rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

„Moja przyjaciółka opętana” to książka, która leżała na mojej kupce wstydu prawie rok. Długo nie mogłam się do niej zabrać, głównie dlatego, że nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. Z jednej strony lata osiemdziesiąte, przyjaciółki, lata młodości, z drugiej zaś opętanie i horror. W sumie nadal mam problem z połączeniem tych elementów, mimo że Grady Hendrix z sukcesem podjął się tego niewykonalnego prawie zadania.
Przede wszystkim jest to lekka literatura – sprawdzi się, kiedy nie macie ani sił ani ochoty na sięgnięcie po coś, co wymagałoby od was skupienia i wytężania umysłu. Znakomicie udało mi się dzięki niej oderwać od codziennych problemów, bo ta powieść niesamowicie wciąga. Mimo ponad 400 stron, pyknęłam ją w dwa popołudnia – to po prostu ten rodzaj literatury. Nie bierzcie jednak tego za złą monetę - „Moja przyjaciółka opętana” jest naprawdę bardzo przyzwoicie napisana, autorowi nie brakuje lekkości pióra czy słownictwa. Jest to po prostu powieść rozrywkowa, osadzona w klimatach lat osiemdziesiątych (również za sprawą często wspominanych hitów z tamtych lat), traktująca o... opętaniu.
Zabawnie było przenieść się z powrotem do licealnych lat, gdy największym problemem były perypetie z cerą lub plotki koleżanek, które urastały zawsze do rangi życiowych porażek nie do naprawienia. Z pewną nutą nostalgii czytałam o przyjaźni dwóch głównych bohaterek, czyli Abby i Gretchen, oraz o tym, jak burzliwe emocje targają ich młodocianymi sercami. Dzięki nim właśnie powieść ta ma w sobie tyle lekkości i świeżości, tego niezobowiązującego powabu nastoletnich lat, kiedy życie było dużo prostsze i dużo trudniejsze zarazem. Ta warstwa powieści brzmi jak Kate Bush, ma zapach truskawek i smakuje jak chłodna wiśniowa cola wypita w upalny dzień na dziedzińcu przed szkołą. Ale „Moja przyjaciółka opętana” ma też drugą warstwę – tę pod ziemią, pełną wijących się robaków, mroczną, okropną i straszną.
Ta powieść to horror – i to całkiem niezły. Łatwo o tym zapomnieć, płynąc lekko po jej powierzchni, ale autor nie zapomniał o tym, co chciał napisać. Mamy więc prawdziwe opętanie, pełnokrwiste, obrazoburcze i bardzo dokładne opisy, egzorcyzmy i cała armię zjawisk nadprzyrodzonych, które mogą spędzać sen z powiek. Egzorcyzm np. był dla mnie naprawdę trudny do przebrnięcia, choć sytuację uratował jego finał, który słodkim gestem niczym prosto z krainy kolorowych kucyków kompletnie zmienił bieg zdarzeń. To zadziwiające, z jaką zręcznością Grady Hendrix odbija od różowo-puchatego świata nastolatek w latach osiemdziesiątych, do czarno-obślizgłego świata demonów.
Przyjemna była to podróż, która nieco przypominała świat „Stranger Things” - łączyła wielka siłę przyjaźni z walką ze złem nadprzyrodzonym, a to wszystko w neonowych barwach i przy akompaniamencie największych hitów Madonny, Megadeth czy właśnie Kate Bush. Obawiam się tylko, że jest przeznaczona dla dość wąskiego grona odbiorców – z pewnością nie poleciłabym jej nikomu młodszemu niż 16 lat, a jednocześnie bywa bardzo prosta i wręcz, w niektórych momentach, dziecinna i naiwna. Trzeba ją jednak przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza – choćby za to, że jest to powieść wybitnie samoświadoma. Grady Hendrix proponuje czytelnikowi podróż w przeszłość, przygodę, której głównym motywem jest siła przyjaźni, ale nie jest to przygoda pozbawiona dreszczyku strachu. Odbyłam ją z przyjemnością i mile będę ją wspominać, a jeśli zastanawiacie się, czy sprawdzi się jako czytadełko na plażę – już nie musicie, sprawdziłam za was – będzie doskonałym wyborem!

„Moja przyjaciółka opętana” to książka, która leżała na mojej kupce wstydu prawie rok. Długo nie mogłam się do niej zabrać, głównie dlatego, że nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. Z jednej strony lata osiemdziesiąte, przyjaciółki, lata młodości, z drugiej zaś opętanie i horror. W sumie nadal mam problem z połączeniem tych elementów, mimo że Grady Hendrix z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Wierzyliśmy jak nikt” to jedna z najbardziej przejmujących i wzruszających powieści, jaką kiedykolwiek czytałam. Jestem zaskoczona tym, jak dobrze mi się ją czytało, mimo bardzo trudnego tematu. Opowiada bowiem o kryzysie AIDS w Chicago w latach osiemdziesiątych XX wieku. O życiu w cieniu przerażającej choroby, która przed wynalezieniem leku znacznie hamującego jej rozwój, zbierała krwawe żniwo, a mimo tego to życie było pełne nadziei. Mimo wszystko ci ludzie wierzyli jak nikt, że uda im się przetrwać, że ich przyjaciele przeżyją, unikną zarażenia, albo doczekają wynalezienia cudownego leku.
Akcja powieści biegnie dwutorowo – jesteśmy więc w „oku cyklonu”, spędzamy czas w Boystown, poznajemy tych chłopaków, jednych lubimy, innych nie rozumiemy, jeszcze innym współczujemy. Szczególnie głównemu bohaterowi, który tak bardzo, tak bardzo chciał żyć, miał plany i marzenia, był wrażliwy i empatyczny, kochał sztukę i lubił ludzi. Ale wszyscy bohaterowie dostali od autorki coś szczególnego – jakiś czar albo powab, albo irytującą cechę charakteru, przez którą możemy bliżej i lepiej ich poznać. Drugi tor, początkowo wydawał mi się mniej interesujący – matka w poszukiwaniu córki jedzie do Paryża, gdzie zatrzymuje się u starego przyjaciela i gdzie wspomnienia odżywają boleśniej niż się spodziewała. Mimo tej niechęci, okazało się, że wracałam do tej opowieści równie chętnie jak do pierwszej historii.
Autorka ma lekkie pióro i genialnie operuje prostotą. Opowiada o wszechobecnej śmierci, o naprawdę czarnej karcie z historii Chicago, jednak nie ucieka się do patosu. Posługuje się codziennością, przez co tak łatwo wczuć się czytelnikowi w ten świat i zrozumieć jego bohaterów. Zbliża czytelnika do tematu z taką subtelnością, że naprawdę trudno zauważyć ten moment, kiedy zaczyna ci zależeć na tych fikcyjnych, nomen omen, ludziach, kiedy zaczynasz przeżywać ich rozterki i płakać w trudnych dla nich sytuacjach.
Ta powieść złamała mi serce na naprawdę wiele różnych sposobów. Wycisnęła z oczu łzy, jednak nie w sposób tani i ckliwy, lecz prawdziwy i mądry. Utwierdziła mnie w wielu przekonaniach, otworzyła oczy na wiele spraw, które do tej pory mi umykały. „Wierzyliśmy jak nikt” to świetnie napisana, bardzo inteligentna i niesamowicie poruszająca powieść, którą polecam nawet najbardziej wymagającym czytelnikom.

„Wierzyliśmy jak nikt” to jedna z najbardziej przejmujących i wzruszających powieści, jaką kiedykolwiek czytałam. Jestem zaskoczona tym, jak dobrze mi się ją czytało, mimo bardzo trudnego tematu. Opowiada bowiem o kryzysie AIDS w Chicago w latach osiemdziesiątych XX wieku. O życiu w cieniu przerażającej choroby, która przed wynalezieniem leku znacznie hamującego jej rozwój,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Proces” - dla wielu jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek powstały, dla wielu znienawidzona lektura szkolna – a dla mnie? Pierwszy raz czytałam ją w liceum – i mam z tej lektury bardzo dobre wspomnienia. Pamiętam, że byłam zachwycona groteską, wielorakością znaczeń, uniwersalizmem, oryginalnym językiem i aurą przytłoczenia beznadzieją. Po powrocie do Kafki oczekiwałam wiele, i być może w tym leży problem – miałam po prostu zbyt wysokie oczekiwania. Byłam pewna, że „Proces'” będę czytała z przyjemnością i niecierpliwością, będę do niego wracać z chęcią i zafrapowaniem – a okazało się, że powtórna lektura tej książki była dla mnie niczym innym jak walką.
Niewiele już pamiętałam z tej książki, poza ogólnym zarysem fabuły (jak się okazało, że w tej książce jest tylko ogólny zarys fabuły, reszta to alegorie i filozofia) więc ze zdziwieniem zauważyłam, że po przeczytaniu 30 stron miałam jej szczerze dość. Zmęczyła mnie ta groteska, którą kiedyś uwielbiałam, odepchnęła mnie ta obmierzłość świata przedstawionego, ta akcja, która toczy się nieprzerwanie, ale jednak wciąż stoi w miejscu.
Rozumiem, że taki był zamysł. Przytłoczyć czytelnika, zawalić go blokami tekstu tyleż bezsensownego, co naszpikowanego ukrytymi znaczeniami, sprawić, by czuł się zagubiony wśród miliona informacji, które o niczym konkretnym nie informują, opleść pajęczyną zaduchu, zdławić obrzydzeniem. No i to się Kafce udało, oj, jak udało, chyba aż za bardzo. Głównego bohatera, Józefa K., dało się lubić, mimo tego nawet jak przedmiotowo traktował kobiety, lecz nie byłam zupełnie zaangażowana w jego walkę o udowodnienie niewinności. Zaś inni bohaterowie byli tak przerysowani i tragikomiczni, że trudno nazwać ich postaciami – raczej zlepkami dziwnych wypowiedzi i cyrkowych sztuczek.
Tę powieść okrutnie źle się czyta, głównie przez konstrukcję (lite bloki tekstu) ale także przez to, że ta ozdobna, dziwaczna treść niewiele za sobą niesie – a może właśnie zbyt wiele, lecz głęboko to ukrywa. Czytałam, czytałam, brnęłam przez kolejne skomplikowane zdania, mijałam farsę za farsą (malarz „wywijający garbatą”), a opowieść stała w miejscu. Ruszyła nieco pod koniec, co sprawiło że ostatnie rozdziały czytało się nieco lepiej, ale czy zostałam, jako czytelnik, nagrodzona za trud przebrnięcia przez tę powieść? Posłowie napisane przez Bruno Schulza zamiast cokolwiek rozjaśnić, jeszcze bardziej wszystko zagmatwało. I to chyba jest największa zaleta tej książki – wartość interpretacyjna.
Wierzę, że „Proces” przeczytany w odpowiednim momencie życia czytelnika, może mu bardzo pomóc i wiele wnieść. Tylko u mnie albo ten moment minął w liceum, przy pierwszym czytaniu, albo jest jeszcze przede mną. Nie przepadam za poczuciem estetyki Kafki, za tym, jak buduje narrację, nie lubię tej pokracznej, brzydkiej groteski, w którą ubrał wątpliwości i problemy egzystencjalne dotykające nas wszystkich. Szanuję warsztat, nie będę kłócić się z tym, że jest to arcydzieło literatury i uważam, że jest to powieść, którą każdy powinien znać – ale nie będę kłamać, że wzbudziła we mnie zachwyt i świetnie mi się ją czytało. Lektura „Procesu” nie była łatwa i przyjemna – wręcz przeciwnie, musiałam walczyć ze sobą, by do niej wracać, łatwo się rozpraszałam i z chęcią rzuciłabym ją w kąt, gdyby nie to, że są książki, które po prostu chcę znać. „Proces” Kafki jest taką książką – ale nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę do niej po raz trzeci.

„Proces” - dla wielu jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek powstały, dla wielu znienawidzona lektura szkolna – a dla mnie? Pierwszy raz czytałam ją w liceum – i mam z tej lektury bardzo dobre wspomnienia. Pamiętam, że byłam zachwycona groteską, wielorakością znaczeń, uniwersalizmem, oryginalnym językiem i aurą przytłoczenia beznadzieją. Po powrocie do Kafki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kto nie ma przynajmniej kilku ulubionych seriali? W mojej topce jest Gra o tron, Stranger Things i Big bang theory, ale ostatnio ponownie zakochałam się w Gregorym Housie 🖤 To tylko maleńki wycinek świata popkultury, który w ostatnich latach przeszedł niesamowitą drogę. Od sitcomów i telenowel, czyli typowych lekkich uprzyjemniaczy, przeobraziły się w tak szeroki wachlarz możliwości, że nietrudno znaleźć wśród nich prawdziwe perełki - zarówno jeśli chodzi o aspakety artystyczne jak i jakość historii, które opowiadają.
Książki pt. "Seriale. Do ostatniego rozdziału" słuchałam w formie audiobooka i muszę przyznać, że to był świetny wybór. Jest to pozycja na tyle dobra, że warto ją przyswoić, szczególnie jeśli lubimy temat, który bierze na tapet, ale jednocześnie nie jest to coś, na co chciałabym przeznaczyć całość swojej uwagi i czasu. Sprawdziła się doskonale jako tło - pełna ciekawostek i odniesień do seriali, które znam (okazało się, że znam ich całkiem sporo, nie wiem czy nie powinnam zacząć się tym martwić 😅) ale jednocześnie naładowana wiedzą ogólną o tym, jak seriale powstają, z jakimi problemami mierzą się ich twórcy i jaką rolę pełnią w naszym świecie.
Katarzyna Czajka-Kominiarczuk wykonała kawał świetnej roboty, pisząc książkę, której lektura ucieszy każdego serialomaniaka - i nie tylko 😉

Kto nie ma przynajmniej kilku ulubionych seriali? W mojej topce jest Gra o tron, Stranger Things i Big bang theory, ale ostatnio ponownie zakochałam się w Gregorym Housie 🖤 To tylko maleńki wycinek świata popkultury, który w ostatnich latach przeszedł niesamowitą drogę. Od sitcomów i telenowel, czyli typowych lekkich uprzyjemniaczy, przeobraziły się w tak szeroki wachlarz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kto nie słyszał o „Chłopkach”? Ta książka zawładnęła listami bestsellerów w ostatnich miesiącach, na stałe wpisała się w krajobraz czytelniczy Polski, zbiera zachwyty i pozytywne recenzje od samej premiery. Czy słusznie? Zdecydowanie. Ten reportaż był Polsce potrzebny, a kobiety, o których opowiada, w końcu doczekały się zauważenia i docenienia. Nie jest to jednak książka bez wad, uważam że trzeba rozdzielić niektóre kwestie: to, że temat jest dobry i słuszny, to jedno, lecz literacko mam jej sporo do zarzucenia. Ale po kolei.
Temat poruszany w „Chłopkach” nie był mi całkowicie obcy. Moja babcia urodziła się w 1942 roku, w wielodzietnej rodzinie zamieszkującej tereny wiejskie, dotknięte wojną, okupacją i biedą. Tak się składa, że we mnie była ogromna ciekawość lat minionych, więc spędziłam długie godziny na rozmowach z babcią, której opowieści czasami mroziły krew w żyłach (o rodzicach wywiezionych na Sybir, o głodzie i nędzy tamtych lat) a czasami rozpalały w sercu ciepłe uczucia (o tym, jak robiła na drutach kamizelki dla chorujących na przeziębienia krów). Gdy więc czytałam o tamtych czasach, niektóre kwestie, owszem, szokowały, ale większość nie było niczym nowym. To, co zdecydowanie mnie poraziło, to skala tych nieszczęść, z którym borykały się kobiety na terenach wiejskich. Przeraźliwy głód i ciągły strach przed nim, brak dostępu do opieki medycznej (bo hej, okazuje się, że to nie z „umiłowania do zabobonu” ludności wiejskiej wzięło się znachorstwo na wsiach – po prostu lekarze odmawiali prowadzenia praktyk gdzie indziej niż w miastach), przestępstwa na tle seksualnym, wykorzystywanie dzieci, wszechobecna przemoc, brak higieny i zacofanie w kwestiach takich jak np. antykoncepcja, bardzo wspierane i chwalone przez kościół, który utrzymywał swoją postawę pt. „Nie ważne, ilu umrze, ważne żeby się dużo rodziło”. Mnóstwo rzeczy w tej książce wyciska łzy z oczu, oburza i budzi grozę.
Wielokrotnie byłam po prostu wściekła. Na kościół, na „panów” którzy wyzyskiwali chłopów, na mężczyzn, którzy wisieli całe życie na zaradności i poczuciu odpowiedzialności swoich żon, na los, który tak okrutnie obchodził się z tymi kobietami, które przecież miały marzenia, aspiracje, uczucia. Jeszcze częściej czułam się przybita – beznadzieją, która ogarniała całe pokolenia kobiet w naszym kraju, brakiem jakichkolwiek perspektyw, brakiem systemowej pomocy, zrozumienia i chęci wsparcia. Czasami jednak ta książka sprawiała, że rosło moje serce. Na przykład wtedy, gdy czytałam o tzw. służbie dworcowej, czyli inicjatywie kobiecej mającej na celu chronić kobiety wiejskie przyjeżdżające do dużych miast za pracą. Lub o tym, jak wspierano się w rodzinach, jak cieszono ze swoich sukcesów, traktowanych jak sukces całej rodziny, nie tylko jednostki której „się udało”. O tym poczuciu wspólnoty, w której często ludzie odnajdywali jedyne pocieszenie. Czytając „Chłopki” doświadczyłam całej palety emocji, ale także poznałam wiele historii, które uczą o przeszłości, o tym, z czego się wywodzimy – to ważne, by to wiedzieć.
Jednak nie jest to książka, do której się ochoczo wraca. Czytałam ją z zainteresowaniem, owszem, ale gdy już odłożyłam po przeczytaniu jakiegoś fragmentu, nie ciągnęło mnie do niej wcale. Przede wszystkim, zraziła mnie w niej powtarzalność. Nie było potrzeby opisywania praktycznie identycznych historii kilkunastu osób. Rozumiem, że miało to pokazać skalę danego problemu, ale można było to po prostu napisać, a nie katować czytelnika wciąż takimi samymi historiami. Po drugie, ta książka jest zdecydowanie przegadana. Mogłaby być o połowę krótsza, a nie straciłaby nic na wartości. Momentami wyłączałam się, by ponownie włączyć po przeczytaniu całej strony, i uświadomić sobie, że przecież nic z tej strony nie przyswoiłam. Po trzecie, jest napisana bardzo chaotycznie. Autorka zdecydowała się na podział tematyczny, więc rozbija historie kobiet na kilka rozdziałów, co sprawiło, że nie byłam już zaangażowana w daną opowieść, gdy do niej w końcu wracała. Zdarzało się, że autorka powróciła do jakiejś kobiety, której losy poznaliśmy w pierwszym rozdziale, prawie na końcu książki. Tylko że ja już nie pamiętałam jej historii, bo zgubiła się w natłoku innych, praktycznie takich samych. Podział tematyczny ma sens, ale sprawił, że w reportaż ten strasznie trudno się „wczuć”. I nie jest to kwestia jego rozmiarów, bo podczas czytania chociażby „Sodomy” Frederica Martela (640 stron) nie czułam się tak zagubiona i przytłoczona chaosem, jak podczas czytania „Chłopek” właśnie. Po czwarte i już ostatnie: uważam że kilka rozdziałów pasuje tej książce jak kwiatek do kożucha. Przede wszystkim nie do końca rozumiem zamieszczenia rozdziału dotyczącego stosunku kobiet wiejskich do Żydów. Poczułam się trochę, jakby autorka chciała nam przekazać coś w stylu: tak, te kobiety były krzywdzone, głodzone, wykorzystywane seksualnie, pracowały ponad swoje siły, borykały się z wieloma problemami, o których dzisiaj nie mamy pojęcia, ale no, nie lubiły Żydów więc kij z nimi. Jakby, co tu się stało? Dlaczego ktokolwiek rości sobie prawo do oceniania tych kobiet, a już tym bardziej dlaczego zachęca do wydawania takiej oceny innych? Przecież ten reportaż miał dać tym kobietom głos, a nie stanowić jakiś swoisty sąd nad nimi? No i przytoczona rozmowa wnuczka z babcią sprawiła, że ciarki przeszły mi po plecach. Ten jeden dialog, w którym słyszymy że można ocenić cały naród po czynach jednego człowieka (wykształcony i „światły” wnuczek tłumaczy swojej babci wieśniaczce że skoro Żyd kupił taniej (jajka od gospodyni) i sprzedał drożej, ale pieniądze dał od razu, to świadczy o tym Żydzi są zaradni i sprawiedliwi, a Polak kupił drogo, ale nie dał pieniędzy, więc to znaczy że Polacy to oszuści i lenie a nią kierują uprzedzenia), położył się cieniem na całej pracy, którą wykonała autorka reportażu. Tak mnie kłuje ten rozdział, tak zupełnie niepotrzebny, tak niesprawiedliwy, rzucony w książkę o zupełnie innej tematyce, że trudno mi ją pozytywnie ocenić. Jednak przełamię się, bo to naprawdę świetna pozycja, bardzo potrzebna, bardzo cieszę się, że powstała. Ale czytam sporo reportaży, a ten pod względem prowadzenia opowieści, języka i powtarzalności historii w nim zawartych, naprawdę nie jest najlepszy.
„Chłopki” były Polsce potrzebne, cieszę się, że nie schodzą z list TOP w księgarniach. Dobrze byłoby, gdyby przeczytał je każdy, dlatego że opowiadają o naszych babkach i prababkach, lecz także dlatego, że oddają miejsce w historii kobietom, na których pracy i poświęceniu wzrósł cały naród. Dlatego, że wiele ten reportaż tłumaczy. Dlaczego nigdy nie usłyszeliśmy od swoich babć „kocham cię”, ale zawszy gdy przyjeżdżaliśmy czekał na nas talerz wypchany smakołykami? Dlaczego dziadek miał zawsze wszystko postawione pod nos, przychodził na gotowy obiad, nie interesował się niczym w domu? Dlaczego tak niechętnie nasze babki mówiły o sprawach związanych ze zdrowiem, intymnością? Dlaczego jako córki, byłyśmy tak inaczej traktowane od synów? Ta książka może pomóc to zrozumieć. I warto po nią sięgnąć, choć mogłaby być lepiej napisana.

Kto nie słyszał o „Chłopkach”? Ta książka zawładnęła listami bestsellerów w ostatnich miesiącach, na stałe wpisała się w krajobraz czytelniczy Polski, zbiera zachwyty i pozytywne recenzje od samej premiery. Czy słusznie? Zdecydowanie. Ten reportaż był Polsce potrzebny, a kobiety, o których opowiada, w końcu doczekały się zauważenia i docenienia. Nie jest to jednak książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Skłamałabym, gdybym napisała, że „Kapitularz Diuną” wciągnął mnie od pierwszych stron, że nie mogłam się od niego oderwać i z niecierpliwością przekładałam strony. Nie było tak. „Kapitularz Diuną” mnie zmęczył. Herbert znowu postanowił zbyt dużo przed czytelnikiem ukryć, zbyt mało dał danych, by można wysnuć z nich jakiekolwiek sensowne wnioski. Nawet mentaci potrzebują przecież danych! My ich nie dostajemy. Jako czytelnik nie wiedziałam, jaka gra się toczy w tej części Kronik Diuny, nie byłam więc w nią zaangażowana. Mozolnie brnęłam więc przez fabułę, wiedziona raczej chęcią (i potrzebą) skończenia całej serii, niż skończenia tej jednej książki.
Zrobiłam sobie w swojej głowie roboczy podział, że dwie pierwsze części Kronik Diuny stoją przygodą i akcją, dwie środkowe – filozofią, zaś dwie ostatnie polityką. Polubiłam każdą z nich, ale jednak część pierwsza pozostanie moją ulubioną. Pokochałam te historię właśnie ze względu na jej początek, na tę tajemniczość wizji, przeznaczenia, na surowość i piękno planety, jaką była Diuna, potrzebę i ryzyko zmian ekologicznych, na ród Atrydów i samego Paula. Herbert jednak szybko mi to wszystko zabrał, rzucając w coraz to nowe i inne czasy, które na nowo musiałam poznawać, na nowo oswajać się z całkowicie innymi bohaterami, na nowo wgryzać w świat, który zmienia się Kronikach Diuny nagle i nie do poznania. To było dla mnie coś nowego, coś, co wywoływało gniew i frustrację. Ale Herbert nic sobie z tego nie robił, ciągnął mnie dalej i dalej, w głąb losów ludzkości, cierpliwie i z właściwą sobie wiarą w inteligencję czytelnika prowadził przez kolejne rozdziały, sprawiając, że czułam się coraz głupsza i coraz mniej rozumiałam.
W „Kapitularzu Diuną” nie było inaczej. Na szczęście nie popłynął akcją kilka tysiącleci do przodu, wracamy w tej części do bohaterów znanych z „Heretyków Diuny”, ale dostajemy nowy problem, wokół którego kręci się cała akcja. Mimo tego, że wiedziałam o co toczy się gra, w zasadzie nie obchodził mnie jej rezultat. Nie było strony, której bym kibicowała, nie miałam sympatii dla tych bohaterów, którzy postawieni na skraju istnienia podejmowali decyzje błędne i niemoralne. Trudno było znaleźć w sobie zrozumienie dla tych działań, a jeszcze trudniej poparcie. Z bólem serca czytałam ostatnią część Kronik Diuny, przepełniona zawodem, że w ten sposób skończy się ta piękna przygoda... aż się faktycznie skończyła.
Nie wiem, jak to opisać. Gdy przeczytałam ostatnią stronę, byłam rozbita. W mojej głowie tłukło się jedno zdanie „Nie rozumiem”. Napisałam do siostry, która kocha te serię, mając nadzieję, że odpowie na pytania, które kłębiły się we mnie. Dlaczego czułam się głupsza niż przed przeczytaniem całej serii? Dlaczego nie było w niej żadnych odpowiedzi? Dlaczego wszystko się kończyło, mimo że przecież nic się nie skończyło? Siostra nie odpisywała, a ja, im więcej o tym myślałam, im więcej wątków łączyłam, im bardziej zaczynałam to wszystko zrozumieć, tym wyraźniej widziałam w sobie tego człowieka z memów, któremu mózg wybucha i zamienia się w galaktykę. W końcu mogłam skonfrontować swoje wnioski z wnioskami siostry, i wtedy nabrały sensu. Wszystko zaczęło się łączyć, tajemnica przestała być dla mnie tajemnicą, każde zagadnienie, o jakim pomyślałam, nabierało nowego znaczenia. To było naprawdę niesamowite przeżycie, pochłaniająca bez reszty potrzeba dopasowywania intelektualnych puzzli, które, połączone, ukazywały prawdziwy obraz Kronik Diuny.
Frank Herbert to geniusz. Nie boję się użyć tego słowa, nie wobec niego, już nie. Czy jego proza mnie czasami denerwowała? Oczywiście. Czy bywały chwile, że byłam na niego wściekła? Jak najbardziej. Czy uważam, że powinien lepiej potraktować niektórych bohaterów? Bez dwóch zdań. A jednak, Kroniki Diuny to jedna z najlepszych serii, jakie przeczytałam w całym swoim życiu. Jedna z najbardziej wymagających – również. Przynajmniej jeśli chce się ją zrozumieć, a nie tylko przeczytać. Nie jest to porywająca, trzymająca w napięciu przygoda jak w przypadku „Wojen Wikingów” Cornwella, choć bywały i takie momenty. Nie jest to zbiór przemyśleń filozoficznych na miarę „Ziemiomorza” LeGuin, ani szczegółowy opis politycznych rozgrywek w nieznanym nam świecie, tak jak „Gra o tron” Martina. Kroniki Diuny są tym wszystkim po trochu, a do tego przykładem wirtuozerii, z jaką posługuje się językiem Herbert. To piękna opowieść o ludzkości, poświęceniu, przeznaczeniu, sensie i bezsensie życia.
Skończywszy ją, utwierdziłam się w przekonaniu, że to jedna z tych serii, która zyskuje przy każdym kolejnym czytaniu. Jak wiele rzeczy nabrało teraz sensu, jak przyjemnie byłoby do nich wrócić z tą wiedzą, którą mam teraz! Ile kolejnych, ukrytych znaczeń czeka na poznanie i zrozumienie. Kroniki Diuny to labirynt, w którym poukrywane są skarby. Klucze do kolejnych z nich dostaje się jednak w momencie wyjścia z tego labiryntu, by je więc zdobyć, trzeba ten labirynt przemierzać raz za razem, cierpliwie, uważnie i z otwartą głową. Może za rok, może za kilka lat, znowu zechcę wejść do tego labiryntu, tym razem zaopatrzona już w kilka kluczy. Nie będę podążała tak na oślep, lecz wiedząc, na co zwracać uwagę, czego szukać, jak odczytywać niektóre symbole. Czytanie Kronik Diuny to było niesamowite przeżycie, budzące we mnie wiele emocji, ale też piękna przygoda, w której nie towarzyszyłam jednemu czy dwóm ulubionym bohaterom. W Kronikach Diuny towarzyszymy ludzkości. Towarzyszymy sobie samym.

Skłamałabym, gdybym napisała, że „Kapitularz Diuną” wciągnął mnie od pierwszych stron, że nie mogłam się od niego oderwać i z niecierpliwością przekładałam strony. Nie było tak. „Kapitularz Diuną” mnie zmęczył. Herbert znowu postanowił zbyt dużo przed czytelnikiem ukryć, zbyt mało dał danych, by można wysnuć z nich jakiekolwiek sensowne wnioski. Nawet mentaci potrzebują...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba dojrzałam do tego, by przyznać, że ja z Herbertem jestem w love-hate relationship. Z jednej strony: wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem jego kunsztu, talentu pisarskiego, języka, umiejętności kreowania tak żywych bohaterów, tak rozległych światów, tak skomplikowanych systemów które jednocześnie trzymają się kupy. A z drugiej: jestem tak bardzo wkurzona. Tak bardzo, bardzo chciałam kontynuacji, a dostałam znowu nową opowieść. Znowu odwiedzam ten świat po upływie tak długiego czasu, że niewiele już w nim rozpoznaję. Na nowo muszę się go uczyć, poznawać skrawek po skrawku, bohater po bohaterze. Poradzić sobie z bólem po stracie ukochanych postaci, z tęsknotą za wątkami, które frapowały mnie w poprzedniej części. To jest tak frustrujące!
Ale później, gdy już uporałam się z tym natłokiem uczuć, gdy znowu pozwoliłam poprowadzić się Herbertowi w ten świat, tak zmieniony, tak niejasny i wyjątkowy, nagle dotarło do mnie, że jestem nim zauroczona. Że wciągnięto mnie na nowo w kolejną historię, nie pytając o zdanie, nie biorąc jeńców. Herbert znowu to zrobił: zaczarował mnie, sypnął garścią piachu w oczy i sprawił, że przeniosłam się na Rakis. Uważnie śledziłam spiski i polityczne fortele, którymi karmił mnie w tej części Kronik Diuny, a i tak mam wrażenie, że duża ich cześć mi umknęła. Wiele można o Herbercie powiedzieć, ale z pewnością nie to, że jest minimalistą. Och, jak on uwielbia upychać wątki i smaczki w strumieniach akcji toczących się wielotorowo, tak że z trudem się za nimi nadąża. Jak on kocha kołować czytelnika, wprowadzać go w stan pozornej wiedzy, pozornego rozumienia. W tej części było to wyjątkowo widoczne, bo mam wrażenie że w „Heretykach Diuny” skupił się głównie na wątkach politycznych. Nie zabrakło oczywiście przygody ani filozofii (scena rozmowy Dostojnej Matrony i Milesa Tega dała mi powód do rozmyślania na kilka tygodni, jeśli nie miesięcy), ale to politycznych gierek jest tu najwięcej. Komu można zaufać i na ile? Jak długo zdołamy utrzymać wroga w tym szachu? Ile możemy zdradzić, ile ktoś zdradza nam – finta w fincie, z tym, że słowna. Efemeryczna, trudna do uchwycenia gra zależności, oparta na domysłach, inteligencji i zręczności języka. Było w tym coś uwodzącego, muszę przyznać, oraz coś odstręczającego.
Podobało mi się też to, że w tej części było więcej bohaterów, którzy nie byli tłem. W „Bogu Imperatorze” brakowało mi tego, bo cała opowieść, siłą rzeczy, skoncentrowała się na Leto II. Tutaj dostajemy kilka nowych, ciekawych postaci, kilka punktów widzenia. Wiadomo, że nikt już nie dorówna Paulowi (tak, wciąż tęsknię) ale jednak ciekawie się o nich czytało. Doceniam zależności, którymi połączył ich Herbert, nikt nie znalazł się na kartach tej powieści przypadkowo. Mam nadzieję, że będę mogła z nimi wciąż obcować w „Kapitularzu Diuną” czyli kolejnej i ostatniej już części Kronik Diuny. Nie wiem czy wytrzymam kolejne bolesne rozstanie, nagły przeskok czasowy, które tak upodobał sobie Herbert. Niemniej, nie mogę się doczekać tej lektury.

Chyba dojrzałam do tego, by przyznać, że ja z Herbertem jestem w love-hate relationship. Z jednej strony: wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem jego kunsztu, talentu pisarskiego, języka, umiejętności kreowania tak żywych bohaterów, tak rozległych światów, tak skomplikowanych systemów które jednocześnie trzymają się kupy. A z drugiej: jestem tak bardzo wkurzona. Tak bardzo,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czwarta część Kronik Diuny to jednocześnie kontynuacja i kompletnie nowa opowieść. Ten skok czasowy, choć zrozumiały i interesujący, wymagał pozamykania wątków i historii bohaterów, do których tak bardzo się przywiązałam podczas czytania poprzednich części. Nie dostałam tego, więc jestem odrobinę wkurzona. Leto II i ostatnie lata jego panowania próbowały mi to zrekompensować i prawie, prawie się udało. Wciąż jestem zafascynowana Diuną, wciąż mam chęć sięgnąć po kolejną część, jednak już bez takiego zapału. Brakuje mi Paula. Tęsknię za Stilgarem. Boli mnie brak wiedzy o dalszych losach Jessici i Gurneya. Polubiłam się z Leto II i jego też utraciłam... Doceniam idee, kocham głębię myśli Herberta, wciąż ubóstwiam język, jakim się posługuje. Przytłacza mnie wielkość tej historii i po prostu, po ludzku tęsknię za bohaterami, z którymi przemierzałam piaski Diuny na samym początku.

Czwarta część Kronik Diuny to jednocześnie kontynuacja i kompletnie nowa opowieść. Ten skok czasowy, choć zrozumiały i interesujący, wymagał pozamykania wątków i historii bohaterów, do których tak bardzo się przywiązałam podczas czytania poprzednich części. Nie dostałam tego, więc jestem odrobinę wkurzona. Leto II i ostatnie lata jego panowania próbowały mi to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dzieci Diuny” to trzecia część opowieści o Arrakis, traktująca o losach imperium po odejściu Paula Atrydy, co już samo w sobie jest sporym wyzwaniem dla wszystkich czytelników takich jak ja, którzy pokochali tę serię głównie przez charyzmatycznego głównego bohatera. Z satysfakcją jednak przyznaję, że nie czytało mi się jej gorzej, choć tęskniłam za „paniczem Atrydą”. „Dzieci Diuny” to bez wątpienia jak dotąd najbardziej zawiła część, w której każdy z bohaterów ma ukryte motywy, a do tego dołączają kolejne postacie, oczywiście ze swoimi własnymi celami i spiskami. Świat przedstawiony w „Diunie” od początku był dość bogaty, także w bohaterów, jednak widzę że apetyt Herberta na tę opowieść rósł w miarę pisania.
Jest więc znowu zaskakująco, co w przypadku „Diuny” akurat nie zaskakuje (o ironio), bo nie ma w niej zbyt dużo powtarzalnych rozwiązań i schematów fabularnych. Zagłębiamy się coraz bardziej w ten świat, który zmienia się na naszych oczach, więc nic dziwnego, że czasami jako czytelnik czułam się zagubiona i nie mogłam nadążyć. Herbert przyzwyczaił mnie już do tego, że nie wszystko rozumiem i nie wszystko muszę od razu pojąć, chociaż nieco brakowało mi natychmiastowego tłumaczenia np. zachowań poszczególnych bohaterów. Później oczywiście były one wyjaśnione, ale wtedy już nie byłam w nie tak zaangażowana, uważam więc że na tym trochę opowieść traci. Tak samo jak na tym, że autor zdecydowanie stracił serce do niektórych postaci i stały mu się zbędne, obchodził się z nimi po macoszemu. Mam wrażenie, że tak było np. z postacią Alii, której nawet nie poznaliśmy dobrze zanim... stało się to co się stało. Nie mogłam przeżyć należycie tego, co utraciła, bo nie poznałam jej jako bohaterki. Rzucono mi w twarz ekspozycją, powiedziano, że powinniśmy jej współczuć, ale nie czułam tego, bo w książce tego nie było. Żałuję, bo Alia to jedna z ciekawszych bohaterek, której potencjał, według mnie, został zaprzepaszczony. Jej relacja z Duncanem również nie dostała od autora dość czasu, by cokolwiek zrobić z czytelnikiem, by jakoś go w to zaangażować, przez co późniejsze wydarzenia straciły na wartości. Rozumiem, że przy takim natłoku wątków i bohaterów mogło coś autorowi umknąć, nie na wszystkim mógł się skupić tak, jakby oczekiwał tego czytelnik. Niemniej, zauważam to i nieco mi to przeszkadza. Jest to jednak potknięcie, które akceptuję, tym bardziej, że historia ta nabiera niesłychanego rozpędu.
Herbert ponownie wrzuca czytelnika w wir wydarzeń, które pędzą wieloma torami. Skupiając się na jedynym, umykają nam niuanse pozostałych, ale ma to swój specyficzny urok realizmu. Żaden z nowych bohaterów jednak nie przekonał mnie do siebie tak jak Paul. Ganima jest według mnie zbyt uległa wobec brata, a sam Leto II miał potencjał, ale przestałam rozumieć jego wybory gdzieś w połowie książki. Tego, co się dzieje w jego umyśle nie sposób zrozumieć, to jakaś gonitwa myśli w języku, który nie istnieje. Z nim miałam najgorszy problem, jeśli chodzi o pojmowanie tego świata. W niektórych momentach miałam wrażenie, że on sam siebie nie pojmuje, a to, że inni bohaterowie również nie mieli pojęcia o czym on peroruje, nieco podnosiło mnie na duchu. Polubiłam Farad'na, co jest dla mnie nieco zaskakujące. Mam także nadzieję, że Jessika jeszcze pokaże na co ją stać i wyjdzie z cienia, w który usunęła się po przejęciu władzy przez swojego syna. Irulana w „Dzieciach Diuny” znika – ledwo pamiętam, że też brała w tym wszystkim udział. Stilgar stracił nieco swojej zadziorności i ubyło mu znaczenia, Gurney stał się marionetką a Duncan – mam wrażenie ten człowiek walczy o Atrydów bardziej, niż wszyscy Atrydzi razem wzięci.
Jestem ciekawa, jak to rozwinie się w kolejnych częściach, czy Arrakis przetrwa, czy wróci do starych zwyczajów, czy pogrąży się w przemianach, czy plan Leto II dojedzie do skutku, jak dalej potoczą się losy rodu Atrydów. W kilku momentach ta seria złamała mi serce, w kilku – napełniła nadzieją. Pożegnałam Paula, chociaż podejrzewam, że jego duch nie opuści nas aż do ostatniej strony ostatniej części – przynajmniej taką mam nadzieję. Wciąż kibicuję jego potomkom, chociaż ich nie rozumiem – co samo w sobie jest dość zastanawiające. Coraz mniej czuję się przytłoczona innością tego świata i coraz bardziej mnie ten świat przeraża. Mam wrażenie, że im lepiej go poznaję, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Herbert wymyślił dla ludzkości bardzo pesymistyczną przyszłość. Pesymistyczną, ale też fascynującą. Wciąż także uwielbiam jego styl pisania, piękno języka, niuanse, którymi potrafi operować w tak ujmujący sposób. Kocham to, jak bardzo ufa inteligencji swoich czytelników, jak subtelnie przedstawia niektóre wątki, które nie umykają wprawnemu oku, lecz są tylko lekkimi, ledwo widocznymi szkicami odbitymi na ogromnym, jaskrawym obrazie głównej osi tej opowieści. Wciąż czytam zachłannie, nie mogąc doczekać się rozwiązania niektórych wątków, i dlatego też uświadomiłam sobie, że „Diuna” to jedna z tych serii, która przeczytana za drugim, trzecim czy czwartym razem może smakować równie dobrze, co za pierwszym. Po pierwsze dlatego, że nie pędzimy na złamanie karku przez ten świat, by dowiedzieć się, jakie będą dalsze losy naszych ukochanych bohaterów, lecz mamy czas spokojnie spacerować, rozglądając się uważnie. Po drugie dlatego, że wiele już z tego świata rozumiemy, są dla nas jasne motywy, którymi kierują się bohaterowie, znamy mniej więcej zasady, które rządzą tą rzeczywistością, możemy więc pokusić się o próbę zrozumienia kolejnych problemów natury filozoficznej, politycznej, religijnej, psychologicznej, ekonomicznej czy ekologicznej, którymi naszpikowana jest ta lektura. A po trzecie – czyż nie lubimy wracać tam, gdzie czuliśmy się dobrze? Jako czytelnik, na Arrakis czuję się świetnie – zafascynowana wielowymiarowością tej historii, zahipnotyzowana tym surowym pięknem, zakochana w skomplikowanych bohaterach. Cieszę się, że przede mną jeszcze trzy tomy – żałuję, że ta opowieść kiedyś dobiegnie końca.

„Dzieci Diuny” to trzecia część opowieści o Arrakis, traktująca o losach imperium po odejściu Paula Atrydy, co już samo w sobie jest sporym wyzwaniem dla wszystkich czytelników takich jak ja, którzy pokochali tę serię głównie przez charyzmatycznego głównego bohatera. Z satysfakcją jednak przyznaję, że nie czytało mi się jej gorzej, choć tęskniłam za „paniczem Atrydą”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pięć lat temu dałam mojej siostrze na urodziny pierwszą część „Diuny”. Obie kochamy czytać (to ona zaszczepiła we mnie miłość do książek) i nasze gusta w większości się pokrywają, ale w jednym się różnimy – ona naprawdę lubi SF. Ja – niekoniecznie. Owszem, mam za sobą jakieś krótkie przygody z tym gatunkiem, ale nie do końca do mnie trafia. Dla niej jednak „Diuna” była strzałem w dziesiątkę, zachwycała się nią i bez przerwy namawiała mnie, bym po nią sięgnęła. Czułam jednak, że to nie dla mnie – pustynia, statki kosmiczne, ogromne czerwie... Końcówka tego roku była dla mnie jednak dość trudna, szukałam czegoś epickiego i porywającego, jakiegoś świata, do którego mogłabym uciec, bohatera, w którym mogłabym się zakochać, inspiracji, z której mogłabym czerpać – i wtedy przypomniałam sobie o „Diunie”. Poprosiłam siostrę, by pożyczyła mi książki, i czekając na nie obejrzałam film... No i stało się. Zakochałam się, klamka zapadła, kości zostały rzucone. Zakochałam się w Paulu Atrydzie, zapragnęłam eksplorować ten świat, w mojej głowie rodziły się pomysły na obrazy, jakie mogłabym namalować, nawiązujące do „Diuny” i w tym fanowskim amoku przystąpiłam do lektury pierwszej części.
Cieszę się, że zaczęłam od filmu, bo pomogło mi to wgryźć się w tę opowieść, która według mnie ma dość wysoki próg wejścia. Jest to prawdopodobnie spowodowane tym, że ja z science fiction naprawdę niewiele jak dotąd miałam wspólnego. Tym razem jednak z miejsca polubiłam ten grymas przyszłości, jakim uraczył nas Herbert. Nie przeszkadzał mi natłok nowych pojęć i technik nie z naszego świata, szybko przyzwyczaiłam się, że wielu rzeczy nie wiem i pozwalałam się tym pojęciom rozjaśniać stopniowo, wraz z zagłębianiem się w tę historię. Widoczne jest już na pierwszy rzut oka, że ta część to wstęp, genialny prolog dla opowieści, która rozwija się powoli, lecz ciekawie. Przede wszystkim – jest epicko. Wielkie starcia, wielkie stworzenia, wielkie przestrzenie, wielkie spiski – wszystko tu jest wielkie i potężne. Naznaczone przeznaczeniem, które ukazuje nam się skrawek po skrawku, niespiesznie, zaostrzając czytelniczy apetyt. Herbert wie, jak stopniować napięcie, och, jest w tym mistrzem. Wie, jak nadać pozornie małym wydarzeniom ogromne znaczenie tak, by czytelnik miał świadomość, że obcuje z geniuszem. Czytając, czułam się przyspawana do tej opowieści, moja świadomość została przez nią pożarta, zniknęła w otchłani piasków Arrakis. Poddałam się tej planecie, pozwalając, by zawładnęła wszystkimi moimi zmysłami.
Pokochałam tych bohaterów, zżyłam się z nimi, czułam, że są prawdziwi. Widziałam ich oczami oślepionymi białym słońcem, słuchałam dźwięków zbliżających się czerwi, wdychałam suche powietrze nasycone pyłem, wyczuwałam dotykiem szorstkość tego świata. Mamy tu klasyczną walkę rodów, i choć trochę drażni mnie to biało-czarne widzenie świata (Atrydzi są prawi, szlachetni, sprawiedliwi, przystojni, dobrze zbudowani, słowem – to ci dobrzy, a Harkonnenowie podli, miałcy, brzydcy, ułomni, spasieni, kłamliwi i okrutni, słowem – to ci źli) to biorę poprawkę na to, że „Diuna” została wydana w 1965 roku. Frank Herbert nie musiał przełamywać schematów – on je tworzył. Poza tym, wiele da się wybaczyć człowiekowi, który pisał tak pięknie.
Czytałam egzemplarz należący do siostry, która lubi podkreślać sobie co lepsze cytaty, wyłapywać aluzje, zostawiać krótkie notatki na brzegach stron – dzięki niej więc niektóre fragmenty same wskakiwały mi w oczy i wywoływały zachwyt. Jednak jedno zdanie szczególnie zapadło mi w pamięć, zdanie to dotyczy, o ironio, olbrzymiego czerwia, stworzenia, które naprawdę trudno nazwać pięknym. Brzmi ono „Leżał tam chwilę, a jego kryształowe zęby przędły księżycowy blask”. AAAAAAAAA! Jak można tak pisać?! JAK? Przecież to jest majstersztyk wśród zdań, to klejnot, diament, to arcycudowny przykład kunsztu językowego! Teraz już się tak nie pisze, mało który autor przywiązuję taką wagę do piękna języka, do tego, by wcisnąć między wersy miniaturowe skarby, w których wydobyciu pomoże czytelnikowi zdolny i utalentowany tłumacz. „Diuna” jest pełna takich perełek, to także kopalnia cytatów, nad którymi można myśleć godzinami, które wracają do mnie w przypadkowych momentach życia i skłaniają do pochylenia się nad nimi. Wyłączam się teraz czasami z rzeczywistości, by zastanowić się nad tym, co napisał Herbert sześćdziesiąt lat temu na temat religii, polityki lub miłości. Czyż nie jest to wspaniałe?
Jestem człowiekiem – fanem. Gdy coś polubię, zatracam się w tym bezgranicznie. Oglądam filmy, śledzę kariery aktorów, którzy w nich grają, po kilkanaście razy czytam książki, maluję obrazy nawiązujące do tych światów, wyszywam torby w motywy z nich, kolekcjonuję gadżety, ustawiam na półkach szeregi funko popów, czasami nawet robię sobie odpowiednie tatuaże. Jestem millenialskim geekiem wychowanym na Tolkienie i Rowling, który pokochał wiele światów, wiele historii, wiele opowieści, spędzając w nich odpowiednio dużo czasu. Jako fanka jestem zachłanna, jak kocham, to po całości. Teraz pokochałam „Diunę”, choć nie żałuję, ze dopiero teraz po nią sięgnęłam. Widocznie teraz jest dla niej odpowiedni czas, teraz mogę ją należycie docenić, poza tym naprawdę cieszę się, że znowu mam świat, do którego mogę uciec, gdy przytłoczy mnie prawdziwe życie. Wciąż czeka na mnie kontynuacja tej serii, druga część, czyli „Mesjasz Diuny” leży cierpliwie na moim stoliku nocnym. Mimo że najchętniej przeczytałabym ją w całości już dzisiejszej nocy, nie mogę sobie tego zrobić – muszę dawkować tę przyjemność, bo największą bolączką czytelników jest fakt, że ulubionych powieści nie da się przeczytać drugi raz po raz pierwszy. Po „Mesjasza Diuny” sięgnę więc ostrożnie, starając się należycie przeżyć i docenić każdy rozdział. Bo jestem pewna, że będzie co doceniać.

Pięć lat temu dałam mojej siostrze na urodziny pierwszą część „Diuny”. Obie kochamy czytać (to ona zaszczepiła we mnie miłość do książek) i nasze gusta w większości się pokrywają, ale w jednym się różnimy – ona naprawdę lubi SF. Ja – niekoniecznie. Owszem, mam za sobą jakieś krótkie przygody z tym gatunkiem, ale nie do końca do mnie trafia. Dla niej jednak „Diuna” była...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To piękne wydanie „Anny Kareniny” dostałam – przyznaję się bez bicia – rok temu, pod choinkę. Swoje więc przeleżała, czekając aż po nią sięgnę, lecz nie oszukujmy się, nawet do sprzątania potrzebna jest wena, a co dopiero do czytania takich powieści, które przerażają nie tylko objętością (765 stron w dużym formacie!) ale też swoją majestatycznością. Lew Tołstoj, jedno z najznamienitszych dzieł literatury w ogóle, nie mówiąc o samej rosyjskiej – to owszem, zachęca, ale też nieco onieśmiela. Nie mogłabym jednak z czystym sumieniem zasiąść w tym roku do wigilijnego stołu ze świadomością, że nie przyjęłam należycie zeszłorocznego prezentu. Wzięłam się więc za to tomisko z początkiem grudnia, mając nadzieję, że uporam się z nim do wigilii, lub chociaż do końca roku. A tu proszę, tak mnie „Anna Karenina” wciągnęła, że sama nie wiem kiedy stopniały te kartki, przewracane z taką niecierpliwością.
„Anna Karenina” to bez wątpienia epickie, wyjątkowe i cudowne dzieło jednego z wielu utalentowanych rosyjskich pisarzy, którzy mają wiele wspólnych cech. Swoista nostalgia i smutek wyzierają z ich dzieł, w których aż roi się od dopracowanych portretów psychologicznych bohaterów. Tego nie zabrakło również w „Annie Kareninie” - każdy bohater dostał wyjątkowy, dokładny i spójny portret psychologiczny, na którego podstawie czytelnik jest w stanie wyrobić sobie własne zdanie na jego temat. Nie zawsze bohater jest do końca określony, co to, to nie. Tołstoj szanuje swojego czytelnika, nie tłumaczy mu łopatologicznie, czy ma takiego czy owego bohatera lubić czy wręcz przeciwnie – czy ma być mu on wstrętny. To już zależy od naszego własnego zrozumienia i upodobań, autor zostawia nam wolną rękę. I to jak! Od pierwszych stron zaczął rozbudzać we mnie sympatie i antypatie, wciągać w poznawanie ludzi, którzy pojawiali się na kartach tej powieści, i ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że oni mogą nie być prawdziwi. Wręcz przeciwnie – szczerze ich lubiłam lub nie cierpiałam, zżymałam się na ich postępki lub trzymała kciuki za powodzenie ich zamiarów. I tak właśnie przechodzimy do najważniejszego – ja naprawdę nie polubiłam Anny Kareniny. Zaznaczmy to jasno: POKOCHAŁAM „Annę Kareninę” i znienawidziłam Annę Kareninę. Dawno już żadna bohaterka tak bardzo nie działała mi na nerwy. Rozumiałam, skąd bierze się jej postępowanie, ale nie pochwalałam tego, i im dłużej czytałam o tym, co dzieje się w jej głowie, tym większe miałam wrażenie, że może i brakuje jej uwagi męża, zajęcia, poczucia, że jest potrzebna i miłości – lecz przede wszystkim brakuje jej rozumu. Mam wrażenie, że całe swoje jestestwo opierała na swoim niezaprzeczalnym pięknie, a swój wstręt do męża na tym, że nie jest bosko przystojny lecz ma chude nogi i odstające uszy. Litości. W ogóle cały ten romans, główna oś wydarzeń, przyprawiał mnie o żałość. Natomiast to, na co większość czytelników, skuszonych ekranizacją, narzekała – czyli fakt, że duża część powieści skupia się na postaci Lewina... No, to już całkiem inna para kaloszy.
Konstanty Dmitricz Lewin, rosyjski arystokrata, niechętny jednak arystokratycznemu stylowi życia, zajęty pilnowaniem wiejskiego majątku, nie bojący się pracy fizycznej, pełen sprzeczności i ich świadomy, zajmujący myśli problemami natury filozoficznej, ale też tymi przyziemnymi, mającymi na celu polepszenie bytu i jemu i chłopom, z którymi ma duży kontakt. Cóż to za mężczyzna! Ponoć jest to alter ego samego autora, co wiele by tłumaczyło – głównie to, dlaczego naprawdę lwia cześć powieści to rozmyślania samego Lewina. Dzięki temu jesteśmy w stanie świetnie poznać tego bohatera, a jeśli chodzi o mnie, przy okazji się w nim szczerze zakochać. Naprawdę, choćby dla niego samego warto było przeczytać tę powieść, tylko dla tej postaci, tak wyjątkowej, bo wiecznie poszukującej, wiecznie wątpiącej, zastanawiającej się nad sensem życia. Cudowne było w nim to, że nie miał sprecyzowanych poglądów i godził się na to, że nie we wszystko musi się angażować, nie we wszystkich dyskusjach brać udział, nawet jeśli zależała od tego jego pozycja społeczna. Ta szczerość i duma, która z niej wynikała, przy jednoczesnej inteligencji i mądrości (ważne bowiem jest, by te uniki nie wynikały z ignorancji, lecz ze świadomej rezygnacji) sprawiły, że Konstanty Dmitrij Lewin jest według mnie, najlepiej przemyślaną i rozpisaną postacią w literaturze w ogóle, przynajmniej z tych wszystkich książek, które miałam okazję przeczytać.
W ogóle jeśli chodzi o opisy, to przed Tołstojem chylę czoła. To, jak potrafił przedstawić ten świat, jak plastycznie go opisywał, i nie mam tutaj na myśli tylko opisów przyrody, lecz także relacji międzyludzkich (proces rozkwitania miłości między dwójką młodych – majstersztyk!), nastrojów społecznych, a nawet zachowań zwierząt – cudo po prostu. Nad czymkolwiek by się nie pochylił, tworzył z tego wiwisekcję psychiki ludzkiej, jej zawiłości, to, jak z pozoru nieznaczące nic słówko zasłyszane przypadkiem może odmienić całe życie pojedynczego człowieka. Jak w głębi duszy przeżywamy wszystko to, co nas spotyka, zwielokrotniając niepomiernie tego znaczenie, a później przekonujemy się, że to przecież śmieszne... Jednak śmieszność wpisana jest w naszą megalomańską naturę, prawda? Jak Tołstoj dobrze znał ludzi - nie mogę wyjść z podziwu.
Jestem szczerze zachwycona tą powieścią, czytało mi się ją znakomicie. W zeszłym roku, obfitującym w dobre lektury, najlepszą przeczytaną przeze mnie książką byli bez wątpienia „Nędznicy”. W tym roku, mimo że prawie wszystkie książki, które poznałam, oceniam bardzo wysoko, najlepszą zostanie jednak „Anna Karenina”. To dobitnie pokazuje, że klasyki nie bez powodu są nazywane klasykami. I nie bez powodu mówi się, że klasyki każdy powinien znać. Wiem, że wielu czytelników się z tym nie zgadza. Ale „Anna Karenina”, oprócz tego, że przyjemnie spędziłam przy niej czas, pokazała mi świat rosyjskiej arystokracji lat 60 XIX stulecia ze wszystkimi jego przywarami, zawiłościami, dobrymi i złymi cechami, problemami i przyjemnościami. Przez te dwa tygodnie przeniosłam się z obecnych czasów tam, gdzie żyła Anna Karenina, Wroński, Lewin, Dolly i Kitty. Podróżowałam z nimi, mieszkałam, płakałam i radowałam się. Spacerowałam po ulicach Moskwy i obcowałam ze śmietanką towarzyską Petersburga. Nie polubiłam się z polowaniami i wyścigami konnymi, za to przyjemnie spędzałam czas na wsi i miejskich lodowiskach. Poznałam ich zwyczaje, politykę, historię. Ta powieść to ogromny ładunek wiedzy, którą możemy przyswoić w sposób wyjątkowo przyjemny – korzystajcie z tego. Czytajcie klasyki, przeczytajcie „Annę Kareninę”, bo to jest cudowna opowieść o ludziach. Dzieje się w innym świecie, w innym czasie, w innym miejscu – a jednak opowiada o nas, o naszych słabościach i namiętnościach. O naszych błędach i wygranych, o tym wszystkim, czym jest życie ludzkie, i to jak pięknie! Czytając tę powieść, wciąż miałam pewność, że obcuję z czymś wielkim – z wielkim talentem, bez wątpienia – ale też z czymś jeszcze. Czymś nienazwanym, pięknym i surowym, może z prawdą? Nie wiem, ale pozostanie to ze mną na długo. I cieszę się, że mam swój własny egzemplarz „Anny Kareniny” - bo z pewnością nie raz jeszcze do niej wrócę.

To piękne wydanie „Anny Kareniny” dostałam – przyznaję się bez bicia – rok temu, pod choinkę. Swoje więc przeleżała, czekając aż po nią sięgnę, lecz nie oszukujmy się, nawet do sprzątania potrzebna jest wena, a co dopiero do czytania takich powieści, które przerażają nie tylko objętością (765 stron w dużym formacie!) ale też swoją majestatycznością. Lew Tołstoj, jedno z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Richard P. Feynman faktycznie był bardzo ciekawym człowiekiem – i zdecydowanie zdawał sobie z tego sprawę. Jego autobiografia jest czarująca – jak jego osoba, która wyłania się z kart tej książki – ale też bardzo przejaskrawiona, opisująca życie sławnego fizyka z jego własnej perspektywy, przez co obraz tego życiorysu jest zakrzywiony i nieco wyostrzony, a barwy – podkręcone. Trudno winić za to autora tej autobiografii – miał pełne prawo przedstawić swoje życie tak, jak je widział. Jednak, chociaż czytanie tej książki sprawiło mi wiele frajdy, musiałam niekiedy przymrużyć oko, wiedząc, że prawda przedstawiała się trochę inaczej. Mam tu na myśli głównie rozdział poświęcony jego pracy w Los Alamos przy konstruowaniu pierwszej bomby atomowej, ponieważ tę sprawę znałam akurat bardzo dobrze dzięki biografii Oppenheimera, którą czytałam niedawno. Mając świadomość, że mocno przejaskrawił ten fragment, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Feynman w ogóle lubił przedstawiać się w lepszym świetle, niż miało to miejsce w rzeczywistości. Mimo tego, był to człowiek nad wyraz inteligentny, utalentowany i obdarzony niezwykłym poczuciem humoru – niech więc mu będzie! Z łatwością przyszło mi machnięcie ręką na te objawy ogromnego ego, bo na tego człowieka faktycznie nie można się gniewać.
Richard P. Feynman od dziecka przejawiał zainteresowaniem światem nauki, głównie fizyki, ale nie gardził też innymi dziedzinami, choć do końca życia przejawiał nieskrywaną pogardę dla nauk humanistycznych, których po prostu nie potrafił zrozumieć. Kochał za to muzykę i zajmował się sztukami wizualnymi, więc nie ograniczał się tylko do nauk ścisłych. Był dość wszechstronnie uzdolniony, choć najwięcej satysfakcji dawała mu fizyka – i to w tej autobiografii jest bardzo widoczne. Na pierwszym planie jest fizyka, na drugim – poczucie humoru. Feynman lubił żartować, robić kawały, zgrywać się – z tego słynie do dziś. I faktycznie pogody ducha nie można mu odmówić. Czytając jego życiorys, kilkukrotnie roześmiałam się w głos, a nie zdarza mi się to zbyt często. Bardzo polubiłam tego kolorowego ptaka fizyki teoretycznej, choć chwilami działał mi na nerwy swoimi błędnymi tezami dotyczącymi problemów społecznych czy tym, jak przedmiotowo traktował kobiety.
Pisząc o tej autobiografii nie mogę odnieść się także do innego fizyka teoretycznego, którego biografię niedawno czytałam – Oppenheimera. Żyli w tym samym czasie, nawet pracowali wspólnie przy jednym projekcie, zajmowali się tą samą dziedziną nauki – a tak bardzo się od siebie różnili. Głównie tym, że Feynman przyjmował w życiu zasadę, że nie jest odpowiedzialny za świat, w którym żyje – wiódł więc przyjemne, radosne życie bez zbędnych problemów natury moralnej. Oppenheimer zaś czuł się za ten świat odpowiedzialny, chciał pomagać ludziom, zmieniać system, który według niego ich krzywdził, interesował się polityką i angażował w sprawy społeczne. Wybrał więc o wiele trudniejszą drogę, pełną poświęcenia i wyrzeczeń. I nie nam oceniać, który z nich wybrał lepiej. Choć nie mogę nie zauważyć, że Richard P. Feynman pozostał genialnym fizykiem z ogromnym poczuciem humoru, a Oppenheimer – zmienił świat.
Mimo tego, bardzo dobrze oceniam „Pan raczy żartować, panie Feynman!” za lekkość narracji i świetną treść. A także za to, że jej autor znowu przypomniał mi, jak ważna jest w naszym życiu ciekawość, dociekliwość, a także że warto od czasu do czasu być trochę bezczelnym. Nie bać się ryzyka, iść po swoje, i wciąć wątpić, wątpić, wątpić. Szukać prawdy, szukać rozwiązań, nie hamować w sobie tej dziecinnej potrzeby zadawania pytań. Nie tłumić rozpychających się, coraz to nowych, zainteresowań. Pochylać się nad nimi, dać im pożywkę, garść informacji, doświadczeń i zaufania. Nie bać się pytać o rzeczy z pozoru oczywiste – nie wystarczy przecież przeczytać książkę. Wypadałoby ją ZROZUMIEĆ.

Richard P. Feynman faktycznie był bardzo ciekawym człowiekiem – i zdecydowanie zdawał sobie z tego sprawę. Jego autobiografia jest czarująca – jak jego osoba, która wyłania się z kart tej książki – ale też bardzo przejaskrawiona, opisująca życie sławnego fizyka z jego własnej perspektywy, przez co obraz tego życiorysu jest zakrzywiony i nieco wyostrzony, a barwy –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po przeczytaniu „Wojny makowej” nie mogłam nie sięgnąć po kolejna powieść tej autorki. Trylogia Wojen była powiewem świeżości w świecie fantasy, więc moje oczekiwania wobec „Babel” były naprawdę duże. Początkowo sądziłam, że autorka ich nie spełni. Przez powieść tę trzeba było się przedzierać z dużą dozą samozaparcia. Pierwsza część traktuje bowiem głównie o języku i meandrach translatoryki. Widać, że R.E. Kuang nie dość że język kocha, to jeszcze go rozumie. Czuje go zupełnie tak, jak główni bohaterowie jej powieści, jeśli jednak czytelnik nie interesuje się tak bardzo nauką o języku i zagwozdkami związanymi z jego przekładem, może przez tę pierwszą część nie przebrnąć – a byłaby to naprawdę wielka szkoda.
„Babel” początkowo nie frapuje i nie ciekawi, nie wciąga – musiałam zmuszać się, by wracać do tej lektury. Akcja toczyła się mozolnie, a miejscami czułam się, jakbym czytała naukowe opracowanie dotyczące translatoryki jako takiej. Losy głównego bohatera, choć rozpoczynają się nietuzinkowo, później jakby zastygają w bezruchu, poprzetykane pojedynczymi zdarzeniami, które zwiastują prawdziwą rewolucję. Gdy w końcu owa rewolucja nadchodzi, nie można się jednak od tej lektury oderwać. Z niecierpliwością przewracałam strony, zerkałam niecierpliwie na kilka stron wprzód, by wyłapać skrawki zdradzające późniejsze losy bohaterów, nie mogąc doczekać się ich poznania. Wszyscy bohaterowie tej powieści są do bólu prawdziwi, świetnie napisani, wiarygodni i niejednoznaczni. W ogóle cała ta powieść jest bardzo niejednoznaczna, autorka ukazała w niej całą paletę szarości, dając dobre argumenty wszystkim, którzy biorą udział w konflikcie o którym traktuje „Babel”.
„Babel” to bowiem bardzo potrzebna książka, traktująca o problemie kolonializmu, z którym wciąż, jako Europa, się nie uporaliśmy, nie zrozumieliśmy go i nie rozliczyliśmy z niego. Jest to swoisty traktat o braku sprawiedliwości, o tym, co biały człowiek tak chętnie zamiata pod dywan. R.E. Kuang świetnie posługuje się piórem, ale też alegoriami: za pomocą powieści fantasy rozbiła na atomy problem kolonializmu, nierówności rasowych i płciowych, a także rewolucji przemysłowej. „Babel” to nie tylko high fantasy ze świetnie wykreowanym światem i pomysłowym systemem magicznym – to także, a być może przede wszystkim, ważny głos w dyskusji społecznej, która w końcu powinna wypłynąć na światło dzienne. Kuang jest inteligentną i piekielnie utalentowaną kobietą, która owszem, pisze świetne powieści, ale głównie ma coś ważnego do powiedzenia. Wie, co chce osiągnąć i robi to bardzo dobrze, nie tłukąc czytelnikowi swoich przekonań do głowy, lecz zachęcając go, by wykazał się empatią i zrozumieniem. Nie traktuje nas jak idiotów, których trzeba prowadzić za rączkę, pozwala nam dość do tych prawd samodzielnie, jednocześnie ukazując argumenty opozycji.
„Babel” na długo zostanie w mojej pamięci, jako powieść tak zachwycająca, jak potrzebna. Cieszę się, że dzięki tej książce zajrzałam odrobinę za kulisy przekładu jako takiego, poznałam jego smaczki i teraz z większym respektem podchodzę do tłumaczy, którzy wykonują ogrom dobrej roboty. Po raz kolejny także książka R.E. Kuang otworzyła mnie na problem, który do tej pory dryfował sobie swobodnie gdzieś na pograniczu mojej świadomości. Zwróciła moją uwagę na ten aspekt i pomogła wyrobić sobie zdanie na jego temat. Poza tym wszystkim, jest to po prostu powieść, która w pewnym momencie porywa bez reszty, do której wracaj się z wytęsknieniem i niecierpliwością, z bohaterami, których bardzo polubiłam i którym bardzo kibicowałam. R.E. Kuang już w „Wojnie Makowej” udowodniła, że nie boi się radykalnych rozwiązań, w „Babel” także od nich nie stroni. Potrafi zszokować czytelnika, zasmucić go, sprowokować do rozmyślań. To kawał dobrej literatury – cieszę się, że mogłam go poznać także dzięki absolutnie genialnemu przekładowi Grzegorza Komerskiego.

Po przeczytaniu „Wojny makowej” nie mogłam nie sięgnąć po kolejna powieść tej autorki. Trylogia Wojen była powiewem świeżości w świecie fantasy, więc moje oczekiwania wobec „Babel” były naprawdę duże. Początkowo sądziłam, że autorka ich nie spełni. Przez powieść tę trzeba było się przedzierać z dużą dozą samozaparcia. Pierwsza część traktuje bowiem głównie o języku i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Młody Mungo” to wielowymiarowa i bardzo trudna opowieść miłości, której przyszło wzrastać w świecie przemocy, brudu, zła i biedy. To nieprzyjemna książka: pełna brzydoty i przejmującego smutku, wypełniająca poczuciem beznadziei, czasem nawet wstrętu i niechęci. To proza łamiąca serce, linijki tekstu wyciskające z oczu łzy, jednak nie w ten pobłażliwy, romantyzowany sposób, lecz w sposób rozdzierający, bezwzględny i przytłaczający. Douglas Stuart pisze dobitnie i metaforycznie jednocześnie, pięknie i brzydko, stylizowane dialogi nie pomagały się w tę powieść wgryźć na samym początku, ale umożliwiły zatonięcie w niej do końca, do ostatniej sylaby. Jestem pod ogromnym wrażeniem tej prozy, i choć to pierwsza książka tego autora którą przeczytałam, z pewnością nie jest ostatnią.
„Młody Mungo” opowiada historię chłopca bardzo wrażliwego, dobrego, uczynnego, naiwnego i kochającego. Chłopca, któremu wszystkie te cechy przeszkadzały w życiu, bo były ostatnimi pożądanymi cechami w Glasgow w okresie taczeryzmu. W Glasgow, w którym rządziła przemoc zrodzona z niemocy i biedy. W mieście, które Mungo kochał, a które było tak trudne wtedy do kochania. Z matką, którą Mungo tak wielbił, a która była dla niego tak okrutna, z siostrą, która ledwo radziła sobie z własnym życiem i bratem, który pogubił się i odnalazł w gwałtownej przemocy. I z przyjacielem, z którym połączyła go dobra i niewinna miłość, która nie powinna była się wydarzyć, na który nie było w tym świecie miejsca. Tak żył Mungo, który przeżywał traumę za traumą, którego spotkało w życiu wiele ogromnego zła, wiele krzywdy, fizycznej i psychicznej, i który mimo tego wszystkiego wciąż czepiał się nadziei, żył tą dobrą i czystą miłością, którą zrodził w sercu, wciąż walczył – o siebie i o lepsze życie, gdzieś, w lepszym świecie.
To bardzo, bardzo przejmująca książka, która ukazuje także to, jak wielki wpływ na nasze życie ma polityka. Jak wielką krzywdę wyrządzono mieszkańcom Glasgow i innych miast, w których z dnia na dzień tysiące osób stracił pracę. Za reformami, niezbędnymi z punktu widzenia gospodarczego, nie poszło żadne wsparcie społeczne. Zostawiono tych ludzi na pastwę biedy i żarłocznego kapitalizmu, pozwolono, by rozpleniło się zło wynikające z poczucia słusznej krzywdy.
Cenię sobie książki, które uwrażliwiają, bo jakże łatwo nam jest zamknąć się w bańce uprzywilejowanego człowieka, który będzie prawił te swoje mądrości o byciu kowalem własnego losu itd. O tym, że każdy sukces ma na wyciągnięcie ręki, że wystarczy ciężko pracować, wstawać o piątej rano, chodzić na siłownię i zmienić myślenie na pozytywne. Mungo nie mógł wstawać o 5 rano, bo często do późna w nocy czekał na matkę, martwiąc się czy kolejny pijacki wieczór nie skończył się wypadkiem. Nie mógł ciężko pracować, bo edukacja była w opłakanym stanie, nie mógł chodzić na siłownię, bo często nawet nie miał co zjeść na śniadanie. Miał pozytywne myślenie, tego mu nie brakowało, lecz ile to znaczyło w tym świecie? Nic. Takich ludzi jest mnóstwo, takich sytuacji, takich małych społeczeństw, w których bieda rodzi biedę a trauma traumę. „Młody Mungo” pokazuje, że to nasza odpowiedzialność, by pomóc młodym ludziom wyrwać się z tych społeczności. By z całych sił wspierać publiczną edukację, pokazywać nowe szanse, otwierać dotąd zamknięte drzwi.
Jest to też po prostu historia miłosna pomiędzy dwoma młodymi chłopakami, którzy w swoim towarzystwie odnaleźli skrawki szczęścia. Była to miłość trudna, bo nieakceptowalna, rodząca złość, nienawiść i odrazę. W świecie, w którym każda inność spotykała się ze strachem, ich relacja nie miała szans zaistnieć, a jednak walczyli o nią z zawziętością, widząc w niej jedyną nadzieję na inne, lepsze i prawdziwsze życie. To przejmująco smutne, że do dziś są na świecie miejsca, gdzie jakakolwiek miłość pomiędzy dorosłymi osobami budzi wstręt i niechęć. Że akceptujemy ten odrażający brak tolerancji.
„Młody Mungo” to książka brutalna w prostocie i wzruszająca w zawiłościach. Ciepła i pełna nadziei mimo wszystkich przeciwności, ale jednocześnie przytłaczająca trudnościami. Opowieść o miłości i krzywdzie, pełna zła i dobroci, wciągająca i odpychająca zarazem. To w końcu powieść świetnie napisana, z prawdziwymi do bólu bohaterami, znakomitymi dialogami, przepełniona akcją, z niestandardowo prowadzoną fabułą. Douglas Stuart pokazuje w tej powieści swój kunszt, za pomocą którego prowadzi czytelnika przez czarną kartę z historii Szkocji. Warto po nią sięgnąć, choć zdecydowanie nie jest to łatwa lektura.

„Młody Mungo” to wielowymiarowa i bardzo trudna opowieść miłości, której przyszło wzrastać w świecie przemocy, brudu, zła i biedy. To nieprzyjemna książka: pełna brzydoty i przejmującego smutku, wypełniająca poczuciem beznadziei, czasem nawet wstrętu i niechęci. To proza łamiąca serce, linijki tekstu wyciskające z oczu łzy, jednak nie w ten pobłażliwy, romantyzowany sposób,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy tylko usłyszałam, że Wydawnictwo Poznańskie wyda dzienniki Alana Rickmana, wiedziałam, że to będzie dla mnie najgorętsza premiera 2023 roku. Kiedy w końcu pojawiła się ich zapowiedź, od razu je zamówiłam, a gdy w końcu trzymałam w dłoniach, nie mogłam doczekać się lektury.
Pokochałam Alana Rickmana za jego kreację Severusa Snape'a, ale z czasem, gdy poznawałam kolejne jego role (np. Hansa Grubera w „Szklanej pułapce” czy pułkownika Brandona w „Rozważnej i romantycznej”) utwierdziłam się w przekonaniu, że to naprawdę genialny aktor z niesamowitym talentem, obezwładniającym głosem i ujmującą aparycją. Oglądałam wywiady z nim, przeglądałam przedsięwzięcia, w których brał udział, wiedziałam więc, że oprócz aktorstwa interesował się wieloma rzeczami: polityką, problemami społecznymi, sztuką samą w sobie. Był bardzo interesującym i inspirującym człowiekiem, dla którego jednak aktorstwo pozostawało sensem życia, sensem, dla którego to życie całkowicie poświęcił.
Lektura tych dzienników nie jest prosta, właściwie są to strzępki rzeczywistości, które Alan dość skąpo przelewał na papier. Jest w nich nawet wzmianka o tym, że ma nadzieję, iż uda mu się po latach wyczytać swoje myśli i intencje, które sprytnie poukrywał między słowami. My tych intencji i myśli, z wiadomych powodów, nie jesteśmy w stanie wyłapać, więc „Dzienniki” w odbiorze można łatwo odebrać jako jałowe. Spis ludzi, z którymi się widywał, śmierci, z którymi musiał sobie radzić, podróży, które odbywał i imprez, w których brał udział. Raczej suche fakty, gdzieniegdzie okraszone dłuższym komentarzem, z którego możemy coś wynieść.
A możemy wynieść w sumie całkiem sporo. Z kart „Dzienników” wyłowiłam bowiem postać niezwykle inspirującą i bogatą w doświadczenia. Alan był piekielnie inteligentny, umiejętnie radzący sobie z frustracją wynikającą z jego zawodu, wiecznie pracujący nad sobą. To, jak wiele od siebie wymagał, wprawia mnie w zachwyt i poczucie winy jednocześnie. Miał niesamowicie intensywne i bogate zawodowo i towarzysko życie, a wciąż wyrzucał sobie, że za mało robi, za mało nad sobą pracuje, zbyt mało się angażuje. Był niezmiernie ambitny i równie wiele wymagał od innych. W każdym jednak umiał znaleźć pozytywne cechy, nie bał się zachwytu nad czyjąś osobą, bez różnicy, czy zachwyt dotyczył wyglądu, talentu czy cechy charakteru.
Z tych dzienników wyłania się fragment obrazu Alana Rickmana, który w połączeniu z odbiorem jego ról, urywek wypowiedzi i wywiadów, tworzy spójną całość: inteligentnego człowieka, utalentowanego aktora, zaangażowanego społecznika. Jest to jednak wciąż tylko tyle, ile on zechciał nam pokazać, ponieważ bardzo skrzętnie chronił swoja prywatność – i to też szanuję ogromnie. Cieszę się, że nawet na tyle było dane mi poznać tę niesamowitą osobowość. I że wciąż możemy podziwiać jego niesamowity talent w tak wielu przeróżnych rolach.

Gdy tylko usłyszałam, że Wydawnictwo Poznańskie wyda dzienniki Alana Rickmana, wiedziałam, że to będzie dla mnie najgorętsza premiera 2023 roku. Kiedy w końcu pojawiła się ich zapowiedź, od razu je zamówiłam, a gdy w końcu trzymałam w dłoniach, nie mogłam doczekać się lektury.
Pokochałam Alana Rickmana za jego kreację Severusa Snape'a, ale z czasem, gdy poznawałam kolejne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak na młodzieżówkę nie najgorsza, ale sam "poetycki" język, za którym nie idzie żaden sens, nie nada tej książce jakości. Liczne blędy stylistyczne, używanie słów niezgodnie z ich znaczeniem, ogólnie słabo napisana powieść, jednak pomysł na fabułę nie najgorszy.

Jak na młodzieżówkę nie najgorsza, ale sam "poetycki" język, za którym nie idzie żaden sens, nie nada tej książce jakości. Liczne blędy stylistyczne, używanie słów niezgodnie z ich znaczeniem, ogólnie słabo napisana powieść, jednak pomysł na fabułę nie najgorszy.

Pokaż mimo to

Okładka książki Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej Kai Bird, Martin J. Sherwin
Ocena 7,7
Oppenheimer. T... Kai Bird, Martin J....

Na półkach: ,

Biografię Oppenheimera zamówiłam chwilę po wyjściu z seansu najnowszego dzieła Christophera Nolana, które pozostawiło mnie w zachwycie i obudziło we mnie niedosyt. Niedosyt poznania tak wyjątkowo człowieka, jakim był J. Robert Oppenheimer, jego historii i wszystkiego, co sobą reprezentował. „Oppenheimer” to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy film jaki oglądałam w życiu, miałam więc nadzieję że przedłużę swój stan absolutnej ekscytacji i fascynacji, czytając biografię ojca bomby atomowej, która liczy przeszło 600 stron (pozostałe dwieście z ośmiuset to, jak się okazało, przypisy). Z przyjemnością przyznaję, że nie zawiodłam się ani trochę. Dzięki książce Kaia Birda i Martina J. Sherwina mogłam towarzyszyć wyjątkowo inspirującemu i ciekawemu człowiekowi przez całe jego życie, próbując poznać jego motywacje i zobaczyć go oczami wielu ludzi, z którymi miał do czynienia.
Oppenheimer był człowiekiem pełnym sprzeczności: jedni uważali go za aroganta i mężczyznę z wyjątkowo przerośniętym ego, drudzy twierdzili że był wyjątkowo skromny i empatyczny. Jedni widzieli w nim wojującego komunistę, drudzy człowieka ostrożnie sympatyzującego z ideami, które tylko przy bardzo złym podejściu można byłoby uznać za szkodliwe. Jedni hołubili jego geniusz naukowy, inni mówili, że jako fizyk nie był w stanie myśleć nowatorsko i niewiele wniósł do świata nauki. Jedni mieli go za kobieciarza, inni romantyka. Tak naprawdę jednak był tylko jeden Robert Oppenheimer, i mimo że autorzy tej biografii starali się przedstawić jego postać jak najrzetelniej, lektura jej tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że Oppiego znał tak naprawdę tylko jeden człowiek: on sam.
Zarówno film Nolana jak i książka pt. „Oppenheimer; Triumf i tragedia ojca bomby atomowej” są niezwykle inspirującymi tekstami kultury. Głównie dlatego, że życie głównego bohatera takie było. Trudno wymienić wszystko, czego się nauczyłam poznając historię Oppiego, ale uświadomiła mi ona np. że nie ma nic złego w słomianym zapale i że człowiek naprawdę może miotać się po przeróżnych dziedzinach, zanim znajdzie taką, w której faktycznie coś osiągnie i będzie czuł się w niej jak w domu. Oppenheimer udowodnił też jak daleko może zajść człowiek, któremu pozwala się wzrastać w odpowiednim otoczeniu i wsparciu. Jego życie zdominowała fizyka, ale był to prawdziwy człowiek renesansu: interesował się głęboko literaturą klasyczną, polityką, psychoanalizą czy religiami. Jak napisał Paul Horgan „Leonardowie i Oppenheimerowie trafiają się rzadko. Ich niezwykłe zamiłowania, odkryte przez nich prawdy i oni sami jako myśliciele, a także ludzie, którzy zmienili bieg historii, są dla nas ideałami, z którymi powinniśmy się mierzyć.” Miał niesamowity talent do nauki języków, jazdy konnej i przyrządzania drinków. Był ujmujący towarzysko i przeraźliwie bystry, zdolny do szybkich, celnych ripost, choć wysławiał się „mamrocząc” i nie był zbyt ekspresyjny. Jego nad wyraz rozwinięta empatia skierowała go na drogę pełną niebezpieczeństw, które okazały się jego tragedią, jednak nigdy nie zmienił swoich poglądów w stosunku do klasy robotniczej i kwestii równości społecznych. Troska o innych i humanizm, którego był gorącym wyznawcą, nadały jego życiu kolejny już, wyjątkowy wymiar.
Historia Oppenheimera jest opowieścią o człowieku, który poświęcił całe swoje życie sprawie, w którą wierzył. Ucierpiała na tym jego rodzina, przyjaciele, kariera naukowca, a w końcu doprowadziło to do jego zguby. Ale mimo wszystko jest to jedna z najpiękniejszych, najbardziej inspirujących i najciekawszych historii, jakie było dane mi poznać. Trudno opisać ogrom pracy, jaką autorzy biografii Oppi'ego włożyli w jej napisanie. Niekiedy natłok nazwisk i faktów sprawiał, że jej lektura była wyjątkowo trudną przeprawą, jednak cieszę się, że jej podołałam. Wiele razy sięgałam do internetu po wyjaśnienia kto kim jest i jaką pełni rolę, by zrozumieć znaczenie jakiegoś wydarzenia czy pojedynczej wypowiedzi. Jest to bez wątpienia jedna z najbardziej wymagających lektur, jakie czytałam, lecz jednocześnie jedna z najbardziej satysfakcjonujących.
Jedną z najważniejszych dla mnie cech literatury jest to, że czytanie odpowiednich książek poszerza horyzonty i otwiera umysły. Do tej pory byłam kompletnie negatywnie nastawiona do fizyki, choć moja siostra niejednokrotnie próbowała mnie przekonać do jej popularnonaukowej, łatwej do zrozumienia dla laików, strony. Zapierałam się przed tym rękami i nogami, czując, że jestem na tę dziedzinę zdecydowanie, mówiąc kolokwialnie, za głupia. Historia Oppenheimera sprawiła, że zapragnęłam poznać świat fizyki kwantowej, mimo że jestem świadoma własnych ograniczeń, wiem też, że jeśli zrozumiem 0,01% tego zagadnienia, to będzie mój niewyobrażalny sukces. Ale czuję się zmotywowana, by go osiągnąć. Robert Oppenheimer, mimo że nie żyje od kilkudziesięciu lat, swoją osobistą historią wciąż inspiruje innych ludzi do podejmowania umysłowych wyzwań, a Kai Bird i Martin J. Sherwin, tak dobrze pisząc jego biografię, sprawili, że więcej ludzi może czuć się zainspirowanych i zachęconych do przełamywania własnych barier umysłowych. Czyż nie jest to magia właściwej literatury? Czyż nie jest to ta najwyższa, najświetniejsza wartość nie do przecenienia? Doskonale oddają to słowa Franka Oppenheimera, młodszego brata Roberta: „Zadaniem Eksploratorium jest obudzenie w ludziach przekonania, że potrafią zrozumieć otaczający ich świat. Sądzę, iż wielu ludzi zrezygnowało z próby zrozumienia swego otoczenia, a kiedy porzucili starania, by zrozumieć rzeczywistość fizyczną, poniechali również prób zrozumienia rzeczywistości społecznej i politycznej. Jeśli nie będziemy próbowali zrozumieć świata, wówczas wszystkich nas czeka marny los”.
Robert Oppenheimer dla wielu wciąż jest naukowcem, którego dzieło życia nigdy nie powinno powstać. Który sprowadził ludzkość nad skraj przepaści, gdzie balansujemy na cienkiej linii wzajemnych oskarżeń, nieufności i zawiści. Jednak on sam nigdy nie rozpatrywał tego w kategoriach winy – czuł się po prostu odpowiedzialny. Dlatego chciał partycypować w dyskusji o dalszej historii energii jądrowej na świecie, forsując pomysły, które jego zdaniem umożliwiłyby powrót do względnego poczucia bezpieczeństwa całej ludzkości. To, jak został potraktowany przez rząd Stanów Zjednoczonych nie złamało go dlatego, że musiał uczestniczyć w żmudnych, bezprawnie przeprowadzonych, psychicznie i fizycznie wyczerpujących przesłuchaniach. Nie zniszczyło go wyciąganie na światło dzienne jego najbardziej intymnych tajemnic, oczernianie dobrego imienia, ograniczanie zasług i mnożenie rzekomych przewinień. To, co kompletnie go zdruzgotało to fakt, że pozbawiono go możliwości wpływania na konsekwencje swoich działań, które doprowadziły do powstania bomby atomowej, która była jednocześnie jego „pomnikiem trwalszym niż ze spiżu” jak i symbolem jego upadku. Poznanie tego punktu widzenia rozbudziło we mnie kolejne rozważania natury moralnej, politycznej i społecznej.
Oppenheimer był człowiekiem, którego poświęcenie nigdy nie zostało należycie docenione, fizykiem, który zatrząsł posadami świata, postacią niezmiernie inspirującą i motywującą, a autorzy jego biografii umożliwili jak najlepsze i najgłębsze poznanie, jakie tylko było możliwe. Hans Bethe, który pracował z Robertem w Los Alamos pisał: „Teraz widzę wyraźnie, jak niezwykła była siła intelektu Oppenheimera, który był niekwestionowanym liderem naszej grupy (…). Było to niezapomniane przeżycie intelektualne”. Dla mnie tym właśnie było czytanie tej biografii – niezapomnianym przeżyciem intelektualnym.
Zgadzam się także ze słowami Lilenthala: „Warto było żyć tylko po to, by dowiedzieć się, że ludzkość wydała taką istotę jak Oppenheimer”.

Biografię Oppenheimera zamówiłam chwilę po wyjściu z seansu najnowszego dzieła Christophera Nolana, które pozostawiło mnie w zachwycie i obudziło we mnie niedosyt. Niedosyt poznania tak wyjątkowo człowieka, jakim był J. Robert Oppenheimer, jego historii i wszystkiego, co sobą reprezentował. „Oppenheimer” to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy film jaki oglądałam w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dawno już żadna książka nie zawiodła mnie tak bardzo jak „Mały przyjaciel” Donny Tartt, po który sięgnęłam po zapoznaniu się z genialnym „Szczygłem” i nieco gorszą, aczkolwiek wciąż na wysokim poziomie „Tajemną historią” tej samej autorki. Cóż, gdyby jeszcze była to pierwsza jej powieść, uznałabym, że widocznie jej literatura jest jak naleśniki, i pierwszy widocznie musiał wylądować w śmietniku, jednak nie jest to debiut. Może to i dobrze, bo po przeczytaniu „Małego przyjaciela” z pewnością nie sięgnęłabym po inne jej powieści, i ominęłoby mnie wiele dobroci.
„Mały przyjaciel” to ponoć historia rodziny, którą wstrząsnęło zabójstwo małoletniego Robina. 12 lat później jego siostra chce rozwikłać zagadkę tej śmierci i ukarać sprawców. Pomysł znakomity, autorka o wielkiej wiedzy i lekkim piórze, co więc mogło pójść nie tak? Jak widać wszystko.
Przede wszystkim fabuła „Małego przyjaciela” nie ma sensu. Jest nieskładna, jakby autorka co rozdział zmieniała zdanie czego ma ta powieść w istocie dotyczyć. Czytamy więc o wężach, biedocie, historii rodziny, grupie starych wariatek i małolacie, która nie tylko nie jest nadzwyczaj inteligentna, ale tez po prostu głupia i niekonsekwentna. I nie byłoby to aż tak wielkim problemem, gdyby nie to, że żadna z tych spraw mnie zupełnie nie interesowała. Autorka nie potrafiła wzbudzić mojej ciekawości, nie umiała przywiązać mojej uwagi, wywołać we mnie jakichkolwiek uczuć. Do bólu antypatyczni bohaterowie, którym nie można przypisać prawie żadnych pozytywnych cen, świat ludzi odstręczających i złych. To naprawdę sztuka, by w powieści, w której wprowadza się tak wielu bohaterów, nie uczynić żadnego z nich choć trochę sympatycznym. To jest kolejny problem. Bohaterów jest mnóstwo, autorka opisuje ich charaktery, historie, perspektywy, zupełnie niepotrzebnie, rozwlekle i niestety... nudno. Opisy na kilka stron, które nic nie wnoszą, sprawiały, że trudno było mi nie zasnąć od razu po każdorazowym powrocie do lektury. Donna Tartt posługuje się pięknym językiem, ale w tej książce uparła się, by opisywać tylko rzeczy obrzydliwe, odrzucające i brzydkie, więc niewiele radości mogłam z tej lektury wynieść.
Jedno z najgorszych, jeśli nie najgorsze, zakończeń jakie kiedykolwiek poznałam. Ponoć (według obietnic wydawcy i samej autorki) cała książka kręci się dookoła zbrodni (a przynajmniej taki jest zamysł, bo w istocie tak nie jest, o całej sprawie autorka zapomina na pół powieści) i szukania jej rozwiązania, tymczasem na końcu dostajemy jedno wielkie nic. Nie dowiadujemy się niczego, nic nie zostaje rozwiązane, nic się nie łączy w żadną całość. Muszę przyznać, że przewracałam kolejne strony z niedowierzaniem, aż dotarłam do wklejki. Faktycznie, ta powieść nie ma żadnego zakończenia, bo trudno tu nawet mówić o zakończeniu otwartym, skoro czytelnik przez całe 600 stron nie otrzymuje żadnych podpowiedzi co się właściwie mogło stać.
Czy żałuję, że przebrnęłam przez to tomisko, które kosztowało mnie jeden z większych zastojów czytelniczych w życiu? Nie, bo pewnie byłabym ciekawa kolejnej książki autorki tak świetnych dzieł literackich jakimi są „Szczygieł” i „Tajemna historia”. Czy poleciłabym ją komuś? Nigdy w życiu. Przykro mi to pisać, ale na „Małego przyjaciela” szkoda czasu, przyjaciele. Lepiej już ponownie zagłębić się w przepiękny świat „Szczygła” lub „Tajemnej historii”.

Dawno już żadna książka nie zawiodła mnie tak bardzo jak „Mały przyjaciel” Donny Tartt, po który sięgnęłam po zapoznaniu się z genialnym „Szczygłem” i nieco gorszą, aczkolwiek wciąż na wysokim poziomie „Tajemną historią” tej samej autorki. Cóż, gdyby jeszcze była to pierwsza jej powieść, uznałabym, że widocznie jej literatura jest jak naleśniki, i pierwszy widocznie musiał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po „Tajemną historię” sięgnęłam zaraz po skończeniu „Szczygła” tej samej autorki, więc siłą rzeczy nie obejdzie się w tej opinii bez porównania tych dwóch powieści, w którym to porównaniu debiutancka powieść („Tajemna historia”) wypada nieco gorzej. Trochę żałuję, że nie czytałam tych książek w odwrotnej kolejności, bo wtedy zdecydowanie wyżej oceniłabym debiut Tartt, jednak po „Szczygle” spodziewałam się trochę więcej.
„Tajemna historia” to opowieść o zbrodni i klasycznej tragedii. Traktuje o grupie przyjaciół, młodych studentów filologii klasycznej, którzy pod wodzą starszego, charyzmatycznego i inteligentnego profesora, poznają świat starożytnych myślicieli, ich zwyczaje, język, styl i rozumienie piękna. Jest to młodzież z tzw. dobrych domów, klas wyższych, chociaż tylko za dwójką z czwórki stoją jakieś realne fortuny – reszta raczej żyje w ten sposób z przyzwyczajenia całych rodzin. Dość przypadkowo trafia do tej dość hermetycznej grupy główny bohater, Richard – ubogi, bez zaplecza znamienitych przodków, bez wsparcia rodziny. Zaskakujące jest, jak łatwo przychodzi mu odgrywanie roli chłopaka, którym chciał się stać, jak łatwo wtopił się w ten tłumek, z jaką zręcznością posługiwał się faktami, by wpleść je w swoje historyjki. Nie wzbudził jednak we mnie sympatii, może dlatego, że mimo wszystko był dość... nijaki. Mimo że poznajemy tę historię z jego perspektywy (a może właśnie dlatego), nie poznajemy zupełnie w niej samego Richarda.
Denerwowało mnie też zbytnie przeciąganie tej tajemnicy. Jako czytelnik przez większą część powieści błąkamy się dookoła niej, w oparach wina, zapachu starej biblioteki, myleni przygaszonym blaskiem lampy oliwnej, otumanieni i zagubieni. Jest nam błogo i dobrze, ale z tyłu głowy kołacze się wciąż pytanie, na które zbyt długo nie dostajemy odpowiedzi. Co tu się właściwie dzieje? Gdy już dostajemy odpowiedź, klimat tej książki zmienia się, staje się ostrzejszy i mniej urokliwy. Obserwujemy powolny rozkład: przyjaźni, zaufania, wspólnoty. Jest to smutne, a końcówka, mimo że dość tragiczna, idealnie wkomponowuje się w całość.
Donna Tartt stworzyła powieść z wąskiego podgatunku dark academy, której sukces trudno będzie powtórzyć, choć wiem, że teraz wielu pisarzy porywa się na ten temat. To dobra, pełna i zaskakująca książka, z niepowtarzalnym klimatem, bogatym słownictwem, napisana wprawnym, lekkim piórem, ze świetnie wykreowanymi bohaterami, niepokojącą tragiczną historią, tajemnicą, która rozpala naszą wyobraźnię i mnóstwem świetnych odniesień do literatury i sztuki. Zdecydowanie mi się podobała i będą ją polecać, ale jednak, w porównaniu do „Szczygła” jest bardzo dosłowna, zbyt skąpa w opisach i prosta. „Szczygieł” to dzieło oniryczne, choć nabrzmiałe wiedzą, powieść, w której losy głównego bohatera nie są jej sensem, lecz tylko nośnikiem czegoś głębszego i bardziej znaczącego. „Tajemna historia” to dosłownie opowieść o grupce przyjaciół związanych sekretem i radzących sobie z konsekwencjami własnych, tragicznych wyborów. Niczego jej nie brakuje, skądinąd to świetna książka z upajającym, ciężkim klimatem – ale po lekturze „Szczygła” spodziewałam się czegoś więcej.
Mimo wszystko pokochałam „Tajemną historię” za jej styl, szlachetną prostotę, ciekawy pomysł i wprawną jego realizację – i wiem, że jeszcze nie raz do niej powrócę.

Po „Tajemną historię” sięgnęłam zaraz po skończeniu „Szczygła” tej samej autorki, więc siłą rzeczy nie obejdzie się w tej opinii bez porównania tych dwóch powieści, w którym to porównaniu debiutancka powieść („Tajemna historia”) wypada nieco gorzej. Trochę żałuję, że nie czytałam tych książek w odwrotnej kolejności, bo wtedy zdecydowanie wyżej oceniłabym debiut Tartt,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Szczygieł” Donny Tart to jedna z tych powieści, które w pewnym momencie wyskakują na ciebie z lodówki, więc swoje musiała odczekać. I odczekała, aż w końcu przyszedł i na nią czas. Czy żałuję, że dopiero teraz sięgnęłam po „największe wydarzenie literackie ostatniej dekady”? I tak i nie. Większość czytelników wie, że do dobrej książki chętnie się wraca, ale najbardziej nas cieszy pierwsze spotkanie z historią, jej powolne poznawanie i wczesne zauroczenie. A „Szczygieł” właśnie taki jest. Poznaje się go powoli, to książka, która bardzo niespiesznie przywiązuje do siebie czytelnika – przez pierwsze 200, 300 stron faktycznie wracałam do niej raczej z poczucia obowiązku niż realnego zachwytu, ale były to powroty niewymagające, lekkie i naturalne. Nie czułam niechęci, ale też nie byłam ta książką oczarowana.
Jednak im dalej w las, tym więcej drzew. W tym wypadku drzew wiosennych, obsypanych białym kwieciem i odurzających mocnym, pięknym zapachem. Bo „Szczygieł” to powieść, która uwodzi czytelnika, zabierając się do tego stosunkowo niemrawo i z godną nieśmiałością właściwą tym, którzy są świadomi własnej wartości. Historia Theodore'a, któremu w bardzo młodym wieku załamuje się świat jest trudna, tragiczna i piękna. To książka o tym, jak bardzo NIE jesteśmy kowalami własnego losu. Jak wielki wpływ mają na nas osoby, z którymi plotą się nasze losy, zdarzenia, na które nie mamy wpływu, środowisko, w którym wyrastamy. A także, a może przede wszystkim, przedmioty – nośniki myśli, uczuć i duszy ludzi, tych którzy je stworzyli, ale też tych, którzy podziwiali owe przedmioty przez lata ich istnienia. O tym, jaki wpływ może mieć na człowieka sztuka, jeśli tylko damy jej na to szansę. Jak różnie może być odbierana, jak wiele strun jest w stanie w nas poruszyć, jak ogromny wpływ może na nas wywierać.
Cudowne w tej książce jest to, że Donna Tart włożyła ogrom pracy w poznawanie rzeczy i zjawisk, które opisuje. Miałam wrażenie, że z pewnością jest wykształcona w kierunku sztuk pięknych, ale później okazało się, że nie z mniejszym zacięciem i nie mniejszą wiedzą opisywała np. renowację mebli czy świat wszelkiego rodzaju używek. Podziwiam jej szacunek dla czytelnika, bo tym jest w istocie to, co zrobiła. Dała ogromną, imponującą historię, a w niej przekazała ogrom wiedzy na tematy, które są szalenie interesujące. Ma także lekkie pióro, pisze bez zbędnych ozdobników, w sposób prosty i piękny, w jakiś sposób szlachetny. Jej bohaterowie są do bólu realistyczni, wielowymiarowi. W „Szczygle” mamy szeroki wachlarz osobowości: niektórych nienawidzimy, innym współczujemy, jeszcze innych podziwiamy i chcemy ich naśladować. Naprawdę cudownie było towarzyszyć „Szczygłowi” w tej podróży przez życie Theo, niekiedy przepełnione nadzieją, niekiedy fatalizmem – zawsze jednak kibicowałam temu pogubionemu chłopakowi, później młodemu mężczyźnie, w jego walce o samego siebie.
Po przeczytaniu tej powieści towarzyszy mi wiele emocji, ale przede wszystkim czuję się zainspirowana. „Szczygieł” rozbudza apetyt na sztukę, na obcowanie z nią, przeżywanie jej. I na więcej tak wspaniałych, wartościowych książek. Dlatego zaczęłam już „Tajemną historię”, a w kolejce czeka „Mały przyjaciel” - czuję jednak, że „Szczygieł” zajął w moim czytelniczym sercu miejsce specjalne, i raczej nic nie da rady go zastąpić.

„Szczygieł” Donny Tart to jedna z tych powieści, które w pewnym momencie wyskakują na ciebie z lodówki, więc swoje musiała odczekać. I odczekała, aż w końcu przyszedł i na nią czas. Czy żałuję, że dopiero teraz sięgnęłam po „największe wydarzenie literackie ostatniej dekady”? I tak i nie. Większość czytelników wie, że do dobrej książki chętnie się wraca, ale najbardziej nas...

więcej Pokaż mimo to