienny zresztą, bohater. Po tych wstawkach przychodzi pora na następny w kolejności wers pieśni. Nie można też uniknąć nawiązania do apokaliptycznej wizji końca świata, wyraźnej w końcowej części utworu.
Drobne, jednak znaczące nawiązania, zakotwiczają powieść w kulturze, sytuując ją pomiędzy dziełami, do których odniesienia widać. Język utworu to proste nawiązanie do prozy poetyckiej Brunona Schulza. Czytelnik, który zna tę twórczość, nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Narrator pierwszoosobowy, zarazem główny bohater, podkreśla związek swojej powieści z Schulzem nie tylko swoimi nocnymi wędrówkami, podczas których rozciągają się czas i przestrzeń, ale wprost, kilkakrotnie, używa określenia „sklepy cynamonowe”. Opisy potraw oraz wspomnienie podglądania opalającej się na łące kuzynki, przywołują na myśl letnie, senne opisy z Pana Tadeusza. Czytelnik obserwuje ponadto rozrastanie się mitologii krakowskiej, legend, które, opowiadane kilkakrotnie różnym osobom, zmieniają swoją treść. Widzi także nawiązania do mitologii starożytnych, np. w słowach, określających babcię jednocześnie jako Korę i Demeter. Można też dopatrzeć się odniesienia do twórczości Czesława Miłosza, do jego Piosenki o końcu świata – koniec następuje tu i teraz, niezauważony przez osoby trzecie, a polegający na rozpadzie jakiegoś elementu rzeczywistości, tu – rozpadu idei wspólnego, wielopokoleniowego Domu. Sposób opisu oblężenia starej części Krakowa, do którego dochodzi w ostatnich rozdziałach powieści, jest analogiczny do zamknięcia zadżumionego miasta u A. Camusa. Tam ludzie umierali na dżumę, a w Krakowie – na bezsenność. Pochówki odbywają się podobnie – ciała owinięte w prześcieradła są grzebane w zbiorowych mogiłach. Oblężone od środka stare centrum Krakowa jest przeniesieniem sytuacji z Domu, który zamienia się w zwykły dom, kamienicę bez filozofii. Z idei wspólnego Domu pozostaje tylko centralny punkt, tzw. sala kolumnowa, której nienaruszalności bronią seniorzy.
Czytelnik widzi też przeniesienie Krakowa w inne miasta, na Wenecję czy Jerozolimę. Opis Krakowa, w którym zamiast ulic są kanały, nie uważam za udany, jest dosyć sztuczny w przeciwieństwie do pozostałych odniesień, ale uzasadniony – zastąpienie Krakowa Wenecją pozwoliło uniknąć mówienia o samochodach jako środkach transportu. Pojazdach, które nie pasowałyby do rzeczywistości ustalonej blisko natury. Jednak kreowana jest tu natura miasta, a nie tradycyjnie postrzegana przyroda.
I jest jeszcze coś. Coś, co wprawiło mnie w zdumienie. Po tych wszystkich klasycznych odniesieniach, pojawia się jeszcze jedno. Początkowo broniłam się przed uznaniem go, ale jest zbyt wyraźne. Kraków się rozpada, dzieli, ogarnięty zamieszkami, nazwanymi wojną. Długie, nagle bezładne zdania opisu, destrukcja, pojawiające się pytania, kto jest za, a kto przeciw. Nazywanie przeciwników „tatarami” i brak bluźnierstw to jedyne różnice. Szostak buduje wojnę krakowską z tatarami-separatystami na wzór wojny polsko-ruskiej, opisanej przez Masłowską.
Zakończenie powieści stanowi podkreślenie, że burzony Rynek Główny i konflikt krakowski to rozpadający się Dom Chochołów i narastające w rodzinie antagonizmy. Wszystko, cały porządek świata, trzeba będzie budować na nowo.
http://magdalenamisztela.blogspot.com/2013/03/chochoy-wita-szostaka-siec_13.html
Sieć intertekstualizmów
Książka, która zajmie ważne miejsce na liście tych, które polecam. Książka wieloaspektowa. Napisanie czegoś o niej opiera się w pierwszym, naturalnym odruchu radzenia sobie z wielością zjawisk, na selekcji. Można ją czytać jak rodzinną sagę, jak apokalipsę, jak obrazek polskiej tradycji, jak rodzinny dramat czy w kategoriach symbolicznych – rodzina...
2021-01-11
Filozofia nie odpowiada na pytania, filozofia je stawia. Życie jest traceniem. Proza Wita Szostaka nie odpowiada na pytania o rolę literatury i miejsce twórcy. Stawia jednak pytania i robi to w sposób iście zaskakujący, posługując się utratą napisanych słów. Mistrzostwo korespondowania z własnym (i cudzym) tekstem, z jakim już kojarzony jest Wit Szostak nie od dziś (Chochoły), w Cudzych słowach urasta do rangi osobnego performensu literackiego. I urealnia uzasadnienie tezy o performatywnym, stwarzającym, potencjale języka.
Autor - edytor, kryjący się pod różnorodnymi narracjami koncentrującymi się wokół tajemniczego Benedykta żongluje nie tylko stylami, ale także potencjałem przytoczenia słów. Odkrywa też, w popisowym rozdziale przypisanym Weronice, wnętrzności tekstu, wszystko to, co mogło nim być, ale nie zostało włączone. Pokazuje, jak stworzyć intrygującego, genialnego bohatera literackiego z przeciętnego człowieka, ignoranta i uciekiniera.
Pamiętacie dyskusję o reportażach R. Kapuścińskiego? Że podpisane jako reportaże czy też posługujące się taką łatką, nie są zapisem prawdy, tylko stworzeniem literackim? Szostak Cudzymi słowami wcina się w tę niegdysiejszą dyskusję, mówiąc: "to nie wasze słowa", "to literatura", "wypowiedziane kiedyś słowa dostały potencjał wykorzystania w tekście i oderwały się od ich właścicieli". Tekst literacki, zaserwowany odbiorcy jak dobra powieść, bez kontekstu filozoficznego, potrafi zaskoczyć osobę, która wcześniej nie miała z Autorem do czynienia.
Tak jak z ograniczonej liczby dźwięków, można stworzyć nieograniczoną ilość utworów muzycznych, tak z ograniczonej liczby znaków, można stworzyć nieograniczony w swoim potencjale tekst. Każde wypowiadane przez Autora słowo jest cudze, bo przecież ich nie wymyślił. Dodatkowo podpisane cudzym, bo nie swoim, narratora-Autora, imieniem jednego z zewnętrznych wobec niego narratorów. Wielokrotnie poddane przez nich, bohaterów mówiących, redukcjom i zblurowane własnym, nadanym im stylom wypowiedzi.
Autor daje popis swoich umiejętności stylistycznych w kształtowaniu języka bohaterów. Po kilku rozdziałach odbiorca wie już, w jaki sposób i o czym mówi Jakub ("wyrwać ja Jakubowi, wyrwać ja Kubie"), w jaki ojciec Benedykta, a co charakteryzuje najbardziej charakterystyczną w książce mowę - Magdy. Kuchenne porównania do opisu relacji międzyludzkiej, tak soczyste i esencjonalne, niejednego fana prozy nowoczesnej rozłożą na łopatki. A żonglowanie morfologią słów i wydobywanie podobieństw pomiędzy ich oddalonymi znaczeniami ("poszedłem na księdza, na piechotę"), oszołomią każdego językowego wrażliwca ("pochowałem żonę, teraz chowam syna. - Dobrze się chowa? - tak pytali sąsiedzi").
Weronika, odarta z własnego tekstu, oddaje tekst komuś innemu. To ją postrzega odbiorca jako najbardziej tragiczną pod względem (u)życia słowa. To jej zostało zabrane na oczach czytelnika, inne zbrodnie (lub redakcyjne redukcje) pozostają w domyśle. Szostak dokonuje wizualizacji w głowie odbiorcy, jakoby kazał każdemu ze swoich narratorów coś napisać, a potem zabrał im koherencję i stabilność wypowiedzi. I mocne, żywe kontury tej wizualizacji są siłą tej książki.
Filozofia nie odpowiada na pytania, filozofia je stawia. Życie jest traceniem. Proza Wita Szostaka nie odpowiada na pytania o rolę literatury i miejsce twórcy. Stawia jednak pytania i robi to w sposób iście zaskakujący, posługując się utratą napisanych słów. Mistrzostwo korespondowania z własnym (i cudzym) tekstem, z jakim już kojarzony jest Wit Szostak nie od dziś...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-11
Oszałamiająca, powściągliwa i uwrażliwiająca
Przypuszczałam, czego spodziewać się po tej książce. Z minirecenzji zamieszczonej przed kilkoma miesiącami w "Książkach. Magazynie do czytania" wynikało, że to powieść niezwykle poetycka, zaprzęgająca do pracy nad słowem przyrodę. Jestem oszołomiona pięknem tej książki, wyczuciem literackiego obrazu, powściągliwością słowa (to przede wszystkim!) i wykorzystaniem olbrzymiej wiedzy przyrodniczej Autorki, badaczki fauny i flory w celu stworzenia świata przedstawionego powieści beletrystycznej. Och, to zdecydowany przedstawiciel literatury pięknej.
Gdzie śpiewają raki jest książką, obok której trudno przejść obojętnie. Jest też książką wbijającą w fotel, choć przypomina to raczej gotowanie żaby niż spadanie z wysokości. Niezwykła wrażliwość Autorki na piękno przyrody, przekazana Kyi, głównej bohaterce, komponuje się z akcją i poprowadzeniem tak wątku romansowego, jak również kryminalnego.
Czytelnik przecież nie przepada za Kyą, czuje, że bohaterka nie otworzyła się przed nim w pełni, ale głęboko jej współczuje tego upośledzonego społecznie i materialnie życia. Kiedy już-już zaczyna być pewien, że przewidzi jej reakcję, ona go zaskakuje. Odbiorca wstydzi się tego, że odrzuca bohaterkę, jednocześnie jej kibicuje. Jakże jest wtedy podobny do małomiasteczkowego otoczenia dziewczyny.
Jestem oszołomiona światem przedstawionym, którego bohaterami są małże, czaple, trawy czy świetliki i modliszki na równi z poezją i sztuką malarską. Kya to doskonała bohaterka, która pozwala odczuwać czytelnikowi olbrzymią gamę emocji. Wielokrotne porzucenie, które mogłoby być drugim imieniem dziewczyny, wrosło w nią i utrudniało relacje, których i tak było niewiele. Nie uczestniczymy we wszystkich procesach myślowych dziewczyny, ukrywa się pod klasycznym narratorem. Nie o wszystkim chce nam mówić i wydaje się to oczywiste. Wiemy jednak, że jest dużo inteligentniejsza, niż to wydaje się na początku. Wiemy, że ma analityczny umysł naukowca i jest zawzięta w swoich działaniach. Wiemy też, że nie umie przebaczyć odrzucenia.
Jestem niezwykle wdzięczna Autorce za takie, a nie inne obrazowanie miłości i za stworzenie postaci Tate'a, dobrego ducha, który pokazał Kyi litery. To wątek, który wywoływał u mnie łzy, choć pozornie był pozbawiony mocnych słów. Cała atmosfera ich relacji jest tak wzruszająca właśnie dzięki tej uporczywie utrzymywanej powściągliwości. Jestem oszołomiona tym, jak Autorka żonglowała moimi emocjami.
Oszałamiająca, powściągliwa i uwrażliwiająca
Przypuszczałam, czego spodziewać się po tej książce. Z minirecenzji zamieszczonej przed kilkoma miesiącami w "Książkach. Magazynie do czytania" wynikało, że to powieść niezwykle poetycka, zaprzęgająca do pracy nad słowem przyrodę. Jestem oszołomiona pięknem tej książki, wyczuciem literackiego obrazu, powściągliwością słowa (to...
2013-10-15
Mimo że thrillery Browna z literackiego punktu widzenia nie są eksperymentem, nie są też ciekawe pod względem konstrukcji narratora czy jeszcze innych wyznaczników powieści, to jestem fanką książek tego autora. A ponieważ są jak trzymający w napięciu film akcji, postaram się napisać o Inferno tak, by nikomu nie zepsuć przyjemności sięgnięcia po tę książkę.
Wielu pisze na temat tej powieści, że jest schematyczna. Pewnie że jest. Spora doza historii, historii sztuki, superprzenikliwy Robert Langdon, który – niczym James Bond – w każdej książce pracuje z inną, młodą i piękną kobietą. Do tego zagadka ukryta w dziełach sztuki i architektury. No i tajemnica,
którą skrywa towarzyszka Langdona. I coś jeszcze? Oczywiście. Tajne organizacje, które mają globalną siatkę wpływów. I te oficjalne. W przypadku Aniołów i Demonów chodziło o Kościół. A w Inferno pojawia się WHO – Światowa Organizacja Zdrowia. No i co z tego, że te wszystkie elementy już były? Nowy jest pomysł na zapełnienie ich treścią. Mnie bardzo spodobało się, oprócz bazowania na malarstwie i architekturze, że tym razem zagadka wykorzystuje pokłady znaczeń zawarte w Boskiej Komedii Dantego. To wszystko, zamknięte w krótkich, czasem nawet jednostronicowych rozdziałach, przykuwa bezbronnego czytelnika do tej prawie 600-stronicowej powieści. I jak sobie z tym poradzić? Rada jest jedna. Trzeba skończyć czytać.
Wielość odniesień do rzeczywiście istniejących miejsc i dzieł wzmacnia siłę rażenia tej i innych powieści Browna. A rzetelność opisów (malarstwa i architektury, niekoniecznie historii) sprawia, że książki mogą stać się nietypowymi przewodnikami po opisywanych miejscach. Przekazują przecież sporą dawkę wiedzy muzealnej w przystępny sposób. W Inferno – także wiedzy literackiej. Klucz do popularności Browna? Jego powieści trafiają do bardzo różnych odbiorców. Coś dla siebie znajdą tu fani sensacji i thrillerów. W opowieściach snutych pod kopułami świątyń i sufitami muzeów swojsko poczują się fascynacji historii sztuki. Poszukiwacze przemilczeń historycznych i wielbiciele teorii spiskowych, a nawet osoby, które wszędzie poszukują wątku romansowego, znajdą u Browna to, co lubią. Jednak przynależność do literatury popularnej nie jest zarzutem wobec autora. Wręcz przeciwnie. Przecież nieco ponad 100 lat temu ludzie z wypiekami na twarzach czytali Sienkiewicza.
A Browna po prostu polecam. I przestrzegam – jeśli macie inne obowiązki, których nie można odłożyć na później, nie zaczynajcie czytać Inferno. (To samo dotyczy pozostałych książek autora.)
Mimo że thrillery Browna z literackiego punktu widzenia nie są eksperymentem, nie są też ciekawe pod względem konstrukcji narratora czy jeszcze innych wyznaczników powieści, to jestem fanką książek tego autora. A ponieważ są jak trzymający w napięciu film akcji, postaram się napisać o Inferno tak, by nikomu nie zepsuć przyjemności sięgnięcia po tę książkę.
Wielu pisze na...
2021-01-06
Skończyłam czytać wczoraj. Spłakałam się w pierwszy dzień nowego, 2021 roku i cieszę się, że nie widziała tego moja przesądna mama. Tak długo mobilizowałam się do przeczytania Małego życia, które dostałam na 26. urodziny, cztery lata temu od męża, że jest mi wstyd. Jednak cieszę się, że miałam przywilej czytania powieści w czasie, w którym niewiele spraw mnie rozpraszało, bo i tak do niewielu spraw bym się nadawała. Tak jak do niewielu nadaję się teraz, prawie dobę po jej zakończeniu.
Skończyłam czytać wczoraj jedną z najsilniej oddziałujących i wbijających książek w moim trzydziestoletnim życiu. Dziękuję Mężowi, że ją dostałam i kilku osobom poznanym w sieci, że namówiły mnie, bym dłużej z nią nie zwlekała. 2020 rok miał w sobie coś dla mnie ostatecznego i ta książka doskonale nadaje się na zakończenie tego ostatecznego roku.
Książka wymyka się zaszufladkowaniu, choć jest prosta w swoim zamyśle. Oto skrzywdzony w dzieciństwie bohater, który definiuje siebie przez pryzmat pamięci. Oto jego przyjaciele, którym się lepiej lub gorzej układa. Oto otoczenie, które może widzieć w głównych bohaterach ludzi sukcesu, bo przecież wszystkim udało się osiągnąć w swojej branży praktycznie szczytowe pułapy.
Powieść zdominowały losy Jude'a, które Autorka niezwykle umiejętnie dawkuje przez całą powieść, w której okrucieństwa kontrastują z chłodną narracją i emocjonalnością niezwykle pozytywnych drugoplanowych bohaterów - Harolda (ojca), Andy'ego (lekarza), Willema (partnera). Do tego dochodzą godne podziwu narracyjne ignorowanie ras i orientacji seksualnych oraz stworzenie świata bez granic, dające wrażenie okrutnej uniwersalności Małego życia. To wyczerpująca powieść, obejmująca całe życie głównych bohaterów, angażująca całkowicie czytelnika i niepozwalająca mu przestać myśleć. Czytelnik odczuwa to najbardziej wtedy, gdy ręce mu drżą z powstrzymywanych emocji, jak Jude'owi, dla którego żywi nie tylko współczucie, ale coś więcej, coś, co trudno nazwać, a co jest połączeniem litości z potrzebą ochrony i uczuciami rodzicielskimi. Bohaterowie znaleźli dla siebie miejsce w świecie, stworzyli swój własny schron przed spojrzeniami innych, kokon, w którym siedzieli i zimne, marmurowe otoczenie mieszkań. Jednak ściany tego schronu były uzależnione od obecności innych ludzi i to inni ludzie stanowili dla Jude'a barierę, która chroniła go przed przeszłością.
Czas rzeczywisty w tej powieści jest zwyczajny, przepełniony pracą, spotkaniami, przyjacielskim przekomarzaniem. Czas rzeczywisty jest mały, ale silnie zakorzeniony w miejscach, w których się dzieje. Tak bardzo kontrastuje z przeszłością, która nigdy nie pozwoli Jude'owi myśleć o sobie w innych kategoriach, niż jako bardzo młody chłopak słyszał od innych. Nie czas rzeczywisty jest trudny. Trudne jest istnienie pamięci i jej bezwzględność, przed którą bohater nie może uciec. Trudne jest myślenie odbiorcy, o tym, co czyta, a nie sam akt czytania.
Problem pedofilii Autorka poruszała już w książce Ludzie na drzewach, chronologicznie pierwszej, ale w Polsce wydanej już po sukcesie Małego życia. Zupełnie inna perspektywa tego samego zagadnienia zaskakuje i wyzwala skrajne emocje, które każą z jednej strony czytać dalej, a z drugiej strony odrzucić książkę jako zbyt okrutną i zbyt mocno wbijającą się w głowę. Dzieje się tak mimo tego, że Autorka nie lubuje się w szczegółach i zdecydowana większość obrazów stworzona jest w głowie czytelnika jako reakcja na literackie niedopowiedzenie. Dlatego też tak mocno powieść wchodzi czytelnikowi w głowę i nie pozwala przestać myśleć.
Myślę, że można porównać tę książkę w formie wyrazu do literatury obozowej. Oszczędnej w wyrazie, ubogiej w słowie, a wprawiającej odbiorcę w osłupienie. Tyle tylko, że czytelnik nie spodziewa się, jakiemu oddziaływaniu będzie poddany, sięgając po Małe życie.
Wczoraj skończyłam czytać jedną z najtrudniejszych emocjonalnie powieści w moim życiu.
Skończyłam czytać wczoraj. Spłakałam się w pierwszy dzień nowego, 2021 roku i cieszę się, że nie widziała tego moja przesądna mama. Tak długo mobilizowałam się do przeczytania Małego życia, które dostałam na 26. urodziny, cztery lata temu od męża, że jest mi wstyd. Jednak cieszę się, że miałam przywilej czytania powieści w czasie, w którym niewiele spraw mnie rozpraszało,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-20
W "Niewidzialnym życiu Addie LaRue" jest odczuwalna nuta nostalgii za klasyczną literaturą. Jest to nuta, która snuje się i uwodzi czytelnika. Jest w niej olbrzymia doza intertekstualizmu związanego z motywem faustowskim, ale także tajemnicy i przyciągania między bohaterami jak w Mistrzu i Małgorzacie. Wydaje się nawet, że to powieść Bułhakova jest w pewnej mierze pierwowzorem zarysu fabuły. Podobieństwo Cienia/Luca i Wolanda jest uderzające.
Jest to książka, którą lekko się czyta i do której chce się wrócić. Obszerna powieść, na którą autorka miała pełen pomysł i długo utrzymywała go w tajemnicy. Postacie, które mają być tajemnicze, są takie nie tylko dla bohaterki, tytułowej Addie, ale także dla odbiorcy. Cała fabuła opiera się na napięciu pomiędzy pragnieniem pełnego przeżycia egzystencji, bycia kochanym, zapamiętanym, wyrwania się z małej miejscowości, nieodtwarzania odwiecznej roli społecznej matki i gospodyni a tym, jak z tych pragnień zakpił los w postaci złego boga, jakim jest Cień. Przy całym poczuciu, że pragnienie nieśmiertelności i szukanie miłości wśród śmiertelników, jest w literaturze czymś wtórnym, Autorce udało się uniknąć błędów, jakimi obarczony był popularny "Zmierzch". Bohaterka, której ciało przestało się starzeć, która, jak sama dostrzega, przestała być człowiekiem, dojrzewa emocjonalnie, zyskuje ogromne pokłady cierpliwości, dozy obojętności wobec świata, dawki dystansu wobec uczuć. Wydaje się zmarnowana, ale dalej brnie w tę dziwną umowę, jaką zawarła w dniu, który wyobrażała sobie jako początek cierpienia rodem z koszmaru. Z jednego koszmaru wchodzi w drugi, a odbiorca chce więcej.
Autorka cudownie zaznaczyła niewielkimi punktami fabularnymi uciekający czas, wydarzenia, ludzie, miejsca - to wszystko jest w tej książce obecne w sposób tak oczywisty i banalny, a przy tym niesamowicie prawdziwy. Historia Addie, która szuka bliskości, a jednocześnie jest sama sobie sterem i statkiem, to przede wszystkim doskonale skonstruowana fabularnie powieść. Wspomniałam już o nietypowej, zaplanowanej na stopniowe odkrywanie ekspozycji, która zostawia drobne sznurki, za które narratorka ciągnie za kilkadziesiąt, a nawet kilkaset stron. Nie wspomniałam jednak jeszcze o lubianej i uwodzącej retrospektywie, ludzkiej niedoskonałości bohaterów, napięciu pomiędzy tym co dobre, złe i wszystkim innym, co mieści się na skali szarości, jak choćby między strachem a innymi silnymi emocjami, takimi jak pożądanie.
Napisałam, że książka jest daleka od erotyzowania. Jest, na szczęście. Co nie zmienia faktu, że to książka o poszukiwaniu miłości i zetknięcie się Addie z miłością cielesną jako substytutem uczucia wydało się w przypadku tej historii nieuniknione. To także książka o uciekaniu od przeznaczenia, tworzeniu się historii na naszych oczach i nieświadomości, że to właśnie tu i teraz dzieje się coś, o czym będą mówić pokolenia. To wreszcie książka o sztuce, która sama jest sztuką, stworzoną odważnie i z rozmachem. Zakończenie dość banalne, ale z lekkim zadziorem, na szczęście. Życzę sobie i Wam wszystkim więcej takich książek.
W "Niewidzialnym życiu Addie LaRue" jest odczuwalna nuta nostalgii za klasyczną literaturą. Jest to nuta, która snuje się i uwodzi czytelnika. Jest w niej olbrzymia doza intertekstualizmu związanego z motywem faustowskim, ale także tajemnicy i przyciągania między bohaterami jak w Mistrzu i Małgorzacie. Wydaje się nawet, że to powieść Bułhakova jest w pewnej mierze...
więcej mniej Pokaż mimo to
Imię róży to nie tylko powieść kryminalna. To także nietypowa powieść historyczna oraz ukłon w stronę mocy, jaką mają książki. Kryminalna – bo czytelnik widzi kolejne trupy i razem z inteligentnym „detektywem”, szuka przyczyny tajemniczych śmierci. Historyczna – bo umieszczenie akcji w XIV wieku nie jest oderwane od realiów średniowiecznej Europy – są prawdziwi papieże, heretycy, rzeczywiste, historyczne spory. Wreszcie jest to książka o książkach. Od początku jest jasne, że tajemnica śmierci mnichów leży w
bibliotece, w labiryncie, do którego dostęp mają nieliczni. Do tego dochodzi prawie cielesna namiętność zdobywania wiedzy i gromadzenia unikatowych książek. Wreszcie – jest to jedna z powieści, które stanowią wariację na temat II księgi Poetyki Arystotelesa, tej zaginionej lub nigdy nienapisanej, a dotyczącej komedii.
Trochę z fabuły
Benedyktyński nowicjusz Adso z Melku wraz z Wilhelmem – franciszkaninem – docierają do benedyktyńskiego opactwa gdzieś w północnych Włoszech. Przygotowania do przyjęcia legacji papieskiej schodzą na drugi plan ze względu na jedno samobójstwo i kolejno następujące zbrodnie. Przenikliwy Wilhelm został poproszony o wyjaśnienie śmierci pierwszego mnicha, co mu się udaje, ale zbyt późno. Tymczasem wciąż giną kolejne osoby, wszystkie związane z zamkniętą dla ogółu biblioteką, ponoć największą w XIV – wiecznym chrześcijańskim świecie. Rozwiązanie ma silny związek ze sporem o ubóstwo zakonów i ze śmiechem, który ponoć nie przystoi mnichom. I z wciągającą naturą niektórych ksiąg. Zabójca działa podstępnie – postarał się o to, żeby trucizna tkwiła w tomie, po który mnich sięga z własnej woli.
Debiutujący jako powieściopisarz mediewista Umberto Eco umieścił swoją pierwszą powieść w szkatułkowej narracji. Na wstępie autor informuje czytelnika, że trafił na książkę, w której jest przytoczony ktoś, kto przytacza wyznanie osiemdziesięcioletniego Adsona z Melku. Pod koniec życia mnich opowiada o wydarzeniach których był świadkiem jako młody i jeszcze bardzo naiwny benedyktyn.
Wszyscy, którzy czytali kiedyś książki Dana Browna z pewnością dostrzegą analogię jego prozy do tej i następnych książek Eco. Imię róży wydaje się wyraźnym podkładem, z którego skorzystał Brown, tworząc książki z Robertem Langdonem w roli głównej: jest wybitny semiotyk (Wilhelm/Robert), jest jego pomocnik (Adso/Sophie i in.), jest szeroka podstawa historyczna (heretycy/tajemnicze ugrupowania), jest wreszcie rozwiązanie tkwiące w dziele sprzed wieków (Arystoteles/da Vinci), do tego „smaczki” z życia Kościoła i oczywiście – zabójstwa, które wyglądają na część większej całości.
Imię róży to nie tylko powieść kryminalna. To także nietypowa powieść historyczna oraz ukłon w stronę mocy, jaką mają książki. Kryminalna – bo czytelnik widzi kolejne trupy i razem z inteligentnym „detektywem”, szuka przyczyny tajemniczych śmierci. Historyczna – bo umieszczenie akcji w XIV wieku nie jest oderwane od realiów średniowiecznej Europy – są prawdziwi papieże,...
więcej Pokaż mimo to