rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Pojawiające sie gdzieniegdzie opinie, że Szczepan Twardoch jest zbyt młody, by pisać dzienniki, to - niezależnie od wieku opiniodawców - argumenty, stawiające ich samych w rzędzie tzw. ludzi starych.

Takie prze(d)sądy, te nigdy nieomylne założenia a priori są samonakręcającą się, bezbłędnie działającą maszynerią. Potrafią tak pięknie ukierunkować myślenie odbiorcy, że choćby autor nie wiem jak się narobił, co przeżył, opisał oraz w jak dobrym to zrobił stylu - zawsze praca jego będzie miałka, cieciowata, niedojrzała i w ogóle po cholerę zaśmiecać nasz szacowny rynek czytelniczy podobnego sortu badziewiem.

Według mnie jeśli człowiek jest ciekawym świata obserwatorem, a jego język jest dobrze ukształtowany, soczysty i potrafiący oddać tok myśli i przeżyć - to nawet jeśli miałby lat 15, lecz posiadał te cechy - mógłby napisać dziennik, który z zaciekawieniem bym przeczytał.

A co dopiero dziennik autorstwa gościa, którego każdą książkę można czytać jak leci i wiedzieć, że ryzyko rozczarowania jest naprawdę niewielkie.

Wiem, że może nas mierzić to, że koleżka jest wystylizowanym eleganckim, niegłupim i świadomym siebie facetem, jada nie w jadłodajniach typu chińczyk lub w lokalach anonsowanych przez wystające ponad poziomy wielkie żółte M, lecz w niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika snobistycznych restauracjach, a do tego wozi się najlepszym Mercem i w ramach relaksu biega ze strzelbą po ostępach ciut odleglejszych niż Kampinos.

Mnie to ani ziębi, ani grzeje. Gdybym miał takie możliwości, też bym z nich chętnie korzystał, a skoro nie mam - to nie mam. I nic mi do tego, że inni mają.

Ale przez wielu recenzentów przemawia ta nuta zazdrości i choć sami popławiliby sie w luksusie, gdyby im było dane i wtedy w głębokim poważaniu mieliby skierowaną w nich krytykę, jadą po Panu Szczepanie - bo jak się chce, to się zawsze można do czegoś przypierniczyć.

Dla mnie liczy się - jeśli chodzi o pisarzy - to, jak piszą. To kim są i co mają naprawdę niewiele mnie obchodzi. A Pan Szczepan radzi sobie ze swoim fachem naprawdę całkiem nieźle i czyta się jego rzeczy zawsze z dużą przyjemnością - czy są to literackie opisy morfinowych zjazdów, Bożych objawień, czy po prostu codziennych czynności, zwykłych/niezwykłych snów, rozmów z dzieciakami albo wrażeń z lektur. Wiek autora ani inne "przypadłości" nie mają tu naprawdę żadnego znaczenia.

Ja pisanie Twardocha lubię i będę tego pisania bronił. I nawet jeśli jego medialne wypowiedzi mogą mnie czasem leciutko mierzić, to do jego twórczości nie mogę się jakoś specjalnie przyczepić, no chyba że ewentualnie przykleić się mogę i póki nie skończę, odkleić mi się trudno.

A 450 pengo zawsze zabraknie każdemu, kto nie umie się cieszyć tym, co ma. I tyle.

Pojawiające sie gdzieniegdzie opinie, że Szczepan Twardoch jest zbyt młody, by pisać dzienniki, to - niezależnie od wieku opiniodawców - argumenty, stawiające ich samych w rzędzie tzw. ludzi starych.

Takie prze(d)sądy, te nigdy nieomylne założenia a priori są samonakręcającą się, bezbłędnie działającą maszynerią. Potrafią tak pięknie ukierunkować myślenie odbiorcy, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do "Wyznań" św. Augustyna podchodziłem chyba ze trzy razy.

Jak mówią, do trzech razy sztuka i tym razem to przysłowie się sprawdziło, choć ja bardziej się skłaniam ku temu, że przysłowia rzadko bywają mądrością, a częściej świadczą o głupocie danego narodu - ale o tym może kiedy indziej.

Za pierwszym podejściem miałem lat 18, za drugim byłem studentem chyba ok. 22-letnim - i w obu tych przypadkach przeczytałem wstęp Kubiaka plus kilkanaście/-dziesiąt (?) stron zasadniczego tekstu. A potem kaplica.

Cały czas czułem jednak jakiś magnetyzm w tym tomie, ale podejście zakończone sukcesem nastąpiło, gdy osiągnąłem wiek nieomal dwukrotnie bardziej godny niż przy pierwszym podejściu.

I wsiąkłem, wsiąkłem totalnie.

Do tej pory znałem jedynie fragmenty (np. co nie co z rozważań o czasie z uniwersyteckiego kursu filozofii itp.) plus ogarniałem (dzięki dwukrotnie przeczytanemu podczas wcześniejszych prób wstępowi) podstawowe elementy biografii. Ale to nie ma wiele albo nic wspónego z lekturą całości.

Widocznie musiałem dojrzeć - możliwe, że w moim przypadku dopiero podwójna 18-tka stała się prawdziwym osiągnięciem dojrzałości - m.in. dojrzałości do przeczytania "Wyznań".

Augustyn dość długo wiódł życie nieuporządkowane. Żył na kocią łapę, miał z tego związku syna, a tzw. życie światowe mocno go wciągało. Jego matka przez lata modliła się o nawrócenie swojego syna. Ale jakoś z tym nawróceniem się nie układało.

Co prawda życie duchowe Augustyna też bardzo pociągało, ale spotykał się to z manichejczykami, to innymi gnostykami, od Kościoła trzymając się na pewien dystans. Ale jak już go trzepnęło, to porządnie.

Bardzo tego pana lubię i cenię, bo nie jest typowym obrazkowym świętym - tylko takim z przeszłością i po przejściach. Inteligentnym chuliganem, który długo błądził, ale w końcu (czy dzięki swoim zasługom - nie wiem) otrzymał łaskę wiary i jak już się nawrócił, to na całego.

Intelektualnie zawsze był mocny i gdy ten intelekt zaprzągł do służby Bogu, nie mogło to się skończyć byle jak. Jego historia jest przykładem, że dla Boga nie ma nic niemożliwego. Świadkami jego życia było wielu świętych: np. św. Monika - to jego mama, św. Ambroży - to on ochrzcił Augustyna i był jego duchowym przewodnikiem i przyjacielem.

Oprócz opowieści o życiu jest tu mnóstwo rozważań teologiczno-filozoficznych na najwyższym poziomie. Zatem wielu potencjalnych czytelników może tu znaleźć coś dla siebie - zaspokajające najzwyklejszą ciekawość szczegóły z życia, nagłe zwroty akcji (czyt. nawrócenie) oraz niezłą intelektualno-duchową rozkminkę. Wszystko razem czyni lekturę bardzo godną polecenia - acz niełatwą i czasem wymagającą cierpliwości w brnięciu do przodu. Ale zapewniam - trud ten się opłaci.

I postać tłumacza tego wszystkiego - powinna stać na pomniku trwalszym niż ze spiżu. Naprawdę powinniśmy być wdzięczni, że był kiedyś ktoś taki, jak Zygmunt Kubiak - i że pozostawił po sobie choćby ten przekład "Wyznań".
Chapeau bas!

Zatem nie ma to tamto. Po prostu weź i czytaj!

Do "Wyznań" św. Augustyna podchodziłem chyba ze trzy razy.

Jak mówią, do trzech razy sztuka i tym razem to przysłowie się sprawdziło, choć ja bardziej się skłaniam ku temu, że przysłowia rzadko bywają mądrością, a częściej świadczą o głupocie danego narodu - ale o tym może kiedy indziej.

Za pierwszym podejściem miałem lat 18, za drugim byłem studentem chyba ok. 22-letnim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wspaniałe opowiadania – doskonale oddające specyfikę narodu żydowskiego: rozpiętego pomiędzy najzwyklejszą, niekiedy bardzo ciężką, codziennością, a zamiłowaniem do spraw Bożych, niekiedy pochodzących zupełnie nie z tego świata.

Termin „realizm magiczny” dawno już wszystkim obrzydł od ciągłego międlenia nim w tę i we w tę. Przepraszam, że znów go wywlokłem, ale naprawdę warto przypominać, że jego twórcą nie był García Márquez.

Jednym z przedstawicieli tego nurtu, tak naprawdę obecnego w literaturze od zawsze, był właśnie Icchok Lejb Perec. I dlatego tak umiejętnie potrafił opisywać świat Żydów i w ogóle świat, który zawsze istnieje trochę na pograniczu jawy i snu.

Wiadomo, że gdy się mówi o literaturze jidysz od razu się narzuca znany wielu czytelnikom noblista Singer. Ale przed nim był właśnie m.in. Perec. A – śmiem twierdzić – bez Pereca nie byłoby takiego Singera, jakiego znamy.

Bez Pereca nie moglibyśmy się również cieszyć możliwością, chociażby mentalnego, wskrzeszenia opisywanego przez niego świata, który już dawno rozsypał się (a raczej został przemocą rozsypany) w proch.

Perec znał ten świat ze swojego powszedniego życia i na szczęście nie widział jego końca, bo zmarł w roku 1915 – jak pisze Wikipedia, na jego pogrzeb przyszło ponad 100 tys. ludzi.

Jeśli kiedyś z zainteresowaniem czytałeś lub czytałaś zbiory anegdot „Przy szabasowych świecach” Horacego Safrina, albo nawet jeśli zupełnie nie wiesz o czym mówię, ale lubisz dobrze napisane, krótkie i soczyste, ale nie do końca oczywiste opowiadania, a do tego choć minimalnie czujesz żydowskie klimaty – nie ma mowy, żebyś przegapił lub przegapiła ten tomik.

Wspaniałe opowiadania – doskonale oddające specyfikę narodu żydowskiego: rozpiętego pomiędzy najzwyklejszą, niekiedy bardzo ciężką, codziennością, a zamiłowaniem do spraw Bożych, niekiedy pochodzących zupełnie nie z tego świata.

Termin „realizm magiczny” dawno już wszystkim obrzydł od ciągłego międlenia nim w tę i we w tę. Przepraszam, że znów go wywlokłem, ale naprawdę...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Facecje Patryk Bryliński, Maciej Kaczyński
Ocena 7,2
Facecje Patryk Bryliński, M...

Na półkach: ,

Sięgnąłem po „Facecje”, bo miały Mickiewicza na okładce – żadnej okładce z Mickiewiczem z zasady nie przepuszczę – i na dodatek łatwo mi było sięgnąć, gdyż pracowałem wtedy w księgarni, a „Facecje” leżały na samym środku promocyjnego, księgarnianego stołu-tortu, gdzie sam je położyłem, toteż sam łatwo ściągałem.

Gdy klientela bywała mniej liczna (czyt. dosyć często), chwytałem „Facecje” ustawione fejsem (ulubione pojęcie wszystkich księgarzy, szczególnie tych ze starszą datą widniejącą u początku ich życiowej kariery), po czym rozdziawiałem okładkę i zaraz potem rozdziawiałem gębę w głośnym rechocie, gdy nie było nikogo prócz księgarzy i nieco cichszym, gdy zaszczyceni byliśmy obecnością jednego z miłośników papierowych artefaktów.

Jeśli mogłem, a mogłem i chciałem, dzieliłem się swoją radością ze wszystkimi, którzy wtedy dzielili ze mną księgarski los. Zabawa była przednia, śmiechu co niemiara – a przy tym była to zabawa uruchamiająca nasze sterane mózgownice, wymagająca niejakiego oczytania w tym czy też owym lub jako takiej orientacji w zjawiskach szeroko albo wąskopojętej kultury, a wszystko po to, by radość z czytania była pełna.

Dla kogoś, kto ma trudności z odróżnieniem Kopernika od Galileusza, niewiele obejrzał, niewiele przeczytał, w dupie był i gówno widział, „Facecje” nie będą niczym więcej, jak garścią sucharów i bełkotem o niczym. Ale dla wszystkich pozostałych będą facecją jak się patrzy.

„Facecje” z jednej strony są dla tych, którzy coś już wiedzą i dzięki temu mają ubaw. Ale mogą też być punktem wyjścia dla tych, którzy nie wiedzą, a chcieliby żart skumać, do samokształcenia i poznawania wszystkich tajemniczych bohaterów „Facecji” z tekstów mniej lub bardziej źródłowych (w każdym razie bardziej źródłowych niż same „Facecje”). A gdy nareszcie się zrozumieć uda – twarze (fejsy) zajaśnieją, mięśnie brzucha się rozćwiczą, a i szare komórki może pobaraszkują wesoło.

Szczerze mówiąc nie znałem przed lekturą „Facecji” ich pierwotnej wersji z Facebooka. Od tamtej pory nieczęsto tam zaglądałem, ale wiem, że warto i że ta akcja chyba się nieźle rozwija. I życzę, by rozwijała się dalej – a może lepiej, żeby się toczyła, zbierając po drodze różne różności i rosnąc w kulę nieogarnionego śmiechu, niż rozwijała, bo rozwija się np. papier toaletowy i jaki jest koniec, każdy widzi. Zatem więcej „Facecji” żądamy. Więcej. Bo lepiej to się już chyba nie da. Rzekłem.

Sięgnąłem po „Facecje”, bo miały Mickiewicza na okładce – żadnej okładce z Mickiewiczem z zasady nie przepuszczę – i na dodatek łatwo mi było sięgnąć, gdyż pracowałem wtedy w księgarni, a „Facecje” leżały na samym środku promocyjnego, księgarnianego stołu-tortu, gdzie sam je położyłem, toteż sam łatwo ściągałem.

Gdy klientela bywała mniej liczna (czyt. dosyć często),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po prostu to lubię. Lubię to czytać. Wczytywać się i podczytywać, poczytując za czytelne i odczytywalne oraz poetyckie, bardzo poetyckie - choć są tacy, co taką poetykę uznają za po-etykę, nie mającą z etyką poetycką po prostu nic wspólnego, bo poezja to tylko Tuwim, Broniewski, Gałczyński (których nota bene kocham) i jeszcze nieskończone morze nazwisk (wstaw sobie drogi Czytelniku w to miejsce kogo tam chcesz, byle umiał ładnie rymować).

Ja Świetlickiemu daję szansę i będę dawał, bo, mimo głosów malkontentów-konkurentów, moim zdaniem pan Marcin cały czas trzyma poziom. W każdym tomiku ma coś z czym nie wiadomo, co można by zrobić i o który kant dupy potłuc, ale całokształt moim zdaniem jednak znakomity i cały sznur pereł(ek) – czasem powalających na kolana, czasem powalanych bardzo smakowitym brudem, a niekiedy walących w mordę - zawsze się znajdzie, choć na tym sznurze niekiedy zawiesić by się chciało ciało udręczone, oczywiście chwytając się sznura rękami, a nie po owinięciu nim szyi swojej bezcennej.

Nagroda Literacka Gdynia 2014 dla poety z Krakowa cieszy – gdy nie w Krakowie (a nie będzie doceniony prorok [profeta, wieszcz] wśród swoich), to w Gdyni, a gdy nie to...

„Plamy śniegu na trawie
są śladami olbrzyma,
malejącego z dnia na dzień.

Przed wiosną idzie śmierć.”
(„Przedwiośnie”)

Poetów doceniać trza. Poeta bez docenienia ginie. Ni ma go. Ni ma. Rozpuszcza się jak śnieg na wiosnę. Olbrzym w karła się zamienia, a w końcu znika – pochłania go litościwa ziemia.
Czego nikomu nie życzę (panu Marcinowi szczególnie), choć wszyscy wiemy, jak to się wszystko skończy. Przemijanie widać w tej poezji. Zawsze było. Choć nie znaczy to, że ta poezja przemija. Ona bardziej przejmuje - zatem 8 gwiazd(ek). To chyba nieźle.

Po prostu to lubię. Lubię to czytać. Wczytywać się i podczytywać, poczytując za czytelne i odczytywalne oraz poetyckie, bardzo poetyckie - choć są tacy, co taką poetykę uznają za po-etykę, nie mającą z etyką poetycką po prostu nic wspólnego, bo poezja to tylko Tuwim, Broniewski, Gałczyński (których nota bene kocham) i jeszcze nieskończone morze nazwisk (wstaw sobie drogi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Hej, Jędrek! Gdzie moja forsa? Tomasz Lew Leśniak, Rafał Skarżycki
Ocena 8,1
Hej, Jędrek! G... Tomasz Lew Leśniak,...

Na półkach: , , ,

„Hej Jędrek! Gdzie moja forsa?” to po prostu dobra rozrywka dla każdego, i małego i dużego, byle lubił komiksy lub komiksowo-powieściowe miksy.

Historyjka - jak to chyba już w cyklu o Jędrku (który jest synem znanej policjantki) będzie do końca - z lekką nutą kryminalną.

Dużo dobrego dowcipu. Fajne rysunki i fajne teksty pozwalają się solidnie zrelaksować. Nawet sprawdzone patenty (gdyż nieuchronnie kojarzy mi się to wszystko z „Włatcami móch”, choć nie jest aż tak absurdalne) nie odbierają książeczce pewnej oryginalności.

Wszak twórcy Jeża Jerzego (bo to oni Jędrka powołali do życia) to wymiatacze naszej sceny komiksowej i nie należy się po nich spodziewać kaszany.

Polecam by odreagować i przypomnieć sobie swoje cudowne lata, które wyglądały chyba jednak dość podobnie - mimo znaczących różnic technologicznego sztafażu. Bo zmieniają się drobiazgi, ale istota pozostaje. Siódemeczka.

„Hej Jędrek! Gdzie moja forsa?” to po prostu dobra rozrywka dla każdego, i małego i dużego, byle lubił komiksy lub komiksowo-powieściowe miksy.

Historyjka - jak to chyba już w cyklu o Jędrku (który jest synem znanej policjantki) będzie do końca - z lekką nutą kryminalną.

Dużo dobrego dowcipu. Fajne rysunki i fajne teksty pozwalają się solidnie zrelaksować. Nawet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Na temat tej księgi napisano już tak wiele, że moje 3 grosze na nic się zdadzą. A było trochę czasu, żeby nasmarować co nieco o tej gawędzie, bo przecież nie tak wiele brakuje, a stuknie temu dziełu połówka millenium.

„Śmiech to szczere królestwo człowieka” - tym drobnym cytatem można załatwić całą sprawę, jak jednym krótkim, lecz wymownym pierdnięciem, których tu zatrzęsienie, bo humor często jest tu niewybredny, na szczęście przemieszany z żartami w iście montypythonowskim stylu.

Jeśli ktoś lubi pseudointelektualizm wysokiej próby zanurzony w dowcipie rodem z latryny - nie ma nic lepszego, by na chwilę rozjaśnić zasmuconą mordę. Ja, na ten przykład, uwielbiam i wszystkim podobnym amatorom polecam tę ramotę, która się wcale tak bardzo chyba nie zestarzała.

Na temat tej księgi napisano już tak wiele, że moje 3 grosze na nic się zdadzą. A było trochę czasu, żeby nasmarować co nieco o tej gawędzie, bo przecież nie tak wiele brakuje, a stuknie temu dziełu połówka millenium.

„Śmiech to szczere królestwo człowieka” - tym drobnym cytatem można załatwić całą sprawę, jak jednym krótkim, lecz wymownym pierdnięciem, których tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Powiem krótko – zakochałem się w tej powieści. I już.

A teraz trochę dłużej.

Uwielbiam takie historie. Historie, które w swej perspektywie mają wieczność i w bardzo ciekawy sposób łączą różne rzeczywistości czasowo-przestrzenne. Oczywiście tzw. przeszłość dominuje, wszak Wodołazkina nazywają ponoć rosyjskim Umberto Eco (na pewno łączy go z Eco fakt, że jest literaturoznawcą od staroci – tu: specjalistą od literatury staroruskiej). Jednak sposób przedstawiania świata nie jest tak drobiazgowy, jak u Eco. Jest co prawda mocno ugruntowany w kulturze i historii dawnej Rusi, ale działa przede wszystkim nastrojem i sposobem opowiadania, językiem, który dotyka nie tylko dotykalnego świata.

Może mam jakieś szczególne inklinacje do tego typu literatury – w jakiś sposób mistycznej, ale mistycznej w dobrym stylu – nie oderwanej od rzeczywistości, ale poprzez tę rzeczywistość i dzięki niej docierającą do głębi duchowych. Może i tak, ale poza moimi inklinacjami – to po prostu świetna, nietuzinkowa historia: o życiu i śmierci, cierpieniu i szczęściu, hańbie i sławie, piekle na ziemi i Bogu wszędzie. I wielu innych podobnych rzeczach.

W powieści mamy do czynienia z bohaterem, który bohaterem nie jest – bo trudno nazwać tak osobę, która do śmierci odpokutowuje pewne trudne i traumatyczne wydarzenie ze swojego życia i uważa się za proch i nicość – a jednocześnie jest bohaterem - wybawieniem dla wielu, którym niesie pomoc. Jest świętym idiotą – jurodiwym – czyli bożym szaleńcem. W kulturze zachodnioeuropejskiej kimś na ten kształt byłby może św. Franciszek i paru innych – w kulturze bizantyńskiej są ich całe zastępy. Nasz bohater (człowiek o wielu imionach) jest niesamowitą kompilacją wielu spośród takich wschodniosłowiańskich świętych.

Wodołazkin łazi nim przez czasy i przestrzenie, oddając stylem nie do podrobienia klimat takiej wędrówki-pielgrzymki. Więcej nie powiem, poza tym, że naprawdę poczułem się przeniesiony. Rzadko mi się to zdarza. dlatego śmiało stwierdzam, że „Laur” to transgresja w praktyce. Wspaniała rzecz. Czytajcie, a się przekonacie (albo i nie). Dla mnie solidna dycha. Z plusem.

Powiem krótko – zakochałem się w tej powieści. I już.

A teraz trochę dłużej.

Uwielbiam takie historie. Historie, które w swej perspektywie mają wieczność i w bardzo ciekawy sposób łączą różne rzeczywistości czasowo-przestrzenne. Oczywiście tzw. przeszłość dominuje, wszak Wodołazkina nazywają ponoć rosyjskim Umberto Eco (na pewno łączy go z Eco fakt, że jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Arkadij Babczenko jest dowodem na to, że wojna wciąga. Pomimo jej okropności i całego syfu, a może też dzięki temu, nie pozwala o sobie zapomnieć i każe za soba tęsknić i wyczekiwać na kolejną możliwość wzięcia udziału w zbiorowym szaleństwie strzelania, spieprzania przed obstrzałem, obrywania w mordę od przełożonych, trzęsienia porami, robienia w gacie i innych bardziej lub mniej wątpliwych przyjemnościach.

Jest Babczenko dowodem, bo będąc 18-stolatkiem został jako przymusowy ochotnik skierowany na I wojnę czeczeńską z czego nie był specjalnie zadowolony. Ale gdy wojna się skończyła niezadowolenie minęło i przeszło pewną metamorfozę, ponieważ gdy wybuchła II wojna czeczeńska Babczenko zapisał się na nią już nie jako ochotnik przymusowy, ale ochotnik prawdziwie ochotny. Teraz też jest cały czas blisko wojny, gdyż pracuje jako korespondent wojenny. Bo wojna wciąga jak narkotyk - takiej dawki adrenaliny nie dostaniesz nigdzie.

"Dziesięc kawałków o wojnie" to doskonała proza wojenna, proza quasi-reportażowa, a nie typowa bohaterska fikcja. Obrazowo pokazuje zwyczajność i niezwyczajność wojny. Koszarowa nuda i regularny wpierdol od dziadków, magazynowy szacher-macher, by zarobić parę groszy na wódę i dragi dla silnejszych pseudo-kolegów, większe i mniejsze przekręty starszych i młodszych szarżą, handel z wrogiem (wy nam zioło, a my wam granaty, którymi być może sami oberwiemy), stopy gnijące w wojskowych buciorach, akcje bojowe, krwawe jatki, metalowe trumny z ładunkiem 200, poniewierane żołnierskie matki poszukujące swych zaginionych/zabitych synów itp., itd.

Demoralizacja rosyjskiej armii, łapówkarstwo, kombinatorstwo, alkoholizm. Wszechobecna przemoc wobec swoich i nie swoich. A z drugiej strony pewna nuta melancholii. Na wojnie - tęsknota za pokojem, rodziną, normalnym, spokojnym życiem. Podczas pokoju - niepokój i tęsknota za tym popieprzonym trepim bytowaniem, naznaczonym śmiercią, smrodem i niepewnością jutra.

Prosty, treściwy, ale nie prostacki język, pełen przeróżnych smaczków. Ciekawa galeria przeróżnych wojennych typów - zwykłych ruskich chłopaków wprzągniętych w wir zabijania i strachu. Zwięzłe i konkretne opowiadania oraz mocne i zapadające w pamięć sytuacje sprawiają, że jest to naprawdę niesamowita i bardzo dobra literatura wojenna dosyć daleka od, skądinąd fajnych, "Czterech pancernych i psa". Warto się zainteresować. Warto.

Arkadij Babczenko jest dowodem na to, że wojna wciąga. Pomimo jej okropności i całego syfu, a może też dzięki temu, nie pozwala o sobie zapomnieć i każe za soba tęsknić i wyczekiwać na kolejną możliwość wzięcia udziału w zbiorowym szaleństwie strzelania, spieprzania przed obstrzałem, obrywania w mordę od przełożonych, trzęsienia porami, robienia w gacie i innych bardziej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Na końcu języka Kornelia Mazurczyk, Andrzej Pisowicz, Zbigniew Rokita
Ocena 7,4
Na końcu języka Kornelia Mazurczyk,...

Na półkach: , , ,

Książka-wywiad z profesorem Andrzejem Pisowiczem, orientalistą-specjalistą, władającym językami, których znajomością niewielu poza tzw. native speakerami może się pochwalić, jest prawdziwą ucztą dla osób spragnionych ciekawostek językowych i kulturowych. Dla tych, którzy siedzą w temacie języka, uwielbiają dociekać skąd co się w mowie wzięło, skąd napłynęło, jak zostało przeniesione i przemienione, i jak używane na co dzień nie zwraca na siebie uwagi, choć czasem pochodzi przecież z innej kultury, innego kontynentu, innego świata, który często już nie istnieje.

Zawsze ciągnęło mnie do nauki języków, ale przez brak systematyczności i po prostu ciężkiej pracy, nie nauczyłem się zbyt wiele i zbyt dobrze. Podziwiam tych wszystkich tytanów pracy, m.in. profesora Pisowicza, że mierząc się z materią nieprostą, z językami orientalnymi, potrafili ją zgłębić i znając przy tym wiele innych, bardziej przystępnych Europejczykowi języków, pokazują niesamowitą komunikacyjną mozaikę, skomplikowanie ale i pewną klarowność językowego uniwersum, i to jak wszystko się niepostrzeżenie przenika, i że korzeni słów naszego rodzimego języka, jak i każdego innego, można szukać po prostu wszędzie.

Dla każdego miłośnika języka, tzn. filologa, ale nie tylko w znaczeniu akademickim, ale też zupełnie amatorsko-hobbystycznym. Świetna lektura.

Książka-wywiad z profesorem Andrzejem Pisowiczem, orientalistą-specjalistą, władającym językami, których znajomością niewielu poza tzw. native speakerami może się pochwalić, jest prawdziwą ucztą dla osób spragnionych ciekawostek językowych i kulturowych. Dla tych, którzy siedzą w temacie języka, uwielbiają dociekać skąd co się w mowie wzięło, skąd napłynęło, jak zostało...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Żaden z tomów z serii "Zwiadowcy" mnie dotychczas nie zawiódł. Tak było też przy lekturze 6. tomu. "Oblężenie Macindaw" to dokończenie historii rozpoczętej w "Czarnoksiężniku z północy" – John Flanagan lubi rozbijać dłuższe historie o zwiadowcach na dwutomowe cykle i tym razem było podobnie.

Nie będę się długo rozpisywał, bo czuję, że będę powtarzał to, co już pisałem w dotychczasowych pięciu recenzjach. Ale napiszę krótko – jest super. John Flanagan ani na moment nie gubi poziomu, jaki pokazał na początku. Nie będę oryginalny, gdy napiszę, że uważam tę serię za jedną z najlepszych opowieści dla młodzieży (ale nie tylko, nie tylko – sam już dawno młodzieżą nie jestem, a połykam, gdy już się przyssę, raz-dwa).

Opowieść wciąga. Wciąga, trzyma i nie wypuszcza. Jeszcze 6 tomów przede mną - jeśli chodzi o pierwszą serię. Tych bardziej obfitych w strony. A można już zacząć czytać serię "Wczesne lata" – pierwszy tom tzw. prequeli - o młodych latach Halta - właśnie się pojawił. Już nie mogę się doczekać, kiedy wpadnie w moje ręce. Ale... po kolei.

Żaden z tomów z serii "Zwiadowcy" mnie dotychczas nie zawiódł. Tak było też przy lekturze 6. tomu. "Oblężenie Macindaw" to dokończenie historii rozpoczętej w "Czarnoksiężniku z północy" – John Flanagan lubi rozbijać dłuższe historie o zwiadowcach na dwutomowe cykle i tym razem było podobnie.

Nie będę się długo rozpisywał, bo czuję, że będę powtarzał to, co już pisałem w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Anioł przeznaczenia Max Cabanes, Doug Headline, Jean-Patrick Manchette
Ocena 6,3
Anioł przeznac... Max Cabanes, Doug H...

Na półkach: , , , ,

Trafiłem na ten komiks niechcący. Jak zresztą na większość dobrych rzeczy w moim życiu. Nie znałem literackiego pierwowzoru i nie znam do tej pory. Nie wiem, czy poznam. Nie wiem. Pewnie nie. Ale może. Kto wie? W każdym razie komiks spodobał mi się bardzo. A tytułowy anioł, czyli główna bohaterka historii, bardziej niż z aniołem przeznaczenia kojarzy mi się z aniołem zagłady i do tego z aniołem co nieco upadłym.

Piękna kobieta. Delikatna i wiotka. A okazuje się niezłą wymiataczką. Jest dobrą obserwatorką. Jeździ po różnych miejscach i szuka. Szuka solidnie zaklajstrowanej dziury w pozornie całym. W niby spokojnych i niby sennych miejscowościach odnajduje przeróżne towarzyskie i biznesowe niuanse oraz skrzętnie skrywane tajmenice. Wyciąga je na światło dzienne, wprowadza zamęt i robi porządek. Jak to robi, czy robi to skutecznie i czy coś z tego wynika – przekonacie się, gdy obejrzycie i przeczytacie. Więcej nie zdradzę.

A jeśli jakoś niespecjalnie wkręca was zarys fabuły, niech was zachęci chociaż taki fakt: wszystko jest narysowane leciutką kreską i wypełnione bardzo miłymi dla oka i często subtelnymi kolorami. Czysta wizualna przyjemność. Naprawdę. Spróbujcie zajrzeć. A wtedy gwarantuję, że będziecie chcieć więcej.

Trafiłem na ten komiks niechcący. Jak zresztą na większość dobrych rzeczy w moim życiu. Nie znałem literackiego pierwowzoru i nie znam do tej pory. Nie wiem, czy poznam. Nie wiem. Pewnie nie. Ale może. Kto wie? W każdym razie komiks spodobał mi się bardzo. A tytułowy anioł, czyli główna bohaterka historii, bardziej niż z aniołem przeznaczenia kojarzy mi się z aniołem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Poezje Bukowskiego niepodzielone na wersy, lecz zapisane ciągiem, mogłyby swobodnie robić za krótkie opowiadania. Ale są jednak podzielone na wersy i dlatego są poezjami, a nie krótkimi opowiadaniami. Dzięki takiemu zabiegowi zyskują na wieloznaczności, której zabrakłoby w formie zapisu ciągłego.

Każdy wyraz, który stoi na początku i końcu wersu, nie powinien tam stać ot tak sobie i u Bukowskiego przeważnie stoi tam, gdzie powinien (a jedna z rzeczy, które u niego zawsze stały, kiedy powinny, też niejednokrotnie znajdzie się w tych wierszach w miejscach, jeśli dobrze pamiętam, eksponowanych).

Nie dane mi było czytać oryginału, ale domyślam się, że tłumacz zachował ten właśnie podział oraz formułę stosowaną przez autora, która raz potrafi zupełnie niedelikatnie, ale jednak na swój sposób poetycko, przygrzać w czapę, a raz operuje bardziej finezyjnie, choć na ogół poprzez obrazowanie zupełnie potoczne, a nawet brutalne.

Polecam wszystkim miłośnikom prozy Bukowskiego. Polecam wszystkim nie-miłośnikom poezji, bo może pomoże odkryć, że nie takie wiersze straszne, nudne i do kitu. Może wiele nadziei i radości wiersze te ze sobą nie niosą, ale czyta się je całkiem nieźle. Jak dla mnie po prostu rewelacyjnie.

Poezje Bukowskiego niepodzielone na wersy, lecz zapisane ciągiem, mogłyby swobodnie robić za krótkie opowiadania. Ale są jednak podzielone na wersy i dlatego są poezjami, a nie krótkimi opowiadaniami. Dzięki takiemu zabiegowi zyskują na wieloznaczności, której zabrakłoby w formie zapisu ciągłego.

Każdy wyraz, który stoi na początku i końcu wersu, nie powinien tam stać ot...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W tej książce nic nie jest powiedziane wprost, choć wygląda jak zupełnie oczywisty i wydawałoby się pusty, błahy i niezbyt rozbudowany zbiór nie bardzo ze sobą powiązanych anekdot (tudzież anegdot). Podobno powieść pożegnalna, o której można powiedzieć wiele lub nic, ale na pewno nie to, że jest to powieść sensu stricto.

Nie wiem czy tytuł naprowadza, czy zwodzi - możliwe, że robi i jedno i drugie, czyli tak naprawdę trzecie. Ironia to hołubiona przez Kunderę kategoria, więc czytając "Święto nieistotnośći" mam jak zwykle problem z oceną, którego nie mam, gdy ktoś mnie próbuje literaturą walnąć, jak obuchem. Kundera tego nie robi – on ścina głowę i jednocześnie pozostawia ją na miejscu.

Dobrze, że Kunderę tłumaczy teraz Bieńczyk, bo ma z nim wiele wspólnego – nieoczywiste traktowanie języka i skłonność do melancholii. To widać, słychać i czuć. I jest z tej lektury przyjemność. Nieoczywista, nieczysta i trochę mącąca w głowie i żołądku, ale jest.

W tej książce nic nie jest powiedziane wprost, choć wygląda jak zupełnie oczywisty i wydawałoby się pusty, błahy i niezbyt rozbudowany zbiór nie bardzo ze sobą powiązanych anekdot (tudzież anegdot). Podobno powieść pożegnalna, o której można powiedzieć wiele lub nic, ale na pewno nie to, że jest to powieść sensu stricto.

Nie wiem czy tytuł naprowadza, czy zwodzi - ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka jest mała, czyta się ekspresowo, więc i recenzja nie będzie szczególnie duża. Ale nieduża recenzja nie przeszkodzi w przydzieleniu dużego plusa. Bo jest za co. Książeczka fajnie i przystępnie przybliża podstawy warszawskiej gwary. Lekki i humorystyczny przekaz prezentuje typową warsiaską gadkę. Jest to oczywiście tylko wstęp do dalszej nauki, ale wstęp dobry i bardzo zachęcający. Ilustracje w cwaniackim klimacie jeszcze wzmacniają ogólne wrażenie. Książka jest dla każdego. Dla warszawiaka i dla słoika. Bezwzględnie polecam.

Książka jest mała, czyta się ekspresowo, więc i recenzja nie będzie szczególnie duża. Ale nieduża recenzja nie przeszkodzi w przydzieleniu dużego plusa. Bo jest za co. Książeczka fajnie i przystępnie przybliża podstawy warszawskiej gwary. Lekki i humorystyczny przekaz prezentuje typową warsiaską gadkę. Jest to oczywiście tylko wstęp do dalszej nauki, ale wstęp dobry i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Życie to jednak strata jest Andrzej Stasiuk, Dorota Wodecka
Ocena 7,5
Życie to jedna... Andrzej Stasiuk, Do...

Na półkach: , , ,

Wywiad ze Stasiukiem się po prostu czyta. I to dobrze czyta. Nie jest istotne, czy czytając zgadzam się z nim, czy nie. Jego sposób mówienia o sobie i jego sprawach tak mnie przyciąga i tak jest na piśmie oddany, jakbym słyszał żywego człowieka.

I dokładnie tak jak wtedy, gdy słuchając żywego człowieka, ze względu na ciągłość jego opowieści i elementarną kulturę, nie należy mu przerywać, tak ja właściwie jednym ciągiem przeczytałem tę książeczkę.

I była to prawdziwa przyjemność obcowania z prawdziwym gościem. I nawet jeśli to jest kolejna kreacja, a nie oszukujmy się – każdy z nas się jakoś słownie kreuje, to ja po prostu chcę więcej takich kreacji. Nieporównywalny do niczego innego inteligencko-proletariacki, filozoficzno-podwórkowy i poetycko-przyziemny styl Stasiuka, to coś, co u tego pisarza uwielbiam. Po prostu uwielbiam, bo uważam, że zintegrowana niejednorodność to jest to.

Wywiad ze Stasiukiem się po prostu czyta. I to dobrze czyta. Nie jest istotne, czy czytając zgadzam się z nim, czy nie. Jego sposób mówienia o sobie i jego sprawach tak mnie przyciąga i tak jest na piśmie oddany, jakbym słyszał żywego człowieka.

I dokładnie tak jak wtedy, gdy słuchając żywego człowieka, ze względu na ciągłość jego opowieści i elementarną kulturę, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Powiem krótko - uwielbiam Stasiuka. W tym również, a może przede wszystkim, jego wspomnieniowo-reportażowe książki. Ale nie będzie to koniec recenzji. Bo wiem, że jest trochę osób, które tej jego podróżniczej literatury nie znoszą. I nawet wiem dlaczego. Bo z reguły brak fabuły, bo za dużo wrażeń naraz, bo rzeczywistość zmienia się jak w kalejdoskopie, bo wszystko jakoś podobne jedno do drugiego i nic z tego nie zostaje, bo to, bo tamto. Wiem, rozumiem, ale nie podzielam.

Stasiuk dla mnie jest językowym mistrzem świata. Ideałem pisarskiej komunikatywności. Wcale nie pisze prosto, a ma się wrażenie, jakby obcowało się z potoczną narracją kogoś, kto mówi trochę od niechcenia, ale ma wiele ciekawego do opowiedzenia i pod płaszczem twardości zawsze ukrywa ogromną czułość wobec tego, co obserwuje. A to, że z książek-podróży Stasiuka nie układają się czytelnikowi po jakimś czasie żadne ciągi fabularne, nic dla mnie nie znaczy. Bowiem przez ten fakt nieciągłości oddają one prawdę życia, odmiennego od prostej literatury od punktu A do B, w której wszystko sztucznie ponaciągane przez twórcę układa się w zgrabną konstrukcję.

"Wschód" jest taką opowieścią, gdzie wrażenia z podróży przeplatają się z historiami z dzieciństwa, które raz są bardziej realistyczne, a czasami sięgają rzeczywistości mityczno-baśniowej. Jest to opowieść o Wschodzie, który jest w nas samych i o Wschodzie geograficznym, który zaczyna się w naszym kraju, ponoć środkowoeuropejskim. O Wschodzie, który zaczyna się tu i rozciąga się dalej w ogromne, nieogarnione przestrzenie, nieogarnione zarówno od strony fizycznej, jak i duchowej. Przerastające każdego, kto się z nimi zetknie. I zostawiające niezatarty ślad. Kocham te stasiukowe refleksje i jego niespieszne opowieści, choć gna przez świat swoją terenówą i chyba uwielbia przepływającą przestrzeń, z której i tak kiedyś nic nie zostanie oprócz wiatru, który jest od zawsze.

Powiem krótko - uwielbiam Stasiuka. W tym również, a może przede wszystkim, jego wspomnieniowo-reportażowe książki. Ale nie będzie to koniec recenzji. Bo wiem, że jest trochę osób, które tej jego podróżniczej literatury nie znoszą. I nawet wiem dlaczego. Bo z reguły brak fabuły, bo za dużo wrażeń naraz, bo rzeczywistość zmienia się jak w kalejdoskopie, bo wszystko jakoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Widok z dachu" to historia dwóch przyjaciół z różnych środowisk, których losy skrzyżowały się po raz pierwszy na warszawskim Grochowie. Tolek to ziomek z Grochowa, Jurek to student prawa UW, pochodzący z Kielc, czy innego Radomia, mieszkający w słynnym akademiku na Kickiego. Obserwujemy ich od początku lat 80-tych, poprzez wszystkie przemiany ustrojowe, aż do czasów zupełnie współczesnej Polski.

Muniek Staszczyk na okładce pisze, że to powieść zasługująca na miano kultowej. Rozumiem zachwyt Muńka, ale nie sądzę, by tak było. Rozumiem zachwyt – bo sam teraz mieszkam na Grochowie, do tego przez ponad 10 lat byłem mieszkańcem akademika (choć nie na Kicu, ale Kic mijam obecnie prawie codziennie, bo mieszkam 150 metrów dalej) – i realia grochowsko-studenckie oddane są naprawdę nieźle i właściwie dzięki temu dałem tyle gwiazdek ile dałem.

Dobrze czyta się rozmowy normalnych kolesi, ale poza tym dialogi, jak na mój gust, są niezbyt naturalne. Poza tym historia w pewnym momencie robi się nieco naciągana, o czym przekonać się może każdy, kto przeczyta. Mimo to, oceniam książkę na dosyć dosyć, z tych samych powodów, z jakich uczynił to według mnie Muniek – czyli z powodów sentymentalnych. Ale co do kultowości powiem jedno – może znajdzie się grupka takich jak ja kultystów, ale wielka religia raczej z tego nie powstanie.

"Widok z dachu" to historia dwóch przyjaciół z różnych środowisk, których losy skrzyżowały się po raz pierwszy na warszawskim Grochowie. Tolek to ziomek z Grochowa, Jurek to student prawa UW, pochodzący z Kielc, czy innego Radomia, mieszkający w słynnym akademiku na Kickiego. Obserwujemy ich od początku lat 80-tych, poprzez wszystkie przemiany ustrojowe, aż do czasów...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują? Tomasz Lew Leśniak, Rafał Skarżycki
Ocena 8,1
Hej, Jędrek! P... Tomasz Lew Leśniak,...

Na półkach: , , , , ,

Duet tekściarsko-rysunkowy, który powołał do życia legendarnego już Jeża Jerzego, teraz debiutuje w roli autorów gatunku zmiksowanego. "Hej Jędrek" jest bowiem doskonałą mieszanką komiksu i powieści i jest to mieszanka wybuchowa i piorunująca. Bohater jest co prawda w wieku wczesnoszkolnym, ale jego poczucie humoru, teksty i przygody mogą swobodnie konkurować z przygodami dziewięciolatków z "Włatców móch", choć może nie są tak surrealistyczne.

Zwyczajne szkolne perypetie plus intryga kryminalna to podstawa akcji. Najlepsi kumple, mędzący nauczyciele, podejrzana szkolna służba zdrowia, wścibscy rodzice, wredne rodzeństwo, solówy do pierwszej krwi, ach te dziewczyny i tym podobne historie. Podane w lekkiej, superstrawnej formie. Powieść, gdy ją pomieszać z komiksem, zyskuje szybsze tempo i dostarcza dodatkowych wrażeń. Jest bardziej wymagająca niż komiks i z kolei bardziej wciągająca niż tylko powieść z ilustracjami.

Może nie jest to lektura bardzo ambitna, za to ma niesamowity potencjał rozrywkowy i jako środek na odstresowanie sprawdza się znakomicie. Gwarantuje mnogość doznań estetycznych (obfituje w fajne rysunki) i ekstatycznych (pobudza do wesołego, niczym nieskrępowanego rechotu). Zatem bierzcie i czytajcie. A potem, gdy się tylko ukażą, łapcie się za kolejne części. Ja już się szykuję.

Duet tekściarsko-rysunkowy, który powołał do życia legendarnego już Jeża Jerzego, teraz debiutuje w roli autorów gatunku zmiksowanego. "Hej Jędrek" jest bowiem doskonałą mieszanką komiksu i powieści i jest to mieszanka wybuchowa i piorunująca. Bohater jest co prawda w wieku wczesnoszkolnym, ale jego poczucie humoru, teksty i przygody mogą swobodnie konkurować z przygodami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podobał mi się ten komiks, mimo iż pozornie nie ma nic w tym komiksie, co mogłoby się podobać tzw. przeciętnemu zjadaczowi komiksów. Nie dzieje się w nim własciwie nic. Jest to dzień z życia żydowskiego producenta i handlarza dywanów w jednej osobie, który z małej miejscowości idzie na targ, by sprzedać to, co wytworzył.

Kreska nie jest specjalnie efektowna, ani oryginalna, ale jednak ten komiks ma coś. Bowiem jest jedna rzecz, którą się wyróżnia. Nie jest to akcja, nie jest to kreska, to w takim razie co? Ano klimat. Niesamowity, przejmujący klimat ciężkiej pracy, niepewności jutra, powszedniej beznadziei i przemijania nawet tego, co było choć trochę dobre. Przeczucie odchodzenia w przeszłość świata, do którego się przywykło i jakoś nauczyło w nim funkcjonować.

W całość wpleciono rozważania o Bogu i istocie życia. Bohaterami są przede wszystkim Żydzi z przełomu wieków XIX i XX, więc Boga nie mogło zabraknąć. Ten przedstawiony w komiksie żydowski świat, którego już nie ma i nie będzie, niesie w sobie pewną zapowiedź katastrofy. Tu nie ma jeszcze nawet wzmianki o I wojnie światowej, ale nad całym komiksem unosi się widmo niepokoju i rychłego rozpadu.

I własnie to sprawiło, że zapamiętam ten komiks, że utkwił w mojej pamięci. Bo dał mi podstawę do refleksji, bo stworzył ciekawy, pełen ukrytej melancholii nastrój. Nie zarzucił mnie szybką akcją, nie zgwałcił moich zmysłów. Dał mi się zatrzymać, bym mógł kontemplować całą tę złożoną sytuację. Takich komiksów też nam potrzeba. Naprawdę.

Podobał mi się ten komiks, mimo iż pozornie nie ma nic w tym komiksie, co mogłoby się podobać tzw. przeciętnemu zjadaczowi komiksów. Nie dzieje się w nim własciwie nic. Jest to dzień z życia żydowskiego producenta i handlarza dywanów w jednej osobie, który z małej miejscowości idzie na targ, by sprzedać to, co wytworzył.

Kreska nie jest specjalnie efektowna, ani...

więcej Pokaż mimo to