-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
-
ArtykułyMoa Herngren, „Rozwód”: „Czy ten, który odchodzi i jest niewierny, zawsze jest tym złym?”BarbaraDorosz1
-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-05-20
2020-12-31
Jeśli trochę mnie znacie, bardzo możliwe, że zauważyłyście/liście moje upodobanie do opowieści gotyckich w okresie jesienno-zimowym. W ostatnich latach moimi książkowymi towarzyszami ponurych miesięcy byli Bram Stoker, Mary Shelley oraz Edgar Allan Poe. Rok 2020. natomiast przyniósł mi pierwsze spotkania z prozą Anne Rice.
Wampirzych bohaterów autorki znałam dotychczas jedynie z adaptacji filmowej Neila Jordana. Seans, choć całkiem przyjemny, mocno zatarł mi się w pamięci. Najlepiej zapamiętałam z niego cudną Kirsten Dunst oraz cudowne stroje i dekoracje. Jordan zawsze jawi mi się, przede wszystkim, jako świetny stylista. Na poziomie emocjonalnym jego kino zazwyczaj mnie jednak nie dotyka (choć zdarzają się wyjątki, jak „Śniadanie na Plutonie”) – tak było też w tym przypadku.
Książkowy „Wywiad z wampirem” zaskoczył mnie pozytywnie pogłębionymi kreacjami bohaterów oraz elegancką prozą. Po literaturę gatunkową sięgam dość rzadko, zazwyczaj ze względu na obawy, że sam styl nie przypadnie mi do gustu. Rice, na szczęście, mocno „odczarowała” mi tę kategorię literacką.
Od razu po zakończeniu lektury pierwszego tomu „Kronik wampirów”, przysiadłam do następnej części cyklu. Głównym bohaterem powieści jest, znany z „Wywiadu...”, Lestat. Tytułowy wampir opowiada historię swojego śmiertelnego życia oraz losów po wampirzej przemianie. Rice opisuje dzieje bohatera mające miejsce przez i po wydarzeniach z pierwszego tomu.
Zgodnie ze złotą zasadą pisania sequeli wszystko w „Wampirze Lestacie” jest (w rytmie Daft Punku) harder, better, faster, stronger. Dostajemy więc powieść znacznie bardziej rozbudowaną oraz z większym wachlarzem postaci. Posunięcie to zdecydowanie wyszło Rice na dobre. Autorka znaczną część powieści poświęciła budowaniu świata zarysowaniu oraz przedstawieniu tła bohaterów. Dzięki temu z łatwością mogłam w pełni zanurzyć się w realia „Wampira Lestata”. Momentami miałam problem z odłożeniem powieści na bok – jej akcja, choć nie zawsze szczególnie wartka, potrafi naprawdę wciągnąć.
Język Rice (podobnie jak „Wywiadzie...”) jest kwiecisty, zwłaszcza w bogatych opisach wnętrz, przyrody oraz wyglądu postaci. Aspekt ten naprawdę przypadł do gustu, choć wiele osób być może zirytuje. W powieści gotyckiej (zarówno klasycznej i nowoczesnej) nie można jednak przecenić roli pobudzającego wyobraźnię czytelniczki/czytelnika świata przedstawionego.
„Wampir Lestat” to małe arcydzieło campu. Wydarzenia powieści i uczucia postaci są zawsze dramatyczne. Miłość – na zabój, nienawiść – aż po grób. Moczoną, gotycką stylizację połączoną z poważnym tonem książki można zbyć jako kicz dla nastolatek, które wyrosły już ze „Zmierzchu” lub zachwycić się jego campowością. Chyba nie muszę szczególnie podkreślać, że sama reprezentuję to drugie podejście.
Warto podkreślić też, że „Kroniki wampirów” to seria bardzo queer-friendly. Praktycznie wszyscy bohaterowie i bohaterki są „aseksualni i biromantyczni”, jak w odcinku YouTube’owej serii „Lost in Adaptation”[1] określił ich Dominic Noble. Choć wątki nieheteronormatywne były już obecne w „Wywiadzie...”, drugi tom dodatkowo je rozwinął i dodał nowe. Ten aspekt dodatkowo zwiększył moją przyjemność z lektury.
P.S.: Warto wspomnieć, że moje wątpliwości wzbudzało momentami tłumaczenie Tomasza Olszewskiego oraz korekta. Nie mam niestety porównania z oryginałem – konieczność ponownego kartkowania ponad 600 stron nieco mnie przeraziła. Łączna i rozdzielna pisownia „nie” na chybił trafił oraz niezgrabna konstrukcja niektórych zdań, wystarczają jednak by nabrać pewnych podejrzeń.
https://www.instagram.com/kiczcock/
Jeśli trochę mnie znacie, bardzo możliwe, że zauważyłyście/liście moje upodobanie do opowieści gotyckich w okresie jesienno-zimowym. W ostatnich latach moimi książkowymi towarzyszami ponurych miesięcy byli Bram Stoker, Mary Shelley oraz Edgar Allan Poe. Rok 2020. natomiast przyniósł mi pierwsze spotkania z prozą Anne Rice.
Wampirzych bohaterów autorki znałam dotychczas...
2020-12-11
2020-12-07
W „Damach, dziewuchach, dziewczynach” Anna Dziewit-Meller przedstawia sylwetki kobiet w postaci niedługich opisów, przystępnych dla młodych czytelniczek (i nie tylko). Autorka bohaterkami książki uczyniła Polki, zarówno te znane każdemu, jak i te mniej osławione. Dziewit-Meller poświęciła miejsce władczyniom, naukowczyniom, artystkom, lekarkom i przedstawicielkom wielu innych zawodów. Rozstrzał tematyczny, jak na książkę mającą nieco ponad 150 stron, jest dość spory. Dobór postaci wydał mi się, w większości przypadków, trafiony. Dzieci mają szansę znaleźć w niej inspirujące postaci, odpowiadające wielu zainteresowaniom, natomiast dorośli dowiedzieć się o istnieniu kobiet, o których wcześniej nie słyszeli.
Moją jedyną wątpliwość wzbudziło umieszczenie w „Damach, dziewuchach, dziewczynach” Piotra Odmienica Własta. W książce występuje on pod, przypisanym mu w momencie urodzenia, żeńskim imieniem. Poeta odrzucił je jednak i przez ostatnie 42 lata życia żył jako Piotr. Nazwanie go „poetką w męskim stroju” jest moim zdaniem niestosowne.
Książka napisana jest przystępnym, lekko stylizowanym językiem. Stylizacja polegająca na wplataniu archaizmów przypadła mi do gustu. Nie wiem, jak odbiorą ją dziecięce czytelniczki, jednak dla mnie uczyniła ona lekturę przyjemniejszą. Biografie bohaterek, choć krótkie zachęcają do dalszych poszukiwań (ta o Simonie Kossak przypomniała mi, żeby odkurzyć jej książkę i ustawić na liście must-read). Zabrakło mi natomiast zaznaczenia lat, w których żyły dane bohaterki. Choć w większości przypadków łatwo się domyśleć, umieszczenie tej informacji byłoby pozytywem. Użycie feminatywów mogłoby być za to bardziej regularne – na jednej stronie mamy 'architektki' (super!), a kilkanaście stron wcześniej 'naukowca' (czemu nie 'naukowczynię'?).
Nowe wydanie „Dam, dziewuch, dziewczyn” jest kolorową wersją książki oryginalnie wydanej w 2017. roku. Ilustracje estetycznie wyglądają i odnosi się wrażenie, jakby kolor był na nich obecny od zawsze. Styl rysunków jest prosty i ekspresyjny – bohaterki ilustracji są charakterystyczne i łatwe do odróżnienia. Moim ulubionym obrazkiem jest zdecydowanie ten, przedstawiający malującą Zofie Stryjeńską. Jej zabawna, sfrustrowana mina wyraża więcej niż tysiąc słów.
„Damy, dziewuchy, dziewczyny”, mimo niewielkich wad, była dla mnie przyjemną odskocznią od codzienności. Lekki styl i estetyczne ilustracje mają szansę zadowolić i dzieci i dorosłych. Cieszy, że feministycznych książek dziecięcych pojawia się coraz więcej. Szkoda, że „za moich czasów”, ich nie było.
Książkę wydało wydawnictwo Znak Emotikon. Egzemplarz otrzymałam od wydawnictwa.
https://pani-kiczcock.blogspot.com/2020/12/damy-dziewuchy-dziewczyny-anna-dziewit.html
W „Damach, dziewuchach, dziewczynach” Anna Dziewit-Meller przedstawia sylwetki kobiet w postaci niedługich opisów, przystępnych dla młodych czytelniczek (i nie tylko). Autorka bohaterkami książki uczyniła Polki, zarówno te znane każdemu, jak i te mniej osławione. Dziewit-Meller poświęciła miejsce władczyniom, naukowczyniom, artystkom, lekarkom i przedstawicielkom wielu...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-06
2020-09-07
Czytając „N.P.”, po raz kolejny myślałam o tym, że trafiłam na autorkę w idealnym momencie życia. 2020. to dla mnie rok ukończenia studiów, podjęcia pierwszej pracy, pandemii. Okres pełen zmian i niepewności, a przede wszystkim poczucia zawieszenia, bycia gdzieś pomiędzy. Podobne odczucia porusza Banana Yoshimoto w kolejnej wydanej w Polsce krótkiej powieści.
Książka rozgrywa się w ciągu wakacji (podobnie jak „Tsugumi”, o której pisałam poprzednio) i skupia się na postaci młodej tłumaczki, Kazami. Kobieta przypadkowo spotyka rodzeństwo, które lata wcześniej poznała, będąc na przyjęciu z dawnym partnerem, Shojim. Wkrótce Kazami połączy specyficzna relacja z Saki i Otohiko oraz ich przybraną siostrą, Sui.
Yoshimoto porusza w „N.P.” swoje ulubione tematy: godzenie się ze stratą, przemijanie, ulotność chwili i nietrwałość relacji międzyludzkich. Autorka mówi o nich przedstawiając na pozór ekscentryczną historię, z którą chyba każdy może się utożsamić. Główna oś fabularna „N.P.” wszak mówi o tym, jak przypadkowe, krótkie znajomości wpływają na każdą i każdego z nas. A potem zostają zapomniane. W książce, tradycyjnie już, pojawiają się delikatne elementy zaczerpnięte z realizmu magicznego. Tym razem sprowadzają się one m.in. do proroczych snów.
„N.P.” raczej nie przekona osób nie lubiących twórczości Banany. Za to, z pewnością, spodoba się fankom i fanom autorki. Nie jest to jej najlepsza powieść, ale lubiącym tę prozę, lektura sprawi przyjemność.
cw dla książki: kazirodztwo, motyw samobójstwa
facebook.com/kiczcockpani/
Czytając „N.P.”, po raz kolejny myślałam o tym, że trafiłam na autorkę w idealnym momencie życia. 2020. to dla mnie rok ukończenia studiów, podjęcia pierwszej pracy, pandemii. Okres pełen zmian i niepewności, a przede wszystkim poczucia zawieszenia, bycia gdzieś pomiędzy. Podobne odczucia porusza Banana Yoshimoto w kolejnej wydanej w Polsce krótkiej powieści.
Książka...
2020-09-03
2020-08-29
Tytuł „Starsza pani znika” kojarzył mi się dotychczas jedynie z brytyjskim filmem Alfreda Hitchcocka. Nic w tym dziwnego – adnotacja o tym, że obraz to adaptacja powieści Ethel Liny White jest zapisana w czołówce maleńkimi literami i bardzo łatwo ją przeoczyć. Istnienie książkowej wersji „Starszej pani...” było dla mnie sporym zaskoczeniem.
Główną postacią „Starszej pani...” jest Iris Carr, młoda dziewczyna powracająca pociągiem z wakacji na kontynencie. Tuż przed podróżą bohaterka omdlewa na skutek udaru słonecznego. Po dojściu do siebie, Iris wsiada do pociągu, w którym spotyka pannę Froy. Po wybudzeniu się z drzemki, dziewczyna nie może nigdzie znaleźć kobiety. Współpasażerowie zaprzeczają, że kogokolwiek widzieli, a sfrustrowana Iris postanawia dotrzeć do prawdy na własną rękę.
„Starsza pani znika” to kryminalna opowieść w starym stylu. Skojarzeniem, które nasuwa się od razu, są książki Agathy Christie. Brytyjski klimat, doza humoru i, rzecz jasna, detektywistyczna zagadka to tylko niektóre z punktów wspólnych. Historia ma też lekko noirowy sznyt – mamy do czynienia z wątkiem wciągnięcia zwyczajnej osoby w tajemniczą intrygę. Choć White zastosowała narrację trzecioosobową, wydarzenia poznajemy jednak głównie z perspektywy Iris.
Podczas lektury najbardziej podobała mi się panująca na kartach powieści atmosfera dwudziestolecia międzywojennego. Duża w tym zasługa tego, jak White zarysowała główną bohaterkę. Iris to dziewczyna reprezentująca swoją epokę: charakterna, niezależna i pełna uporu. Potrafi irytować, ale ma też pokłady charyzmy. Autorka kontrastuje osobowość i zachowania Iris z większością pozostałych pasażerów pociągu. To zderzenie dwóch mentalności – przedwojennej i „nowoczesnej”.
„Starsza pani znika” to relaksująca pozycja. Czytałam ją bez pośpiechu, być może dlatego, że sporo pamiętam z filmu Hitchcocka. Czy gdybym nie znała głównej osi historii łakomie chłonęłabym kolejne strony? Trudno powiedzieć. Czytając powieść, można odnieść wrażenie, że autorka zakończyła historię za szybko i w mało satysfakcjonujący sposób. Zagadka zostaje rozwiązana bez wielu wyjaśnień, a losy bohaterów skwitowane kilkoma zdaniami.
„Starsza pani znika” Ethel Liny White to powieść całkiem przyjemna, choć niepozbawiona wad. Nada się na leniwy jesienny wieczór.
Egzemplarz otrzymałam od Wydawnictwa MG.
facebook.com/kiczcockpani/
Tytuł „Starsza pani znika” kojarzył mi się dotychczas jedynie z brytyjskim filmem Alfreda Hitchcocka. Nic w tym dziwnego – adnotacja o tym, że obraz to adaptacja powieści Ethel Liny White jest zapisana w czołówce maleńkimi literami i bardzo łatwo ją przeoczyć. Istnienie książkowej wersji „Starszej pani...” było dla mnie sporym zaskoczeniem.
Główną postacią „Starszej...
2020-08-13
2020-07-28
Rok 2020 będę wspominać chyba jako rok Banany Yoshimoto (i jako rok pandemii, jak każdy). To właśnie w przeciągu kilku ostatnich miesięcy przeczytałam moją pierwszą powieść tej japońskiej autorki, potem kolejną, a tym tygodniu skończyłam trzecią (na półce czeka jeszcze na mnie „Amrita” po angielsku, kusi mnie też kupno „N.P.”). „Tsugumi”, bo o niej mowa, to równocześnie moje pierwsze spotkanie z twórczością Yoshimoto w języku polskim.
Owa zmiana języka sprawiła, że na początku trudniej było mi się „wbić” w tę książkę. Proza autorki w tłumaczeniu Gabrieli Rzepackiej wydawała mi się mniej spokojna i potoczysta, niż w czytanych po angielsku „The Lake” oraz „Lizard”. Nie wypowiem się co do jakości tłumaczenia (nie znam wszak japońskiego), ale ostrzegę was przez niedostatkami redakcyjnymi – jest trochę literówek i źle przeniesionych wyrazów.
Zostawmy wspomniane kwestie za sobą i przejdźmy do treści książki. „Tsugumi” to opowieść o tytułowej bohaterce oraz jej kuzynce Marii, z perspektywy której poznajemy historię. Główna oś powieści to wizyta dziewczyny w pensjonacie należącym do rodziców Tsugumi, uzupełniana retrospekcjami nakreślającymi koleje losów bohaterek.
Yoshimoto zestawiła główne bohaterki na zasadzie przeciwieństwa. Kapryśna Tsugumi, mimo słabego zdrowia, jest energiczną i przebojową dziewczyną przyciągającą uwagę otoczenia. Marię, jej starszą kuzynkę, charakteryzuje zaś spokój i cierpliwość – bohaterka znosi docinki Tsugumi i skrzętnie ukrywa emocje. Samo zestawienie odmiennych charakterów wydało mi się ciekawe, ale rzekoma charyzma Tsugumi pozostaje dla mnie zagadką i ciężko zrozumieć mi, dlaczego pozostali bohaterowie tak lgną do jej osoby.
Ciekawszym wątkiem tej krótkiej powieści jest towarzyszące głównej bohaterce poczucie liminalności. Maria jest na swój sposób zawieszona między miejscami: nadmorskim pensjonatem, w którym spędziła dzieciństwo i który odwiedza po raz ostatni oraz Tokio, stanowiące jej nowy dom. Książka stanowi medytację nad przemijaniem, a jej wydarzenia są dla bohaterki swoistym rytuałem przejścia. Po cichym buncie zawsze musi nastąpić akceptacja zmian. Nie inaczej jest w tym przypadku.
facebook.com/kiczcockpani/
Rok 2020 będę wspominać chyba jako rok Banany Yoshimoto (i jako rok pandemii, jak każdy). To właśnie w przeciągu kilku ostatnich miesięcy przeczytałam moją pierwszą powieść tej japońskiej autorki, potem kolejną, a tym tygodniu skończyłam trzecią (na półce czeka jeszcze na mnie „Amrita” po angielsku, kusi mnie też kupno „N.P.”). „Tsugumi”, bo o niej mowa, to równocześnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-04
2020-08-01
2020-08-01
2020-07-24
Jest prawdą powszechnie znaną, że... ochoczo rzucam się na wszystko, co związane z latami 70. ;) Nie inaczej było w przypadku „Daisy Jones & The Six”, opowiadającej o tytułowym fikcyjnym zespole rockowym. Po raz pierwszy usłyszałam o tej powieści ponad rok temu przy okazji jej anglojęzycznej premiery i od tego czasu nosiłam się z zamiarem przeczytania. W tym miesiącu powieść w końcu wpadła w moje ręce i pochłonęłam ją w błyskawicznym tempie. Czy warto było czekać?
Książka Reid można nazwać literackim odpowiednikiem filmowych mockumentów, czyli zmyślonych historii zaprezentowanych w formie imitującej kino dokumentalne. Nie wiem, czy istnieje termin określający to zjawisko w literaturze (nie udało mi się takiego znaleźć), ale podczas czytania, roboczo nazywałam powieść Reid „literaturą niefaktu”. Autorka dąży do wytworzenia u czytelniczki/czytelnika jak najsilniejszej iluzji, że to, co czyta miało miejsce naprawdę. „Daisy Jones...” ma formę historii mówionej (oral history), którą możecie znać np. z „Please Kill Me” Legsa McNeila i Gillian McCain. Wypowiedzi bohaterów pozbawione są odautorskiego komentarza, dzięki czemu od czytelniczki/czytelnika zależy, jak oceni poszczególnych bohaterów i ich działania. By dopełnić wrażenia, że czytamy rzeczywistą historię, oprócz wywiadów autorka umieściła w książce również teksty piosenek tytułowego zespołu. Co się zaś tyczy budowania realiów epoki, Jenkins umieszcza m.in. sporo nawiązań od słynnych groupies (The GTOs i Sable Starr) do artystów i artystek (Iggy Pop, David Bowie, Carole King itd.), ale jest to na tyle wyważone, że nie ma się wrażenia irytującego name-droppingu.
„Daisy Jones & The Six” to bez wątpienia rozrywkowa, wakacyjna lektura i tego właśnie mi dostarczyła – rozrywki, relaksu oraz przyjemnego eskapizmu do jednej z moich ulubionych epok (pod czysto estetyczno-kulturalnym względem). Powieść nie obfituje w nagłe zwroty akcji, wręcz przeciwnie. Przebieg jej fabuły jest bardzo logiczny, w związku z czym, można go z łatwością przewidzieć. Dopracowani bohaterowie, do których mój stosunek zmieniał się kilkakrotnie podczas lektury i pełne napięć relacje między nimi sprawiają, że książkę czyta się z dużym zainteresowaniem.
Jako fanka zarówno lat 70., jak i muzycznych biografii, czuję się usatysfakcjonowana powieścią Reid. Chwile spędzone w towarzystwie „Daisy Jones & The Six” były dla mnie bardzo przyjemne, ale domyślam się, że tych kompletnie niezainteresowanych muzyczną retromanią ich towarzystwo może nieco zirytować.
P.S.: Malutka uwaga do polskiego tłumaczenia – mierziło mnie trochę używanie bardziej współczesnych „młodzieżowych” zwrotów jak ‘fejm’, wszak mamy do czynienia z bohaterami, z których najmłodsi w chwili opowiadania mają przynajmniej sześćdziesiąt parę lat.
facebook.com/kiczcockpani/
Jest prawdą powszechnie znaną, że... ochoczo rzucam się na wszystko, co związane z latami 70. ;) Nie inaczej było w przypadku „Daisy Jones & The Six”, opowiadającej o tytułowym fikcyjnym zespole rockowym. Po raz pierwszy usłyszałam o tej powieści ponad rok temu przy okazji jej anglojęzycznej premiery i od tego czasu nosiłam się z zamiarem przeczytania. W tym miesiącu...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-18
2020-06-22
CW dla książki: przemoc domowa
„Purple Hibiscus” to debiutancka powieść tej nigeryjskiej autorki i pierwsza, po którą sięgnęłam. Książka opowiada o losach nastoletniej Kambili, której ojciec jest fanatykiem religijnym. Mężczyzna stosuje wobec całej rodziny, zarówno bliższej i dalszej, różne rodzaje przemocy (fizyczną, psychiczną i ekonomiczną).
Powieść Adichie czyta się szybko, dzięki prostej (ale eleganckiej) prozie i zastosowaniu narracji pierwszoosobowej, oddającej w emocjonujący sposób psychikę młodej bohaterki. Nie jest to jednak łatwa lektura ze względu na realistyczne przedstawienie omawianego tematu. Pisarka nie przekracza jednak nigdy granicy dobrego smaku i nie opisuje drastycznych scen szczegółowo – wie, że brak opisu, potrafi być bardziej sugestywny niż długie akapity.
„Purple Hibiscus” to zdecydowanie słodko-gorzka powieść. Adichie opowiada w niej przede wszystkim o poszukiwaniu własnego głosu i tożsamości. Kambili, główna bohaterka książki, przechodzi w niej ogromną transformację. Zahukana nastolatka stopniowo otwiera się na innych ludzi i nabiera pewności siebie z pomocą ciotki Ifeomy oraz jej dzieci, u których spędza czas z dala od domu rodzinnego.
Niebagatelną rolę w historii Kambili odgrywa też ojciec Amadi – drugi związany z religią mężczyzna w „Purple Hibiscus”, będący przeciwieństwem ojca nastolatki. Młody duchowny nie pozostaje głównej bohaterce obojętny i szybko staje się jej pierwszym obiektem westchnień. Niewinna miłostka pozwala dziewczynie odkryć swoją seksualność, której nie była świadoma, żyjąc w zasięgu karcącego wzroku ojca.
Autorka przedstawia w „Purple Hibiscus” bardzo realistyczny, wielowymiarowy portret nastoletniej bohaterki. Adichie opisuje w szczegółowy sposób psychikę Kambili z całym bogactwem małych sprzeczności, rozmaitych uczuć i rozterek. Droga, którą przechodzi Kambili jest wiarygodna, pisarka nie przyspiesza wewnętrznych przemian w celu dynamizacji fabuły – chwała jej za to.
Pisarstwo Adichie, choć skromne w środkach, jest bardzo sugestywne. Autorka opisuje smaki, zapachy i elementy przyrody w sposób poruszający wyobraźnię. Jednocześnie opisy Adichie nigdy nie nużą i są wprowadzone w odpowiedniej proporcji.
Świetny debiut zachęcający do kolejnych „spotkań” z Adichie.
facebook.com/kiczcockpani/
CW dla książki: przemoc domowa
„Purple Hibiscus” to debiutancka powieść tej nigeryjskiej autorki i pierwsza, po którą sięgnęłam. Książka opowiada o losach nastoletniej Kambili, której ojciec jest fanatykiem religijnym. Mężczyzna stosuje wobec całej rodziny, zarówno bliższej i dalszej, różne rodzaje przemocy (fizyczną, psychiczną i ekonomiczną).
Powieść Adichie czyta się...
2020-07-09
2020-06-15
2020-05-27
Moja ostatnia zima należała do klasycznych gotyckich opowieści. Przeczytałam wtedy m.in. „Draculę”, „Frankensteina”, zbiór opowiadań Edgara Allana Poe i „Doktora Jekylla”. Mimo że nie pokochałam ich wszystkich w całości, bardzo polubiłam ich atmosferę. Ostatnio przypadkowo natrafiłam na „Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein”, a że przede mną była samochodowa podróż, postanowiłam po nią sięgnąć.
Książka White powstała z okazji dwusetnej rocznicy wydania klasycznej powieści Mary Shelley. „Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein” reprezentuje gatunek young adult, który jest bardzo mało mi znany*. Powieść stanowi jest retellingiem historii Victora Frankensteina i jego potwora. Historię poznajemy z perspektywy tytułowej Elizabeth, dziewczyny adoptowanej przez rodzinę Frankensteinów w celu uczynienia jej towarzyszką młodego geniusza. Akcja „Mrocznych dziejów...” rozpoczyna się w momencie wyjazdu Elizabeth na poszukiwania Victora, który zaprzestał kontaktów z bliskimi. Do pewnego momentu wydarzenia przedstawione w powieści stanowią uzupełnienie tych, które opisała w swojej powieści Shelley. Z czasem pojawia się coraz więcej autorskich pomysłów White, mocno odbiegających od fabuły oryginału, prowadząc do zupełnie innego zakończenia opowieści.
Powieść White ma nieco nierówne tempo – pierwsza, pełna retrospekcji połowa jest nieco zbyt wolna, w drugiej fabuła trochę za bardzo przyspiesza. Pojawia się też kilka mocno naciąganych rozwiązań fabularnych i uproszczeń. Mimo niedociągnięć powieść czyta się lekko, a opowiedziana przez White historia wciąga czytelniczkę/czytelnika.
Pod względem językowym również jest całkiem nieźle. Momentami dialogi wydawały mi się trochę zbyt współczesne, ale można to wytłumaczyć tym, że powieść została napisana z myślą o nastoletnich odbiorcach i odbiorczyniach.
Główna myśl powieści White, mimo sporych zmian fabularnych, jest zgodna z przekazem, który można wyciągnąć z dzieła Mary Shelley. Autorka „Mrocznych dziejów...” ukazała postać Victora jako potwora, dużo bardziej okrutnego i niewrażliwego od istoty, którą stworzył. W książce pojawia się również motyw uprzedmiotowienia kobiety, toksycznej relacji, a nawet przemocy ekonomicznej. Tematyka powieści została przez White podana w sposób nieco przejaskrawiony i mało subtelny. Zabiegi te służą pozytywnemu przekazowi, mogę więc przymknąć na nie oko.
„Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein” to przyjemna i dostarczająca sporej dozy rozrywki powieść YA. Powinna spodobać się osobom lubiącym klasyczną literaturę gotycką i otwartych na zabawę z tym gatunkiem.
*Oprócz omawianej powieści czytałam jedynie „Człowieka, który pokochał Yngvego” Torego Renberga – polecam fankom i fanom muzyki lat 80. oraz klimatu serialu „Derry Girls”. No i poległam kiedyś w połowie pierwszego „Zmierzchu” w gimnazjum ;)
facebook.com/kiczcockpani/
Moja ostatnia zima należała do klasycznych gotyckich opowieści. Przeczytałam wtedy m.in. „Draculę”, „Frankensteina”, zbiór opowiadań Edgara Allana Poe i „Doktora Jekylla”. Mimo że nie pokochałam ich wszystkich w całości, bardzo polubiłam ich atmosferę. Ostatnio przypadkowo natrafiłam na „Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein”, a że przede mną była samochodowa podróż,...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-20
Na pewno nie jest to thriller. Raczej historia z lekką nutą tajemnicy. Krótka, dość wciągająca, dostarczyła rozrywki.
Na pewno nie jest to thriller. Raczej historia z lekką nutą tajemnicy. Krótka, dość wciągająca, dostarczyła rozrywki.
Pokaż mimo to