rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

O twórczości Yukiko Motoyi usłyszałam po raz pierwszy u Azjatyckiej Półki. Wydany w Polsce zbiór opowiadań* autorki przeszedł bez echa — do tego stopnia, że nie miała go nawet moja biblioteka akademicka. Sięgnęłam więc po Motoyę w języku angielskim. Warto zaznaczyć, że "The Lonesome Bodybuilder" (tytuł alternatywny "Picnic in The Storm") zawiera inny wybór tekstów niż polska "Samotna kulturystka" (a także jest od niej o 100 stron dłuższy).

Teksty w zbiorze są dość zróżnicowane. Większość z nich skupia się na kobietach, niektóre jednak przedstawiają losy mężczyzn. Motoya wykorzystuje różne narracje: pierwszo- i trzecioosobową oraz konwencje: realistyczną i surrealistyczną. "The Lonesome Bodybuilder" to w moich oczach bardzo nierówny zbiór. Znalazłam w nim teksty, które mi się podobały (zwłaszcza tytułowy), jak i te, które do mnie nie trafiły.

Przede wszystkim doceniam tematykę poruszoną przez autorkę. Motoya zwraca uwagę na problemy w związkach międzyludzkich, zwłaszcza na rolę kobiet — w romantycznej relacji oraz w społeczeństwie. Co ważne kobiety nie są u Motoyi sprowadzone jedynie do roli ofiary. Nierzadko potrafią walczyć o swoje lub, chociaż wewnętrznie, kwestionować utarte schematy. Niekiedy one same też stają się oprawcami.

Niestety, mam z częścią opowiadań pewien problem. Niektóre teksty są najzwyczajniej w świecie za długie (jak zwycięzca nagrody Akutagawy "An Exotic Marriage"). Bywały momenty, gdy dawno domyśliłam się przesłania danej historii, a ona trwała, nie wnosząc niczego nowego. Często powtarzam, że zwięzłość to niedoceniana cnota — niektóre teksty Motoyi niestety jej nie posiadają.

Finalnie, moje uczucia są mieszane. Wydawca zaprezentował w zbiorze zarówno teksty, które do mnie trafiły, jak i takie, od których kompletnie się odbiłam i mocno się przy nich zmęczyłam (te niestety przeważają). Do mojej wrażliwości zdecydowanie bardziej przemówiły krótsze, nieco bardziej bliskie rzeczywistości historie.

*Książka ukazała się w Polsce w 2020. roku nakładem Wydawnictwa Dialog.

cw: motyw k*zirodztwa w jednym z opowiadań

O twórczości Yukiko Motoyi usłyszałam po raz pierwszy u Azjatyckiej Półki. Wydany w Polsce zbiór opowiadań* autorki przeszedł bez echa — do tego stopnia, że nie miała go nawet moja biblioteka akademicka. Sięgnęłam więc po Motoyę w języku angielskim. Warto zaznaczyć, że "The Lonesome Bodybuilder" (tytuł alternatywny "Picnic in The Storm") zawiera inny wybór tekstów niż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Romantasy to, zwłaszcza ostatnimi czasy, bardzo popularny gatunek. Raczej nie mogę powiedzieć, żeby bardzo mnie do niego ciągnęło. Tak, jak czasami lubię sięgnąć po fantastykę, tak wolę, gdy prym wiedzie w niej przygoda. Czy debiut Margaret Rogerson przekonał mnie do opowieści fantasy, gdzie prym wiedzie miłość?

Isobel to siedemnastoletnia malarka. Do jej klientów należą znamienitości zaczarowanego dworu (fair folk, czyli fae/wróżki — chociaż, szczerze mówiąc, postaci te bardziej kojarzyły mi się z elfami z Rivendell). Pewnego dnia do drzwi dziewczyny puka jesienny książę, Rook. Przystojny, wysoki brunet (nie mogło być inaczej, prawda?) o wyniosłej osobowości zamawia obraz i nakazuje odesłanie go na dwór swojego przyjaciela, Gadfly'a. Isobel dodaje dziełu pewien pierwiastek, którego Rook się nie spodziewa. Zagniewany książę porywa więc Isobel do magicznej krainy, gdzie czyha na nich niejedno niebezpieczeństwo.

Przyznaję, że "An Enchantment of Ravens" początkowo mi się podobało. Świat powieści wydawał mi się intrygujący, a postać Isobel sympatyczna. Motyw tworzenia sztuki oraz elementy magiczne miały swój niewątpliwy urok. Szybko jednak zaczęły pojawiać się książkowe, czerwone flagi...

Pierwszą z nich była miłość od pierwszego wejrzenia — nie przepadam za tym motywem, bo trudno mi w niego uwierzyć. Rogerson niestety nie udało mi zmienić o nim zdania. Isobel zdecydowanie za szybko zakochuje się w Rooku, który wydał mi się postacią mocno opryskliwą. Jego osoba nie wywołała we mnie ciepłych uczuć, nie mówiąc już o miłości... Choć Rook zyskał nieco przy bliższym poznaniu, tak jego romans z Isobel był dla mnie mało przekonujący. Zabrakło mi momentów, w których mogłabym poczuć chemię między bohaterami i które sprawiłyby, że kibicowałabym ich związkowi.

Książka ma też spore problemy z tempem. Szybki wstęp, ciągnący się środek przedstawiający podróż bohaterów przez las, szybki rozwój wydarzeń na magicznym dworze i ekspresowe zakończenie. Zabrakło mi w "An Enchantment..." wyważenia akcji. Boli zwłaszcza fakt, że to, co zdecydowanie bardziej zainteresowało mnie od romansu, intrygi członków dworu, zostało opisane krótko, "po łebkach". W rezultacie zakończenie nie należy do szczególnie satysfakcjonujących.

Wady nie znaczą jednak, że jest to książka szczególnie zła. Podobał mi się język Margaret Rogerson — jest dobrze dopasowany do klimatu fantasy. Autorka nie wplata niepasujących, zbyt współczesnych określeń i dialogów (jedynie "shit" mi trochę nie grało) i sięga czasami po nieco archaiczne słownictwo. Momentami bywa też nieco poetycko. Proza Rogerson wyróżnia się pozytywnie pod tym względem na tle innych młodzieżówek.

"An Enchantment of Ravens" można przeczytać bez bólu, głównie dzięki porządnej warstwie językowej. Książka nieźle sprawdza się jako lektura do autobusu i samolotu (przetestowane), gdy różne czynniki odwracają uwagę od nieprzekonującego romansu i średnio poprowadzonej fabuły. Mogło być gorzej, ale mogło też być o wiele lepiej.

Romantasy to, zwłaszcza ostatnimi czasy, bardzo popularny gatunek. Raczej nie mogę powiedzieć, żeby bardzo mnie do niego ciągnęło. Tak, jak czasami lubię sięgnąć po fantastykę, tak wolę, gdy prym wiedzie w niej przygoda. Czy debiut Margaret Rogerson przekonał mnie do opowieści fantasy, gdzie prym wiedzie miłość?

Isobel to siedemnastoletnia malarka. Do jej klientów należą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Alfred Hitchcock twierdził, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi. Choć w "Ostatnim locie flaminga" ziemia nie drży w posadach, powieść rozpoczyna porównywalnie sensacyjnie wydarzenie. Na wiejskiej drodze zostaje znaleziony... męski członek. Ciało, do którego należał, nie zostaje znalezione. Jedyny ślad po mężczyźnie to wiszący na drzewie niebieski beret.

Książka Mii Couto na pierwszy rzut oka może wydawać się kryminałem. Niech jednak nie zwiedzie was opis. "Ostatni lot flaminga" to przede wszystkim portret mieszkańców małej (fikcyjnej) mozambijskiej miejscowości oraz ich zderzenia z przybyłymi żołnierzami ONZ.

Dużo tu wstawek surrealistycznych i psychodelicznych, które zaskakują oraz nieco dezorientują. Jest tu też sporo humoru — w końcu to książka z jajem (hehe).

Oprócz przedziwnej historii i obrazu małej wsi wraz ze wszystkimi niesnaskami mieszkańców znajdziemy w "Ostatni los flaminga" tematykę kolonializmu. Couto zwraca uwagę na to, jak małą wagę świat przywiązuje do żyć niebiałych osób: "Tysiące Mozambijczyków umierało, a was nigdy tu nie było. Teraz zginęło pięciu cudzoziemców i już jest koniec świata?" (s. 23). Pokazuje, jak lokalna ludność różnorodnie odbiera przybycie służb ONZ: dla jednych jest to okazja warta świętowania, inni krytykują ich obecność. Kolonializm wszak przyjmuje różne oblicza: "Ich nie obchodzi pokój. [...] Chcą zaprowadzić taki porządek, który pozwoli im być szefami" (s. 114).

Ze względu na szaloną (nie zdradzam jej najbardziej zakręconego aspektu) historię oraz mój brak znajomości historii Mozambiku "Ostatni lot flaminga" nie był najłatwiejszą lekturą. Powieść była jednak ciekawym literackim doświadczeniem i wyróżniła się na tle innych przeczytanych w ostatnim czasie pozycji.

Alfred Hitchcock twierdził, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi. Choć w "Ostatnim locie flaminga" ziemia nie drży w posadach, powieść rozpoczyna porównywalnie sensacyjnie wydarzenie. Na wiejskiej drodze zostaje znaleziony... męski członek. Ciało, do którego należał, nie zostaje znalezione. Jedyny ślad po mężczyźnie to wiszący na drzewie niebieski beret....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zazwyczaj nie sięgam po książki związane stricte z jedzeniem. Nie jestem fanką gotowania, chociaż czasem lubię coś upiec. Nie podchodzę też do jedzenia szczególnie emocjonalnie, nie mam wielu wspomnień związanych właśnie z tym tematem. W związku z powyższym lektura "Tiny Moons" była dla mnie czymś nowym i zaskakująco przyjemnym.

Nina Mingya Powels, autorka o chińsko-malezyjskim pochodzeniu urodzona w Nowej Zelandii i zamieszkała w Wielkiej Brytanii, poświęciła swój memuar okresowi, gdy studiowała w Chinach. Osią wspomnień pisarki są spożywane w Szanghaju dania — w większości nie te wymyślne, a proste, dostępne na ulicznych stoiskach i gotowane w chińskich domach.

Jedzenie nigdy nie schodzi z pierwszego planu. W "Tiny Moons" znalazło się wiele apetycznych opisów tajemniczych (dla mnie) dań. To zdecydowanie książka, przy której warto mieć telefon lub komputer pod ręką — nie potrafiłam się powstrzymać przed sprawdzaniem zdjęć dań w wyszukiwarce. Choć jestem wegetarianką i wiele z nich nie jest dla mnie, zapragnęłam upiec sezamowe naleśniki oraz księżycowe ciasteczka, a także stworzyć swoją wersję pierożków (muszę parownik...). Mam nadzieję, że kiedyś się uda.

Pomiędzy opisy potraw i miejsc, które je serwują, Powles wplata wspomnienia o rodzinie i przyjaciołach z czasów studiów, przemyślenia m.in. o swojej kulturowej przynależności (nawiązuje m.in. do "Crying in H Mart", którą też polecam) oraz informacje o Chinach. Wszystko układa się w harmonijną całość, tworząc lekturę, która odpręża i sprawia, że ślinka sama cieknie z ust 😉

Zazwyczaj nie sięgam po książki związane stricte z jedzeniem. Nie jestem fanką gotowania, chociaż czasem lubię coś upiec. Nie podchodzę też do jedzenia szczególnie emocjonalnie, nie mam wielu wspomnień związanych właśnie z tym tematem. W związku z powyższym lektura "Tiny Moons" była dla mnie czymś nowym i zaskakująco przyjemnym.

Nina Mingya Powels, autorka o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

[książkę do recenzji otrzymałam od Wydawnictwa Kirin: współpraca barterowa]

"Chciałam, żeby mnie dostrzegano. Chciałam, żeby mnie akceptowano. Chciałabym pochwycić w palce czarne pasma, które oplatają moje serce, tak samo, jak ściąga się z grzebienia pozostałe na nim włosy i wyrzuca do kosza na śmieci" (s. 74).

Hatsu to uczennica liceum, która nie cieszy się popularnością w klasie. Dziewczyna czuje się opuszczona przez dawną przyjaciółkę i stroni od rówieśników. Pewnego dnia, rozmowę z nią nawiązuje Ninagawa, otaku zafascynowany postacią znanej modelki...

Mikropowieść Watayi to przede wszystkim historia o samotności. Zmaga się z nią m.in. Hatsu — dawna przyjaciółka opuszcza ją na rzecz nowej paczki znajomych, nikt nie wybiera nastolatki do grupy na zajęciach, inni uczniowie szkoły wydają się ją ignorować. Hatsu radzi sobie z sytuacją przybierając zdystansowaną postawę wobec koleżanek i kolegów. Patrzy na nich z góry, unika też kontaktu.

Autorka nie zdradza powodów, dla których Hatsu zachowuje się w taki, a nie inny sposób. Ten aspekt Wataya pozostawia w sferze domysłów. Na pierwszy rzut oka zachowania Hatsu mogą wydawać się nielogiczne (stronienie od ludzi, gdy cierpi się z powodu samotności), jednak są one psychologicznie spójne. Myślę, że w ten sposób pisarka sygnalizuje lęk Hatsu przed kolejnym (po przyjaciółce) porzuceniem lub przed powtórzeniem się problemów w relacjach doświadczonych przez bohaterkę w przeszłości.

Podobnie jak w "Heaven" Mieko Kawakami, Wataya skupia się na dwójce wyrzutków. Choć oprócz społecznego odrzucenia mało łączy Hatsu i Ninagawę, nastolatkowie nawiązują ze sobą znajomość. Nie należy ona do łatwych. Z jednej strony osoba Ninagawy ze względy na obsesyjne zainteresowanie idolką brzydzi Hatsu, z drugiej przyciąga ją do chłopaka. Relacja bohaterów wydała mi się ciekawa. Oprócz głównych bohaterów "Heaven" Hatsu i Ninagawa przypominali mi też postaci z filmu "Moonlight Whispers".

Risa Wataya napisała książkę w bardzo młodym wieku (19 lat). Nie dziwi więc fakt, że dobrze oddała psychikę nastoletniej Natsu. Zrozumiałe jest też, że "Plecy" nie są (mikro)powieścią do końca spełnioną. W momencie, w którym akcja i relacja między bohaterami robią się naprawdę wciągające, "Plecy" się kończą. Szkoda, że książka nie jest dłuższa.

Niewątpliwą zaletą polskiego wydania są liczne przypisy. Wyjaśniają kulturowe smaczki, co pozwala bardziej cieszyć się lekturą.

[książkę do recenzji otrzymałam od Wydawnictwa Kirin: współpraca barterowa]

"Chciałam, żeby mnie dostrzegano. Chciałam, żeby mnie akceptowano. Chciałabym pochwycić w palce czarne pasma, które oplatają moje serce, tak samo, jak ściąga się z grzebienia pozostałe na nim włosy i wyrzuca do kosza na śmieci" (s. 74).

Hatsu to uczennica liceum, która nie cieszy się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[Recenzja zawiera lekkie spoilery] "Fiołki" zaczynają się w małej wiosce, gdzie dorastają San i jej przyjaciółka, Namae. Pewnego dnia dziewczynki podczas odpoczynku po spacerze obejmują się. Namae po chwili bliskości zaczyna odrzucać San. Reakcja przyjaciółki łamie serce dziewczynki...

Akcja przenosi się do Seulu. San jest już dorosła, zostaje pracownicą kwiaciarni. Choć minęło wiele lat, kobieta dalej myśli o wydarzeniu z dzieciństwa i swojej niespełnionej miłości. Bohaterka czuje się samotna. Z jednej strony odrzuca życzliwe osoby, z drugiej stara się szukać ciepła tam, gdzie nie powinna.

Styl pisania autorki skojarzył mi się trochę z tym jak opowiada się... baśnie. Trzecioosobowy narrator relacjonuje historię San w czasie teraźniejszym. Ma się wrażenie, że granice między przeszłością i teraźniejszością zacierają się. Pasuje to do głównej bohaterki, bo ona również nie potrafi pójść dalej, żyjąc wspomnieniami i marzeniami o osobie, której już nie zna.

Narracja stawia pewną barierę między postacią San, a czytelniczką. Wyczuwalny jest dystans i ma się wrażenie, że przez niego trudno do końca poznać i zrozumieć postępowanie bohaterki. Rozumiem, że taki był zamysł pisarki. Dużo tu codziennych szczegółów, a ciągle za mało zagłębienia w psychologię postaci. Wiele elementów pozostaje w sferze domysłów, czasami nie do końca wiadomo, czy coś dzieje się naprawdę, czy jest częścią onirycznych wizji.

Sięgnęłam po "Fiołki" skuszona motywem safickim. Queerowa tożsamość San pozostaje jedynie zaimplikowana, ale ma duży wpływ na życie bohaterki. Postaci doskwiera samotność, jej myśli stale powracają do wspomnień o dawnej niespełnionej miłości (co przypomina zjawisko limerencji). San stara się zapełnić tę pustkę uwagą, którą dają jej mężczyźni. Myśli o nich wydają się natrętne, nie sprawiają kobiecie przyjemności. W męskich ramionach San nie znajduje ukojenia. Przeciwnie — naruszają oni jej granice, wykorzystując i krzywdząc ją.

Muszę przyznać, że nie do końca rozumiałam San. Niektóre z jej działań wydawały mi się nielogiczne i myślę, że szersze opisanie psychiki bohaterki, zmniejszyłoby to wrażenie. Nie jest to postać, którą mimo tragicznych losów polubiłam, ale mimo wszystko współczułam jej.

Nie będzie to jedna z moich ulubionych powieści, jednak doceniam, że Shin Kyung-Sook zwróciła uwagę na ważne kwestie takie jak samotność i przemoc wobec kobiet.

cw: gwałt

[Recenzja zawiera lekkie spoilery] "Fiołki" zaczynają się w małej wiosce, gdzie dorastają San i jej przyjaciółka, Namae. Pewnego dnia dziewczynki podczas odpoczynku po spacerze obejmują się. Namae po chwili bliskości zaczyna odrzucać San. Reakcja przyjaciółki łamie serce dziewczynki...

Akcja przenosi się do Seulu. San jest już dorosła, zostaje pracownicą kwiaciarni. Choć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak już wiecie z moich innych postów, np. o "Pink" Kyoko Okazaki, lubię próbować mang o nietypowych dla tego medium stylach rysunku. Sięgając po "Tekkon Kinkreet", nie miałam pojęcia, co jest jego tematem. Wystarczyła mi punkowa, chaotyczna kreska Taiyo Matsumoto, by chcieć zapoznać się z tym tytułem.

Manga opowiada o losach dwóch chłopców: białego i czarnego. Żyją w mieście przepełnionym przestępczością, które przypomina trochę połączenie świata z kryminałów noir i historii post-apo. Chłopaki sieją rozrabiają na ulicach i uciekają się do różnych sposobów, by przetrwać. Pewnego dnia w mieście pojawiają się nieznani, niebezpieczni przybysze, którzy zagrażają istniejącemu porządkowi. "Tekkon Kinkreet" zaczyna się od dość luźnych epizodów z życia Czarnego i Białego. Początkowo zastanawiałam się, czy wyłoni się w mandze konkretna fabuła, czy będzie ona impresją na temat bohaterów i ich dziwnego miasta. Wyraźna linia fabularna z czasem się zarysowuje, nadając spójności temu komiksowi o mocno anarchicznym duchu.

Tematy poruszane w "Tekkon Kinkreet" okazały się ciekawe. Główny motyw dotyczący przybycia obcych i budowy atrakcji dla rodzin skojarzył mi się z gentryfikacją. W sosie z akcji i przygody Matsumoto pokazuje rzeczywisty problem, który dotyka wiele współczesnych miast. W mandze pojawia się też popularna tematyka walki dobra i zła, ale pokazana w niesztampowy sposób. Na przykładzie jednego z chłopców Matsumoto pokazuje, że w każdym człowieku tkwi dobry i zły pierwiastek. Jednak tylko od jednostki zależy, któremu z nich pozwoli zwyciężyć.

"Tekkon Kinkreet" to nietypowa manga, wyróżniająca się oryginalną kreską i buntowniczym duchem. Myślę, że miłośnikom zachodnich komiksów też może przypaść do gustu.

Jak już wiecie z moich innych postów, np. o "Pink" Kyoko Okazaki, lubię próbować mang o nietypowych dla tego medium stylach rysunku. Sięgając po "Tekkon Kinkreet", nie miałam pojęcia, co jest jego tematem. Wystarczyła mi punkowa, chaotyczna kreska Taiyo Matsumoto, by chcieć zapoznać się z tym tytułem.

Manga opowiada o losach dwóch chłopców: białego i czarnego. Żyją w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Nevada" autorstwa Imogen Binnie trochę przeleżała na mojej półce. W tym tygodniu miał jednak miejsce #transrightsreadathon , co było dobrą okazją, by w końcu po nią sięgnąć.
"Nevada" opowiada o Marii, transpłciowej księgarce mieszkającej w Nowym Yorku. Życie Marii zaczyna się komplikować w momencie, gdy dowiaduje się, że jej dziewczyna, Steph, ją zdradziła. Maria postanawia dać sobie czas na przemyślenie wielu kwestii...

Fabuła w "Nevadzie" jest szczątkowa, a wydarzenia mocno powtarzalne. Zamiast na rozbudowanej historii, powieść Binnie skupia się na psychice głównej postaci. Autorka oferuje czytelniczce ciekawy wgląd w codzienność transpłciowej kobiety. Nie stroni od kwestii trudniejszych i bardziej kontrowersyjnych. Doceniam ten aspekt powieści. Dzięki niemu przeczytałam "Nevadę" z zainteresowaniem, choć z literackiego punktu widzenia mnie nie zachwyciła.

Bo właśnie — niestety, nie przemówił do mnie styl pisania Binnie. Jest bardzo potoczny i konwersacyjny, do tego stopnia, że "like" i "whatever" pojawiają się chyba co trzecie zdanie. Autorka nadużywa też wulgaryzmów, co sprawia wrażenie chęci bycia młodzieżową i buntowniczą na siłę. Decyzje stylistyczne miałyby większy sens, gdyby "Nevada" była napisana w pierwszej osobie. Wtedy oddawałyby spojrzenie na świat konkretnej postaci. Mamy jednak do czynienia z narracją trzecioosobową, która w takim wydaniu wypada dziwne i niezgrabnie.

Doceniam, że Imogen Binnie przybliżyła czytelniczkom codzienność transpłciowej kobiety, nie pomijając nieprzyjemnych tematów. Niestety warsztat autorki pozostawia moim zdaniem wiele do życzenia, przez co nie polubiłam się za bardzo z "Nevadą".

"Nevada" autorstwa Imogen Binnie trochę przeleżała na mojej półce. W tym tygodniu miał jednak miejsce #transrightsreadathon , co było dobrą okazją, by w końcu po nią sięgnąć.
"Nevada" opowiada o Marii, transpłciowej księgarce mieszkającej w Nowym Yorku. Życie Marii zaczyna się komplikować w momencie, gdy dowiaduje się, że jej dziewczyna, Steph, ją zdradziła. Maria...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękna Yukari jest uczennicą liceum, która spędza dni na nauce do egzaminów na studia. Każdy jej dzień wygląda tak samo... do momentu, w którym spotyka ekipę młodych ludzi ze szkoły artystycznej zainteresowanych modą. Grupka oferuje Yukari rolę swojej modelki, którą nastolatka po pewnych wątpliwościach przyjmuje. Od tej pory Yukari powoli przestaje być grzeczną, spełniającą oczekiwania matki dziewczyną...

Z przeczytaniem piątego tomu "Paradise Kiss" czekałam kilka miesięcy od (nowego) polskiego wydania. Bynajmniej nie dlatego, że seria mi się nie podobała. Przeciwnie — spodobała mi się tak bardzo, że nie potrafiłam się rozstać z jej bohaterami! Śmiało mogę powiedzieć, że manga Yazawy jest jednym z moich ulubionych tytułów. A to wszystko za sprawą ciekawych bohaterów, wciągającej historii oraz przepięknej kreski. Bohaterowie "Paradise Kiss" są nieoczywiści i wielokrotnie zmieniałam, co do nich zdanie. Choć komiks jest dość krótki, charaktery większości z nich mają okazję wybrzmieć. Mangaczka zawarła w opowieści wystarczającą ilość szczegółów dotyczących ich losów, by czytelniczka sama mogła ocenić ich postępowanie. Cieszy mnie również, że wśród postaci znalazła się transpłciowa kobieta, Isabella. Choć nie jest to idealna reprezentacja (czas powstania sporo w tej kwestii tłumaczy), bohaterka jest interesującą, sympatyczną postacią.

Historia, choć jest obyczajową joseiką, obfituje w twisty i potrafi zaskoczyć. Większość decyzji fabularnych podobała mi się, zwłaszcza rozwiązanie wątku dotyczącego życia miłosnego Yukari.

Jak większość czytelniczek Yazawy dołączam się do zachwytów nad jej stylem rysunku. Kreska autorki przypomina szkice projektów modowych, co idealnie wpisuje się w tematykę mangi. Postaci są ekspresyjnie narysowane, a ich ubrania zachwycają detalami.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, byłaby to postać Arashiego. Wydaje mi się, że mimo wszystko został on finalnie pokazany w nieco zbyt pozytywnym świetle. Również nie wszystkie żarty zestarzały się dobrze (głównie te dotyczące seksualności i płci), ale cóż manga powstawała w późnych latach 90. i wczesnych 00. Hollywoodzkie produkcje wyglądały wtedy podobnie...

Bardzo cieszę się, że "Paradise Kiss" powrócił na polski rynek i miałam okazję go przeczytać. To była świetna zabawa! A teraz czekam, aż ktoś wyda "Gokinjo Monogatari".

Piękna Yukari jest uczennicą liceum, która spędza dni na nauce do egzaminów na studia. Każdy jej dzień wygląda tak samo... do momentu, w którym spotyka ekipę młodych ludzi ze szkoły artystycznej zainteresowanych modą. Grupka oferuje Yukari rolę swojej modelki, którą nastolatka po pewnych wątpliwościach przyjmuje. Od tej pory Yukari powoli przestaje być grzeczną, spełniającą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Japońskie dramy BL to temat, który śledzę dość na bieżąco. Prędzej czy później oglądam nowości i choć ich poziom nie jest równy, dobrze się na nich bawię. Gdy usłyszałam, że niedługo wychodzi "Living with Him", pomyślałam: halo, ja to mam na półce!

Manga okazała się BL-ką dokładnie taką, jak lubię. Opiera się na motywie dawnej przyjaźni z dzieciństwa, która wraz z zamieszkaniem razem na studiach, przekształca się w coś więcej. Choć manga jest krótka, rozwój relacji bohaterów jest w niej dobrze pokazany. Same postaci są bardzo sympatyczne — zwłaszcza Kazuhito, którego pokochałam. Klimat historii jest spokojny i komfortowy. To jedna z lepszych mang boys love, które miałam okazję czytać.

Japońskie dramy BL to temat, który śledzę dość na bieżąco. Prędzej czy później oglądam nowości i choć ich poziom nie jest równy, dobrze się na nich bawię. Gdy usłyszałam, że niedługo wychodzi "Living with Him", pomyślałam: halo, ja to mam na półce!

Manga okazała się BL-ką dokładnie taką, jak lubię. Opiera się na motywie dawnej przyjaźni z dzieciństwa, która wraz z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Daisy Jones and The Six" to jedna z lepszych, czysto rozrywkowych książek, jakie przeczytałam. Wyraziste postaci, klimat lat 70. oraz nietypowa forma wywiadu z członkami rockowego zespołu sprawiły, że książka bardzo mi się podobała. Krótko po przeczytaniu, kupiłam kolejną powieść autorki, "Siedmiu mężów Evelyn Hugo", która czekała na przeczytanie aż do teraz. Spodziewałam się, że to będzie petarda. Wyszło... jak wyszło.

Zacznę od rzeczy, z którą początku miałam problem. Chodzi główną postać, dziennikarkę Monique. Trudno było mi w pełni uwierzyć w tę bohaterkę. Monique jest trzydziestokilkulatką, jednak to jak zachowuje, a przede wszystkim wyraża, jest nieco infantylnie. Najdziwniej czyta się niepasujące do sytuacji wulgaryzmy, których używa postać. Częściowo wina leży prawdopodobnie po stronie tłumaczenia — sporo angielskich przekleństw ma dużo mniejszą "siłę rażenia" niż nasza "k*rwa" użyta w jednym z dialogów.

Skłaniam się ku tezie, że tłumaczenie/redakcja trochę zawiodły, bo zgrzytów było więcej. W oczy rzuciły mi się m.in. "przeedytować" zamiast "przemontować [film]" oraz przetłumaczenie tytułu filmu "Breathless"/"À bout de souffle" jako "Bez tchu" zamiast używanego w Polsce "Do utraty tchu".

Styl książki też nie do końca mi się podobał. Jest bardzo prosty, a autorka dużo kwestii tłumaczy czytelniczce bezpośrednio. Taki sposób pisania nie przeszkadza mi w młodzieżówkach, ale w powieści dla dorosłych podoba mi się średnio. Książka cierpi też na wodolejstwo, zwłaszcza w opisach, które nierzadko są wypełnione niepotrzebnymi szczegółami. Historia hollywoodzkiej aktorki, Evelyn, jest dość wciągająca. Akcja wartko się toczy, nie brakuje dramatycznych momentów i zwrotów fabularnych. Opowieść nie jest szczególnie oryginalna, momentami razi przekombinowaniem, ale czyta się szybko i zapewnia rozrywkę.

Ważnym wątkiem w powieści jest romans Evelyn z jej aktorską rywalką, Celią. Na plus zaliczam to, że dzięki niemu Reid poruszyła tematykę braku akceptacji osób queerowych, zwłaszcza w epoce klasycznego Hollywood. Pojawiają się motywy m.in. białego małżeństwa (oraz lawendowego małżeństwa, w którym dwie osoby nieheteroseksualne wchodzą w oficjalny związek, by uciszyć podejrzenia opinii publicznej), chęci posiadania dzieci czy dziedziczenia majątku po homoseksualnej partnerce. Nie spodobał mi się natomiast ich romans sam w sobie. Trudno było mi uwierzyć w miłość Evelyn i Celii. Jednym z powodów było bez wątpienia to, że choć głównej bohaterce autorka poświęca sporo czasu, tak o Celii nie wiemy zbyt wiele. Ukochana Evelyn jawi się przez to jako osoba zaborcza, chorobliwie zazdrosna i niezdecydowana. Związek kobiet ma w sobie więcej z toksycznej relacji opartej na cielesnym pożądaniu niż na wzajemnym dopasowaniu i zrozumieniu. Ogromna szkoda, bo oprócz Hollywoodzkiej tematyki, to właśnie związek wlw był dla mnie zachętą do sięgnięcia po książkę.

Podsumowując, "Siedmiu mężów Evelyn Hugo" to lekka książka, która może posłużyć jako towarzysz podróży lub odskocznia od bardziej wymagających lektur. Nie jest tragiczna, ale nie uważam jej za wyróżniającą się w żaden sposób.

"Daisy Jones and The Six" to jedna z lepszych, czysto rozrywkowych książek, jakie przeczytałam. Wyraziste postaci, klimat lat 70. oraz nietypowa forma wywiadu z członkami rockowego zespołu sprawiły, że książka bardzo mi się podobała. Krótko po przeczytaniu, kupiłam kolejną powieść autorki, "Siedmiu mężów Evelyn Hugo", która czekała na przeczytanie aż do teraz. Spodziewałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja misja przeczytania książki z każdego kraju świata tym razem zabrała mnie do Singapuru. "Ministerstwo moralnej paniki" miałam przeczytać już dawno, ale jedyny egzemplarz* w akademickiej bibliotece był bardzo okupowany. W końcu udało mi się go jednak wypożyczyć.

Amanda Lee Koe ma lekkie pióro. Podobnie jak wiele azjatyckich autorek pisze dość prosto, nie zasypuje czytelniczki opisami i skupia się na emocjach. Lubię taki styl, więc i u Singapurskiej pisarki przypadł mi do gustu. Jak większość zbiorów opowiadań "Ministerstwo" nie jest równe. Znalazły się tu teksty przewidywalne ("Karuzela i fort") i przekombinowane ("Czternaście zapisków z dziennika Marii Hertogh"). Większość opowiadań z tego zbioru jednak mi się podobała. Doceniam zwłaszcza jak autorka opisuje skomplikowane relacje międzyludzkie ("Alice, to ty musisz być środkiem własnego wrzechświata"), dojrzewania ("Pisklę") oraz problemy społeczne, jak np. klasowość ("Na dwa sposoby", "Pionek"). Moim ulubionym tekstem jest "Pralniomat", gdzie dostałam comfort read z kotami i niepokojącą historię o naukowej etyce w jednym.

Cieszę się, że w końcu zapoznałam się z "Ministerstwem". To dobry, choć nie wybitny, zbiór, który dodatkowo nieco przybliżył mi wybrane singapurskie problemy społeczne. Takie Tajfuny lubię.

P.S.: Szkoda, że do współczesnej literatury Tajfuny przeważnie nie dodają wstępów/posłowia. Sądzę, że omówienie kontekstów kulturowych wyszłoby wielu książkom na dobre.

*Swojego nigdy nie kupiłam, bo wybitnie nie podobała mi się okładka (choć lubię różowy) — nie bijcie 😅 Zapowiedziana nowa wersja okładki jest o wiele ładniejsza!

Moja misja przeczytania książki z każdego kraju świata tym razem zabrała mnie do Singapuru. "Ministerstwo moralnej paniki" miałam przeczytać już dawno, ale jedyny egzemplarz* w akademickiej bibliotece był bardzo okupowany. W końcu udało mi się go jednak wypożyczyć.

Amanda Lee Koe ma lekkie pióro. Podobnie jak wiele azjatyckich autorek pisze dość prosto, nie zasypuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bae Suah to reprezentantka prozy koreańskiej, jej atmosfera kojarzyły mi się raczej z... polskim kinem. Szaro-bure miejsca akcji, przygnębiająca atmosfera i nagromadzenie ludzkich nieszczęść oraz życiowych niesprawiedliwości znane z pewnego rodzaju filmów znajdują odbicie w "Tym, którego szukam". Podobnie jak filmowi twórcy autorka stara się za wszelką cenę zdołować czytelniczkę.

Na nowelę składają się: nieprzyjemne, moim zdaniem przerysowane*, realia, proza wypełniona męczącymi opisami, które mało wnoszą (list gończy) i oniryczne wstawki, które są tu chyba jedyną ciekawą częścią (choć mają żenujące momenty). Rezultat tej mieszanki jest dość banalny i brakuje mu subtelności — tym bardziej że ton nowelki jest śmiertelnie poważny.

Zdecydowanie nie jest to "moja" proza. Niestety nie znalazłam w niej tego, czego szukam.

*Jakoś nie potrafiłam uwierzyć, że bohaterka absolutnie musiała wyjść zimą na śnieg w samym swetrze i nie mogła owinąć się choćby kocem...

Bae Suah to reprezentantka prozy koreańskiej, jej atmosfera kojarzyły mi się raczej z... polskim kinem. Szaro-bure miejsca akcji, przygnębiająca atmosfera i nagromadzenie ludzkich nieszczęść oraz życiowych niesprawiedliwości znane z pewnego rodzaju filmów znajdują odbicie w "Tym, którego szukam". Podobnie jak filmowi twórcy autorka stara się za wszelką cenę zdołować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedynym z zadań #AzjatyckiMiesiąc jest przeczytanie książki ulubionej autorki. Mój wybór nie mógł paść na kogoś innego niż Banana Yoshimoto. "Hardboiled & Hard Luck" to już moja siódma książka japońskiej pisarki. Jak to przeważnie bywa, również ona okazała się udaną lekturą. Na książkę składają się dwa opowiadania. Pierwsze, "Hardboiled", to historia o duchach. Nie znajdziemy w niej jednak atmosfery grozy, a charakterystyczny dla autorki nastrój zadumy i melancholii. Historia ta przypomina mi mocno zanurzone w konwencji realizmu magicznego opowiadania z "Lizard" oraz klimat i lekką niesamowitość "The Lake". "Hard Luck" to z kolei Banana bardziej realistyczna, w stylu "Kuchni" i "Asleep". W obu historiach poruszona jest tematyka żałoby, rozstania z kimś bliskim i wracania do siebie po tych doświadczeniach. Oba opowiadania mi się podobały, ale mimo wszystko wolę "Hard Luck". Wyróżnia je fakt, że smutek autorka przełamuje czarnym humorem.

Jedynym z zadań #AzjatyckiMiesiąc jest przeczytanie książki ulubionej autorki. Mój wybór nie mógł paść na kogoś innego niż Banana Yoshimoto. "Hardboiled & Hard Luck" to już moja siódma książka japońskiej pisarki. Jak to przeważnie bywa, również ona okazała się udaną lekturą. Na książkę składają się dwa opowiadania. Pierwsze, "Hardboiled", to historia o duchach. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Młodzieżowa fantastyka w azjatyckim klimacie staje się moim ulubionym przerywnikiem od cięższych, wymagających lektur. Daje mi to, co lubię, czyli znany i lubiany klimat Azji oraz to, czego potrzebuję, czyli wartką akcję.

"Napar z magii i trucizny" skupia się na konkursie mistrzów zaczarowanej herbaty. Ning wybiera się na niego do stolicy, by móc zdobyć środki na wyleczenie chorej siostry. Na cesarskim dworze okazuje się, że czeka na nią wiele wyzwań. Nie tylko tych związanych z magicznym turniejem.

Powieść Lin czytało mi się dość szybko i przyjemnie. Na początku akcja rozgrywała się chwilami nieco zbyt wolno, a rozwój fabuły wydawał się przewidywalny. Był też moment, gdy bałam się, że historię zdominuje wątek miłosny. Nic bardziej mylnego!

W drugiej połowie książki okazało się, że autorka z powodzeniem mnie zwodziła. Zarówno wydarzenia, jak i bohaterowie okazały się zaskakujące (jak na młodzieżówkę). Największą frajdę sprawiło mi to, że nigdy do końca nie wiedziałam, którym postaciom mogę zaufać. Kilkakrotnie zmieniałam zdanie odnośnie do ich charakterów.

Choć opis wspomina o "tajemniczym, przystojnym chłopaku" trudno mówić tu o romansie. Wątek zauroczenia pojawia się, ale ostatecznie stanowi jedynie drobny element większej fabuły. Zamiast na nim, skupiamy się na kobiecej przyjaźni. I chwała autorce za to! Wątek Ning i jej przyjaciółki poznanej w czasie konkursu Lian zajmuje tu sporo miejsca. Relacja dziewczyn przypadła mi do gustu, stając się ulubionym wątkiem.

Wadą książki jest dla mnie fakt, że główna bohaterka jest nieco bezbarwna. Miałam wrażenie, że brakuje jej wad, które uczyniłyby jej postać wielowymiarową (jak np. zuchwałość i lekkomyślność Shiori z "Sześciu szkarłatnych żurawi"). Przez ich brak, postać trochę zbyt łatwo osiągała zamierzone cele.

Choć główny wątek "Naparu z magii i trucizny" jest rozwiązany w powieści, książka kończy się cliffhangerem. Czy zachęcił mnie on do sięgnięcia po kolejną część? Owszem. Czy wywołał dozę frustracji? Jeszcze jak!

Powieść Judy I. Lin dała mi niemal wszystko, czego oczekiwałam: wciągającą fabułę, ciekawy system magiczny oparty na parzeniu herbaty oraz azjatycki klimat. Czekam więc na kolejny tom i mam nadzieję, że na nim też będę się dobrze bawić.

Młodzieżowa fantastyka w azjatyckim klimacie staje się moim ulubionym przerywnikiem od cięższych, wymagających lektur. Daje mi to, co lubię, czyli znany i lubiany klimat Azji oraz to, czego potrzebuję, czyli wartką akcję.

"Napar z magii i trucizny" skupia się na konkursie mistrzów zaczarowanej herbaty. Ning wybiera się na niego do stolicy, by móc zdobyć środki na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sissel i Hjalmar, dwójka nastoletniego rodzeństwa na prowincji, zostają sami w domu na noc. Liczą, że podczas nieobecności rodziców będą cieszyć się spokojem i beztroską. Dzień spędzają zgodnie z planem, na łonie natury. Wieczorem do ich domostwa pukają jednak nieproszeni goście. Rodzeństwo wpuszcza do środka rodzinę z ciężarną kobietą, a cały dom staje na głowie...

"Wiosenna noc" to moja druga po wyjątkowym "Pałacu lodowym" (lub "Zamku z lodu" w nowym przekładzie). Choć nie urzekła mnie tak, jak przenikająca zimnem, magiczna opowieść o Siss i Unn, nadal okazała się satysfakcjonującą prozą. Choć Vesaas stosuje we "Wiosennej nocy" narrację trzecioosobową ma ona, na przekór oczekiwaniom, bardzo subiektywny charakter. Wydarzenia poznajemy bowiem wyłącznie z perspektywy Halsteina. Chłopiec nie zna przybyłych do domu osób, może jedynie domyślać się ich przeszłości, charakteru relacji oraz cech osobowości członków tajemniczej rodziny. Jego młody wiek i idący za nim brak doświadczenia dodatkowo utrudniają mu radzenie sobie z zaistniałą sytuacją. To bardzo ciekawa perspektywa. Czytelniczka wie tyle, co główny bohater i razem z nim próbuje poukładać sobie opisaną sytuację w głowie. Momentami jest to nieco męczące, ale warto się pozastanawiać.

Tematem przewodnim powieści wydaje się dojrzewanie, a konkretnie moment, gdy zdajemy sobie sprawę, że dzieciństwo się kończy. Halstein pod nieobecność rodziców, nie raz bez pomocy starszej siostry, musi podejmować pierwsze odpowiedzialne decyzje i radzić sobie z problemami dorosłych. Mam słabość do tej tematyki, a Vesaas świetnie ją pokazuje.

Styl autora jest taki, jak lubię: minimalistyczny, niemal surowy, ale z wyczuwalnym poetyckim sznytem. Podoba mi się to, że Vesaas odwołuje się do wrażeń zmysłowych — dźwięków i zapachów. Dzięki nim świat autora ożywa w mojej wyobraźni, bo tak jak nie potrafię tworzyć w głowie wyraźnych barwnych obrazów, tak tego rodzaju bodźce pojawiają się w niej bez problemów.

Udana lektura, zachwycająca językiem i ciekawa pod względem tematycznym.

Sissel i Hjalmar, dwójka nastoletniego rodzeństwa na prowincji, zostają sami w domu na noc. Liczą, że podczas nieobecności rodziców będą cieszyć się spokojem i beztroską. Dzień spędzają zgodnie z planem, na łonie natury. Wieczorem do ich domostwa pukają jednak nieproszeni goście. Rodzeństwo wpuszcza do środka rodzinę z ciężarną kobietą, a cały dom staje na głowie......

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ważne: Książka jest prequelem "Sześciu szkarłatnych żurawi". Opinia zawiera odnoszące się do niej informacje spoilerowe!

🪷

Młodzieżowa powieść fantasy "Sześć szkarłatnych żurawi" była jedną z moich ulubionych lektur zeszłego roku. Warta akcja, sympatyczna, niepozbawiona wad główna bohaterka i klimat japońsko-chiński złożyły się na lekturę niemal idealną dla mnie. Gdy dowiedziałam się, że postał prequel opowiadający o chyba najciekawszej postaci z "Żurawi", czyli o macosze Shiori Raikamie, wiedziałam, że muszę po niego sięgnąć. Zasiadłam z zapałem do lektury i niestety się rozczarowałam.

W "Her Radiant Curse" poznajemy odpowiedzi na niektóre pytania, które rodziły się podczas lektury "Żurawi". Lim wyjaśnia, dlaczego Raikamę (Channi) łączy z wężami wyjątkowa więź oraz co skłoniło ją do przybycia do Kiaty. Nie kwestie związane jednak z dorosłym życiem Raikamy grają tu pierwsze skrzypce a misja Channi, by uratować życie swojej pięknej siostry, Vanny.

W związku z powyższym większość powieści rozgrywa się na przełomie kilku dni. Było to dla mnie spore zaskoczenie, biorąc pod uwagę w "Żurawiach" akcja toczy się przez wiele miesięcy. Niestety nie była to dobra decyzja ze strony autorki. Trudno było mi pozbyć się wrażenia, że książka mogłaby być o co najmniej 80 stron krótsza. Akcja w środku książki była przeciągana i spowalniana na siłę. Lektura więc szła mi dość wolno. Najprzyjemniej czytało mi się fragmenty na początku i na końcu, gdzie dłużyzn nie było.

Najsłabszym ogniwem powieści jest dla mnie wątek miłosny między Channi i smokiem Hokzuhem. Sprawia wrażenie, jakby autorka wrzuciła go do książki, bo przecież młodzieżowe fantastyka nie może się bez wątku miłości obejść. Relacja bohaterów jest wyjątkowo mało angażująca. Być może wynika to z faktu, że główne postaci są tu dużo mniej ciekawe niż w "Żurawiach". Nie wymagam od młodzieżówek rozbudowanej psychologii postaci, ale tu przeszkadzało mi, jak jednowymiarowi okazali się bohaterowie.

W "Her Radiant Curse" najciekawszym jest motyw twarzy Channi i jego waga dla jej tożsamości. Autorka opisuje, jak osoba uważana za brzydką, zmaga się z uprzedzeniami i szykanami ze strony innych ludzi oraz przymusem zakładania maski. Zwraca też uwagę, że największe cierpienie sprawia nie brak urody, a raczej niemożliwość bycia samą sobą.

"Her Radiant Curse" to książka przeciętna. Nie dostarczyła mi świetnej rozrywki jak poprzednia powieść autorki, ale przyjemnie było poznać odpowiedzi na pytania z "Żurawii". Szkoda, że Lim postanowiła mocno spowolnić akcję i umieściła w "Curse" nijaki wątek miłosny.

Ważne: Książka jest prequelem "Sześciu szkarłatnych żurawi". Opinia zawiera odnoszące się do niej informacje spoilerowe!

🪷

Młodzieżowa powieść fantasy "Sześć szkarłatnych żurawi" była jedną z moich ulubionych lektur zeszłego roku. Warta akcja, sympatyczna, niepozbawiona wad główna bohaterka i klimat japońsko-chiński złożyły się na lekturę niemal idealną dla mnie. Gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znużenie nie jest odczuciem, które często towarzyszy mi podczas lektury opowiadań. W końcu krótką formą trudno się znudzić. Częściej ma się przy niej poczucie niedosytu niż literackiego przejedzenia. "Przeklęty królik" okazał się niestety niechlubnym wyjątkiem od reguły. Wiele tekstów przeciąganych jest na siłę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Chung "leje wodę" m.in. poprzez niepotrzebne, szczegółowe opisy.

Styl osoby autorskiej niestety nie wynagradza dłużyzn. Jest bardzo prosty, bezbarwny i w połączeniu z wodolejstwem męczący.

Treściowo jest różnie. Chung sięga po różne gatunki, m.in. baśń, horror, science-fiction, co sprawia, że zbiorowi brakuje spójności. Najlepiej wypada "Głowa", w której spodobała mi się dawka humoru. Spodobało mi się też opowiadanie "Żegnaj, kochanie moje", które wydaje się bardzo "na czasie" w dobie błyskawicznego rozwoju AI.

Niestety więcej było opowiadań przekombinowanych. Szczególnie nie podobały mi się najdłuższe w zbiorze "Blizny", łączące w sobie motywy platońskiej jaskini oraz historii o Omelas Ursuli K. Le Guin. Trudno pozbyć się wrażenia, że osoba autorska nie robi nic nowego z tymi motywami.

Miałam wobec "Przeklętego królika" spore oczekiwania, bo w teorii to odpowiedni zbiór dla mnie. Niestety okazał się sporym rozczarowaniem i zniechęcił mnie do sięgnięcia po inne książki osoby autorskiej.

Znużenie nie jest odczuciem, które często towarzyszy mi podczas lektury opowiadań. W końcu krótką formą trudno się znudzić. Częściej ma się przy niej poczucie niedosytu niż literackiego przejedzenia. "Przeklęty królik" okazał się niestety niechlubnym wyjątkiem od reguły. Wiele tekstów przeciąganych jest na siłę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Chung "leje wodę"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kalkuta, Indie. Oczekująca na bliżej nieokreśloną operację, tajemnicza narratorka wprowadza się do pustego mieszkania. Na dnie pustej szafy znajduje majtki we wzór panterki pozostawione przez poprzednią lokatorkę. Pewnego dnia, nie mając pod ręką czystej bielizny, postanawia je założyć. Bohaterka odkrywa, że gdy nosi tajemnicze majtki, doznaje dziwnych wizji i niejako staje się ich poprzednią posiadaczką.

Książka składa się z pierwszoosobowych rozdziałów, opisujących życie głównej bohaterki w nowym mieszkaniu oraz rozdziałów poświęconych poprzedniej lokatorce. Te pierwsze czyta się łatwo. Linearna narracja o codzienności postaci jest wciągająca, a tajemnicza bohaterka i jej relacja z — no właśnie, z kim? Kochankiem? Partnerem? — intryguje. Części poświęcone poprzedniej mieszkance są bardziej abstrakcyjne, pełne przeskoków czasowych. Trudniej je zrozumieć i ich lektura wymagała nieco zaparcia.

Po lekturze nie mam w stosunku do tej książki większych emocji. Zaintrygowały mnie postaci kobiece, doceniam też przedstawienie tematu kobiecej seksualności bez wulgarności. Wydaje mi się, że "Panty" jest po prostu zbyt krótką książką. Chciałabym bardziej poznać obie bohaterki i losy. Koniec końców za dużo było tu dla mnie niedopowiedzeń.

W "Panty" pojawiają się nawiązania do religii oraz tożsamości narodowej. Niestety ze względu na mój brak wiedzy o Indiach, nie jestem w stanie zrozumieć. Szkoda, że nie pokuszono się o opatrzenie książki wstępem lub posłowiem przybliżającym nieco tę tematykę. Osoby znające ten kręg kulturowy prawdopodobnie bardziej docenią prozę Bandyopadhyay.

Kalkuta, Indie. Oczekująca na bliżej nieokreśloną operację, tajemnicza narratorka wprowadza się do pustego mieszkania. Na dnie pustej szafy znajduje majtki we wzór panterki pozostawione przez poprzednią lokatorkę. Pewnego dnia, nie mając pod ręką czystej bielizny, postanawia je założyć. Bohaterka odkrywa, że gdy nosi tajemnicze majtki, doznaje dziwnych wizji i niejako staje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Świat z wyobraźni był dla mnie bardziej naturalny, był prawdziwszy od świata na jawie. Moje myśli nie napotykały w nim przeszkód, a wyobrażenia nie musiały przekraczać żadnych barier. Czas i przestrzeń nie wywierały nań swojego przemożnego wpływu” (s. 88).

W taki sposób główny bohater, bezimienny malarz piórników i palacz opium, opisuje stan swojego umysłu. Zdania te oddają dobrze, jaką powieścią jest „Ślepa sowa". Napisana techniką strumienia świadomości, oniryczna i makabryczna, skupiona na osobie niewiarygodnego narratora książka jest uznawana za klasykę literatury irańskiej.

Nie czytałam dotąd żadnej książki z Iranu, najbardziej doceniłam więc ciekawe wzmianki o kulturze tego kraju zawarte na kartach powieści Hedayata. Autor odwołuje się do folkloru, opisuje dawne zwyczaje, smaki i wierzenia. Tłumaczka Barbara Majewska wyjaśnia wszystkie nieznane polskiej czytelniczce terminy w przypisach, by mogła wyciągnąć z niej jak najwięcej.

Nigdy nie byłam fanką książek pisanych strumieniem świadomości, nie będę więc udawać, że książkę czytało mi się łatwo i przyjemnie. Dobór techniki pisarskiej bez wątpienia pasuje jednak do tematyki „Ślepej sowy” — spowiedzi szaleńca popalającego opium, którego dręczą dziwne, narkotyczne wizje i wzburzone emocje. Ponadto umieszczenie kryminalnej quasi zagadki, sprawia, że mimo trudności formalnej (zwłaszcza w najbardziej chaotycznej środkowej części), chce poznać się zakończenie powieści. Finał odpowiada na wystarczająco wiele pytań, by usatysfakcjonować czytelniczkę.

„Świat z wyobraźni był dla mnie bardziej naturalny, był prawdziwszy od świata na jawie. Moje myśli nie napotykały w nim przeszkód, a wyobrażenia nie musiały przekraczać żadnych barier. Czas i przestrzeń nie wywierały nań swojego przemożnego wpływu” (s. 88).

W taki sposób główny bohater, bezimienny malarz piórników i palacz opium, opisuje stan swojego umysłu. Zdania te...

więcej Pokaż mimo to