-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński38
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant978
Biblioteczka
2024-04-28
2024-04-20
2024-04-18
2024-04-15
2024-04-13
Zazwyczaj nie sięgam po książki związane stricte z jedzeniem. Nie jestem fanką gotowania, chociaż czasem lubię coś upiec. Nie podchodzę też do jedzenia szczególnie emocjonalnie, nie mam wielu wspomnień związanych właśnie z tym tematem. W związku z powyższym lektura "Tiny Moons" była dla mnie czymś nowym i zaskakująco przyjemnym.
Nina Mingya Powels, autorka o chińsko-malezyjskim pochodzeniu urodzona w Nowej Zelandii i zamieszkała w Wielkiej Brytanii, poświęciła swój memuar okresowi, gdy studiowała w Chinach. Osią wspomnień pisarki są spożywane w Szanghaju dania — w większości nie te wymyślne, a proste, dostępne na ulicznych stoiskach i gotowane w chińskich domach.
Jedzenie nigdy nie schodzi z pierwszego planu. W "Tiny Moons" znalazło się wiele apetycznych opisów tajemniczych (dla mnie) dań. To zdecydowanie książka, przy której warto mieć telefon lub komputer pod ręką — nie potrafiłam się powstrzymać przed sprawdzaniem zdjęć dań w wyszukiwarce. Choć jestem wegetarianką i wiele z nich nie jest dla mnie, zapragnęłam upiec sezamowe naleśniki oraz księżycowe ciasteczka, a także stworzyć swoją wersję pierożków (muszę parownik...). Mam nadzieję, że kiedyś się uda.
Pomiędzy opisy potraw i miejsc, które je serwują, Powles wplata wspomnienia o rodzinie i przyjaciołach z czasów studiów, przemyślenia m.in. o swojej kulturowej przynależności (nawiązuje m.in. do "Crying in H Mart", którą też polecam) oraz informacje o Chinach. Wszystko układa się w harmonijną całość, tworząc lekturę, która odpręża i sprawia, że ślinka sama cieknie z ust 😉
Zazwyczaj nie sięgam po książki związane stricte z jedzeniem. Nie jestem fanką gotowania, chociaż czasem lubię coś upiec. Nie podchodzę też do jedzenia szczególnie emocjonalnie, nie mam wielu wspomnień związanych właśnie z tym tematem. W związku z powyższym lektura "Tiny Moons" była dla mnie czymś nowym i zaskakująco przyjemnym.
Nina Mingya Powels, autorka o...
2024-04-12
Alfred Hitchcock twierdził, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi. Choć w "Ostatnim locie flaminga" ziemia nie drży w posadach, powieść rozpoczyna porównywalnie sensacyjnie wydarzenie. Na wiejskiej drodze zostaje znaleziony... męski członek. Ciało, do którego należał, nie zostaje znalezione. Jedyny ślad po mężczyźnie to wiszący na drzewie niebieski beret.
Książka Mii Couto na pierwszy rzut oka może wydawać się kryminałem. Niech jednak nie zwiedzie was opis. "Ostatni lot flaminga" to przede wszystkim portret mieszkańców małej (fikcyjnej) mozambijskiej miejscowości oraz ich zderzenia z przybyłymi żołnierzami ONZ.
Dużo tu wstawek surrealistycznych i psychodelicznych, które zaskakują oraz nieco dezorientują. Jest tu też sporo humoru — w końcu to książka z jajem (hehe).
Oprócz przedziwnej historii i obrazu małej wsi wraz ze wszystkimi niesnaskami mieszkańców znajdziemy w "Ostatni los flaminga" tematykę kolonializmu. Couto zwraca uwagę na to, jak małą wagę świat przywiązuje do żyć niebiałych osób: "Tysiące Mozambijczyków umierało, a was nigdy tu nie było. Teraz zginęło pięciu cudzoziemców i już jest koniec świata?" (s. 23). Pokazuje, jak lokalna ludność różnorodnie odbiera przybycie służb ONZ: dla jednych jest to okazja warta świętowania, inni krytykują ich obecność. Kolonializm wszak przyjmuje różne oblicza: "Ich nie obchodzi pokój. [...] Chcą zaprowadzić taki porządek, który pozwoli im być szefami" (s. 114).
Ze względu na szaloną (nie zdradzam jej najbardziej zakręconego aspektu) historię oraz mój brak znajomości historii Mozambiku "Ostatni lot flaminga" nie był najłatwiejszą lekturą. Powieść była jednak ciekawym literackim doświadczeniem i wyróżniła się na tle innych przeczytanych w ostatnim czasie pozycji.
Alfred Hitchcock twierdził, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi. Choć w "Ostatnim locie flaminga" ziemia nie drży w posadach, powieść rozpoczyna porównywalnie sensacyjnie wydarzenie. Na wiejskiej drodze zostaje znaleziony... męski członek. Ciało, do którego należał, nie zostaje znalezione. Jedyny ślad po mężczyźnie to wiszący na drzewie niebieski beret....
więcej mniej Pokaż mimo to2024
[książkę do recenzji otrzymałam od Wydawnictwa Kirin: współpraca barterowa]
"Chciałam, żeby mnie dostrzegano. Chciałam, żeby mnie akceptowano. Chciałabym pochwycić w palce czarne pasma, które oplatają moje serce, tak samo, jak ściąga się z grzebienia pozostałe na nim włosy i wyrzuca do kosza na śmieci" (s. 74).
Hatsu to uczennica liceum, która nie cieszy się popularnością w klasie. Dziewczyna czuje się opuszczona przez dawną przyjaciółkę i stroni od rówieśników. Pewnego dnia, rozmowę z nią nawiązuje Ninagawa, otaku zafascynowany postacią znanej modelki...
Mikropowieść Watayi to przede wszystkim historia o samotności. Zmaga się z nią m.in. Hatsu — dawna przyjaciółka opuszcza ją na rzecz nowej paczki znajomych, nikt nie wybiera nastolatki do grupy na zajęciach, inni uczniowie szkoły wydają się ją ignorować. Hatsu radzi sobie z sytuacją przybierając zdystansowaną postawę wobec koleżanek i kolegów. Patrzy na nich z góry, unika też kontaktu.
Autorka nie zdradza powodów, dla których Hatsu zachowuje się w taki, a nie inny sposób. Ten aspekt Wataya pozostawia w sferze domysłów. Na pierwszy rzut oka zachowania Hatsu mogą wydawać się nielogiczne (stronienie od ludzi, gdy cierpi się z powodu samotności), jednak są one psychologicznie spójne. Myślę, że w ten sposób pisarka sygnalizuje lęk Hatsu przed kolejnym (po przyjaciółce) porzuceniem lub przed powtórzeniem się problemów w relacjach doświadczonych przez bohaterkę w przeszłości.
Podobnie jak w "Heaven" Mieko Kawakami, Wataya skupia się na dwójce wyrzutków. Choć oprócz społecznego odrzucenia mało łączy Hatsu i Ninagawę, nastolatkowie nawiązują ze sobą znajomość. Nie należy ona do łatwych. Z jednej strony osoba Ninagawy ze względy na obsesyjne zainteresowanie idolką brzydzi Hatsu, z drugiej przyciąga ją do chłopaka. Relacja bohaterów wydała mi się ciekawa. Oprócz głównych bohaterów "Heaven" Hatsu i Ninagawa przypominali mi też postaci z filmu "Moonlight Whispers".
Risa Wataya napisała książkę w bardzo młodym wieku (19 lat). Nie dziwi więc fakt, że dobrze oddała psychikę nastoletniej Natsu. Zrozumiałe jest też, że "Plecy" nie są (mikro)powieścią do końca spełnioną. W momencie, w którym akcja i relacja między bohaterami robią się naprawdę wciągające, "Plecy" się kończą. Szkoda, że książka nie jest dłuższa.
Niewątpliwą zaletą polskiego wydania są liczne przypisy. Wyjaśniają kulturowe smaczki, co pozwala bardziej cieszyć się lekturą.
[książkę do recenzji otrzymałam od Wydawnictwa Kirin: współpraca barterowa]
"Chciałam, żeby mnie dostrzegano. Chciałam, żeby mnie akceptowano. Chciałabym pochwycić w palce czarne pasma, które oplatają moje serce, tak samo, jak ściąga się z grzebienia pozostałe na nim włosy i wyrzuca do kosza na śmieci" (s. 74).
Hatsu to uczennica liceum, która nie cieszy się...
[Recenzja zawiera lekkie spoilery] "Fiołki" zaczynają się w małej wiosce, gdzie dorastają San i jej przyjaciółka, Namae. Pewnego dnia dziewczynki podczas odpoczynku po spacerze obejmują się. Namae po chwili bliskości zaczyna odrzucać San. Reakcja przyjaciółki łamie serce dziewczynki...
Akcja przenosi się do Seulu. San jest już dorosła, zostaje pracownicą kwiaciarni. Choć minęło wiele lat, kobieta dalej myśli o wydarzeniu z dzieciństwa i swojej niespełnionej miłości. Bohaterka czuje się samotna. Z jednej strony odrzuca życzliwe osoby, z drugiej stara się szukać ciepła tam, gdzie nie powinna.
Styl pisania autorki skojarzył mi się trochę z tym jak opowiada się... baśnie. Trzecioosobowy narrator relacjonuje historię San w czasie teraźniejszym. Ma się wrażenie, że granice między przeszłością i teraźniejszością zacierają się. Pasuje to do głównej bohaterki, bo ona również nie potrafi pójść dalej, żyjąc wspomnieniami i marzeniami o osobie, której już nie zna.
Narracja stawia pewną barierę między postacią San, a czytelniczką. Wyczuwalny jest dystans i ma się wrażenie, że przez niego trudno do końca poznać i zrozumieć postępowanie bohaterki. Rozumiem, że taki był zamysł pisarki. Dużo tu codziennych szczegółów, a ciągle za mało zagłębienia w psychologię postaci. Wiele elementów pozostaje w sferze domysłów, czasami nie do końca wiadomo, czy coś dzieje się naprawdę, czy jest częścią onirycznych wizji.
Sięgnęłam po "Fiołki" skuszona motywem safickim. Queerowa tożsamość San pozostaje jedynie zaimplikowana, ale ma duży wpływ na życie bohaterki. Postaci doskwiera samotność, jej myśli stale powracają do wspomnień o dawnej niespełnionej miłości (co przypomina zjawisko limerencji). San stara się zapełnić tę pustkę uwagą, którą dają jej mężczyźni. Myśli o nich wydają się natrętne, nie sprawiają kobiecie przyjemności. W męskich ramionach San nie znajduje ukojenia. Przeciwnie — naruszają oni jej granice, wykorzystując i krzywdząc ją.
Muszę przyznać, że nie do końca rozumiałam San. Niektóre z jej działań wydawały mi się nielogiczne i myślę, że szersze opisanie psychiki bohaterki, zmniejszyłoby to wrażenie. Nie jest to postać, którą mimo tragicznych losów polubiłam, ale mimo wszystko współczułam jej.
Nie będzie to jedna z moich ulubionych powieści, jednak doceniam, że Shin Kyung-Sook zwróciła uwagę na ważne kwestie takie jak samotność i przemoc wobec kobiet.
cw: gwałt
[Recenzja zawiera lekkie spoilery] "Fiołki" zaczynają się w małej wiosce, gdzie dorastają San i jej przyjaciółka, Namae. Pewnego dnia dziewczynki podczas odpoczynku po spacerze obejmują się. Namae po chwili bliskości zaczyna odrzucać San. Reakcja przyjaciółki łamie serce dziewczynki...
Akcja przenosi się do Seulu. San jest już dorosła, zostaje pracownicą kwiaciarni. Choć...
Romantasy to, zwłaszcza ostatnimi czasy, bardzo popularny gatunek. Raczej nie mogę powiedzieć, żeby bardzo mnie do niego ciągnęło. Tak, jak czasami lubię sięgnąć po fantastykę, tak wolę, gdy prym wiedzie w niej przygoda. Czy debiut Margaret Rogerson przekonał mnie do opowieści fantasy, gdzie prym wiedzie miłość?
Isobel to siedemnastoletnia malarka. Do jej klientów należą znamienitości zaczarowanego dworu (fair folk, czyli fae/wróżki — chociaż, szczerze mówiąc, postaci te bardziej kojarzyły mi się z elfami z Rivendell). Pewnego dnia do drzwi dziewczyny puka jesienny książę, Rook. Przystojny, wysoki brunet (nie mogło być inaczej, prawda?) o wyniosłej osobowości zamawia obraz i nakazuje odesłanie go na dwór swojego przyjaciela, Gadfly'a. Isobel dodaje dziełu pewien pierwiastek, którego Rook się nie spodziewa. Zagniewany książę porywa więc Isobel do magicznej krainy, gdzie czyha na nich niejedno niebezpieczeństwo.
Przyznaję, że "An Enchantment of Ravens" początkowo mi się podobało. Świat powieści wydawał mi się intrygujący, a postać Isobel sympatyczna. Motyw tworzenia sztuki oraz elementy magiczne miały swój niewątpliwy urok. Szybko jednak zaczęły pojawiać się książkowe, czerwone flagi...
Pierwszą z nich była miłość od pierwszego wejrzenia — nie przepadam za tym motywem, bo trudno mi w niego uwierzyć. Rogerson niestety nie udało mi zmienić o nim zdania. Isobel zdecydowanie za szybko zakochuje się w Rooku, który wydał mi się postacią mocno opryskliwą. Jego osoba nie wywołała we mnie ciepłych uczuć, nie mówiąc już o miłości... Choć Rook zyskał nieco przy bliższym poznaniu, tak jego romans z Isobel był dla mnie mało przekonujący. Zabrakło mi momentów, w których mogłabym poczuć chemię między bohaterami i które sprawiłyby, że kibicowałabym ich związkowi.
Książka ma też spore problemy z tempem. Szybki wstęp, ciągnący się środek przedstawiający podróż bohaterów przez las, szybki rozwój wydarzeń na magicznym dworze i ekspresowe zakończenie. Zabrakło mi w "An Enchantment..." wyważenia akcji. Boli zwłaszcza fakt, że to, co zdecydowanie bardziej zainteresowało mnie od romansu, intrygi członków dworu, zostało opisane krótko, "po łebkach". W rezultacie zakończenie nie należy do szczególnie satysfakcjonujących.
Wady nie znaczą jednak, że jest to książka szczególnie zła. Podobał mi się język Margaret Rogerson — jest dobrze dopasowany do klimatu fantasy. Autorka nie wplata niepasujących, zbyt współczesnych określeń i dialogów (jedynie "shit" mi trochę nie grało) i sięga czasami po nieco archaiczne słownictwo. Momentami bywa też nieco poetycko. Proza Rogerson wyróżnia się pozytywnie pod tym względem na tle innych młodzieżówek.
"An Enchantment of Ravens" można przeczytać bez bólu, głównie dzięki porządnej warstwie językowej. Książka nieźle sprawdza się jako lektura do autobusu i samolotu (przetestowane), gdy różne czynniki odwracają uwagę od nieprzekonującego romansu i średnio poprowadzonej fabuły. Mogło być gorzej, ale mogło też być o wiele lepiej.
Romantasy to, zwłaszcza ostatnimi czasy, bardzo popularny gatunek. Raczej nie mogę powiedzieć, żeby bardzo mnie do niego ciągnęło. Tak, jak czasami lubię sięgnąć po fantastykę, tak wolę, gdy prym wiedzie w niej przygoda. Czy debiut Margaret Rogerson przekonał mnie do opowieści fantasy, gdzie prym wiedzie miłość?
więcej Pokaż mimo toIsobel to siedemnastoletnia malarka. Do jej klientów należą...