rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Siedząc samotnie w obcym domu pełnym obcych, czułam, jakbym znalazła się na niebezpiecznych wodach, kiepska pływaczka rzucona na głębię. Byłam planktonem w oceanie wielorybów”

Maja wkracza w dorosłe życie. Musi zrobić wszystko, żeby utrzymać siebie i swojego syna. Na początku łapie się każdego zajęcia. Natomiast dzięki swojemu talentowi dostaje angaż w musicalu i wyjeżdża na światowe tournée. Natomiast całą otoczkę radości i ekscytacji pokrywa czarny płaszcz poczucia winy, ponieważ w domu zostawiła syna. Obawia się, że po jej powrocie nie będzie już w stanie znaleźć wspólnego języka i odbudować miłości z synem.

„Śpiewaj, tańcuj i wesel się” to trzeci tom autobiografii Mai Angelou. Dwie pierwsze totalnie mnie zachwyciły, mimo że „Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak” czytałam dwa lata temu, to do dzisiaj emocje, które mi towarzyszyły podczas podróży przez tę opowieść, nadal są żywe. „Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak” była przejmująco poetycka. „Zgromadźcie się w imię moje” była już bardziej realistyczna, twarda i dorosła. Z kolei „Śpiewaj, tańcuj i wesel się” jest już całkowicie dorosła i bazuje na innych emocjach, przeżyciach i doświadczeniach.

Sprawia to, że wędrując przez wszystkie trzy części, odnajdujemy wszystkie barwy Angelou. Ta część także mnie zachwyciła i jestem niezmienną fanką tej autobiografii. Nie tylko ze względu na środek (o którym więcej troszkę później), ale też ze względu na oprawę graficzną. Ta książka jest bardzo minimalistycznie opracowana, a kolory, które pojawiają się na okładce, są nieco bardziej mroczne niż w przypadku dwóch pierwszych części. Mam wrażenie, że bardzo koresponduje to ze wspomnieniami, które dostajemy w środku.

„Śpiewaj, tańcuj i wesel się” dostarcza nam masy emocji i te emocje nie zawsze są dobre. Natomiast Angelou nie oszukuje i nie mówi, że wszystko w jej życiu było łatwe I wszystko przyszło jej tak po prostu. Pokazuje też cienie samotnego wychowywania syna, cienie małżeństwa i jego braku i cienie sławy. Do tego dostajemy przejmujący opis tęsknoty za synem i rozłąki z nim. Jednocześnie poczucie obowiązku, aby wychować go w dobrobycie. A to wiąże się z podróżą i rozłąką.

W tej książce podróż odgrywa bardzo ważną rolę, nie tylko ze względu na to, że Maya wyrusza na tournée z grupą teatralną. Motyw podróży merytorycznie ukazuje też to, że Maya wciąż szuka siebie. Ona sama zadaje sobie w książce pytanie, czy ten pseudonim, czyli Maya Angelou w końcu będzie tym, czym ona tak naprawdę jest? Do tej pory Maya w pewien sposób ukrywała się i mimo że my znaliśmy jej uczucia, bo o nich pisała, to na zewnątrz nie pokazywała tego, jaka naprawdę jest. Natomiast w „Śpiewaj, tańcuj i wesel się” Maya dorasta i otwiera się na innych ludzi. Pokazuje siebie i nie boi się wyrazić swojego zdania. Nie boi się podejmować trudnych decyzji, które nie zawsze są rozsądne i nie zawsze przynoszą jej szczęście czy spełnienie.

W tej części podróżujemy z Mayą przez jej życie, odkrywając nowe zakamarki duszy i chociaż ta część nie jest już tak poetycko napisana, to wciąż widać umiejętność dostrzeżenia piękna nawet najmniejszej rzeczy. I mimo tego, że Maya dostrzega to piękno, to zdaje też sobie sprawę, że życie nie zawsze tak przyjemne i że czasami rzuca nam kłody pod nogi, a my musimy walczyć, podnosząc się wciąż i wciąż.

Maya w tej części bardzo dojrzała i jej sposób patrzenia na świat zupełnie się zmienił. Widać to w sposobie, w jaki ona buduje swoje zdanie i w jaki opowiada nam o tych wspomnieniach. Tutaj nie ma już takiej bajkowej otoczki, takiego spojrzenia dziecięcymi oczami i idealizowania niektórych rzeczy. Tutaj Maya twardo pisze „Życie stawiało już przede mną wyczerpujące żądania i choć nigdy nie wykluczyłam samobójstwa, żadne dotychczasowe doświadczenie nie rozbiło mnie na tyle, bym poważnie rozważała skończenie ze sobą”.

„Śpiewaj, tańcuj i wesel się” jest przejmującą książką. Zupełnie inną niż dwa poprzednie tomy. Natomiast idealnie współgra z pozostałymi częściami. Każda z tych trzech części opowiada o innym okresie w życiu Angelou i każda oddaje ducha poetki, a gdy połączymy je w całość, widzimy drogę, jaką przebyła Maya. Od dziecka, które potrzebowało miłości i akceptacji, do dorosłej kobiety, która znalazła swoje miejsce i która w końcu pogodziła się z tym, że nie zawsze życie jest łatwe i że mimo tęsknoty za synem i bycia matką może dobrze się bawić wśród innych ludzi lub na samotnych wyjazdach.

Chociaż autobiografia czy biografia nie są gatunkami, które ja czytam często, to autobiografia Angelou zajmie szczególne miejsce w moim sercu. Ta autobiografia wzbudziła we mnie tyle emocji, że ciężko jest opisać je słowami. Ciężko objąć tę piękność i tę poetyckość takim zwykłym prostym językiem. Ja od siebie mogę dodać jedynie, że naprawdę Warto sięgnąć po te książki i skupić się na nich. Zwolnić na chwilę i doszukać się głębszych znaczeń, bo jest ich tutaj naprawdę dużo. Ufam, że te książki wzbudzą i w was wiele emocji. Dlatego z czystym sercem polecam.

„Siedząc samotnie w obcym domu pełnym obcych, czułam, jakbym znalazła się na niebezpiecznych wodach, kiepska pływaczka rzucona na głębię. Byłam planktonem w oceanie wielorybów”

Maja wkracza w dorosłe życie. Musi zrobić wszystko, żeby utrzymać siebie i swojego syna. Na początku łapie się każdego zajęcia. Natomiast dzięki swojemu talentowi dostaje angaż w musicalu i wyjeżdża...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Nie można bawić się w Boga, nie zadając się z szatanem”

Kto jest u mnie dłużej na profilu, ten z pewnością wie, że fascynują mnie seryjni mordercy. Zawsze chłonę wszystko, co z nimi związane. Fascynuje mnie sposób ich bycia, ich motywy. Fascynuje mnie sposób kreowania się morderczego umysłu. Jaki wpływ ma dzieciństwo? Kiedy przekracza się ta magiczna granica? Czy możliwość zostania seryjnym mordercą jest uwarunkowana genetycznie? Czy tylko zbiór określonych zdarzeń w dzieciństwie sprawia, że człowiek staje się bestią?

„Piąta ofiara” to drugi tom serii o Samie Porterze. Tym razem Sam i jego zespół zostają wezwani do znalezionego ciała nastolatki. Dziewczyna znajdowała się w zamarzniętym jeziorze. Media od razu podchwytują temat i od razu winą obarczają seryjnego mordercę. Porter szybko odkrywa, że w tej sprawie nic nie jest takie, jak się wydaje.

Tak jak w przypadku “Czwartej małpy” jest to moje drugie podejście do książki. I jest ono równie udane jak pierwsze. Wciąż nie mogę sią nadziwić, jak autor zręcznie operuje akcją. Rozkręca się ona od razu. Nie ma czasu na powolne wprowadzenia. Lądujemy w samym środku wydarzeń. Podobnie jak to miało miejsce w pierwszym tomie. Śledztwo toczy się swoim rytmem, a autor ponownie zaprasza nas do wydarzeń, które tylko pozornie są takie, jakimi się wydają.

W przypadku serii często mówi się o „syndromie drugiego tomu”. Często kolejne części nie dorównują pierwszemu. Tutaj zdecydowanie nie widać tego syndromu. Drugi tom jest napisany równie dobrze co pierwszy. Trzeba tylko pamiętać, że koniecznie musimy czytać je po kolei, bo inaczej nie miło się zaskoczymy. W przypadku tej serii wydarzenia są ze sobą ściśle powiązane, więc trzeba uważać.

Autor ma również dużą umiejętność łączenia wątków. Mimo że ponownie dostajemy ich dużo, to ani na moment się nie gubimy. Każdy z nich jest poukładany, każdy ma znaczenie. Mimo że w pewnym momencie dostajemy trzy śledztwa, to każde z nich jest tak świetnie poprowadzone, jakby to była rzeczywistość, a nie wymysł jednego człowieka. Żadne z nich nie jest potraktowane po macoszemu.

W tej części również dostajemy genialne przemyślane zbrodnie. Według mnie nawet ciekawsze. Motywy, które targają mordercą, są bardziej mistyczne i jakoś bardziej przemawiają do mnie. Wkrada się tutaj mniej przyziemne myślenie o całym rytuale. Ja lubię taki wymiar morderstw w książkach, więc zawsze z większą przyjemnością o nich czytam. Chociaż wiem, że nie każdemu przypadnie to do gustu.

Natomiast zdecydowanie mogę powiedzieć, że jest to świetna książka, która wciąga od samego początku. Czyta się ją wręcz z wypiekami na twarzy. Każdy kolejny rozdział wnosi coś nowego, a my próbujemy rozwikłać zagadkę razem z grupą śledczą. Od tej pozycji wręcz nie można się oderwać.

Oczywiście ma kilka minusów. Chociażby ponowne wplatanie pamiętnika, który w tej części już raczej nie robi nic poza nadaniem pewnej ciągłości. Kolejnym minusem jest zakończenie. A właściwie jego brak. Książka jakby się urywa. Z pewnością zachęciło mnie do sięgnięcia po trzeci tom, ale nie przepadam za takimi otwartymi zakończeniami. Czytałam z takim napięciem te ostatnie rozdziały, że wkurzyłam się na koniec!

Mimo tych kilku minusów i tak uważam, że naprawdę warto sięgnąć po tę książkę, a właściwie całą serię. Zdecydowanie się nie zawiedziecie przy tym tomie i nie jest on wcale słabszy od poprzedniego.

„Nie można bawić się w Boga, nie zadając się z szatanem”

Kto jest u mnie dłużej na profilu, ten z pewnością wie, że fascynują mnie seryjni mordercy. Zawsze chłonę wszystko, co z nimi związane. Fascynuje mnie sposób ich bycia, ich motywy. Fascynuje mnie sposób kreowania się morderczego umysłu. Jaki wpływ ma dzieciństwo? Kiedy przekracza się ta magiczna granica? Czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Odrobina przemocy to nie tak wiele za życie, które bez tego byłoby obrzydliwie, wręcz do znudzenia doskonałe”

Całe społeczeństwo żyje jednym wypadkiem, który wydarzył się podczas wieczorku integracyjnym. A może to nie był wypadek, tylko morderstwo? Ale kto nie żyje i co się tak właściwie wydarzyło? Tego dowiemy się dopiero na sam koniec. Poznajcie jednak bohaterki tej powieści:
erki tej powieści:
✨ Madeline, z którą lepiej nie zadzierać. Ona nie zapomina uraz i wszystkie w sobie pielęgnuje. Do tego jej cięty język także nie przyprawia jej zwolenników.
✨ Celeste, która swoją pięknością onieśmiela. Do tego ma cudownego męża, który zarabia krocie. Jednak nikt nie wie, co tak naprawdę ukrywa Celeste.
✨ Jane, która po wielu latach nadal zmaga się z demonami przeszłości. Jest młodą matką, która dopiero co przeprowadza się z synem na przedmieścia Sydney i od razu zostaje wciągnięta w gierki szalonych mamusiek.

Muszę przyznać, że to moja pierwsza styczność z dziełem Liane Moriarty. Do tej pory nie czytałam „Wielkich kłamstewek”. Nie oglądałam też serialu. Z wielką chęcią usiadłam do czytania i powiem Wam, że niesamowicie wciągnęłam się w tę książkę. Do tego stopnia, że za jednym razem przeczytałam ponad połowę. A właściwie jakieś ¾. Odłożyłam tylko dlatego, że oczy już mi się same zamykały.

Historia wsysa prawie od samego początku. Autorka napisała swoja powieść w stylu retrospektywnym. Zaczęła od wydarzenia, które jest osią całej książki, jednak nie zdradzając najważniejszego — kto nie żyje. Do samego końca nie wiemy kto umrze, mimo że wytrawny czytelnik może mieć swoje typy. Uważam, że takie rozpoczęcie genialnie skupia uwagę czytelnika. Od razu chce on odkryć co się stało? Po czym cofamy się pół roku do przodu, żeby poznać przyczyny tego, co wydarzyło się na początku.

A trzeba przyznać, że autorka genialnie rozbudowała całe tło, które doprowadziło do początku końca. Od razu wrzuca nas na głęboką wodę. W wir mamuśkowych spraw, których misją jest wychowanie dzieci i ochrona ich przed całym złem świata. Wchodzimy do szkoły, gdzie każda z nich należy do jakiejś grupki. Mamy mamuśki, które angażują się w życie szkoły i żyją tylko dla tego. Mamuśki, które poświęcają się karierze i takie, których celem jest wychowanie dzieci i opieka nad nimi. I chociaż z pozoru brzmi to nudno, to w żadnym stopniu takie nie jest. Momentami czułam się tak, jakbym słuchała ploteczek od przyjaciółki. Kto co zrobił, kto na kogo doniósł, kto kogo zdradza i kogo nie lubi.

Autorka całość wyważyła bardzo dobrze. Ani na chwilę nie czujemy nudy. Tutaj dosłownie ciągle coś się dzieje. A do tego w międzyczasie dostajemy komentarze „z przyszłości”, które zapowiadają kolejne wydarzenia i podsumowują właśnie minione. Genialnie pokazuje to, jak subiektywne jest odbieranie sytuacji, w zależności od tego, komu jesteś bardziej przychylna_y.

Moriarty genialnie zbudowała wszystkich bohaterów. Chociaż zdecydowanie trzy główne bohaterki wysuwają się tutaj na pierwszy plan. Ich tło psychologiczne jest bardzo rozbudowane. Poznajemy ich największe słabości i tajemnice, które napędzają akcję „Wielkich kłamstewek”. Liane Moriarty fenomenalnie wyjaśniła motywy bohaterek, wykonała kawał dobrej roboty i przyłożyła się do tego, żeby były one autentyczne.

W „Wielkich kłamstewkach” nic nie jest takie, jak nam się wydaje na pierwszy rzut oka. Nie każde życie jest tak kolorowe, jak nam się wydaje. Nie wszystko jest czarno-białe. A bohaterowie są tutaj mistrzami gry w pozory. Z każdą stroną odkrywamy coraz więcej kłamstw, aż dochodzimy do tego największego.

Natomiast „Wielkie kłamstewka” są nie tylko świetnym thrillerem. Oprócz wątku kryminalnego autorka porusza bardzo wiele tematów społecznych jak przemoc, napastowanie seksualne czy wykorzystywanie dzieci. Znalazła także miejsce na nawiązanie do działań Amnesty International i walki o prawa dzieci, które są zmuszane do małżeństw.

Książka jest wielowymiarowa, a całość zbudowana bardzo spójnie. Zdecydowanie polecam na zagłębienie się w niej bez rozpraszaczy, bo niejedno może nas w niej zaskoczyć. A książka zdecydowanie zasługuje na to, aby oddać jej się w całości.

Współpraca z wydawnictwem Znak Literanova

„Odrobina przemocy to nie tak wiele za życie, które bez tego byłoby obrzydliwie, wręcz do znudzenia doskonałe”

Całe społeczeństwo żyje jednym wypadkiem, który wydarzył się podczas wieczorku integracyjnym. A może to nie był wypadek, tylko morderstwo? Ale kto nie żyje i co się tak właściwie wydarzyło? Tego dowiemy się dopiero na sam koniec. Poznajcie jednak bohaterki tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„W realnym życiu tylko ty możesz ocalić samego siebie”

Detektyw Sam porter od lat próbuje złapać groźnego seryjnego zabójcę - #4MK. Przełomem w śledztwie okazuje się wypadek, w którym pod kołami autobusu ginie przechodzień. Miał on przy sobie pudełeczko i pamiętnik, które sprawiają, że policja zaczyna podejrzewać, że jest to Zabójca Czwartej Małpy.

Tę książkę pierwszy raz przeczytałam już dawno. Natomiast przy okazji wznowienia serii, ponownie miałam okazję wejść w świat detektywa Sama Portera i #4MK. Mimo że już znałam zakończenie tego tomu, to wcale nie sprawiło, że bawiłam się gorzej. Ponownie odkryłam, jak dobrze skonstruowanym kryminałem jest „Czwarta Małpa”.

Wielkim plusem, który nadal doceniam, jest osadzenie akcji kilka lat po pierwszych wydarzeniach w serii. Dzięki temu akcja nabiera tempa od razu, a my mamy okazję wejść w sam środek śledztwa. I mimo że nie śledzimy go od początku to dzięki świetnie zbudowanej linii fabularnej, możemy uczestniczyć w wydarzeniach, bez poczucia, że coś nas ominęło.

„Czwarta małpa” jest zdecydowanie książką, którą można docenić za genialnie zbudowaną zagadkę kryminalną. W tej książce nic nie jest takie, jak nam się wydaje. Z każdym nowym wątkiem widzimy, że sprawa ma drugie, a nawet trzecie dno. I że tak naprawdę nie wiemy, co się za chwilę wydarzy i jak to się wszystko skończy. Autor genialnie połączył ze sobą te wątki. Ani na chwilę nie gubimy się w toku wydarzeń i nadążamy za narratorem, który przeprowadza nas przez tę historię. Nie mamy tutaj poczucia, że autor na siłę próbuje nas zmylić.

Natomiast to, co zasługuje na szczególne uznanie, to budowa bohaterów. Są oni niesamowicie autentyczni i prawdziwi. Wydaje się, że są to ludzie z krwi i kości. A sama sylwetka zabójcy #4MK wzbudza w nas ciarki i dreszcze. #4MK jest zbudowany genialnie. Jego motywy są autentyczne, dzięki czemu nie czujemy się, jakby autor próbował nam wcisnąć kit.

Książkę czyta się ekspresowo. Nie tylko dlatego, że fabuła nie zwalnia nawet na chwilę. Autor ma umiejętność takiego zaciekawienia czytelnika, że z każdym kolejnym rozdziałem chce on więcej. Nie mam tutaj na siłę przeciągniętych rozdziałów. J. D. Barker umiejętnie kończy daną akcję. W taki sposób, że chcemy więcej, ale jednocześnie nie irytując przerwanym w połowie rozdziałem.

Cała fabuła sprawia, że czytamy ja właściwie na jednym wdechu. Autor fenomenalnie wyważył każde z wydarzeń. Ja zdecydowanie polecam sięgnąć po tę książkę. Nie zawiedziecie się. Jest to jedna z tych książek, przy której nie można się nudzić!

„W realnym życiu tylko ty możesz ocalić samego siebie”

Detektyw Sam porter od lat próbuje złapać groźnego seryjnego zabójcę - #4MK. Przełomem w śledztwie okazuje się wypadek, w którym pod kołami autobusu ginie przechodzień. Miał on przy sobie pudełeczko i pamiętnik, które sprawiają, że policja zaczyna podejrzewać, że jest to Zabójca Czwartej Małpy.

Tę książkę pierwszy raz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„W normalnym życiu społecznym wciąż zderzamy się z decydowaniem o losie drugiego człowieka. Zakres władzy i stopień hierarchii społecznej na ogół jest proporcjonalny do wagi decyzji. Jest ona tym ważniejsza, im dotyczy większej grupy osób i im większy wpływ na ich los wywiera”

W ogarniętym pandemią Białymstoku prokurator Narwiański właśnie mierzy się z najtrudniejszym rozdziałem kariery zawodowej. Zostały odnalezione zwłoki młodej kobiety, które były zabarwione na jaskrawy róż. Jest to początek mrocznej gry, do której rozwiązania prowadzi szlak z kolejnych ciał. Wkrótce Narwiański z pomocą pewnej dziennikarki natrafia na trop, który wiąże się z mroczną przeszłością Białegostoku.

Do napisania tej recenzji zbierałam się ponad tydzień. Już kilka razy pisałam, że nie lubię pisać negatywnych recenzji. Jest to według mnie bardzo trudne, bo trzeba to zrobić z wyczuciem. W tym wypadku przyszło mi właśnie napisać negatywną recenzję i bardzo długo układałam sobie w myślach to, co chciałabym napisać.

Zacznę może od pozytywnej rzeczy. Mianowicie jest to pomysł na fabułę. Już dawno nie spotkałam się z takim motywem poruszonym w kryminale. Połączenie przeszłości i przyszłości było świetnym posunięciem, a same główne wątki fabuły śledziłam z zaciekawieniem. Szczególnie gdy bohaterowie odnosili się do historii. W tych fragmentach czuć było pasję i niesamowitą wiedzę autorki, która z wykształcenia jest historykiem. Od razu było to czuć w każdym zdaniu.

Natomiast przez całą książkę odnosiłam wrażenie, że autorka nie do końca wie, w jaki sposób wprowadzić nowe postacie i wątki tak, aby było to naturalne. Jest to debiut autorki, więc podchodzę do tego delikatniej i na więcej przymykam oko. Uważam, że ta umiejętność jest do wyrobienia. Aktualnie wprowadzenie ważnego wątku zajmuje dwie strony niepotrzebnego spotkania i rozmowy, która nic nie wnosi do fabuły, a jedynie daje wymówkę podrzucenia gazety, w której jest ważna informacja. Można byłoby to zrobić bardziej spójnie z pozostałymi wydarzeniami i cała rozmowa mogła wnieść coś więcej do historii. To nieumiejętne wprowadzenie wątków i bohaterów sprawia, że często dostajemy całe akapity albo i rozdziały, które skupiają się tylko na tym, a całość dałoby się zamknąć inaczej.

Podobnie rozczarowało mnie zakończenie. Autorka nie wyważyła całości i początek był bardzo rozciągnięty i strasznie się dłużył, a końcówka popędziła tak, że nie starczyło czasu na sensowne wytłumaczenie i zamknięcie wszystkich wątków. Czytając ostatnie strony, byłam poirytowana, bo dostałam kilka stron opisu Strajku Kobiet z 2020 roku, a nie starczyło czasu na sensowne wytłumaczenie. I jeżeli to był celowy zabieg, to także nie zadziałał, bo zamiast niecierpliwie czekać na kolejne części (o ile takie będą) to zagryzałam zęby, że skończyło się to w taki sposób — bez zakończenia, na które liczyłam, a nawet takiego, który wszystko by podsumował.

Podobnie rzecz się ma z językiem, jakim napisana jest ta książka. Co chwila po kilka razy czytałam tekst, bo nie wiedziałam, co czytam. „Na wstępie Olga nie widzi wnętrza dworca. Jeszcze nie został pierwszorzędnie odnowiony”. To znaczy, że go odnowili, ale słabo, czy go jeszcze nie odnowili? „-Miałem, powiedzmy, obywatelskie zatrzymanie.
- Chyba obatelskie — zaśmiał się prokurator”. Czyli jakie to zatrzymanie? Próbowałam znaleźć odpowiedź w internecie, ale nikt nie chciał wytłumaczyć. Może ktoś z Was mi pomoże?
Już chyba wiecie, o jaki sposób pisania mi chodziło. Zdania były koślawo napisane, ciężko się je czytało i często gubiłam wątek. Gdyby dopracować tę książkę byłaby naprawdę świetna. Natomiast tak się zmęczyłam czytając tę książkę, że z ulgą ją odłożyłam.

Jak zwykle w przypadku takich recenzji — zachęcam do samodzielnego zapoznania się z tym tytułem. Może akurat Wam się spodoba i spędzicie z nią miłe chwile.

„W normalnym życiu społecznym wciąż zderzamy się z decydowaniem o losie drugiego człowieka. Zakres władzy i stopień hierarchii społecznej na ogół jest proporcjonalny do wagi decyzji. Jest ona tym ważniejsza, im dotyczy większej grupy osób i im większy wpływ na ich los wywiera”

W ogarniętym pandemią Białymstoku prokurator Narwiański właśnie mierzy się z najtrudniejszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Bo jeśli grzech był jedynym, co mogło uchronić mnie przed tym mrokiem, byłam gotowa go popełnić".

Życie Beatriz legło w gruzach, gdy podczas obalania rządu jej dom spalono, a ojca zabito. Odtąd żyła na wygnaniu — w nędzy chowając się u jedynej rodziny, która jej nie odrzuciła. Gdy przystojny Rodolfo zaczyna się nią interesować, Beatriz ignoruje plotki o śmierci jego pierwszej żony i wbrew wszystkim głosom, postanawia go poślubić. Wkrótce wyprowadza się do hacjendy San Isidro. Szybko okazuje się, że ten dom nie będzie bezpiecznym schronieniem.

Książkę przeczytałam już dawno, natomiast długo zwlekałam z napisaniem swojej opinii o niej. Nie dlatego, że była zła. Wręcz przeciwnie — była bardzo dobra. Natomiast musiałam sobie ułożyć w głowie wszystkie wydarzenia, a potem porwały mnie obowiązki i zupełnie wyleciało mi z głowy, że finalnie nie napisałam tej opinii.

Jednak tak jak wspomniałam na początku — uważam, że książka jest bardzo dobra. Ma ciężki, gęsty klimat gotyckiej powieści. Zło tutaj nie sączy się powoli i dyskretnie. Ono uderza nas, kiedy tylko przestąpimy próg hacjendy. Obłęd, szaleństwo i histeria towarzyszą nam przez całą książkę. I jest tego tak dużo, że w pewnym momencie braknie nam tchu i potrzebujemy świeżego powietrza. Natomiast umiejętne poprowadzenie fabuły przez autorkę nie pozwala nam na odetchnięcie i oderwanie się od tej historii.

I tak czytamy dalej, dusząc się coraz bardziej. Serce wali jak młotem, ciarki przechodzą przez całe ciało i nie opuszcza nas wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Rozglądamy się, ale tam nikogo nie ma. Jednak to wrażenie nie opuszcza nas aż do końca książki. Z nerwów zagryzamy zęby i spinamy mięśnie, ale kontynuujemy, aby dotrzeć do finału.

Jest to książka, która zdecydowanie zostanie w mojej pamięci. Z pewnością klimat i pomysł na fabułę odegrał tutaj wielką rolę. Nie chcę spojlerować, dlatego nie będę pisała zbyt wiele o zakończeniu. Musi wystarczyć Wam to, że nie jest takie jak wszędzie. Idealnie pasuje do całości tej książki.

Jedynym zgrzytem, który mi tutaj przeszkadzał byli bohaterowie. Mimo że mieli charakter i nie byli nijacy, to jakoś nie za bardzo przypadli mi do gustu. Nie zapałałam do nich sympatią na tyle, żeby im szczerze współczuć. Jasne było mi ich żal, szczególnie Beatriz po jednej z ważniejszych scen, natomiast i tak pozostał we mnie ślad irytacji, bo nie za bardzo rozumiałam całości jej decyzji.

Na uznanie natomiast zasługują odniesienia do meksykańskiej kultury. Było ich tutaj dużo. Nie tylko obyczaje, religia czy stroje. Autorka bardzo dokładnie opisała wojnę o niepodległość Meksyku. Czuć było, że ten temat nie jest jej obcy i ma bardzo dużą wiedzę. Bardzo to doceniam, bo dzięki temu książka nabrała charakteru. Do tego autorka pięknie pisze. Posługuje się cudownym językiem, dzięki, któremu książka nabiera także dużej wartości estetycznej pod względem językowym.

Dużą rolę w tej książce zajmuje nie tylko wojna o niepodległość, ale także wolność jako taka. Beatriz pragnie wyrwać się z domu, aby odciąć się od swojej przeszłości i w końcu być wolną. Chce uwolnić siebie i matkę od ciotki, która się nad nimi znęca. Pragnie także wolności od postrzegania jej jako córki mężczyzny, który został zabity za zdradę. Chce się uwolnić od postrzegania siebie poprzez jej ciemniejszą cerę. Podobnie Andreas — który jest drugim narratorem w tej powieści. Ten ksiądz chce się uwolnić od oczekiwań, które są na niego zrzucone przez to, kim jest. Chce uwolnić swoje prawdziwe ja — natomiast strach przed byciem sobą w kraju bardzo chrześcijańskim go powstrzymuje.

Długie pola agawy, wszechobecna szarość i umierający ogród, które pojawiają się w tej książce, są świetną alegorią zepsucia, które towarzyszy nam przez całą książkę. Zło tutaj ma nie tylko wymiar duchowy. Ono objawia się w całym otoczeniu hacjendy. Na koniec symbolicznie przychodzi deszcz i burza, które oczyszczają nieco atmosferę.

Książkę zdecydowanie polecam. Klimat jest tutaj tak gęsty i duszny, że naprawdę warto sięgnąć dla niego po tę książkę. Nawiedzony dom, wierzenia meksykańskie i cała kultura Meksyku, są tutaj tak dobrze opisane, że miałam wrażenie, że przeniosłam się na pola agawy i obserwowałam stamtąd wydarzenia, które rozegrały się w San Isidro.

„Bo jeśli grzech był jedynym, co mogło uchronić mnie przed tym mrokiem, byłam gotowa go popełnić".

Życie Beatriz legło w gruzach, gdy podczas obalania rządu jej dom spalono, a ojca zabito. Odtąd żyła na wygnaniu — w nędzy chowając się u jedynej rodziny, która jej nie odrzuciła. Gdy przystojny Rodolfo zaczyna się nią interesować, Beatriz ignoruje plotki o śmierci jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„W moich oczach twórca scjentologii był tak blisko boskości, jak to tylko możliwe w przypadku człowieka, i byłem szczęśliwy, że mogę przyczynić się do tych cudownych, przełomowych odkryć. Z niecierpliwością czekałem, co będzie dalej”

Mike Rinder to jeden z bardziej wpływowych członków scjentologii… Cóż właściwie to byłych członków. Mike po latach prania mózgu, podporządkowania życia często niemoralnym zasadom i niszczycielskiej władzy jednego człowieka, postanawia uciec. Wie, że scjentologia nie odpuszcza tak łatwo. Dlatego po latach milczenia przerwał je, aby pomóc innym w ucieczce z tego toksycznego świata. Jego początki w organizacji i życie po ucieczce szczegółowo opisuje w książce „Spowiedź scjentologa”.

Na temat scjentologii wiem pewnie tyle, co większość z Was. Wiem, że zamieszany był w nią Tom Cruise i inni celebryci. Kojarzę, że to w pewnym sensie sekta, z której bardzo ciężko się wydostać. I właściwie a tym moja wiedza się kończyła, nie kojarzyłam żadnych założeń tego zgromadzenia. Jednak po przeczytaniu zapowiedzi książki „Spowiedź scjentologa”, postanowiłam zagłębić się w świat tego środowiska.

Pierwsze co rzuca się w oczy to wielka umiejętność pisarska autora. Książka napisana jest w gawędziarski sposób. Tak, jakby to znajomy opowiadał ci o swoim życiu przy kubku herbaty lub kawy. Ja tę książkę w połowie przeczytałam, a w połowie przesłuchałam. I w audiobooku zdecydowanie lepiej mi to zagrało, bo ten gawędziarski styl był bardziej odczuwalny.

Często łapię się na tym, że po pewnym czasie słuchania audiobooka się wyłączam. Natomiast w przypadku tej książki ani razu nie odleciałam myślami. Autor potrafi przyciągnąć czytelnika i w spokojne opowiadanie o życiu w scjentologii, wplata okrutne praktyki stosowane w tej organizacji. Niejednokrotnie miałam ciarki na ciele, a mózg nie przetrawiał tego, co właśnie usłyszał. Okrucieństwo jest tu tym bardziej widoczne, że jest to prawdziwa historia ludzi. Ludzi, którzy utknęli w tej organizacji, która obiecała im wyzwolenie, wolność i ucieczkę od zwykłych problemów.

Mike Rinder genialnie przestawił zhierarchizowaną strukturę tej organizacji. Tam każdy zna swoje miejsce. Każdy wie, co ma robić i wie, że nie może się sprzeciwić, bo czeka na niego kara. „Skazani na RPF byli wysyłani do ciemnych głębin dolnej ładowni statku i nie mieli prawa stamtąd wyjść, dopóki nie uznano ich za dostatecznie 《resocjalizowanych》”. A ta kara i tak nie była taka najgorsza.

Książka zaczyna się od dzieciństwa autora, który jako mały chłopiec zostaje wpisany do tej organizacji, ponieważ jego rodzice się do niej zapisali. Początek nie jest taki straszny. L. Ron Hubbard był nieetycznym ignorantem, który wykorzystywał ludzi do swoich celów. Oszukiwał, kłamał, manipulował ludźmi. To było wstrętne. Natomiast to, co robił David Miscavige, sprawiało, że grymas obrzydzenia ciągle był obecny na mojej twarzy. To właśnie jego rządy doprowadziły do ucieczki Mike'a Rindera z tej organizacji.

Książka „Spowiedź scjentologa” to nie tylko opowieść o głównych zasadach scjentologii. To przerażająca historia człowieka, który od dziecka był manipulowany w taki sposób, że nie podważał żadnych zasad Hubbarda. Chociaż czytając, zastanawiałam się, jakim cudem udało mu się tak oszukać członków, że uważali go za bóstwo, autor wyjaśnił, jak działa scjentologia. Jak lepi umysł pod swoje zasady, coraz bardziej zaciskając szpony wokół ciebie.

„Spowiedź scjentologa” to bardzo emocjonalna książka. Buzują w niej nie tylko nienawiść do organizacji, dla której rodzina jest niczym (tak bardzo, że nie powiadamiają członków o śmierci najbliższych, a dzieci od urodzenia są oddawane do żłobków i nie mają kontaktów z rodzicami), widać w niej także nadzieję i miłość, która kiełkuje nawet tam — w tym toksycznym świecie, w którym wszystko jest puste i jałowe.

Rinder zrywa płaszcz organizacji charytatywnej czy religii, pod którym ukrywa się scjentologia i bez skrupułów obnaża jej prawdziwą twarz. Twarz potwora, który dla bogactwa zrobi wszystko. Nawet wciśnie ludziom kit, że „galaktyczny władca o imieniu Xenu zabił miliardy swoich ludzi, wysyłając ich na ziemię w kosmicznych samolotach”. Brzmi to przekomicznie, tym bardziej, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że Hubbard był autorem sci-fi.

Nie będę Wam zdradzała więcej, a o tej książce mogłabym pisać jeszcze długo. Niech zachęci was fakt, że nawet choroba nie przeszkodziła mi w czytaniu i na zaznaczenia fragmentów zużyłam dwa zestawy (kolory) znaczników w całości. Większość książki to zaznaczone cytaty. Zdecydowanie będę wracała do tej pozycji, aby odkrywać kolejne warstwy tego brudnego i niemoralnego świata.

[Współpraca reklamowa z Wydawnictwem Znak Literanova]

„W moich oczach twórca scjentologii był tak blisko boskości, jak to tylko możliwe w przypadku człowieka, i byłem szczęśliwy, że mogę przyczynić się do tych cudownych, przełomowych odkryć. Z niecierpliwością czekałem, co będzie dalej”

Mike Rinder to jeden z bardziej wpływowych członków scjentologii… Cóż właściwie to byłych członków. Mike po latach prania mózgu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Tak właśnie czuję się w tym domu, w tym pokoju, w tym ciele. Jakbym utknęła w zamknięciu podczas jednej z gier ojca, a po drugiej stronie drzwi nie było nikogo, kto miałby klucz i mógłby mnie uwolnić”

W 1929 roku siedemnastoletnią Lenorę Hope oskarżono o brutalne morderstwo swojej rodziny. Jednak nie udowodniono jej winy.
W 1983 roku opiekunka Kit McDeere zostaje oddelegowana do opieki nad ponad siedemdziesięcioletnią Lenorą, która jest sparaliżowana, a ze światem porozumiewa się, powoli pisząc na maszynie. Pewnego dnia Lenora proponuje Kit, że opisze jej wydarzenia z 1929 roku, tym samym przerywając milczenie. Nigdy wcześniej nie opowiadała nikomu o tych wydarzeniach, więc dla Kit to szansa na rozwiązanie zagadki sprzed lat.

Uwielbiam książki autora. Do tej pory przeczytałam prawie wszystkie (muszę nadrobić „Tylko przetrwaj noc”). Jak do tej pory tylko jedna z książek Rileya Sagera mnie zawiodła. Pozostałe bardzo mi się podobały. Więc jak tylko zobaczyłam zapowiedź „Tylko ona została” wiedziałam, że nadrobię i tę. Z przyjemnością podjęłam się współpracy z Wydawnictwem Mova przy tym tytule.

Książka czekała dość długo na swoją kolej, ze względu na moją sytuację pod koniec tamtego roku. Jednak w końcu się doczekała i wciągnęłam ją w dwa/trzy wieczory. Książka jest nieodkładalna. Gdyby nie fakt, że musiałam iść do pracy następnego dnia, to siedziałabym do samego rana, żeby tylko ją przeczytać. W tej książce nie ma miejsca na nudę. Tutaj jedno wydarzenie goni drugie. Sprawia to, że z każdą kolejną stroną chcemy więcej i więcej.

Mimo że początek wydaje się dość powolny, to akcja rozkręca się niczym kula śnieżna puszczona z wielkiej, stromej góry. Z każdą kolejną przeczytaną stroną ilość wątków i szczegółów się rozrasta. Na szczęście, mimo ilości wątków, autorowi udało się pięknie wszystko połączyć.

Książki autora uwielbiam też za plot twisty. W nich nigdy nie możesz się spodziewać gdzie i kiedy dostaniesz plot twistem prosto w oczy. Czytasz sobie spokojnie, aż nagle autor zrzuca na Ciebie taką informację, że nie możesz się pozbierać. Oczywiście w przypadku „Tylko ona została” było tak samo. Kiedy już myślimy, że zbliżamy się do rozwikłania zagadki, dostajemy kolejnym plot twistem w twarz.

Dodatkowo autor bardzo umiejętnie zbudował cały świat. Większość wydarzeń rozgrywa się w starej rezydencji na klifie, która coraz bardziej zsuwa się do morza. Atmosfera jest tam gęsta niczym mgła zbierająca się na brzegu morza. Klimat starej zamkniętej rezydencji, w której przed laty rozegrała się zbrodnia, sprawił, że przez całą książkę miałam ciarki na ciele.

Wiele z wątków wydawało się zupełnie bez sensu i niepowiązanych, czasami nawet zupełnie zbędnych. Natomiast autor pięknie wszystko połączył w zgrabną całość. Żadne z wątków nie jest porzucony, wszystkie się idealnie ze sobą łączą. Chociaż mam delikatne wrażenie, że całość wydarzeń zapoczątkował zbyt duży przypadek, to w finalnej ocenie nie przeszkadza to aż tak bardzo.

Książką jestem zachwycona. Szczególnie klimatem, który zbudował autor. Prawie do samego końca nie jesteśmy pewni, co się wydarzyło i czy pojawią się tutaj duchy, o których się ciągle wspomina czy nie. Ja oczywiście wam tego nie zdradzę, bo to byłby zbyt duży spojler. Natomiast naprawdę zachęcam Was do czytania.

Zdecydowanie jest to jeden z lepszych thrillerów, które przeczytałam. Ten klimat starej rezydencji na klifie, narastające szaleństwo opiekunki, widmo grasujących duchów, coraz większe obsuwanie się klifu, na którym stoi dom, tajemnicze zniknięcie poprzedniej opiekunki są zdecydowanie elementami, dla których warto sięgnąć po tę książkę. Z mojej strony to wielka polecajka! Mam nadzieję, że się skusicie!

„Tak właśnie czuję się w tym domu, w tym pokoju, w tym ciele. Jakbym utknęła w zamknięciu podczas jednej z gier ojca, a po drugiej stronie drzwi nie było nikogo, kto miałby klucz i mógłby mnie uwolnić”

W 1929 roku siedemnastoletnią Lenorę Hope oskarżono o brutalne morderstwo swojej rodziny. Jednak nie udowodniono jej winy.
W 1983 roku opiekunka Kit McDeere zostaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zaczyna się od słowa, jak światło i ciemność, jak ciemność, która gasi światło"

„— Ma Pan dzieci? - pyta mężczyzna.
— Nie — odpowiada mój ojciec. — Mam dwie córki".
Taki cytat zdobi tylną okładkę książki „Dziewczynka", która opowiada historię Laurence Barraque, która dorastała w latach sześćdziesiątych. Laurence przez całe życie zmagała się ze zdaniem, które jej rodzice usłyszeli przy porodzie — „To dziewczynka". Całe swoje życie zastanawiała się, czy byłoby łatwiej, gdyby urodziła się chłopcem? Całe swoje życie zmagała się z brakiem „tego czegoś", co mają chłopcy. Czuła się przez to wybrakowana, niepełna.

Autorka książki zabiera nas do świata zdominowanego przez mężczyzn i zmusza do refleksji nie tylko nad przeszłością, gdy rolą kobiety było wyglądać pięknie i trwa u boku mężczyzny. Camille Laurens poprzez odniesienie do przeszłości, zmusza nas do kontemplacji teraźniejszości. Odziera nas ze złudzeń i wrzuca w wir seksizmu i mizoginii.

Uwielbiam książki, które wydaje Wydawnictwo Relacja. Do tej pory ich książki mnie nie rozczarowały. Może zacznijmy od ich tłumaczeń. Przez te książki się dosłownie płynie. Język, którym posługują się tłumacze i tłumaczki, jest barwny, momentami wręcz poetycki. W ich książkach odnajduję pełno cytatów, które uwierają mnie w serce jak odłamki szkła lub zwierciadła, jak w przypadku Kaja z „Królowej Lodu".

Zresztą cała książka „Dziewczynka" kłuje mnie jak ten odłamek zwierciadła, który wziął się nie wiadomo skąd. Albo jak kamyk, który niepostrzeżenie dostaje się do buta, a ty nie możesz go zlokalizować. Próbujesz go wyrzucić, ale on uparcie siedzi w najmniejszym zakamarku i systematycznie daje o sobie znać. Taka właśnie jest ta książka. Kłuje i rozrywa serce. Sprawia, że łzy pojawiają się na najmniej spodziewanym momencie. Porusza strunę w sercu, o której nie masz pojęcia, do momentu, w którym ktoś na niej zagra.

Autorka (a zarazem tłumaczki) gra na emocjach, wzbudza ich całe spektrum. Od radości, że w tym świecie nie jesteś sama ze swoimi lękami, przez współczucie z tego samego powodu, aż do obrzydzenia, kiedy uzmysławiasz sobie, że mimo walki kobiet przez wiele lat, mimo zmian, które się dzieją na naszych oczach, do końca, do równości jeszcze długa droga.

Laurens rozdarła moje serce na milion kawałków. Przez całą książkę towarzyszył mi ból. To ściskanie, które czujesz, kiedy na Twoich oczach drugiej osobie dzieje się krzywda, a Ty jesteś bezradna. Jesteś bezradna, bo jesteś w tej samej sytuacji. Autorka sprawiła, że utożsamiłam się z bohaterkami tej książki. I chociaż żyję w całkiem innym świecie, w związku z mężczyzną, który jest moim oparciem w każdym momencie życia, w rodzinie, w której rodzice nigdy nie dali mi odczuć, że jestem gorsza, bo jestem „dziewczynką", to ból tych kobiet, był tak prawdziwy, że odczułam go na własnej skórze — rozerwał moje serce i duszę.

Mam wrażenie, że niekiedy każdą z nas dopada zwątpienie, że każda z nas zmaga się ze swoimi demonami, które podszeptują, że ciągle robimy za mało, że musimy BYĆ więcej, bardziej i częściej. Mnie ta książka, która jest przepełniona bólem i smutkiem, przyniosła swego rodzaju ukojenie. Mimo obrzydzenia, które czułam przez większość książki przyszła refleksja — że zawsze ktoś będzie uważał, że robię za mało, że powinnam BYĆ bardziej. Jednak jego myśli nie definiują tego, jaka jestem. Nie definiują MNIE — kobiety, córki, siostry, żony.

„Dziewczynka" jest przepiękna zarówno pod względem literackim, jak i edukacyjnym. Pod względem literackim była to uczta dla oczu i serca. Książka charakteryzuje się przepięknymi zdaniami, pewną wyniosłością i podniosłością, a jednocześnie prostolinijnością, która sprawia, że książka jest tak bardzo „nasza". Natomiast pod względem edukacyjnym, książka dostarcza nam informacji na temat feminizmu i tego, jak to wyglądało na początku drogi wyzwolenia kobiet. Jak kobiety od wieków zmagały się z poczuciem wybrakowania, które przenosiły na kolejne pokolenia. Jak strach rządził ich życie, tak bardzo, że musiały przemykać między mężczyznami, starać się być niezauważone, a jednocześnie musiały być zauważone, bo ich jedynym zadaniem było wyjść za mąż i urodzić dzieci — najlepiej chłopca.

Bardzo podobało mi się także zakończenie. Chociaż jest niedokończone, otwarte to postać Alice daje nam nadzieje. Przynosi światło na lepsze dni, na dobrą przyszłość. „Masz rację, kochanie — powiedziałam. — Dziewczyna to coś wspaniałego".

„Zaczyna się od słowa, jak światło i ciemność, jak ciemność, która gasi światło"

„— Ma Pan dzieci? - pyta mężczyzna.
— Nie — odpowiada mój ojciec. — Mam dwie córki".
Taki cytat zdobi tylną okładkę książki „Dziewczynka", która opowiada historię Laurence Barraque, która dorastała w latach sześćdziesiątych. Laurence przez całe życie zmagała się ze zdaniem, które jej rodzice...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Myślałam, że świat o niej zapomniał, zanim się urodziłam”

Flora Steel ponownie wkracza do akcji. W pewien zimowy styczniowy dzień Flora przechadza się po molo. Wśród wzburzonych fal odnajduje ciało młodej kobiety. Od razu ją rozpoznaje — to ktoś, kogo zna. Policja niezbyt ochoczo zabiera się do pracy. Jednak Flora jest przekonana, że doszło do morderstwa. Razem z pisarzem Jackiem Carringtonem postanawia odnaleźć mordercę.

Książki z Florą Steel przynoszą mi wielką radość. Są to nieskomplikowane kryminały, które dostarczają rozrywki. Nie ma tutaj zbyt zawiłej zagadki. Jest morderstwo — musi być zabójca — czyli ktoś musi go znaleźć. Na łamach tej książki nie dostaniemy super zagadki rodem z najlepszych kryminałów. Wręcz przeciwnie — dość szybko wiedziałam, kto za tym wszystkim stoi. Natomiast mam wrażenie, że nie o super zagadkę tutaj chodziło.

Książki z Florą Steele są takimi #cosycrime. Dostarczają wiele rozrywki, niekiedy i humoru. Na próżno szukać tutaj skomplikowanych działań i motywów sprawcy. Na próżno oczekiwać, że będzie to rasowy kryminał, który powoduje ciarki na całym ciele i obgryzanie paznokci. „Morderstwo w zimowy dzień” podobnie jak „Morderstwo w księgarni” to lekki i nieskomplikowany kryminał. Taki w starym stylu, który od razu przywodzi na myśl klimat z książek Agathy Christie. Na pewno wiecie, o co mi chodzi, jeżeli czytaliście książki Christie.

Autorka systematycznie prowadzi nas do końca fabuły, racząc nas co jakiś czas bolączkami małego hermetycznego miasteczka Abbeymead. Klimat tego miasteczka pozostał taki sam jak w pierwszej książce. Chociaż tym razem dało się wyczuć pewien smutek, który na nie opadł po wydarzeniach z poprzedniej książki. Dzięki temu mamy wrażenie ciągłości, chociaż nie trzeba znać „Morderstwa w księgarni”, żeby przeczytać „Morderstwo w zimowy dzień”.

Bardzo podoba mi się ta seria. Dzięki niej mogę odpocząć i się zrelaksować. Znając pierwszą część, nie oczekiwałam od tej pozycji zagadki, na której zjem zęby i paznokcie, ani akcji, która wyrwie mnie z butów. Wiedziałam, że będzie to spokojny kryminał, przy którym będę się świetnie bawiła.

Tak jak w przypadku poprzedniej części duet Jack i Flora nie zawiódł. Chociaż w tej części Flora była ciut bardziej denerwująca. Natomiast nie wpłynęło to na cały odbiór książki i finalnie jestem z niej bardzo zadowolona. Jack i Flora świetnie do siebie pasują i ich docinki nie raz sprawiały uśmiech na mojej twarzy.

Jeżeli macie więc ochotę na niezobowiązujący kryminał, który pozwoli nam się oderwać od rzeczywistości i dostarczy rozrywki, to zdecydowanie polecam Wam „Morderstwo w zimowy dzień”. Natomiast nie nastawiajcie się, że dostaniecie tutaj zawiłą zagadkę, której rozwiązanie zajmie Wam całą książkę, albo wcale jej nie rozwiążecie. Bo to nie jest tego rodzaju kryminał. To książka o czysto rozrywkowym charakterze, więc na to polecam się nastawić.

„Myślałam, że świat o niej zapomniał, zanim się urodziłam”

Flora Steel ponownie wkracza do akcji. W pewien zimowy styczniowy dzień Flora przechadza się po molo. Wśród wzburzonych fal odnajduje ciało młodej kobiety. Od razu ją rozpoznaje — to ktoś, kogo zna. Policja niezbyt ochoczo zabiera się do pracy. Jednak Flora jest przekonana, że doszło do morderstwa. Razem z pisarzem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wszystko ma dwie strony, jasną i ciemną. Po zmroku zaś ta prawdziwa staje się bardziej widoczna”

„Brudne sprawki wujaszka Hana” to opowieść dość niezwykła. Ciężko opisać fabułę, w taki sposób, aby nic nie zdradzić i jednocześnie, żeby chociaż trochę ją zarysować. Książka to właściwie zbiór opowiadań, w których przewija się właśnie tytułowy wujaszek Han. „Historie zemsty zza grobu, ludobójstwa, spotkania z bytem pozaziemskim. Przypadki opętania taoistycznego, wędrówki przez kręgi piekielne, zbrodni w afekcie, oraz zauroczenia demonem. A wszystko w atmosferze gęstej i zawiesistej jak ostry sos”.

Tak jak wspomniałam na początku, „Brudne sprawki wujaszka Hana” to książka bardzo niezwykła. Nigdy nie czytałam czegoś takiego. Była ona przesiąknięta mroczną energią, która oplatała z każdą kolejną przeczytaną stroną. Duchy występujące w tej książce unosiły się i towarzyszyły mi na każdym etapie czytania. Mroczna gęsta atmosfera nie opuszczała mnie ani na moment.

Brnęłam przez tę książkę na oślep. Nie wiedziałam, dokąd autorka mnie doprowadzi. Nie miałam pojęcia, na czym ona polega. To było bardzo orzeźwiające. Mam wrażenie, że ostatnio wiele książek jest robione na jedno kopyto. Powielają pewien schemat. Natomiast tutaj autorka wyłamuje się z każdego znanego mi schematu. Nie ulega modzie na proste nieskomplikowane historie. Nie zwraca uwagi na to, że obecnie te masówki sprzedają się lepiej. Od początku do końca trzyma się tej dziwności, która tak przyciąga. I mimo że wszystko jest tu dziwne (bo jak inaczej określić duchy bez głów grające w mahjonga?), to ta dziwność hipnotyzuje.

Mimo że książkę czyta się momentami ciężko, to nie odbieram tego jako minusa. Wręcz przeciwnie. Książka zmusza do myślenia. Do zatrzymania się po skończonym tekście, aby analizować to, co przeczytaliśmy. Podzielenie książki na odrębne opowiadania było świetnym pomysłem. Właśnie ze względu na to, żeby czytelnik mógł się zatrzymać i przemyśleć to, o czym czytał.

Jestem także pod wrażeniem umiejętności pisarskich autorki. Tego, jak pięknie przeprowadziła nas przez wszystkie opowiadania. Z jak wielkim kunsztem stworzyła tę opowieść. Autorka warsztat ma niezwykle dopracowany. Każde zdanie, każda metafora była w punkt. Aleksandra Bednarska posługuje się tak pięknymi zdaniami, że nie powstydziłaby się ich literatura piękna.

Osadzenie całej akcji Dalekim Wschodzie nadało całej książce bardziej niepokojący wydźwięk. Od razu odczuwamy tę atmosferę, którą serwują nam reżyserzy azjatyckich horrorów. Chociaż nie jestem fanką filmów takich jak „Klątwa", czy „The Ring", to „Brudne sprawki wujaszki Hana” od razu wessały mnie w wir wydarzeń i nie wypuściły aż do końca. Atmosfera tutaj przeraża. Zło czai się niczym cień w słabo oświetlonym miejscu. Gdy chcesz go zobaczyć i się obracasz, on umyka, jednocześnie ciągle jest gdzieś na granicy widzenia.

Nie można także nie wspomnieć o reaserchu, który zrobiła autorka. Bez tego książka byłaby pusta. Natomiast Aleksandra Bednarska odrobiła tę pracę domową na 6+. Jestem pod wrażeniem wiedzy autorki. I mogłabym dalej się rozpisywać nad tym, jak niesamowita i dziwna była ta książka. Natomiast uważam, że żadne zdanie napisane przeze mnie nie odda tej atmosfery, która rządzi przez całą opowieść. To trzeba po prostu przeczytać i samemu się przekonać. Dlatego polecam tę książkę każdemu, kto chciałby spróbować czegoś nowego i dziwnego. Czegoś, co wyłamuje się ze współczesnych schematów.

„Wszystko ma dwie strony, jasną i ciemną. Po zmroku zaś ta prawdziwa staje się bardziej widoczna”

„Brudne sprawki wujaszka Hana” to opowieść dość niezwykła. Ciężko opisać fabułę, w taki sposób, aby nic nie zdradzić i jednocześnie, żeby chociaż trochę ją zarysować. Książka to właściwie zbiór opowiadań, w których przewija się właśnie tytułowy wujaszek Han. „Historie zemsty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zorientowała się, że to człowiek zepsuty do szpiku kości. Wyobraziła sobie, jak pluska się beztrosko w brudnych wodach razem z podobnymi sobie indywiduami. A potem zobaczyła, jak ociera się o wielkie, groźne bestie i wycofuje się — zachwycony i przestraszony jednocześnie — z zasięgu zła wypełniającego te potworne stworzenia”

Czy Wy też ostatnio czujecie się przytłoczeni? Moja wena do czytania właściwie nie istnieje, a ilość książek wciąż i wciąż rośnie…

Fosco twierdzi, że został porwany. Jednak nikt nie chce mu wierzyć, mimo że chłopiec błąkał się nagi w nocy w środku lasu. Valentina postanawia go wysłuchać. Wkrótce okazuje się, że jej intuicja nie zawiodła, a historia porwania Fosca, jest tak przerażająca, że wydaje się jak z książki. Gdy ginie kolejny chłopiec, łudząco podobny do Fosca, Valentina zostaje wciągnięta w obrzydliwe odmęty zbrodni.

„Skazani za życia” to kryminał, który jest bardzo oryginalny. Jeszcze nie spotkałam się z takim pomysłem na fabułę. Tym bardziej jestem pod wrażeniem, bo jest to debiut autora. I chociaż nie znam się na włoskiej policji, to dało się wyczuć, że autor wie, o czym pisze, ponieważ sam pracował w policji.

Wracając jednak do fabuły. Ilość wątków poruszonych w tej książce, ich rozwiązania i powiązania przypominają sieć, w którą zostaje wplątany czytelnik. Sieć niezwykle rozbudowaną, w której pozornie niepowiązane ze sobą wątki są ściśle od siebie uzależnione. Momentami miałam wrażenie, że zgubię się w tym wszystkich. Jednak Marco De Franchi umiejętnie poprowadził wszystkie te wątki i finalnie doprowadził do zgrabnego końca.

Początkowo fabuła rozgrywała się dosyć powolnie, płynęła jak rozleniwiona rzeka. Wszystkie wątki zaczynały się dopiero nakreślać. Potem nabrała tępa, ożywiła się i zaczęła zmierzać do końcówki. Końcówki, która okazała się wodospadem, który porywa wszystko, co niesie nurt rzeki.

Mimo że początkowo nie była zakochana, to im więcej książki było za mną, tym bardziej zakochiwałam się w tej książce. Jedynym minusem, który wybił mi się podczas czytania, jest główna bohaterka. Żałuję, że autor nie pokusił się o to, żeby Valentina była silniejsza i bardziej pewna siebie.

Autor postanowił, że pokaże główną śledczą jako błądzącą niewiastę, którą uratować może tylko kolega po fachu, który w pewnym momencie zbłądził. Dodatkowo finałowa scena była mdła i trochę zepsuła moje wrażenia. Dostajemy kolejną książkę, w której główna bohaterka jest uzależniona od mężczyzny i bez niego sobie nie radzi. Gdyby nie ten szczegół, to książka dostałaby ode mnie najwyższą notę.

Klimat tej książki był ciężki i przesycony zbrodnią. Atmosfera była duszna, czułam ciągłe dreszcze i oddech zabójcy na karku. A kiedy dotarło do mnie znaczenie tytułu, oniemiałam. Uważam, że połączenie zbrodni i sztuki było niesamowitym posunięciem. Autor przepięknie opisywał kolejne obrazy, zestawiając to piękno z okropnościami zbrodni i obrzydliwością wykorzystywania dzieci.

Reasumując, książkę zdecydowanie polecam. Chociażby dla klimatu, a także połączenia zbrodni i sztuki. Ten thriller zdecydowanie momentami wbija w fotel, a obrzydliwość sprawia, że posiłek podjeżdża nam pod gardło. Jeżeli lubicie takie książki, to zdecydowanie sięgnijcie po „Skazani za życia”.

„Zorientowała się, że to człowiek zepsuty do szpiku kości. Wyobraziła sobie, jak pluska się beztrosko w brudnych wodach razem z podobnymi sobie indywiduami. A potem zobaczyła, jak ociera się o wielkie, groźne bestie i wycofuje się — zachwycony i przestraszony jednocześnie — z zasięgu zła wypełniającego te potworne stworzenia”

Czy Wy też ostatnio czujecie się przytłoczeni?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zastanowił się chwilę, z powrotem spoglądając w otchłań. Zdawało mu się, jakby i ona patrzyła na niego swoimi ciemnymi, głębokimi oczami, które jednych przerażały, drugich hipnotyzowały, a jeszcze innych kusiły”

Komisarz Robert Foks powraca. Nad Warszawą rozpętała się prawdziwa śnieżyca. Wkrótce zostaje odnalezione zamrożone ciało kobiety. Komisarz zostaje wezwany na miejsce zbrodni. Kolejny raz jest zmuszony do współpracy z Elizą Kowalczyk — prokuratorką, która nie pała do niego sympatią, z wzajemnością. Jednocześnie Kowalczyk, próbuje rozpracować grupę, która atakuje przypadkowych ludzi.
„Ona idzie tropem makabrycznego kolekcjonera ciał. On podąża za przerażającym skowytem. Oboje ścigają się z czasem. Są przekonani, że jedno z nich nie wyjdzie z tej sprawy cało”.

„Skowyt” to drugi tom z serii z komisarzem Robertem Foksem. Przy okazji poprzedniego tomu pisałam, że to była moja druga szansa dana autorowi. I powiem Wam, że zupełnie nie żałuję dania tej drugiej szansy. „Skowyt” w moim mniemaniu był jeszcze lepszy niż „Pomsta”.

Robert Foks już tak mnie nie denerwuje. Mam wrażenie, że trochę się ogarnął i mimo dalszego niecodziennego podejścia do spraw, to jego postać jest zbudowana bardziej przystępnie. Zobaczyliśmy drugą stronę Foksa i już teraz wiem, co niektórzy z Was zobaczyli w nim przy okazji poprzedniego tomu.

Autor zaskakuje nas pomysłem na fabułę i sposobem prowadzenia akcji. W tej książce napięcie wręcz rozrywa nas od środka i wydusza z nas skowyt. Emocje sięgają zenitu. Tak bardzo, że od połowy miałam ochotę przeskoczyć resztę, żeby w końcu poznać zakończenie. I nie dlatego, że się nudziłam. Wręcz przeciwnie, momentami serce waliło mi niczym młot i obgryzałam paznokcie z nerwów.

„Skowyt” podobnie jak „Pomsta”, to kryminał, w którym dostajemy dużą dawkę sensacji. Tym samym nieco przypomina mi książki o Colterze Shawie albo Jacku Reacherze. I podobnie jak pierwszy tom porusza wiele ważnych tematów. Cała książka jest oparta na pewnym zjawisku, które, chociaż pozornie zostało wyeliminowane z naszego świata, to wciąż jest obecne i ma się niestety dobrze. Oczywiście nic więcej nie napiszę, bo nie chcę niczego zaspojlerować.

W „Skowycie” dostajemy chyba jeszcze więcej trupów i masakry niż w „Pomście”. I bardzo to pasuje. Nie odniosłam wrażenia, że autor na siłę wprowadza makabryczne treści, aby zaszokować czytelnika. Wręcz przeciwnie. Bardziej szokujące było dla mnie wyjaśnienie motywów sprawcy niż sama ilość trupów i przemoc.

Bardzo mi się podobało, że autor dopracował wszystkie wątki. I chociaż zostawił sobie furtkę na kolejny tom, to aktualne wątki są dopracowane i idealnie zakończone. Nie wszystko jest wyjaśnione, ale mimo to nie czujemy braku wyjaśnienia niektórych z nich. Według mnie autor niesamowicie doprowadził całą sytuację do końca.

W „Skowycie” nie czuć żadnego chaosu. Widać, że autor wszystko dopracował i przemyślał. Fabuła była spójna, wątki połączone. Wracając do „Martwego Ptaka”, który mi nie przypadł do gustu, dostrzegam, że autor dopracował warsztat. Widać solidną i ciężką pracę oraz przygotowanie tematu.

Zdecydowanie polecam ten tom. Nie trzeba znać poprzedniej książki, aby czytać tę. Natomiast warto poznać także „Pomstę”, aby zobaczyć przemianę Foksa i motywacje niektórych bohaterów.

„Zastanowił się chwilę, z powrotem spoglądając w otchłań. Zdawało mu się, jakby i ona patrzyła na niego swoimi ciemnymi, głębokimi oczami, które jednych przerażały, drugich hipnotyzowały, a jeszcze innych kusiły”

Komisarz Robert Foks powraca. Nad Warszawą rozpętała się prawdziwa śnieżyca. Wkrótce zostaje odnalezione zamrożone ciało kobiety. Komisarz zostaje wezwany na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sekty. Uwodziciele tłumów, fanatyczni wyznawcy i mechanizmy manipulacji Kevin Conley, Max Cutler
Ocena 7,5
Sekty. Uwodzic... Kevin Conley, Max C...

Na półkach:

„Jak widać właściwie w każdym z przypadków przedstawionych w tej książce, przywódcy wzniecali ogień, a ludzie w ich szponach w tragiczny sposób służyli za podpałkę”

„Sekty. Uwodziciele tłumów, fanatyczni wyznawcy i mechanizmy manipulacji” to reportaż dzięki któremu, dowiecie się, kim był przywódca sekty narkosatanistów, która owijała drutem ciała swoich ofiar. W jaki sposób Jim Jones doprowadził ponad 900 swoich wyznawców do największego masowego samobójstwa? Co tak naprawdę dzieje się wewnątrz sekt? Co sprawia, że ich przywódcy są w stanie uwodzić tłumy? Dlaczego tak wiele osób fanatycznie wyznaje absurdalne i groźne idee?

Bardzo lubię czytać reportaże. Chociaż nie zawsze trafiam na takie warte przeczytania, to z chęcią sięgam po kolejne książki z tego gatunku. W końcu w moje ręce wpadła książka „Sekty. Uwodziciele tłumów, fanatyczni wyznawcy i mechanizmy manipulacji”. I powiem szczerze, jest to jeden z lepszych reportaży, które przeczytałam. Książkę, mimo jej ciężkiej i miejscami przerażającej treści czyta się niesamowicie szybko. Strony uciekają między palcami, a każda kolejna historia wprawia nas w coraz większe zdumienie. Czytając ten, reportaż miałam wrażenie, że czytam jakąś dobrą książkę z wymyślonymi wydarzeniami. Aż nie chciało mi się wierzyć, że ludzie tak bardzo dali sobą zmanipulować, że zabijali, aby odprawić magiczne rytuały.

Dużym plusem jest język, w jakim zostały przedstawione historie tych dziewięciu sekt. Nie dostajemy bardzo naukowego języka, dzięki czemu łatwiej jest nam czytać o tych wszystkich wydarzeniach. Mimo że autorzy powołują się na naukowe pozycje, to bardzo przystępnie tłumaczą wszystkie naukowe definicje.

Dużym plusem jest także fakt, że dostajemy całościowy obraz przywódcy takiej sekty. Każdy rozdział jest poświęcony innej sekcie. Każdy z nich rozpoczyna się krótkim wstępem, po czym następuje streszczenie całości. Następnie poznajemy przywódców od początku, od ich najmłodszych lat. Skupiamy się na ich dzieciństwie. Autorzy chcą udowodnić tezę, że tragiczne dzieciństwo, wpłynęło na zachowania psychopatyczne przywódców. Po tym fragmencie mamy już właściwą historię. Autorzy opisują najważniejsze wydarzenia z działań sekty. Nie zagłębiają się za bardzo, ale jednocześnie dokładnie opisują to, co się wydarzyło.

Czytając tę książkę, nie mamy wrażenia, że cała historia jest potraktowana po łebkach ani że autorzy bez sensu wchodzą w nic nieznaczące szczegóły. Jest ona bardzo dobrze wyważona. Dzięki czemu nie nuży i czyta się ją doskonale. Widać, że autorzy mają rozległą wiedzę i wiedzą jak szukać informacji i wyłuskiwać najważniejsze z nich. Umiejętnie filtrują treści, nie odbierając im zbyt wiele. Do tego mają umiejętność zaciekawia czytelnika.

Podejrzewam, że najbardziej znaną sektą, którą autorzy opisują w tej pozycji, jest Rodzina Charlesa Mansona. Otwiera ona całość. Sama znałam jeszcze sekty Bhagwana Shree Rajneesha, Jima Jonesa, Davida Koresha i Marshala Applewhite, więc większość z sekt przedstawionych w tej pozycji kojarzyłam w większym lub mniejszym stopniu. Mimo to te rozdziały nadal wydawały mi się ciekawe i nie miałam wrażenia nudy.

Jestem wręcz pod wrażeniem tego, jak autorom udało się zbudować napięcie i zaciekawienie czytelnika. Jak nie mogłam się oderwać i mimo bolącej głowy, wciąż czytałam. Nie jest to typowy reportaż, w którym znajdziemy suche fakty, nie jest także w żaden sposób fabularyzowany. A mimo to czyta się go bardzo dobrze i płynnie. Często serce przyspieszyło mi z nerwów, a napięcie nie schodziło. Szczególnie gdy czytałam o Rochu Theriault i Dzieciach z mrowiska. Jego okrucieństwo wobec dzieci (między innymi własnych) sprawiło, że zwątpiłam w ludzkość. A bierność jego wyznawców, tę wiarę podkopała jeszcze bardziej.

Na koniec autorzy przedstawili nam bibliografię, z której możemy skorzystać, aby dowiedzieć się więcej o każdej z sekt. Bibliografia jest podzielona na rozdziały, więc możemy odszukać pozycje o konkretnej sekcie. Otrzymujemy również przypisy, dzięki czemu wiemy, że autorzy swoją pracę poparli naukowymi pozycjami.

Książkę polecam, bo naprawdę warto ją przeczytać. A gdyby treści zawartej w książce było Wam mało, to ostatnio na Netflixie pojawił się serial „Jak zostać przywódcą sekty", który także polecam. Oczywiście na Netflixie znajdziecie także seriale „Bardzo dziki kraj", który poruszany jest w książce i który także polecam, a także „Waco: Amerykańska Apokalipsa", który polecam trochę mniej. Znacie jeszcze jakieś ciekawe seriale o tej tematyce? Jeżeli tak to koniecznie podajcie tytuł w komentarzu!

„Jak widać właściwie w każdym z przypadków przedstawionych w tej książce, przywódcy wzniecali ogień, a ludzie w ich szponach w tragiczny sposób służyli za podpałkę”

„Sekty. Uwodziciele tłumów, fanatyczni wyznawcy i mechanizmy manipulacji” to reportaż dzięki któremu, dowiecie się, kim był przywódca sekty narkosatanistów, która owijała drutem ciała swoich ofiar. W jaki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Był niebieskim ptakiem i uwielbiał latać w przestworzach niczym nieograniczony, unosząc się na prądach życia, i dokładnie wiedział, dokąd zmierza”

Uwielbiam książki Mieczysława Gorzki. Jego seria Cienie Przeszłości sprawiła, że właściwie polubiłam się z polskimi książkami. W 2020 roku zasłuchiwałam się w audiobooku „Martwego Sadu” i już wtedy wiedziałam, że przeczytam każdą książkę spod pióra autora. Trochę zwolniłam z czytaniem i mam niewielkie opóźnienia, ale najnowszej książki nie mogłam odpuścić.

„Poszukiwacz zwłok” to książka wielowymiarowa. Opowiada o seryjnym mordercy — Poltergeiście, którego bezskutecznie szukają śledczy z wrocławskiej policji. W końcu Piotr Żołnierz obiecuje, że złapie nieuchwytnego mordercę. Gdy mu nie idzie, zostaje zastąpiony przez komisarz Laurę Wilk. Czuje się upokorzony, bo to kobieta zajęła jego miejsce na czele grupy dochodzeniowej i od razu potraktowała go jak kolejny pionek w grze. W międzyczasie policyjny psycholog Maciej Lesiecki dostaje zadanie od nieznajomej. Kobieta prosi go o odnalezienie zwłok młodej kobiety. Laura Wilk mimo nawału zadań zaczyna pomagać Lesieckiemu odnaleźć zwłoki. Wkrótce oboje wpadają w pułapkę i muszą walczyć o życie.

Początek tej książki był dosyć ciężki i toporny. Nie wiem skąd takie wrażenie, ale na początku nie mogłam się wkręcić w tę historię. Bohaterowie doprowadzali mnie do białej gorączki, a dodatkowo nic nie rozumiałam. Autor wrzucił nas dosłownie w sam środek śledztwa. Gdy już zaskoczyło, to dosłownie nie mogłam się oderwać. Strony przeskakiwały mi między palcami, a fabuła zapierała dech. Byłam tak wkręcona w tę historię, że w każdej wolnej chwili włączałam audiobooka, którego czyta Filip Kosior (tym bardziej nie mogłam się powstrzymać od słuchania). I tak minęła połowa książki i dopiero wtedy zaczęło się dziać.

Bo druga połowa to dosłownie jazda bez trzymanki i rollercoaster emocji. Bohaterowie nadal doprowadzają do białej gorączki, rzucając co chwila seksistowskie teksty. Jedynie Wilczyca i Maciej Lesiecki wzbudzili we mnie nić sympatii. Najgorszy z nich był Żołnierz i jestem pod wrażeniem tego, jak autor konsekwentnie poprowadził jego postać od początku do końca książki. Ogólnie bohaterowie byli świetnie napisani. Co mnie w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę poprzednie książki autora, które przeczytałam. Jestem zachwycona tym, jak autor poprowadził fabułę, mimo że momentami można się było pogubić.

Bo wątków w tej książce jest co niemiara. Przeskakujemy z jednej akcji do drugiej. Od jednego wydarzenia do drugiego. Szukamy powiązań, wskazówek, szczegółów, które mogą naprowadzić nas na zakończenie. Jednak autor zręcznie nami manipuluje. Wszystkie wydarzenia są ze sobą powiązane, a cała fabuła zadziałała jak dobra maszyna, w której wszystkie tryby idealnie do siebie pasują. Autor w „Poszukiwaczu zwłok” dopracował wszystko. I gdy już myślałam, że wszystko rozgryzłam, to autor dosłownie zaśmiał mi się w twarz. I okazało się, że dałam się omamić.

Mimo że w książce jeden wątek goni drugi, a ich ilość może przytłaczać, to nic tutaj nie zgrzytało. Mieczysław Gorzka poruszył w swojej książce wiele tematów: porachunki mafijne, korupcję w policji i prokuraturze, politykę i co najważniejsze to, czy człowiek może się zmienić i czy dobro zawsze zwycięża i czy działanie wbrew prawu, ale dla dobrych celów jest uzasadnione.

Mimo początkowego zawahania finalnie totalnie weszłam w tę historię i liczę na jej kontynuację. Szczególnie że nie wszystkie wątki zostały zakończone. Liczę na kolejne obgryzione paznokcie i jeszcze więcej westchnień irytacji i przewracania oczami.

„Był niebieskim ptakiem i uwielbiał latać w przestworzach niczym nieograniczony, unosząc się na prądach życia, i dokładnie wiedział, dokąd zmierza”

Uwielbiam książki Mieczysława Gorzki. Jego seria Cienie Przeszłości sprawiła, że właściwie polubiłam się z polskimi książkami. W 2020 roku zasłuchiwałam się w audiobooku „Martwego Sadu” i już wtedy wiedziałam, że przeczytam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Nie wiemy, ile zniosą nasze ciała, dopóki nie postawimy im okrutnych wymagań”.

Mallory Quinn to młoda kobieta, która po wielu zakrętach w końcu powoli wychodzi na prostą. Jej celem jest znaleźć pracę. Wkrótce szczęście się do niej uśmiecha. Zostaje nianią pięcioletniego Teddy’ego, który uwielbia rysować. Mallory jest zachwycona kolejnymi obrazkami chłopca. Do czasu, aż obrazki zaczynają być mroczne i zamiast króliczków, zaczynają przedstawiać zwłoki. Mallory zaczyna wierzyć, że rysunki Teddy’ego są powiązane z morderstwem sprzed lat.

Ostatnio na moim bookstagramie królowała książka „Tajemne rysunki”. Dosłownie każdy się nią zachwycał, więc sama chciałam się przekonać, czy faktycznie jest taka dobra. Podchodziłam z dużą rezerwą do tej pozycji, ponieważ ostatnio książki, na które jest wielki hype, mi nie podchodzą. Tak więc ostrożnie usiadłam do tej historii. Na szczęście tym razem dołączam do grona zachwyconych czytelników.

„Tajemne rysunki” to książka, która posiada w sobie zarówno elementy horroru, jak i thrillera. Czytając tę książkę, miałam ciarki na plecach, a serce momentami waliło mi jak młot. Z każdą przeczytaną stroną wchodziłam głębiej w ten świat i coraz bardziej wierzyłam Mallory. Działo się to poniekąd przez sposób prowadzenia tej historii. Pierwszoosobowa narracja sprawia, że cała historia jest nam bliższa. Sprawia wrażenie, że tak właściwie to my przeżywamy te wydarzenia. Historia opowiedziana oczami Mallory sprawiła, że była ona bardziej prawdziwa niż taka, która byłaby poprowadzona z trzeciej osoby.

W tym miejscu należy podkreślić też fakt, że sama nie przepadam za książkami napisanymi z pierwszej osoby. Natomiast uważam, że w tym przypadku było to poprowadzone tak genialnie, że wcale nie przeszkadzało. A wręcz narracja pierwszoosobowa zbudowała cały nastrój.

Historia sama w sobie była niesamowita, bardzo mroczna i zupełnie nie taka, jak się wydawało na pierwszy rzut oka. Autor wprost genialnie zbudował warstwę psychologiczną postaci. Umieszczenie w książce psychologa, który jest zarazem jednym z głównych bohaterów, sprawiło, że warstwa psychologiczna była jeszcze bardziej rozbudowana. Rozmowy i zachowanie bohaterów były bardzo dokładnie opisane. Dostrzegalne jest bardzo duże przygotowanie autora do wszystkich kwestii, które chciał poruszyć.

A w swojej książce autor porusza trudne tematy. Nie bał się tego zrobić i zrobił to fenomenalnie, ponieważ jego wiedza o narkomanii, problemach psychicznych i traumie jest bardzo rozległa i widać, że Rekulak ma bardzo solidne podstawy, na których zbudował całą tę opowieść. Autor od początku do końca wiedział dokładnie, dokąd zmierza i podrzucał nam małe wskazówki, które mogłyby nas naprowadzić na rozwiązanie.

Natomiast, szczerze mówiąc, dla mnie, te wskazówki stały się oczywiste dopiero po przeczytaniu ostatnich zdań książki. Dopiero po poznaniu całej historii i tego, co się tak naprawdę wydarzyło, zrozumiałam małe niuanse, które autor serwował nam przez całą książkę. Pokazuje to, jak duży kunszt pisarski ma autor. Pomysł na fabułę oraz jego zrealizowanie były na bardzo wysokim poziomie.

Od czytania tej książki nie można się oderwać, bo z każdą kolejną stroną czujemy coraz większy niedosyt, coraz większy niepokój i coraz bardziej chcemy dowiedzieć się, co tak naprawdę wydarzyło się w tej książce. Oczywiście nie można tutaj pominąć dodania obrazków Teddy’ego do książki, ponieważ one także bardzo mocno wpłynęły na odbiór tej książki i na zbudowanie całego napięcia, które towarzyszyło nam przez tę opowieść.

Dodatkowo całości dopełnia główna bohaterka — Mallory Quinn, którą autor zbudował wprost niesamowicie. Jej warstwa psychologiczna i droga, którą przebyła, bardzo mocno korespondowały z tym, jaką historię przedstawił nam autor. Postać Mallory z teraz była ugruntowana na Mallory sprzed lat.

Jestem pod niesamowitym wrażeniem tego, w jaki sposób autor poprowadził tę historię i doprowadził nas do finału, który bardzo mnie zaskoczył, bo przez całą książkę nie podejrzewałam takiego zakończenia. Ode mnie wielka polecajka, bo książka jest naprawdę warta przeczytania. Nie tylko dla wątku paranormalnego, ale także dla wątku kryminalnego, bo on także odegrał dużą rolę. I uważam, że naprawdę warto tę historię przeczytać.

„Nie wiemy, ile zniosą nasze ciała, dopóki nie postawimy im okrutnych wymagań”.

Mallory Quinn to młoda kobieta, która po wielu zakrętach w końcu powoli wychodzi na prostą. Jej celem jest znaleźć pracę. Wkrótce szczęście się do niej uśmiecha. Zostaje nianią pięcioletniego Teddy’ego, który uwielbia rysować. Mallory jest zachwycona kolejnymi obrazkami chłopca. Do czasu, aż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Światło pojazdu rozproszyło mrok, ale nie na tyle, by ochronić ich przed wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie mogły na nich czyhać. Wybrali drogę zdającą się wieść wprost ku otchłani”

Przyszłość Sandry i Roberta staje pod wielkim znakiem zapytania. Trauma z dzieciństwa Sandry staje im na drodze do szczęścia. Kobieta obsesyjnie próbuje znaleźć odpowiedzi. A Robert zrobi wszystko, żeby pomóc ukochanej. Wspólnie stają do gry, w której na szali jest nie tylko ich związek, ale i życie. Ich działalność szybko ściąga uwagę wyższych kręgów władzy.

„My kontra świat” to bardzo nietypowa książka. Podobnie z resztą do „Niewidzialnego”, który był debiutem autora. Bogusz Dawidowicz ma bardzo oryginalny sposób budowania i prowadzenia swoich opowieści. Do tego ma niebywałą umiejętność tworzenia bardzo nieoczywistych postaci.

Tak jak w przypadku „Niewidzialnego” nagle okazuje się, że połowa historii za nami. A my sami właściwie nie wiemy, kiedy to się stało. Autor ponownie zbudował bardzo autentyczny świat, w którym można zatonąć. Do tego historia Sandry i Roberta jest bardzo intrygującą. A te dwie postacie bardzo wyróżniają się na tle innych postaci z książek.

Obydwoje, zarówno Sandra, jak i Robert, są tutaj bardzo nieoczywiści. Ich pobudki są nie do końca wyjaśnione a ich warstwa psychologiczna bardzo rozbudowana. Mogliśmy ich poznać z każdej strony, chociaż wiele z ich życia jest przed nami ukryte. A pozory mogą mylić, co świetnie zaprezentował nam autor na koniec swojego dzieła.

Bardzo rzadko sięgam po książki, w których tak ciężko jednoznacznie określić ciąg przyczynowo-skutkowy i jednocześnie brak takich podstawowych informacji tak świetnie buduje napięcie. Mam wrażenie, że im więcej się dzieje w tej książce, tym mniej wiemy i mniej rozumiemy. A to sprawia, że z ciekawością odkrywamy kolejne strony i kolejne niuanse, które autor nam podsuwa pod nos, jednocześnie odsuwając nas od wyjaśnienia.

Do tego autor nie boi się poruszyć ważnych społecznie tematów. I robi to wprost fenomenalnie. Idealnie dopasowuje je do otoczenia i ma uzasadnienie dla każdego z poruszanych tematów. Dzięki temu czytelnik nie odnosi wrażenia, że temat jest po prostu rzucony jako przynęta. Ponownie autor swoją książką zmusza do myślenia. Do przeanalizowania swoich poglądów. Zmusza nas do zatrzymania się i do zadawania pytań.

Cała książka jest krótka, bo ma 274 strony. Ale na tych 274 stronach autor umiejętnie przedstawił nam całą historię, nie odkrywając wszystkich kart. Jestem pod wrażeniem poprowadzenia tej historii i tego, jak autor potrafi manipulować czytelnikiem. Nagle się okazuje, że nasze współczucie było skierowane nie w tę stronę co trzeba.

W tej książce zło zdecydowanie nie jest wyrzucone na pierwszy plan. Jest ono ukryte. Ukryte za pięknymi oczami i pięknymi słówkami. Jest ukryte za miłością i uczuciami. Zbliża się powoli i osacza nas. A my orientujemy się, gdy jest już za późno.

Żeby podsumować moje odczucia odnośnie do tej książki, posłużę się swoimi własnymi słowami, które napisałam przy okazji recenzji „Niewidzialnego”: „Wysmakowana i niebanalna w swej banalności książka”. Uważam, że zdecydowanie potrzebujemy więcej takich książek na rynku czytelniczym.

„Światło pojazdu rozproszyło mrok, ale nie na tyle, by ochronić ich przed wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie mogły na nich czyhać. Wybrali drogę zdającą się wieść wprost ku otchłani”

Przyszłość Sandry i Roberta staje pod wielkim znakiem zapytania. Trauma z dzieciństwa Sandry staje im na drodze do szczęścia. Kobieta obsesyjnie próbuje znaleźć odpowiedzi. A Robert zrobi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Przeszłość ma to do siebie, że musi odejść. Jeśli nie potrafi, trzeba ją zabić”

W małym miasteczku zostaje zabity Krzysztof Garlicki, który odgradzał się od ludzi i żył jak kloszard lub mnich. Do rozwiązania sprawy przydzieli dwoje policjantów z Warszawy. Do pomocy przydzielona została im miejscowa policjantka, która wie wszystko o swoich rodzinnych stronach. Wkrótce zaczyna się ich wyścig ze sprawcą, a sprawa zaczyna się komplikować.

Muszę przyznać, że ta książka mnie rozczarowała. Liczyłam na emocjonujący thriller, który porwie mnie od pierwszych stron i nie pozwoli się odłożyć, a dostałam książkę, która mimo fantastycznej fabuły i świetnego pomysłu na jej poprowadzenie, odpycha od siebie stylem. Pomysł jest naprawdę świetny i uważam, że ta książka miała bardzo duży potencjał do tego, aby stać się jednym z lepszych thrillerów, które czytałam w tym roku.

W tej pozycji pojawia się motyw małego miasteczka, w którym wszyscy się znają, wszyscy wszystko wiedzą, w którym gęsta i duszna atmosfera towarzyszy śledczym na każdym kroku. Natomiast to, w jaki sposób ta fabuła jest skonstruowana, skutecznie zniechęcało mnie do dalszego czytania.

W tej pozycji zabrakło mi bardziej rozwiniętej warstwy psychologicznej bohaterów oraz lepszego umotywowania czynów sprawcy. Mam wrażenie, że ta książka jest płaska. Bohaterowie nie są przedstawieni zbyt dobrze, a ich relacje są dziwnie zaburzone. I to fajnie mogłoby zagrać, ale autorka przedstawiła to w taki sposób, że tylko się zirytowałam, czytając kolejne wywody bohaterów i ich niezbyt światłe poglądy.

Widzę w tej książce duży potencjał w rozwinięciu pewnych wątków społecznych, które aktualnie są bardzo „na czasie”. Autorka zrobiła tutaj bardzo dużo nawiązań do całej sceny politycznej, która aktualnie rozgrywa się w naszym kraju. Nawiązała też do reprezentacji queer, do tego, w jaki sposób te osoby są traktowane przez społeczeństwo. Poruszyła także temat feminizmu i tego, w jaki sposób różni ludzie rozumieją ten feminizm. Natomiast poruszyła to wszystko w taki bardzo bezpieczny i jednowarstwowy sposób.

Nie dostajemy tutaj jakiś głębokich rozważań na temat reprezentacji queer czy feminizmu. Są po prostu wplecione różne wątki, które momentami miałam wrażenie, że zostały wprowadzone bardzo na siłę. I to właśnie sprawiło, że ta książka jeszcze bardziej straciła w moich oczach. Ponieważ uważam, że jeżeli już poruszamy jakiś temat w swojej książce, który jest bardzo emocjonujący, to powinniśmy to zrobić w jak najbardziej rzetelny i rozwinięty sposób.

Podsumowując, liczyłam na emocje, które będą mną targały. Jednak dostałam płaską książkę z genialnym pomysłem na fabułę. Szkoda, bo ta książka na pewno ma duży potencjał. Jeżeli nie zależy Wam na bardzo rozbudowanej warstwie psychologicznej postaci, to książka może przypaść Wam do gustu. Mnie niestety rozczarowała.

„Przeszłość ma to do siebie, że musi odejść. Jeśli nie potrafi, trzeba ją zabić”

W małym miasteczku zostaje zabity Krzysztof Garlicki, który odgradzał się od ludzi i żył jak kloszard lub mnich. Do rozwiązania sprawy przydzieli dwoje policjantów z Warszawy. Do pomocy przydzielona została im miejscowa policjantka, która wie wszystko o swoich rodzinnych stronach. Wkrótce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„A pomiędzy ich trasami on — zagubiony w mgławicy zapomnienia, niezdolny, by się wyrwać z własnego koszmaru, zdecydowany, by walczyć aż do końca”

W dwa tysiące ósmym roku znika Julie — siedemnastolatka z małego miasteczka. Jej ojciec — porucznik żandarmerii, zrobi wszystko, by odnaleźć swoją córkę. Podążając różnymi tropami, ląduje w hotelu Falaise. Melduje się w pokoju dwadzieścia dziewięć, aby przejrzeć spis gości. W środku nocy budzi go deszcz martwych ptaków. Sytuacja wydaje się tym dziwniejsza, że teraz znajduje się w pokoju numer siedem i jest rok dwa tysiące dwudziesty.

Porwanie dziecka to chyba jeden z najbardziej rozrywających serce momentów w życiu rodzica. Ta niepewność, z którą budzisz się i zasypiasz co dnia. Poczucie beznadziei i niemoc towarzyszą ci każdego dnia. Strach zatyka ci gardło, miotasz się od ściany do ściany, od drzwi do drzwi. Zrobisz wszystko, aby znaleźć swoje dziecko.

Takich emocji oczekiwałam, gdy siadałam do „Zdarzyło się dwa razy”. Czytałam mnóstwo świetnych opinii, więc moje oczekiwania był naprawdę wysokie. Początek zapowiadał się intrygująco. Główny bohater zasypia i budzi się dwadzieścia lat później. Nie wie, co się dzieje. Chce odnaleźć córkę. Jest zrozpaczony, bo minęło 12 lat od zaginięcia jego córki. Czuć było jego rozpacz i dezorientację. Natomiast potem jakoś to wszystko opadło.

Przez większość książki nie czułam nic. No może poza chęcią odłożenia książki na bok i odpuszczenia. Jednak była to książka ze współpracy z wydawnictwem, więc czytałam dalej, licząc na te obiecane emocje i plot twisty. Nie doczekałam się ich za bardzo.

Co do obiecanych plot twistów to faktycznie pojawiły się na koniec, ale według mnie nie spełniły swojej funkcji. Były nużące i, mimo że zmieniły całe postrzeganie książki, to nie dostarczyły mi żadnych emocji. Jak byłam znużona, tak pozostałam do samego końca książki. Momentami faktycznie zaczynałam się wkręcać w całą historię. Jednak nie na tyle, żeby autor już do końca utrzymał moje zainteresowanie. Nawet wątek Polski nie wzbudził we mnie emocji.

Gabriel był jednym z najbardziej irytujących głównych bohaterów w całej książce. Przewracałam oczami, kiedy ciągle rozczulał się nad sobą. Rozumiem, że porwanie dziecka to wielka strata. Jednak jego emocje były sztuczne. Nie czułam jego rozpaczy ani bólu. Ogólnie bohaterowie, którzy się tutaj pojawiają, nie wzbudzili mojej sympatii. Byli płascy i puści. Nie czułam z nimi żadnej więzi. Nie mogłam wejść w tę historię i zanurzyć się tak jakbym chciała.

Połowa książki była dość przegadana. Gabriel i Paul podejmowali dziwne i niezrozumiałe dla mnie decyzje. Gabriel nie mógł się zdecydować czy jest zrozpaczonym ojcem zaginionej nastolatki, żandarmem czy mięśniakiem, który rozwali świat na kawałki, aby odzyskać córkę. Jego zachowanie mnie irytowało.

Co do zakończenia to nie powiem Wam zbyt wiele, żeby nie spojlerować. Jednak według mnie wyszło mdłe i przekombinowane. Na sam koniec zaczęło dziać się tak wiele, że powstał totalny chaos. Nie wiem, czy to był celowy zabieg, czy autor za bardzo przekombinował, ale mam wrażenie, że chciał pozamykać wszystkie wątki w jak najkrótszym czasie.

Podsumowując, książka zupełnie nie trafiła w mój gust. Całość była mdła i przegadana, a końcówka przekombinowana. Nie wiem, czy przeczytam „Manuskrypt niedokończony". Może kiedyś dam autorowi drugą szansę.

„A pomiędzy ich trasami on — zagubiony w mgławicy zapomnienia, niezdolny, by się wyrwać z własnego koszmaru, zdecydowany, by walczyć aż do końca”

W dwa tysiące ósmym roku znika Julie — siedemnastolatka z małego miasteczka. Jej ojciec — porucznik żandarmerii, zrobi wszystko, by odnaleźć swoją córkę. Podążając różnymi tropami, ląduje w hotelu Falaise. Melduje się w pokoju...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wiedziała lepiej niż ktokolwiek inny, że przeszłość nigdy nie zostaje tam, gdzie ją chowamy, mimo że wpychamy ją głęboko do szafy i próbujemy o niej zapomnieć”

Świat dwunastoletniej Chloe rozpadł się na małe kawałki. Pewnego dnia w jej miasteczku zaczęły znikać nastolatki. Co gorsza, jej ojciec został zatrzymany. Dwadzieścia lat później Chloe powoli zaczęła układać sobie życie. Jednak jeden telefon od dziennikarza przywraca przykre wspomnienia.

„Błyski w mroku” to niesamowicie mroczny i wciągający thriller psychologiczny. Autorka utkała gęstą siatkę niedopowiedzeń i tajemnic, którymi oplotła całą fabułę. Otoczyła nas aurą tajemniczości i mroku. Zastawiła na nas pułapkę. A my nic nie podejrzewając, weszliśmy prosto w nią. Autorka zręcznie manipuluje czytelnikiem i podrzuca fałszywe tropy. Przebłyski prawdy, są jak światełko świetlika, które myli nas w mroku.

Autorce udało się mnie oszukać. W połowie książki byłam przekonana, że wiem kto za tym wszystkim stoi. Grubo się pomyliłam i właściwie do samego końca nie spodziewałam się takiego zakończenia. To sprawiło, że jestem tak zachwycona tą książką. Przez nią się dosłownie płynie. Fabuła jest poprowadzona gładko. Nie ma w niej żadnych zgrzytów, a napięcie nie opuszcza nas ani na chwilę. Przez większość książki miałam ściśnięty brzuch z nerwów. Czułam, jakby wielki supeł zawiązał się w moim żołądku, a wszystkie wydarzenia spotkały moich bliskich.

Autorka zbudowała bardzo rozległą warstwę psychologiczną. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że główna bohaterka jest psychoterapeutką. Dzięki temu psychologia postaci jest wpleciona naturalnie, jako obserwacje głównej bohaterki. Cała książka jest napisana z perspektywy Chloe. Ja przeważnie nie jestem przekonana do takiej narracji, jednak w tym wypadku zagrało to bardzo dobrze.

Chloe jest niesamowicie ciekawą postacią. Z jednej strony jest świadoma swoich błędów, z drugiej widać w niej tę skrzywdzoną dwunastolatkę. Szczerze powiedziawszy, czasami mnie denerwowała. Ale dzięki temu mogłam ją poznać z każdej strony. Podobnie jak inne postacie. Daniel, Cooper, Aaron — to oni towarzyszą Chloe w tej podróży. Każdy z nich jest inny, ale łączy ich jedno — każdy z nich chce pomóc Chloe. Nie każdy jest szczery i nie każdy ma najlepsze zamiary. Jednak w ich relacjach nic nie jest takie, jak się wydaje.

„Błyski w mroku” bardzo przypominają mi „Night Shift” i „Podążaj za motylem”. Obie te książki mnie zachwycił. I tak też było w przypadku „Błyski w mroku”. Jeżeli więc te dwie książki, które wymieniłam, Wam się podobały, to „Błyski...” także się Wam spodobają.

„Wiedziała lepiej niż ktokolwiek inny, że przeszłość nigdy nie zostaje tam, gdzie ją chowamy, mimo że wpychamy ją głęboko do szafy i próbujemy o niej zapomnieć”

Świat dwunastoletniej Chloe rozpadł się na małe kawałki. Pewnego dnia w jej miasteczku zaczęły znikać nastolatki. Co gorsza, jej ojciec został zatrzymany. Dwadzieścia lat później Chloe powoli zaczęła układać sobie...

więcej Pokaż mimo to