Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Kogo z nas nie kręci przygoda? Kto z nas nie łamał zakazów i nakazów rodziców, wypuszczając się w nieznane? Nikt nie analizował za i przeciw, nie kalkulował ryzyka i niebezpieczeństw. Był plan, choćby i szalony, który po prostu trzeba było wcielić w życie i ze zgraną ekipą wyruszyć ku przygodzie. To wtedy zawiązywały się najmocniejsze nici przyjaźni, młodzi ludzie uczyli się czym jest zaufanie i wsparcie, a kupiona na spółkę oranżada starczała wszystkim na pół dnia... brakuje mi tych dni, tej beztroski, upałów, okalających nasze osiedla “obcych” ziem, które tylko czekały na eksplorację, a ich skarby kusiły nas i nawoływały, kiedy w parne letnie noce leżeliśmy w łóżkach i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy dobiegające naszych uszu zza szeroko otwartych okien.

Dlatego wprost uwielbiam historie, które co prawda bazują na utartym i doskonale znanym czytelnikowi schemacie, niemniej zawsze dają mi mnóstwo radości, dziecięcej magii i wspomnień. Tak jak mój gust czytelniczy ewoluuje od jakiegoś czasu w kierunku gęstego mroku, weirdu i niecodzienności, tak historia opisana przez Maćka Lewandowskiego w “Grzechócie” jest jednym z niewielu wyjątków literackich, po które sięgam zawsze i na które nadal nieustannie czekam w zapowiedziach książkowych. Chyba nieco podświadomie szukam i chcę co jakiś czas poczuć się znowu jak małolat, którego największym problemem jest kartkówka i kanapki z szynką.

Kiedy zaczynałem swoją przygodę z literaturą, chyba tak jak każdy młody chłopak uwielbiałem przygodówki - Tomek Sawyer, Tomek Wilmowski, Adam Cisowski, a później Jupiter, Pete i Bob którzy byli bohaterami kilkudziesięciu książek kryminalnych o “Przygodach trzech detektywów” powodowali ten charakterystyczny dreszcz czegoś nieznanego, buzujące emocje i myśli, które krążyły tylko i wyłącznie wokół nowej powieści i ukrytej na kartach książki tajemnicy.

Niewiele później poznałem także serię, która na dobre wepchnęła mnie w objęcia grozy i potworności, czyli “Szkołę przy cmentarzu”. Oczywiście z czasem zacząłem szukać poważniejszych i dużo mroczniejszych opowieści, natrafiając na “TO” Kinga, “Letnią noc” oraz “Magiczne lata” Simmonsa, filmowo “Goonies” czy “Super 8”, “Eerie Indiana”, “Gęsia skórka”, “Czy boisz się ciemności”, a w ostatnim czasie serial “Stranger Things”. I mimo, że rocznikowo od jakiegoś czasu jest “4 z przodu” śmiało i zupełnie szczerze mogę stwierdzić, że nadal gdzieś tam w środku siedzi ten młody chłopak, którego tego rodzaju historie niesamowicie kręcą i fascynują.
Jestem też ogromnym fanem “urban legends” z całego świata (aktualnie zaczytuję się legendami o Yokai i Yurei, a także historiami z Wysp Owczych i Islandii), więc kiedy tylko usłyszałem o “Grzechócie” od razu wskoczył on na czubek Hałdy Hańby i niezwłocznie zabrałem się do lektury. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z piórem Lewandowskiego, najbardziej cenię go za “Cienie Nowego Orleanu”, ponieważ jako fanboj Lovecrafta znalazłem tam genialnie ciężki klimat nasączony wręcz sugestiami i bezpośrednio odnoszący się do świata jaki stworzył i jakim władał Samotnik z Providence.

Akcja powieści “Grzechót” skupia się wokół paczki przyjaciół - Kuby, Mai i Sławka, którzy mieszkają w zmyślonej na potrzeby książki miejscowości Czartyże, na Kaszubach. Młodzi, jak to młodzi, spędzają lato na zabawach, grach i szaleństwach, a gdzieś w tle czai się mroczna legenda miejska, z którą będą musieli się niedługo zmierzyć. Mowa o Czarnej Wołdze, tajemniczym aucie, którym straszono całe pokolenia dzieciaków w Polsce, a na które pewnego dnia natyka się Kuba, przedzierający w poszukiwaniu zagubionej piłki przez chaszcze na posesji starego (i podobno szalonego) pana Winnickiego... To, co wydarzy się w starej szopie zmieni wiele w dotychczasowym beztroskim życiu całej ekipy, a także wielu osób z ich otoczenia. Nadchodzi bowiem potworność i mrok, na które ani oni, ani mieszkańcy wsi zdecydowanie nie są gotowi. Kuba nieświadomie obudzi bezwzględne i brutalne upiory przeszłości, a walka z nimi zdaje się być skazana na porażkę i ponad ludzkie siły.

Mimo, iż bardzo szybko zarysowuje nam się schemat jakim podążać będzie historia i właściwie od razu dowiadujemy się, kto i dlaczego należy do której strony mocy, autor przygotował także kilka małych plot twistów, którymi delikatnie próbuje zwieść czytelnika na manowce. Książkę czyta się bardzo dobrze i szybko, ma doskonałe tempo głównej historii, ale smaku i klimatu dodają również liczne opisy przyrody i podkreślenie upałów panujących podczas śledztwa i walki młodych z przerażającym złem. Nie wiem czy Wy też tak macie, ale mnie zawsze najlepiej czyta się grozę w lecie. Im jest goręcej, parniej i nieznośniej, tym lepiej przyswajam mroczne historie. Dlatego być może i ta opisana w “Grzechócie” tak mi się spodobała i “dobrze weszła”. Tu warto dodać, że Maciek fanem Kinga jest, bo nawiązań do twórczości “króla horroru” (hehe) w tym tekście jest cała masa. Jedne są oczywiste, inne nieco mniej, ale wprawne w literaturze grozy oko wychwyci ich dużo.

Jak to zwykle bywa w książkach których głównymi bohaterami są młodzi ludzie, ani rodzice ani inni dorośli nie są w stanie im uwierzyć, nie mówiąc już o pomocy. Na szczęście w przyrodzie są siły, które równoważą zło, i starają się wspomóc naszych bohaterów w tej nierównej walce. Nie inaczej jest także tutaj, co również wpisuje się w tradycję takich historii, i z jednej strony wystąpić musi, z drugiej jednak chętnie przeczytałbym dużo mroczniejszą opowieść, w której dzieciaki muszą poradzić sobie ze wszystkim same, i niekoniecznie dobrze się to dla nich kończy. Niestety nadal pokutuje w literaturze mainstreamowej założenie, że dobro powinno finalnie zwyciężyć.

Reasumując, “Grzechót” nie jest w żadnym stopniu literaturą odkrywczą czy poruszającą oryginalne i niebanalne tematy, ale nie taki miał być także zamysł tej powieści. Jeśli podzielacie moje zdanie z początku tej recenzji, macie ochotę przenieść się do lat młodości, aby po raz kolejny zawalczyć ze złem, to nową powieść Maćka zdecydowanie pochłoniecie z wypiekami na twarzach, a po jej zakończeniu pozostanie wam w kąciku ust ledwie dostrzegalny uśmiech, będący odzwierciedleniem emocji skrywających się głęboko w was. Wspomnienia i doświadczenia bowiem, zwłaszcza te przyjemne, są tym co nas zbudowało i ukształtowało takimi jakimi jesteśmy dzisiaj. A wiem na pewno, że zarówno w was jak i we mnie siedzi nadal ten dzieciak, który planował wyprawy, ostrzył sobie zęby na tajemnicze opuszczone miejsca, nie dawał za wygraną w dążeniu do spełniania młodzieńczych marzeń o eksploracji i odkrywaniu nieznanego. To dla tego dzieciaka jest ta powieść, a ja uważam, że przede wszystkim dla niego powinniście ją przeczytać 😉.

Kogo z nas nie kręci przygoda? Kto z nas nie łamał zakazów i nakazów rodziców, wypuszczając się w nieznane? Nikt nie analizował za i przeciw, nie kalkulował ryzyka i niebezpieczeństw. Był plan, choćby i szalony, który po prostu trzeba było wcielić w życie i ze zgraną ekipą wyruszyć ku przygodzie. To wtedy zawiązywały się najmocniejsze nici przyjaźni, młodzi ludzie uczyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubi się z nami Grady zabawić. Przeczytałem większość jego powieści i jego styl snucia swych historii zdecydowanie do mnie przemawia. Z jednej strony problemy społeczne serwowane nam często z przymrużeniem oka, z drugiej delikatna groza i oblekanie fabuły w jej macki. Nie inaczej było i tym razem z tym, że opowieść skupia się na trudnych relacjach rodzinnych. Konkretnie na problemach jakie ma ze sobą i otaczającą ich rzeczywistością rodzeństwo – Louise i Mark Joynerowie.

Nie chcę sypać frazesami ani udawać wielkiego filozofa, ale moje 40-letnie doświadczenie życiowe nauczyło mnie i potwierdziło fakt, że nasze dzieciństwo i przeżyte wtedy sytuacje zdecydowanie mogą i często wpływają na dalsze życie i kształtują charakter. Zarówno w dobrym jak i złym kierunku. Oczywiście wiele zależy także od nas samych, przemyśleń, wyborów i zasad, którymi się kierujemy, niemniej to co zostało nam wpojone za młodu, czego byliśmy świadkami, jak pewne sprawy były nam przedstawiane przez dorosłych – to wszystko ma ogromny wpływ na to jak postrzegamy świat, co lubimy, a czego się panicznie boimy…

Rodzeństwo Joynerów wychowywało się w niezbyt zamożnej i dość zwyczajnej rodzinie. Mieszkali w domu w Charleston, na południowo-wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. To, co powodowało, że ich młodość nie przebiegała “klasycznie”, to zamiłowanie ich matki do lalek. Cały dom dosłownie pękał w szwach od przeróżnych pacynek, zwierzątek, kukiełek i pajacyków. Każda z nich otoczona była miłością i przywiązaniem ich twórczyni, i o każdej z nich Nancy Joyner miała jakąś historię i anegdoty, które chętnie opowiadała dzieciom do snu. Z pozoru sielankowa atmosfera, pełne magii dorastanie w wyimaginowanych światach, mając u boku dziesiątki uśmiechniętych i mięciutkich przyjaciół. Co może pójść nie tak…?

Mark i Louise nie byli jednak traktowani tak samo. Dziewczynkę od najmłodszych lat charakteryzowała ambicja w nauce i wytrwałe dążenie do samodoskonalenia, natomiast jej brat kombinował, uciekał od odpowiedzialności i zawsze był pod parasolem rodziców, którzy potrafili znaleźć wytłumaczenie dla nawet najgłupszych jego wybryków. I to właśnie, na wiele lat, poróżniło rodzeństwo. Do tego stopnia, że zerwali ze sobą kontakt, Louise wyprowadziła się do San Francisco, ułożyła sobie życie i poniekąd zapomniała o bracie i wspomnieniach trudnej młodości.

Niestety nie był jej pisany spokój i wychowywanie córki Poppy z dala od problemów. Pewnego dnia odebrała telefon, który na zawsze miał zmienić jej życie. Dzwonił Mark informując, że ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym i czy tego chce czy nie, musi przylecieć do domu.

Tutaj zaczyna się akcja właściwa powieści, której autorowi udało się nadać genialne tempo i doskonale poprowadzić do nie tak znowu oczywistego finału. Tytuł “Jak sprzedać nawiedzony dom” moim zdaniem wymyślony został z przekąsem, aby delikatnie zmylić tropy czytelnika. Oczywiście fakt chęci przeprowadzenia takowej transakcji ma miejsce i jest poniekąd katalizatorem wszystkich późniejszych wydarzeń i retrospekcji, niemniej nie jest osią tej historii i nie należy skupiać się na nim zanadto.

Bardzo podoba mi się u Grady’ego to, że potrafi bezbłędnie przeskakiwać pomiędzy jawą i snem, tworzyć oniryczny klimat, w którym nawet największa błahostka urasta do rangi poważnej sprawy, a z pozoru śmieszne czy zabawne wydarzenia oraz postaci nagle nabierają głębi i trójwymiarowości. Potrafi płynnie przeprowadzać czytelnika przez opisywane przez siebie światy z wielką gracją i finezją. Udostępnia nam cząstkę swojej wyobraźni i daje porwać się szalonym pomysłom.

Dla każdego fana grozy dom pełen uśmiechniętych pacynek nie jest powodem do uśmiechu, a raczej zmarszczenia brwi i dokładniejszego rozejrzenia się po otoczeniu. Czy cienie przeskakujące po ich twarzach to gra świateł czy może one naprawdę się poruszają…? Między innymi na takie pytanie muszą odpowiedzieć sobie główni bohaterowie tej powieści. Choć są rodzeństwem i związani są więzami krwi i wspólnej przeszłości, to różnią się od siebie tak bardzo, że praktycznie każde ich spotkanie kończy się w najlepszym wypadku ostrą wymianą zdań. Louise twardo stąpa po ziemi, myśli o przyszłości swojej córki i chciałaby jak najszybciej sprzedać dom po rodzicach, Mark zresztą również, ale z zupełnie innych powodów. Niestety, jak się zapewne domyślacie, nie będzie to takie proste, a rodzeństwo będzie musiało odłożyć na bok waśnie i zjednoczyć się w walce z czymś, co początkowo wydaje się ułudą i fantazją, ale wraz z kolejnymi czytanymi przez nas stronami coraz bardziej obrasta w mrok i obłęd, nabierając kształtów które naprawdę potrafią przerazić. Momentami jest brutalnie i bezwzględnie, rzeczywistość wydaje się rozpływać w horrorze, pojawiają się pytanie o zdrowie psychiczne, a przeszłość musi zostać odgrzebana i trzeba będzie się z nią niechybnie zmierzyć.

Niedokończone sprawy, kłamstwa i wyparcie zrzucone zostają na barki Marka i Louise. Wkraczają w ich życie z siłą huraganu, niszcząc i wyrywając z korzeniami wszystko na swej drodze. Mimo, iż przybierają niewinną formę, pod pozorem zabawy i śmiechu czai się zło, gniew, tęsknota i brak zrozumienia tego co się wokół dzieje. Cała paleta negatywnych emocji, które obleczone w nadnaturalność zaczynają poważnie zagrażać wielu ludzkim życiom. Czy rodzeństwo Joynerów poradzi sobie z tak nową i w pewnym stopniu absurdalną dla nich sytuacją? Polecam wam lekturę najnowszej powieści Grady’ego Hendrixa – przekonajcie się sami, nie pożałujecie…

Lubi się z nami Grady zabawić. Przeczytałem większość jego powieści i jego styl snucia swych historii zdecydowanie do mnie przemawia. Z jednej strony problemy społeczne serwowane nam często z przymrużeniem oka, z drugiej delikatna groza i oblekanie fabuły w jej macki. Nie inaczej było i tym razem z tym, że opowieść skupia się na trudnych relacjach rodzinnych. Konkretnie na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nareszcie możemy znowu wrócić na ulice przeklętego i splugawionego Yharnam! Dłuugo czekałem na kolejną odsłonę komiksowej adaptacji fenomenalnej gry Bloodborne, której wcześniejsze części również miałem niewątpliwą przyjemność recenzować. Na szczęście za rysunki odpowiada nadal Piotr Kowalski, którego styl ubóstwiam i uważam, że idealnie odzwierciedla klimat i mrok panoszące się i królujące w grze. Zmienił się natomiast scenarzysta, nie jest nim już Ales Kot, jak to miało miejsce w dwóch pierwszych tomach, a Cullen Bunn, chłopak z Karoliny Północnej, którego doceniam zwłaszcza za piękną i mroczną historię zawartą w ośmiu tomach “Hrabstwa Harrow”, które to zgarnęło mnóstwo nominacji do najważniejszych branżowych nagród. I tę zmianę w scenariuszu zdecydowanie daje się odczuć, o czym szerzej za chwilę.

O ile wcześniej Kot stawiał zdecydowanie na stonowane prowadzenie historii, wiernie odtwarzał klimat gry i jej oniryczność, pozwalając nam snuć się po ciemnych zaułkach, pełnych mroku i niebezpieczeństw placach i mostach, o tyle teraz dostajemy dużo więcej akcji i zdecydowanie zwiększoną dynamikę historii. Szczerze mówiąc mnie się takie podejście podoba, ponieważ daje to pole do rozszerzenia opowieści i poprowadzenia jej w wielu równoległych kierunkach. Świat Bloodborne jest na tyle rozległy, że przy odpowiedniej wyobraźni da się z niego zrobić naprawdę konkretne uniwersum jakiego wcześniej w komiksach nie uświadczyliśmy. Oczywiście zapewne z czasem rozjedzie się nam to z tym czego mogliśmy zasmakować w grze, ale czy to naprawdę źle? Ja chętnie czytałbym co kilka miesięcy kolejny tom o przygodach łowców próbujących przepędzić z Yharnam osiadłe tam maszkary i demony. Trzymam kciuki, aby panowie nadal współpracowali, bo widać, że podoba im się ten świat i mają na niego pomysł.

“Dama z latarnią” ma dwa zasadnicze wątki – łowców, którzy starają się namierzyć i eksterminować tajemniczą tytułową postać, po drodze oczywiście masakrując i rozczłonkowując bestie i kolejnych zarażonych tajemniczą chorobą spopielonej krwi oraz kwestię pewnego chłopca wrzuconego w wir walki i śmierci, zmuszonego do bardzo szybkiego wejścia w dorosłość, który moim zdaniem stanie się katalizatorem kolejnych wydarzeń, a ja mam nadzieję zobaczyć i przeczytać je w kolejnych tomach tej serii.

Jak wspominałem wyżej autorzy trzeciego tomu postawili na dużą ilość bójek, awantur i fruwających wokół włochatych kończyn. W międzyczasie jednak tonują nieco akcję i niespiesznie opowiadają nam o uwodzącej swym śpiewem i wyglądem marze, która prowadzi każdego na kogo się natknie w miejsca mroczne i cuchnące śmiercią. Niezwykle ciężko jest oprzeć się tembrowi jej głosu, zwłaszcza w miejscu takim jak Yharnam – gdzie na porządku dziennym jest poziom stresu wychodzący stale i daleko poza jakąkolwiek skalę, nieustająca walka o przetrwanie, głód i nędza. Kiedy nagle w całym tym mroku i beznadziei pojawia się jasny, pozytywny i przepięknie jaśniejący punkcik, trzeba mieć naprawdę solidne pokłady silnej woli, żeby mu się oprzeć. Nawet łowcy mają z tym problem i to właśnie jest największa moc Damy z latarnią. Siłą rzeczy drogi wszystkich najważniejszych postaci muszą się przeciąć, a oni sami czy tego chcą czy niekoniecznie zacząć współpracować, ponieważ przy tak potężnych przeciwnikach każda, nawet najmniejsza para rąk, może być na wagę zwycięstwa.

Nie ma już bezpiecznych miejsc, brakuje wytchnienia, pożywienia i nadziei. Jednak wola przetrwania w twardych mieszkańcach Yharnam jest duża i skoro przeżyli już tak wiele, trzeba zebrać się do kupy i spróbować jeszcze raz, i jeszcze – aż uda się dotrzeć do jądra ciemności i wyplenić czające się tam maszkary i potworności…

Wydaje mi się, że dobrze przeczuwam w jakim kierunku mogą potoczyć się dalsze losy bohaterów i zdecydowanie będę czekał na kolejne ich przygody. Oby mrok i obłęd czyhające na każdym kroku postawionym w Yharnam nigdy nie odpuściły i dały nam jeszcze wiele tomów solidnych, krwawych i bestialsko magicznych przygód.

Nareszcie możemy znowu wrócić na ulice przeklętego i splugawionego Yharnam! Dłuugo czekałem na kolejną odsłonę komiksowej adaptacji fenomenalnej gry Bloodborne, której wcześniejsze części również miałem niewątpliwą przyjemność recenzować. Na szczęście za rysunki odpowiada nadal Piotr Kowalski, którego styl ubóstwiam i uważam, że idealnie odzwierciedla klimat i mrok...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mike’a Mignoli nie trzeba przedstawiać żadnemu szanującemu się fanowi powieści graficznych obracających się w sferze szeroko pojętej grozy i horroru. Twórca Uniwersum Hellboya, który jako początkujący artysta zbierał doświadczenie w dwóch największych komiksowych koncernach, czyli Marvelu i DC, to autor niezwykle oryginalny i dojrzały. Pełnymi garściami czerpie ze spuścizny wielkich autorów pokroju Brama Stokera czy Anne Rice, ale również bawi się konwencją. Doskonale widać to w komiksie „Baltimore”, który otrzymałem od EGMONT-u do recenzji.
Mignola wiele lat odkładał stworzenie tego monumentalnego dzieła na rzecz rozwijania tematu Hellboya i innych projektów, ale w końcu przyszedł czas abyśmy poznali historię pewnego żołnierza, który wypowiedział wojnę najmroczniejszemu i najgorszemu złu, które rozpleniło się w Europie w samym środku I Wojny Światowej, co prawda finalnie kończąc ją, ale i rozpoczynając coś chyba nawet gorszego. Wiem jak to brzmi w kontekście historycznym, ale kiedy przeczytacie komiks, moja teza nie będzie już taka szokująca i nierealna.
Lord Henry Baltimore, nasz główny bohater i zakapior jakich mało, zmuszony jest do ciągłej walki. Czy to z nazistami czy czymś o wiele straszniejszym i bardziej przytłaczającym – wampirami. Henry’ego poznajemy w roku 1916, mija właśnie pół roku od zakończenia Wielkiej Wojny, ale niektórzy nie mają ani czasu ani ochoty odpoczywać. Płonie w nich ogień walki i pcha do działania chęć mordu na nieumarłych. Baltimore szuka zemsty za prywatne krzywdy, ale czuje także ogromną potrzebę niszczenia zła i wszystkiego co się z tym złem wiąże. Mimo bezwzględności i okrucieństwa, tli się w nim nadal iskierka człowieczeństwa i dobra, stara się nie pozostawać obojętnym na losy dobrych ludzi, których napotyka na swej drodze. Mimo ogromnego bólu zarówno fizycznego jak i psychicznego, nie poddaje się i nieustannie prze naprzód w swojej krucjacie przez wyniszczoną i spaczoną Europę. A my mu dzielnie towarzyszymy, bo mimo iż pierwszy tom ma ponad 500 stron, ani przez chwilę nie będziemy się nudzić. Akcji jest po sufit, dzieje się bardzo dużo, a wszystko prowadzone jest dynamicznie i z wielkim wyczuciem klimatu grozy. Jest też oczywiście nieco przerysowania, bo komiks ten w takiej samej mierze jest horrorem, co opowieścią przygodową. Na pozór niezniszczalny bohater, który dzielnie stawia czoła potwornościom i wynaturzeniom jakie na jego drodze stawiają Bóg i los. Dość naiwne i oklepane powiecie, ale po przeczytaniu całości i dowiedzeniu się wielu faktów z życia Baltimore’a – ma to sens.
Ale żeby akcja mogła się rozwijać w należytym tempie, a my ani na chwilę nie mieli wrażenia, że Baltimore może odsapnąć czy znaleźć choćby chwilowe ukojenie od szalejących w jego duszy i umyśle demonów – potrzebujemy jakiegoś namacalnego wroga. Oczywiście są wampiry, na czele z ich Czerwonym Królem, który co prawda drzemie gdzieś na rubieżach rzeczywistości, ale ludzie skutecznie, choć nieświadomie, powodują, że zaczyna się wybudzać i zwracać swe oczy ku Ziemi i jej mieszkańcach. Ale to nie wszystko, bo jak to zwykle bywa, główny bohater, nieulękły, honorowy i przepełniony często sprzecznymi uczuciami ma swojego bardzo konkretnego przeciwnika – Haigusa. To jeden z najpotężniejszych i najstarszych wampirów stąpających po ziemi, który podpadł naszemu Lordowi śmiertelnie. Baltimore nie zważa więc na nic, poszukując i ścigając potwora przez cały kontynent, ciągle będąc tuż za nim, spowalniany systematycznie przez „bieżące sprawy” jakie musi rozwiązywać, aby móc podążać dalej i tropić bestię. Żeby tego było mało, Henry ścigany jest przez pewnego człowieka, przedstawiciela Nowej Inkwizycji, który dosłownie idzie po trupach aby dobrać się do skóry tego, którego uważa za splugawionego złem. Religia generalnie odgrywa w tej historii dość znaczącą rolę, i pojawia się wielokrotnie pod różnymi postaciami (przeważnie potwornymi).
Żeby jednak nie było tak super mrocznie i gotycko, nasz bohater spotyka na swej drodze także przyjaciół i popleczników, o których stara się dbać i chronić ich przed wszechobecnym złem. Niestety z różnym skutkiem.
Fenomenalna współpraca Mignoli i Christophera Goldena, którzy odpowiadają za scenariusz do „Baltimore’a” z Benem Stenbeckiem (rysunki) oraz Dave’m Stewartem (kolory) zaowocowała fantastycznym, klimatycznym i mrocznym komiksem, zabierającym czytelnika w niekończące się odmęty wojny ze złem, potworami i wszelkiej maści wynaturzeniami. Charakterystyczna dla komiksów Mignoli zabawa cieniami i lekkie „wynaturzenie wizualne” Lorda Baltimore’a, zwłaszcza kiedy konkretny kadr pokazuje go z dystansu często uwypuklając jego gniew i brutalność w sposób iście zwierzęcy i szlony, doskonale się tutaj sprawdzają.
Autorzy postarali się o to, żeby pokazać okrucieństwo i beznadzieję jego sytuacji, ale także dużą uwagę przywiązali do dobrych uczuć które są tutaj katalizatorem i napędzają bohatera równie mocno jak złość, nienawiść i chęć wcielenia w życie jak najmocniej zasady „oko za oko”. Tak jak nie jestem przesadnym fanem Hellboya, tak zdecydowanie polecam wam „Baltimore’a”, bo to historia kompletna, wspaniale prowadzona i z doskonałym tempem, które powodują, że słynna zasada „jeszcze jeden rozdział i idę spać” niestety się tutaj nie sprawdzi. Fascynacja autora wampiryzmem i wszelkimi jego odmianami przejawiająca się u niego od wczesnej młodości, zyskała w końcu ujście. Brutalność, bezwzględność, liczne odniesienia do klasyki i popkultury – to wszystko, wymieszane z ogromną wyobraźnią i kreatywnością Mignoli dały nam świetny komiks, w który wsiąkniecie mam nadzieję tak samo, jak ja. Kiedy zaczniecie lekturę, nie oderwiecie się aż do samego końca. A na tym końcu będzie wam smutno, że to tylko 500 stron… na pocieszenie zostają smaczki i szkice koncepcyjne, które znajdziecie na kilkunastu końcowych stronach oraz fakt, że to dopiero tom pierwszy!

Mike’a Mignoli nie trzeba przedstawiać żadnemu szanującemu się fanowi powieści graficznych obracających się w sferze szeroko pojętej grozy i horroru. Twórca Uniwersum Hellboya, który jako początkujący artysta zbierał doświadczenie w dwóch największych komiksowych koncernach, czyli Marvelu i DC, to autor niezwykle oryginalny i dojrzały. Pełnymi garściami czerpie ze spuścizny...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Morderca znad Green River: Prawdziwa Historia Detektywistyczna Jonathan Case, Jeff Jensen
Ocena 7,3
Morderca znad ... Jonathan Case, Jeff...

Na półkach: ,

„Morderca znad Green River” – Jeff Jensen & Jonathan Case, wydawnictwo KBOOM.
Nie jest to moje pierwsze zetknięcie się z komiksową interpretacją życia i „dokonań” seryjnych morderców. Miałem przyjemność kilka lat temu recenzować trylogię „Palcojada” od Egmontu, a i wydawnictwo KBOOM, które odpowiada za „Mordercę znad Green River”, dostarczyło mi niedawno inny swój komiks w tej tematyce, mianowicie: „Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?”
Temat seryjnych morderców interesuje mnie właściwie od zawsze. Nie od strony samych ofiar czy sposobu ich „pozyskiwania”, ale umysłu człowieka zdolnego do takich czynów. Psychologia to niesamowita dziedzina nauki, a możliwość zgłębienia tak chorych umysłów, to coś czego chciałbym kiedyś zaznać. Jako fan grozy wszelakiej stawiam zdecydowanie na maksymalny realizm w kwestii strachu. Nie boję się ducha w szafie czy potwora pod łóżkiem ale już świadomość, że człowiek za którym stoję w kolejce do kasy w sklepie może być zabójcą czy porywaczem dzieci – to już powoduje pewną dozę niepewności i wyostrza zmysły oraz wprowadza wyobraźnię na wysokie obroty. Zastanawialiście się kiedyś ilu morderców minęliście na ulicy? Ilu szło lub wracało po popełnieniu jakiegoś zwyrodniałego czynu? To naprawdę daje do myślenia. E tam – powiecie – mnie to nie dotyczy. Tak samo mówiły wszystkie ofiary lotniczych czy morskich katastrof…
Komiks który mogłem poznać dzięki uprzejmości wydawnictwa KBOOM to dość specyficzna lektura, i niekoniecznie musi być tym, za co ją na pierwszy rzut oka weźmiemy. Oczywiście głównym i naczelnym tematem jest wieloletnie śledztwo i polowanie na najgorszego seryjnego mordercę Ameryki, czyli Gary’ego Leona Ridgwaya, który przez wiele lat unikał złapania i kto wie, jak zakończyłaby się ta ponura saga, gdyby nie ogromny postęp w technologii i kryminalistyce.
Autorem „Mordercy” jest Jeff Jensen, syn detektywa Toma Jensena, który tropił Ridgwaya przez 20 lat(!), i był tak zaangażowany w sprawę potwora znad Green River, że podporządkował jej całe swoje życie. Jest to jednocześnie hołd syna dla ojca oraz chęć nagłośnienia całej sprawy nie w kontekście sensacji, a poświęcenia i niezwykłej determinacji człowieka poszukującego sprawiedliwości zarówno dla ogółu społeczeństwa, jak i setek osób bezpośrednio związanych, poprzez ofiary, z przerażającymi i w gruncie rzeczy bezsensownymi śmierciami. To studium charakteru, uporu, zaciętości i odwagi, które rzucone zostały na szalę przeciwko choremu, wypaczonemu i odurzonemu okrucieństwem człowiekowi, oficjalnie skazanemu na 50-krotne dożywocie za zabójstwo 49 kobiet i dziewcząt.
Współpraca syna detektywa Jensena oraz grafika i ilustratora Jonathana Case’a, pozwoliła nam poczuć się jak naoczni świadkowie całej historii. Trochę jak w „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, wędrujemy przez lata mozolnego śledztwa, obserwujemy zmagających się z nim policjantów i detektywów, a z drugiej strony mamy okazję przyjrzeć się i dogłębnie poznać mordercę, jedną z dwóch głównych postaci tego horroru.
Bardzo oszczędna, ascetyczna wręcz kreska Case’a powoduje, że skupiamy się nie na obrazach, a właśnie na samym temacie głównym. Mam wrażenie, że Jonathan podszedł do tematu bardzo poważnie, nie było to kolejne zwykłe zlecenie, a od jego umiejętności i wrażliwości w dużej mierze zależało czy będzie on finalnie sukcesem czy porażką. Rysownik operuje tutaj jedynie czernią i bielą, nie epatuje dużą ilością brutalnych scen, stawia na zobrazowanie maksymalnie wiernie psychicznej rozgrywki między dwoma bohaterami, przedstawicielami Dobra i Zła. Dzięki takiemu zabiegowi, możemy skupić się na historii, na ogromie stresu i niepewności które toczą detektywa Jensena przez dwie dekady jego życia. Wszystko bowiem w takich przypadkach rozgrywa się w głowach – a funkcjonariusze to jednak tylko ludzie – dość specyficzni, ale jednak mający takie same chwile zwątpienia i emocjonalne roller-coastery, jak każdy z nas. Brak koloru, moim zdaniem, jedynie potwierdza tę tezę. Nasza uwaga nie jest odwracana od snutej powolnie opowieści, a barwy inne niż czerń i biel nie dają nam pewnego rodzaju spokoju, i zaczepienia w rzeczywistości. Buforu oddzielającego nas od grozy, w którym moglibyśmy odpocząć, bo to coś co nas uspokaja. Nie ma zieleni drzew czy traw, błękitu nieba etc etc. Ten zabieg sprawdził się również świetnie we wspominanym już wyżej komiksie opowiadającym o życiu i „dokonaniach” Eda Geina. Tam także atmosfera niepokoju i brudu jaki wylewa się ze stron i poszczególnych kadrów , podkreślana jest bardzo oszczędną paletą barw.
Miało być o mordercy, a ja piszę o ścigającym go detektywie…
Nie przypadkowo prowadzę taką narrację. Uważam bowiem, że to wokół Thomasa Jensena powinna skupiać się uwaga czytelnika. Morderca jest w tym przypadku zapalnikiem który uwalnia prawdziwego detektywistycznego ducha. Jest trampoliną do ukazania nam, że bycie tacy ludzie jak Jensen są niezwykle potrzebni a to co robią i z czym się zmagają na co dzień, to naprawdę ciężka praca, z której nigdy się tak naprawdę nie wychodzi. Nawet rozwiązane sprawy, których jest zdecydowanie mniej niż tych nierozwiązanych, zostają w tych ludziach. Przeżyte rozmowy, analizowanie psychik tak popieprzonych istot jak mordercy czy pedofile, pozostawiają trwałe ślady w każdym, nawet najtwardszym facecie. Kropla drąży skałę. A w tego rodzaju przypadkach, kropla ta nie jest krystaliczną wodą, a brudnym, zakażonym, spleśniałym, śmierdzącym mułem, przebijającym się stopniowo przez psychikę i umysł. Może nieco romantyzuję, ale przeczytajcie ten komiks, poznajcie tę historię, a potem usiądźcie w ciemnym pokoju i odpowiedzcie sobie na pytanie: „czy ja bym tak potrafił/a?”

„Morderca znad Green River” – Jeff Jensen & Jonathan Case, wydawnictwo KBOOM.
Nie jest to moje pierwsze zetknięcie się z komiksową interpretacją życia i „dokonań” seryjnych morderców. Miałem przyjemność kilka lat temu recenzować trylogię „Palcojada” od Egmontu, a i wydawnictwo KBOOM, które odpowiada za „Mordercę znad Green River”, dostarczyło mi niedawno inny swój komiks w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Miły dom nad jeziorem Jordie Bellaire, Álvaro Martínez Bueno, James Tynion IV
Ocena 7,6
Miły dom nad j... Jordie Bellaire, Ál...

Na półkach: ,

„Miły dom nad jeziorem” – James Tynion IV, Alvaro Bueno.
Ileż to już razy serwowana nam była opowieść o grupce znajomych, spotykających się gdzieś na odludziu, żeby pobalować? Od komedii, przez thrillery, aż po Evil Dead – wydaje się, że wszystko zostało już powiedziane/narysowane/zobrazowane. Ale z drugiej strony, jak widzę na komiksowej okładce nazwisko Jamesa Tyniona IV, to wiem, że to co kryje się na stronach komiksu da nam powiew świeżości, i dość oryginalne podejście do tematu. Scenarzysta, mimo młodego wieku, jest niezwykle płodnym autorem, znanym głównie z historii o mścicielu z Gotham oraz dobrze u nas przyjętej serii komiksów grozy – „Coś zabija dzieciaki”.
„Miły dom nad jeziorem” nie jest klasycznym horrorem. Serwuje nam grozę na poziomie psychologiczno-socjologicznym. Znaczy to tylko tyle, że cały groza odbywa się w głowach bohaterów. Nie ma tu odwiecznego zła, potworów z piekła rodem czy brutalnych scen kreatywnego rozczłonkowywania. Mamy za to ogrom myśli i decyzji, które wpływają na życie grupy przyjaciół pewnego tajemniczego jegomościa, którego każdy z nich poznał na pewnym etapie swojego życia, i związał się z nim braterską miłością. Walter, bo to o nim mowa, to delikatny, subtelny i bardzo inteligentny facet, który przyciąga do siebie specyficznych ludzi. Jeśli bowiem kimś się zainteresuje, ta osoba zostaje z marszu, z jakichś bliżej nieznanych przyczyn, najważniejszą dla niego w danym momencie. Z perspektywy osoby, która zna zakończenie pierwszej części (zaplanowany jest jeszcze jeden tom), oczywiście wiem, dlaczego tak się dzieje i co ma na celu Walter. Z początku wydaje się to niewinne i zwyczajne, ot, ktoś poznaje jakichś ludzi w przeróżnych miejscach. Każdy z nas przecież wielokrotnie zetknął się z tym, i zapewne wiele z tych znajomości przetrwało lata czy wręcz dekady waszego życia. Z pozoru zwykłe sytuacje - zagajenie rozmowy w barze, czy zapytanie kogoś o coś na korytarzu uniwersytetu, w tym przypadku jest planem, wykonywanym precyzyjnie i według ściśle określonych zasad. Więcej wam nie zdradzę – musicie przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie 😉.
Wracając do „Miłego domu” – jest to opowieść zdecydowanie zaskakująca i bardzo poważna w swojej wymowie. Chociaż się na taką nie zapowiada, początek jest wręcz nieco trywialny i oklepany do bólu. Grupa przyjaciół i znajomych, związanych poniekąd ze sobą poprzez osobę Waltera, zostaje zaproszona do ultra luksusowej rezydencji nad jeziorem, aby spędzić ze sobą tydzień wakacji, odpocząć, odciąć się, imprezować i odetchnąć świeżym, leśnym powietrzem. Pełni optymizmu przybywają w wyznaczonym dniu na miejsce i oczarowani możliwościami i przepychem, rzucają się w wir zabawy.
Jak to jednak w życiu bywa, bardzo szybko okazuje się, że nic nie jest takie jak być powinno, a Walter skrywa swoje mroczne tajemnice. Wydaje się, że pobyt w tym domu, to jakaś powykręcana i chora gra, a jej bohaterowie zostają wrzuceni na głęboką wodę, pełną szaleństwa i niedopowiedzeń. Siłą rzeczy stają się również detektywami starającymi się rozwikłać postawione przed nimi zadania, z tym najważniejszym, ryjącym banię, na czele. Komiks jest bardzo ciekawym eksperymentem społecznym i bardzo dobrze ukazuje podejście poszczególnych, różniących się znacznie od siebie ludzi do otaczającego ich świata. Przeróżne charaktery, adaptacje do życia, miłości, przyjaźni, wydobywają z głębi postaci i inne ich cechy, być może skrywane głęboko, a być może zupełnie jeszcze nieodkryte. Postawieni pod przysłowiową ścianą muszą współdziałać, pogodzić się z losem i walczyć o siebie. Ich psychiki zostaną wystawione na potężne próby, a ja sam jestem ciekaw jak sobie z nimi poradzą.
Otoczenie rezydencji także ma wpływ na jej mieszkańców i ich skomplikowaną sytuację. Wypuszczają się coraz dalej i odnajdują pewnego rodzaju podpowiedzi, chociaż mnie to wygląda na coraz większe gmatwanie się w problemy. Tajemniczy budynek bez drzwi i okien, porozsiewane w lasach dziwne figury przedstawiające przeróżne kształty i znaki, i ciągłe retrospekcje próbujące być pomocą w poszukiwaniu odpowiedzi. Wygląda to na labirynt, w którym poszczególni aktorzy tego chorego przedstawienia błądzą po omacku, pogrążając się w coraz gęstszym mroku spowijającym ich ciała i umysły.
„Miły dom nad jeziorem” to mroczna i skomplikowana historia, odkrywająca rozległość siatki powiązań pomiędzy jej bohaterami a Walterem na każdym poziomie współistnienia. Mam wrażenie, że wszystkie decyzje jakie do tej pory podjęli, sposób w jakie przeżyli swoje życia, jacy byli dla innych i dla siebie, doprowadzają ich finalnie do miejsca i czasu, który możemy obserwować na kartach tego komiksu. Pytanie podstawowe brzmi – czy to dobrze? Czy gdyby znali wcześniej cel i plany Waltera, zachowaliby się tak samo?

„Miły dom nad jeziorem” – James Tynion IV, Alvaro Bueno.
Ileż to już razy serwowana nam była opowieść o grupce znajomych, spotykających się gdzieś na odludziu, żeby pobalować? Od komedii, przez thrillery, aż po Evil Dead – wydaje się, że wszystko zostało już powiedziane/narysowane/zobrazowane. Ale z drugiej strony, jak widzę na komiksowej okładce nazwisko Jamesa Tyniona IV,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Hotel na skraju lasu Magdalena Hińcza, Michał Hińcza
Ocena 6,4
Hotel na skraj... Magdalena Hińcza, M...

Na półkach: ,

„Hotel na skraju lasu” – Magdalena i Michał Hińcza / Kultura Gniewu.
Na komiks wpadłem zupełnym przypadkiem gdzieś w odmętach sieci, i od razu przykuł moją uwagę fenomenalnie klimatyczną okładką. Jest jednocześnie niewiarygodnie prosta, co pociągająca. A jak zerkniecie pod odpowiednim kątem, pod światło, to czeka was niespodzianka.
Kultura Gniewu zgodziła się wysłać mi recenzencki egzemplarz, który dosłownie pochłonąłem praktycznie za jednym razem, chociaż to komiks graficznie dosyć trudny, a i nie jest to broszurka, ma 250 stron!
„Hotel na skraju lasu”, to debiut Magdy i Michała Hińczów, i to debiut przez wielkie „T”, bo dawno nie czułem takiego niepokoju podczas lektury. Klimat jaki stworzyli autorzy, odpowiadający zarówno za stronę wizualną jak i scenariusz dosłownie wbija w fotel, i wysysa z nas powietrze. Od pierwszej do ostatniej strony nic nie jest pewne, tajemnice i zagadki mnożą się, a bohaterowie tej historii starają się je rozwikłać. Hińczom udało się stworzyć klaustrofobiczny, oniryczny świat, a akcja rozwija się dość dynamicznie wokół małej wioski, w bliżej nieokreślonej przestrzeni i czasie. Zakładamy, że to Ziemia, ale równie dobrze może to być dowolny, wykreowany na potrzeby komiksu świat. Kraina mroczna, ociekająca strugami deszczu, mgłą, szarością i beznadzieją. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że nie ma tu jednego głównego bohatera, a jego rolę przejmują wszyscy ludzie rozrysowani na kartach tej historii. Wszyscy bowiem są tak samo uwikłani w to co dzieje się wokół nich, i dotyka bezpośrednio lub pośrednio każdego. Oczywiście najczęściej przewijają nam się młodzi, czyli Julia, Maudija i Belan. Łączy ich wieloletnia przyjaźń, ale mam wrażenie, że również coś więcej. Maudija i Belan starają się wyrywać z marazmu i małej wioski kiedy tylko mogą, ciągnie ich do świata, do przygód i poznawania nowego – na co namawiają także Julię, która jest jednak mocno związana z miejscem urodzenia, rodziną, i tytułowym hotelem.
Podoba mi się osadzenie akcji w czasie który ciężko umieścić w konkretnym miejscu na osi; to również dodaje mroku i wzmaga w czytelniku wrażenie ciągłego niebezpieczeństwa, czającego się wszędzie wokół. Historia w zdecydowanej większości odbywa się nocą, a kreska którą zaserwowali nam autorzy doskonale współgra z niepokojem i śmiercią, zamykającymi bohaterów w coraz to mocniejszym uścisku. Nie brakuje oczywiście także scen w świetle dnia, ale i one przesycone są jakimś nieuchwytnym, ale bardzo mocnym wrażeniem, że coś jest nie tak. Z pozoru sielska sceneria, kryje w sobie całe pokłady grozy i niesamowitości – chociażby biorąc pod uwagę kwestię zwierząt, których częste i istotne pojawianie się w trakcie opowieści niesie ze sobą ogromne dawki emocji, głównie przerażających. Autorzy postawili na bardzo bliski kontakt z naturą, którą z powodzeniem możemy wciągnąć do szerokiego grona bohaterów „Hotelu”. Wspaniale udało im się uchwycić potęgę i bezwzględność otaczającego świata, którego życie toczy się w swoim własnym tempie, nie zważając specjalnie na zamieszkujących nieopodal ludzi. Przyroda otaczająca wioskę i niedalekie miasto ani nie pomaga, ani nie przeszkadza, ale często w swej neutralności daje schronienie niekoniecznie tym dobrym.
Bardzo specyficzny styl grafik; brudny, niewyraźny, nieostry, rozmazany powoduje, że od komiksu ciężko się oderwać. Jest to, moim zdaniem główny budowniczy potęgi tego projektu, bo to właśnie dzięki takiej kresce i doborowi kolorów, tworzy się mroczne, interesujące i nieco przytłaczające kadry, które obrazują doskonale ludzkie lęki, obawy, ograniczenia, ale i odwagę aby stawiać czoła nieznanemu i walczyć o bezpieczeństwo swoje, i swoich najbliższych.
Podczas lektury miałem mnóstwo skojarzeń z szeroko pojętą popkulturą, od skojarzeń z historią bestii z Gévaudan, poprzez film „Osada”, aż po… Muminki. Lubię duszne, szare, smutne i zagmatwane opowieści, i choć ta finalnie jest dość prosta, warto dać jej szansę, bo jak na debiut – moim zdaniem jest świetnie, i widzę pole do rozwinięcia skrzydeł w kierunku komiksowej grozy pełną gębą. O ile będą to skrzydła czarne, poszarpane, pełne blizn i pulsujących czerwienią żył. Trzymam kciuki!

„Hotel na skraju lasu” – Magdalena i Michał Hińcza / Kultura Gniewu.
Na komiks wpadłem zupełnym przypadkiem gdzieś w odmętach sieci, i od razu przykuł moją uwagę fenomenalnie klimatyczną okładką. Jest jednocześnie niewiarygodnie prosta, co pociągająca. A jak zerkniecie pod odpowiednim kątem, pod światło, to czeka was niespodzianka.
Kultura Gniewu zgodziła się wysłać mi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Miasto Innych Steve Niles, Bernie Wrightson
Ocena 6,7
Miasto Innych Steve Niles, Bernie...

Na półkach: ,

„Miasto innych” – Niles/Wrightson/Villarrubia, wydawnictwo KBOOM.
Zanim przejdę do omawiania samego komiksu, należy wspomnieć o jego twórcach, bo to postaci zasłużone, a wręcz czczone w niektórych kręgach.
Steve Niles, który jest współscenarzystą „Miasta innych”, to fan horroru wszelakiego, niezwykle kreatywny i błyskotliwy twórca, dzięki któremu mogliśmy poznać mroczne i krwawe „30 dni nocy”, ale także jego wariacje o Frankensteinie czy Batmanie. Z kolei Bernie Wrightson dał popkulturze „Potwora z bagien”, ilustrował „Frankensteina” Mary Shelley, oraz dołożył swoje niemałe artystyczne cegiełki do takich kinowych blockbusterów jak „Pogromcy duchów”, „Ziemia żywych trupów” czy „Mgła” Stephena Kinga. Przez całą karierę narysował dziesiątki mrocznych historii i stworzył cały bestiariusz potworów, a słynął z wielkiego zaangażowania w każdy projekt, ogromnej liczby szczegółów w przypadku każdej stworzonej przez siebie grafiki i dopracowywania ich w nieskończoność. Czy to wszystko przekłada się na „Miasto innych” – no ja jakoś tego nie czuję, powiem szczerze. Ale o tym za chwilę.
Niles i Wrightson przyjaźnili się przez wiele lat, współpracowali na stopie zawodowej, ale i prywatnie, będąc sąsiadami, spędzali ze sobą mnóstwo czasu. I to bardzo widać w omawianym tutaj komiksie. Panowie doskonale się uzupełniają, i bawią konwencją horroru. Czerpią ze swoich ogromnych doświadczeń na tym polu, i dają upust fantazji oraz swemu kunsztowi. Tyle tylko, że mimo iż „Miasto innych” jest z całą pewnością historią grozy, mroczną, krwawą i bezkompromisową, to ja tu widzę też sporo pastiszu. I pośpiechu. Co jest nieco dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę kompletnie otwarte zakończenie zaserwowanej nam historii.
Bohaterem „Miasta innych” jest Staś Bludowski, skomplikowany i trudny człowiek oraz bezwzględny zabójca, który wielokrotnie udowodnił, że nie ma dla niego zbyt trudnych zleceń, ani nie powstrzymają go żadnego rodzaju wyrzuty sumienia. Wyzuty z wszelkich pozytywnych uczuć, zmęczony życiem, notorycznie opryskliwy i nie przepadający za kontaktem z innymi ludźmi mężczyzna odczuwa jedynie gniew, którego nie mogą stłumić nawet kolejne intratne roboty. To ma się jednak niedługo zmienić, bo pewnej nocy, kiedy Bludowski udaje się w mroczne zaułki miasta aby wykonać powierzone mu zadanie, nic nie idzie po jego myśli… nie dość, że musi wysilić się dużo mocniej niż zwykle, to jeszcze przeciwnicy którzy stają na jego drodze są… jedyni w swoim rodzaju – przynajmniej na tę chwilę.
Nasz bohater od tego momentu wpada w wir akcji, i nie zatrzymuje się aż do momentu zatrzaśnięcia przez nas okładki po przestudiowaniu ostatniej strony. I to tutaj właśnie upatruję największego minusa tego projektu, a także skłaniam się ku teorii, że ta historia nie jest do końca poważna, mimo iż autorzy ubrali ją w czerń nocy, szkarłat krwi, i biel nieco przydługich zębów…
Ilością akcji, prędkością zmian lokacji, poznawania nowych bohaterów, podejmowania decyzji, można by obdzielić kilka różnych tytułów. Staś staje przed najpoważniejszymi wyborami w swoim życiu, odnajduje również w sobie zalążki czegoś pozytywnego, a także przede wszystkim cel. My natomiast śledzimy jego losy z wypiekami na twarzy, co chwilę będąc wrzucanymi w kolejne potyczki z coraz to dziwniejszymi i potworniejszymi przeciwnikami. Historia ładnie się nam rozrasta i nabiera głębi, kiedy dowiadujemy się, że świat jakim do tej pory widział go Staś, jest zaledwie ułamkiem prawdziwego nieżycia, którego stał się teraz częścią, i ważnym ogniwem.
Fani krwawych jatek, krojenia, obdzierania ze skóry, wampirów, zombie, ale również intryg sięgających dalekiej przeszłości oraz zemsty, która nie zmalała ani trochę mimo upływu kolejnych dekad, z pewnością polubią tę historię i styl twórców. Ja jednak wolałbym nieco stonować akcję, bo czasem miałem wrażenie, że Bludowski posiadł umiejętność bilokacji, rozwinąć pewne wątki, dodać nieco trójwymiarowości postaciom w tle, jednym słowem zrobić z tego kilka grubszych tomów, zamiast wszystko upychać na niecałych 130 stronach. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Niles i Wrightson tworzyli „Miasto innych” idąc po torach kolejowych, kiedy do ich uszu dochodził coraz głośniejszy świst mknącego za nimi pociągowego składu. Ale takie zapewne było założenie, a że nie da się wszystkim dogodzić…
I nie zrozumcie mnie źle – to jest fajna historia, nieco sztampowa, przewidywalna, z wyraźnie zarysowanymi granicami dobra i zła, ale nadal warto ją poznać. Mimo, że w obecnych czasach co chwilę dostajemy jakiegoś kozaka, który odpiera wszelkie ataki, jest mocarny, inteligentny, szybki i silny, to taki „brudny” Staś Bludowski, ze swoimi problemami i podejściem do zycia, jest pewnego rodzaju odświeżeniem tematu. Trochę kojarzy mi się on z bohaterami „Sin City” Franka Millera, i chętnie poznałbym jego dalsze losy.

„Miasto innych” – Niles/Wrightson/Villarrubia, wydawnictwo KBOOM.
Zanim przejdę do omawiania samego komiksu, należy wspomnieć o jego twórcach, bo to postaci zasłużone, a wręcz czczone w niektórych kręgach.
Steve Niles, który jest współscenarzystą „Miasta innych”, to fan horroru wszelakiego, niezwykle kreatywny i błyskotliwy twórca, dzięki któremu mogliśmy poznać mroczne i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Hellblazer. Mike Carey 1 Lee Bermejo, Mike Carey, Steve Dillon, Marcelo Frusin
Ocena 7,4
Hellblazer. Mi... Lee Bermejo, Mike C...

Na półkach: ,

Mike Carey – Hellblazer, tom I.

Mike Carey, znany fanom komiksu ze świetnie przyjętej serii „Lucyfer”, to kolejne wielkie nazwisko w świecie Hellblazera. Przed nim było wielu znakomitych komiksowych scenarzystów, którzy postanowili zmierzyć się z legendą Johna Constantine’a, maga-detektywa, nie gryzącego się w język i lubiącego piekielnie wręcz niebezpieczne zagadki i przygody. Wystarczy wymienić takie nazwiska jak Jamie Delano, Warren Ellis, Garth Enniss czy Brian Azzarello, aby już samo to przykuło uwagę potencjalnego czytelnika, i wywołało wrażenie, że trzymają w ręku coś dobrego i wartego uwagi. A nie polecam trzymać tych zbiorczych tomiszcz, tak fantastycznie wydawanych w Polsce przez EGMONT długo, bo to jednak troszkę waży. Prawie 350 stron grubego kredowego papieru, schowanych za twardą oprawą robi wrażenie nawet na mnie, a posiadam wszystkie poprzednie części na półce.

Set Careya ma składać się z trzech takich tomów, a pierwszy obejmuje historie zawarte w zeszytach #175 - #188, podzielonych na sześć historii, które jednak tworzą ciąg fabularny, i należy czytać je w kolejności.
A wszystko zaczyna się od powrotu Johna, uznanego za zmarłego, do Wielkiej Brytanii, a konkretnie do rodzinnego Liverpoolu. Swoje pierwsze kroki nasz bohater kieruje do siostry Cheryl, od której dowiaduje się, że jego ukochana siostrzenica Gemma wyjechała do Lyonu, aby zostać asystentką wykładowcy. Oczywiście Constantine w to nie wierzy, i z marszu zaczyna podejrzewać, że nic nie jest takie jakie być powinno w tej historii. A doskonale wiemy, że John ma nosa do spraw dziwnych i niezwykłych, podobnie jak do pakowania się w konkretne kabały i sytuacje z piekła rodem. Ale nie uprzedzajmy faktów. Cheryl mieszka w blokowisku, które wydaje się być niezwykle hmm, negatywnym… Nasz bohater, nie mając aktualnie innych śledztw na głowie i przez chwilę będąc zwolnionym z ratowania świata przed demonami i diabelskimi pomiotami czyhającymi na każdym rogu na ludzkie dusze, szwenda się po mieście i zasięga języka, to tu, to tam.
Piszę o tym, ponieważ jest to bezpośrednio związane z pewną bardzo ważną dla całego tomu postacią, która będzie przewijała się przez wszystkie historie i odegra w nich niemałą rolę. A mówię tu o Angie, którą John poznaje w roli kelnerki w knajpie Uncle Joe. „Upojenie życiem”, bo tak nazywa się pierwsze opowiadanie, fajnie wprowadza nas w klimat znany z wcześniejszych tomów cyklu – John nie odpuszcza, ze znaną sobie wirtuozerią i inteligencją obraża wszystkich i wszystko co mu się nie spodoba, ale twardo stąpa po ziemi i prowadzi swoje sprawy czasem być może chaotycznie, ale z sukcesami, i bez zbędnych ofiar.

„Czerwone sepulkrum” to opowieść o pewnym niezwykle potężnym i cennym artefakcie, w którego poszukiwania angażują się zarówno ludzie, jak i inne stworzenia. Przewijają się nam tu nawet bogowie… to właśnie w tej historii John przekonuje się, że miał rację co do Gemmy, i czy chce czy nie chce, musi zaangażować się w poszukiwania przedmiotu tak drogocennego dla wszystkich wokół. Moim zdaniem „Czerwone sepulkrum” może służyć jako sztandarowa przygoda Johna, bo jest tu wszystko – dynamika, arcyciekawa historia której początki sięgają Indii i roku 1840, bogowie, demony, magia w ilościach więcej niż wystarczających, intrygi, twisty fabularne zmieniające przyjaciół we wrogów i odwrotnie. Wszystko to tworzy zwartą i logiczną całość, którą doskonale i szybko się pochłania, by na końcu poczuć się sytym, a to dopiero początek przygody przecież!

„Zabawa w kotka i myszkę”, to prawdziwa kwintesencja przygód Hellblazera. Będąca ściśle związaną postaciami i historią z „Czerwonym sepulkrum”, jest chyba najmroczniejszą do tej pory z tego setu. Dostajemy potężną dawkę magii oraz demony którym zabrakło bardzo niewiele, aby to była ostatnia przygoda Johna na tym świecie. Krótka, ale bardzo treściwa historia, narysowana w dobrym tempie, nie pozwalająca odłożyć komiksu ani na chwilę.

„Czarne kwiaty” z kolei, mocniej przybliżają nam zarówno postać Angie, nowej przyjaciółki Johna, jak i historię pewnego tajemniczego szpitala psychiatrycznego, w którym zagnieździło się coś złowieszczego i niezwykle niebezpiecznego. Constantine dodatkowo zostaje odwiedzony przez tajemniczego gościa, emisariusza potężnej istoty, co z kolei otwiera nowy, poważny i ciągnący się aż do końca tego tomu (a może i dalej), wątek. Drogi Angie i Constantine’a najpoważniej przetną się właśnie w tej historii, bo w szpitalu tym przebywa brat dziewczyny, a zrobiło się tam obecnie „dość niebezpiecznie”. Duchy, celtyccy bogowie, i tajemnicze postaci w drewnianych maskach – to powinno wystarczyć, aby zachęcić każdego fana mrocznych historii, do sięgnięcia po lekturę „Czarnych kwiatów”.

W „Trzecich światach”, przenosimy się w końcu z wilgotnej, szarej i mrocznej Brytanii na drugi koniec świata, do amazońskiej dżungli, gdzie nasz nieustraszony bohater, nadal odziany w prochowiec (;)) oraz jego nowa dziewczyna, mają do rozwiązania kolejną zagadkę. John pojawia się tam jednak przede wszystkim, aby zlecić bardzo ważne zadanie pewnemu staremu przyjacielowi, który ma niedostępne innym możliwości działania oraz dość siły i daru przekonywania, aby zdobyć potrzebną mu wiedzę… Oprócz tego zobaczycie zacięty pojedynek karciany, podczas którego na stole oprócz pieniędzy pojawią się dużo poważniejsze i cenniejsze przedmioty, a ich strata byłaby zdecydowanie niepowetowana. A gdyby tego wam było mało, odwiedzicie także pogranicze Edenu, przeniesiecie się w przeszłość podczas snów wywołanych halucynogennymi grzybami, w których John pozna odpowiedzi, mogące mieć wpływ na losy ludzkości. Ponieważ nadchodzi coś potwornego, olbrzymiego, i pałającego wszelakimi mrocznymi żądzami. Coś tak nieludzkiego i niebezpiecznego, że nawet istoty nie będące ludźmi, są na tyle zaniepokojone, aby prosić o pomoc maga-awanturnika.

Ostatnia zawarta w tym tomie opowieść – „Do szpiku kości”, jest właściwie niezależną, i mimo że zachowuje chronologię, to nie wpływa na trzon i główny wątek zmagań Constantine’a, który poznajemy od początku lektury. Tutaj postacią wiodącą jest Gemma, która zostaje wplątana w aferę sięgającą kilkudziesięciu lat wstecz, a dotyczącą trzech mężczyzn, z których jednym jest John, i pewnej wysepki – Gruinard… Doszło na niej kiedyś do morderstwa, a obecnie zamieszkiwana jest przez pewne istoty, które nie wydają się złe, choć muszą czynić zło, aby przeżyć.

Pierwszy tom przygód Hellblazera zawierający historie wymyślone przez Mike’a Careya, to od dzisiaj jedne z moich ulubionych historii o Constantinie. Jest tu naprawdę wszystko czego można oczekiwać znając tę postać i jej możliwości. Jest wręcz epicko, historie zazębiają się, czyta się je z zapartym tchem, pojawiają się postaci i stworzenia, które nadal potrafią zaskoczyć czytelnika. A do tego dochodzi nam jeszcze jeden wątek poboczny, chociaż to może być złe określenie. Zawarty jest bowiem w tle, przewija się w cieniach, za opuszczonymi kotarami, ale jednocześnie pozostaje cały czas na wierzchu, jako ten najistotniejszy, który wiedzie nas nieuchronnie ku końcowi. Pytanie tylko – czyj lub czego będzie to koniec?

Z niecierpliwością czekam na kontynuację!

Mike Carey – Hellblazer, tom I.

Mike Carey, znany fanom komiksu ze świetnie przyjętej serii „Lucyfer”, to kolejne wielkie nazwisko w świecie Hellblazera. Przed nim było wielu znakomitych komiksowych scenarzystów, którzy postanowili zmierzyć się z legendą Johna Constantine’a, maga-detektywa, nie gryzącego się w język i lubiącego piekielnie wręcz niebezpieczne zagadki i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein? Eric Powell, Harold Schechter
Ocena 7,7
Słyszeliście, ... Eric Powell, Harold...

Na półkach: ,

„Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” – KBOOM.
Na pewno każdy z Was słyszał o Normanie Batesie, którego na potrzeby swojej „Psychozy” stworzył Robert Bloch. Podobnie sprawa ma się z Leatherfacem, masakrującym dzieciaki w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” czy postacią Buffallo Billa – jednego z bohaterów „Milczenia owiec” Richarda Harrisa. Właściwie od pewnego momentu, każda postać biegająca z nożem i maską, mordująca i bawiąca się ciałami swoich ofiar, ma wspólny mianownik. Protoplastą tej makabry był prawdziwy człowiek – z pozoru spokojny, uśmiechnięty i lekko niedorozwinięty psychicznie i emocjonalnie rolnik z Wisconsin – Ed Gein. To jego czyny w latach 50-tych XX wieku, doprowadziły do histerii i pewnego rodzaju szaleństwa na skalę całych Stanów Zjednoczonych. Edward Gein stał się ponadczasową ikoną mrocznej popkultury, ponieważ mimo upływu kolejnych dekad nadal fascynuje, a jego „dokonania” inspirują kolejnych twórców, takich jak chociażby Rob Zombie i jego „Dom tysiąca trupów” oraz „Bękarty diabła”, czy serial American Horror Story, gdzie w sezonie zatytułowanym „Asylum”, przewija się postać pewnego morderczego lekarza. Również twórcom ciężkiej muzyki Gein nie jest obojętny, a jego historia wielokrotnie była przytaczana w utworach między innymi zespołu Lordi czy Slayera.
Wydawnictwo KBOOM wzięło na tapet bardzo dobrze skonstruowany i przemyślany komiks Harolda Schechtera, pomysłodawcy tego projektu. Jest to amerykański pisarz zajmujący się głównie literaturą faktu, a którego wielką pasją są zbrodnie. Za rysunki odpowiada natomiast Eric Powell, twórca komiksowy, odpowiedzialny za powstanie takich kultowych dzieł jak „Hellboy”, „Goon” czy „Sędzia Dredd”.
Komiks wydany jest bardzo skromnie pod względem kolorów, doświadczymy ich bowiem jedynie na okładce – wpadającej w oko właśnie dzięki swej prostocie. W dobie krzykliwych i często mocno przesadzonych okładek komiksowych czy książkowych, dobrze jest dostać do ręki coś stonowanego i spokojnego. Sama opowieść jest całkowicie czarno-biała, z czego po lekturze bardzo się cieszę, ponieważ kolory rozpraszają. Mogą być też pewną furtką bezpieczeństwa dla czytającego, a dzięki monochromatyzmowi doskonale podkreślono mrok tej historii, potworność zbrodni i szaleństwa występujących tutaj postaci (bo nie dotyczy ono jedynie głównego bohatera).
Postać Edwarda Theodora Geina, z całą pewnością potrafi wywołać wzburzenie, ale i fascynować. Ja sam, będąc na studiach dziennikarskich, zdecydowałem się jako temat pracy licencjackiej poruszyć po części jego kwestię, pisałem bowiem o seryjnych mordercach w kontekście sztuki filmowej. Ślęczałem więc nocami nad książkami, zaczytując się historiami o psycholach mordujących bezbronne kobiety i mężczyzn, aby później robić sobie z ich skór maski, obicia mebli czy popielniczki z ich czaszek… temat jest niezwykle pobudzający i ciekawy, również ze względu na warstwę psychologiczną – a może nawet to jest ważniejsze niż same morderstwa i bezczeszczenie ciał. Dlaczego ci ludzie, z pozoru normalni, często bardzo inteligentni, dokonywali tak potwornych zbrodni? Czemu okaleczanie innych sprawiało im tak ogromną satysfakcję, również seksualną, że brała ona górę nad jakimkolwiek rozsądkiem i objawami człowieczeństwa, nie mówiąc już o żadnych normach społecznych czy prawnych?
Autorzy „Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” poświęcają i tym kwestiom sporo czasu, starając się po pierwsze, w oparciu o twarde dowody, zeznania i dokumentację sądową i psychiatryczną dowieść, jak dzieciństwo i podejście najbliższych w połączeniu z zaburzeniami psychiki, potrafią wypaczyć człowieka, i stworzyć absolutne monstrum.
Ed urodził się na początku XX wieku, w małym miasteczku w stanie Wisconsin. Dorastał wraz z bratem Henrym i rodzicami w domu gdzie się nie przelewało, a dodatkowo nad rodziną nieustannie wisiały problemy. Jego ojciec - alkoholik, który w żadnej pracy nie potrafił zagrzać dłużej miejsca i wylewał swoje frustracje właśnie w domu, bijąc i pokazując swoim synom wszystko co może być najgorsze w ojcostwie. Z kolei matka chłopców, Augusta, była skrajną fanatyczką religijną, zafiksowaną na Bogu, wszędzie widzącą zło i zepsucie. I to właśnie ona miała największy wpływ na młodego Geina, który wpatrzony w nią i słuchający każdego jej słowa jak mantry, nie zdawał sobie sprawy z faktu, że jego dzieciństwo wpłynie bezpośrednio na dalsze życie i potworności jakich będzie się w nim dopuszczał.
Ed był rozchwiany emocjonalnie, odtrącany przez rówieśników, poniżany, zaszczuty przez matkę i ojca – nic więc dziwnego, że psychika młodego człowieka może się pod takim jarzmem załamać i krańcowo zaburzyć, przekraczając wszelkie dopuszczalne normy społecznych zachowań.
Ed cierpiał również na potężny kompleks Edypa, jednocześnie nienawidząc i będąc zafascynowanym postacią swojej matki. Większość zbrodni jakie popełnił na kobietach (z tego co mi wiadomo, jest duża szansa na to, że zamordował jedynie jednego mężczyznę – swojego brata), okaleczanie ich ciał, robienie sobie z ich skór całych strojów które zszywał i nosił, a także bycie hieną cmentarną, do czego przyznał się wielokrotnie, wygrzebywanie świeżych zwłok, aby się nimi bawić i zaspokajać swoje chore rządze, zostało popełnionych właśnie ze względu na tęsknotę za despotyczną i skrzywioną, ale jednocześnie bezbrzeżnie kochaną przez niego, matką. Śledczy i lekarze zajmujący się sprawami w które uwikłany był Edward doszli nawet do wniosku, że Gein popełnił wszystkie swoje zbrodnie jedynie po to, aby przywrócić sobie matkę. Jego zbolały i schorowany umysł tak sobie to wszystko poukładał, a on sam, w przypływach pozornego zdrowia psychicznego twierdził, że niczego nie pamięta i niczego złego nigdy nie zrobił…
Nie chcę Wam odbierać przyjemności z lektury komiksu, i nie będę tu przytaczał całej historii Eda Geina, bo dużo lepiej i plastyczniej zrobili to autorzy. Życie i dokonania Rzeźnika z Plainfield, umieszczone na ponad 200 stronach tego komiksu, moim zdaniem doskonale wyczerpuje temat i świetnie obrazuje poprzez warstwę wizualną pogłębiającą się psychozę głównego bohatera.
Jest to właściwie projekt bliski reportażowi, zwłaszcza jego końcówka, kiedy Gein jest wielokrotnie przesłuchiwany w sprawie morderstw i znalezisk poczynionych na jego rodzinnej farmie. Autorom bardzo dobrze udało się uchwycić w mimice i zachowaniach narysowanego Eda jego szaleństwo i… zagubienie. Nie chciałbym absolutnie w żadnym wypadku go bronić czy usprawiedliwiać, bo dla tego co ten człowiek zrobił nie ma żadnego usprawiedliwienia – ale uważam, że należy na sprawę spojrzeć z szerszej perspektywy niż tania sensacja. Bohater „Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” to zaszczuty, wielokrotnie skrzywdzony, niezdiagnozowany należycie wcześnie (to również kwestia czasów i ówczesnych możliwości) człowiek. Nie należy mu się oczywiście żadna taryfa ulgowa, ale poznając jego historię, wtapiając się w losy, przeżycia, motywacje, można wysnuć wniosek, że potwory które chodzą wokół nas, te w ludzkiej skórze (nomen omen), to często efekt potężnych błędów rodzicielskich, braku empatii, miłości i zrozumienia, które dopiero co kształtującym się umysłom, są tak bardzo potrzebne. Jeśli szukacie mocnej, rzetelnej i pełnej historii jednego z najsłynniejszych i najbrutalniejszych seryjnych morderców USA, to jest to zdecydowanie komiks dla Was.

„Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?” – KBOOM.
Na pewno każdy z Was słyszał o Normanie Batesie, którego na potrzeby swojej „Psychozy” stworzył Robert Bloch. Podobnie sprawa ma się z Leatherfacem, masakrującym dzieciaki w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” czy postacią Buffallo Billa – jednego z bohaterów „Milczenia owiec” Richarda Harrisa. Właściwie od pewnego momentu,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Lśnienie w ciemności. Dla uczczenia dwudziestolecia Lilja’s Library Clive Barker, P. D. Cacek, Ramsey Campbell, Richard Chizmar, Brian Keene, Jack Ketchum, Stephen King, Stewart O'Nan, Edgar Allan Poe, Kevin Quigley, Bev Vincent
Ocena 6,2
Lśnienie w cie... Clive Barker, P. D....

Na półkach: ,

„Lśnienie w ciemności” – zbiór opowiadań.
Dwanaście krótkich opowiadań grozy, na uczczenie 20-lecia Lilja’s Library. Nie wiecie czym jest Lilja’s Library? Ja też nie wiedziałem do zeszłego tygodnia… LL to ogromna strona internetowa, której pomysłodawcą i twórcą jest Szwed – Hans-Ake Lilja. Poświęcona jest ona Stephenowi Kingowi i możecie tam znaleźć naprawdę ogromną ilość informacji o autorze, jego książkach, ich ekranizacjach, komiksach i właściwie wszystkim co jest z nim pośrednio lub bezpośrednio związane.

Hans w przedmowie do poniższego zbioru wspomina, że chciał z pompą uczcić okrągłą rocznicę powstania swojego internetowego dziecka, o które sumiennie i metodycznie dba, starając się możliwie na bieżąco aktualizować bazę informacji o „królu grozy” (dałem cudzysłów, bo mam nieco inne zdanie na ten temat, niż pan Hans).

Do projektu zaproszonych zostało trzynastu autorów, i to właśnie ich nazwiska na okładce robią największe wrażenie, i zdecydowanie zachęcają do sięgnięcia po „Lśnienie w ciemności” (dość oczywiste nawiązanie do jednego z największych dzieł Kinga, i przy okazji dobry chwyt marketingowy). Edgar Allan Poe, Clive Barker, Ramsey Campbell, Richard Chizmar czy John Ajvide Lindqvist – te nazwiska z całą pewnością nie są obce żadnemu fanowi grozy, a jeśli dodamy do nich kilku nieznanych autorów oraz oczywiście nigdzie wcześniej nie publikowany tekst Stephena Kinga, to robi nam się absolutny must read. W lekturze pomaga także wydanie książki, jakie zaserwował nam Zysk i S-ka. Twarda oprawa, obwoluta, klimatyczna, nieco archaiczna grafika i stonowane kolory – pysznie!.

No dobrze, a jak wypadły same teksty i jaki jest to zbiór? O tym szerzej w podsumowaniu, na razie szepnę Wam kilka słów o poszczególnych opowiadaniach.

Tekstem, który otwiera ten projekt, jest „Niebieski kompresor” autorstwa Stephena Kinga.
Gerard Nately, niespełniony autor, wynajmuje domek przy plaży od pewnej dość specyficznej starszej kobiety, mieszkającej nieopodal. Stara się odciąć od świata i skupić na pracy, ale jego myśli coraz częściej i gęściej uciekają w stronę właścicielki posesji, stając się powoli jego obsesją. Gerard spędza z nią coraz więcej czasu, pokazuje jej fragmenty swojego opowiadania, dużo rozmawiają i zżywają się ze sobą. Samotna kobieta i samotny mężczyzna – przepis na romans? Nic bardziej mylnego. Fabuła „Niebieskiego kompresora” biegnie zupełnie w innym kierunku, ku zakończeniu które mnie osobiście zupełnie nie zdziwiło. Mamy tu wynaturzenie, emocjonalną degrengoladę głównego bohatera i częste wizualizacje wdowy, która jest, myślę, że spokojnie mogę użyć takiego zwrotu – jedyna w swoim rodzaju. Niestety brak tu grozy – tak jak to zwykle bywa u Kinga ☹.

Jack Ketchum oraz P.D. Cacek zgodzili się udostępnić do zbioru swoje wspólnie napisane opowiadanie pt.: „Sieć”. Akcja w dużej mierze dzieje się właśnie w odmętach raczkujących dopiero internetowych czatów (mamy rok 2003). Samotny Andrew poznaje na jednym z nich uroczą i inteligentną Cassandrę, z którą uwielbia pisać i wymieniać się codziennymi przemyśleniami, życiowymi sukcesami oraz porażkami. Z czasem ich znajomość staje się coraz bardziej namiętna, zbliżają się do siebie, co nieuchronnie prowadzi do spotkania. Spotkania, które odmieni życia ich obojga. Na zawsze. Niestety to kolejny tekst, w którym zabrakło choćby grama horroru i zacząłem się delikatnie niepokoić po jego lekturze…

„Opowieść o Holocauście” Stewarta O’nana, amerykańskiego pisarza, który miał okazję wcześniej napisać wspólny tekst ze Stephenem Kingiem, pt.: „Twarz w tłumie”. Opowiadanie udostępnione do „Lśnienia” jest dojrzałe, przemyślane, smutne i przerażające. Nie jest to jednak groza klasyczna, brak tu potworów, zjawisk paranormalnych czy nawiedzonych domów. Słusznie sugerujecie się tytułem w odgadnięciu właściwego rodzaju horroru z jakim mamy tu do czynienia. To mądry tekst, ciekawie napisany, głęboki i dający do myślenia. Jak żyje się po przetrwaniu obozu zagłady, jak to wpływa na nasze zachowania, na kontakty z ludźmi, zdrowie psychiczne, a nawet na to jak sami siebie postrzegamy i nazywamy. A wszystko to w świetle reflektorów i studia nagraniowego, którego gospodynią jest sama Oprah Winfrey. Mamy tu zatem w końcu grozę, zaczynam mieć nadzieję!

„Aeliana” Beva Vincenta, znanego wszystkim ze współpracy z Kingiem przy zbiorze „17 podniebnych koszmarów”. Główna bohaterka nie jest człowiekiem – a przynajmniej już nim nie jest. Skrada się w cieniach, podpatruje, atakuje i zjada swoje ofiary pod osłoną nocy. Któregoś dnia w jej życie niespodziewanie wkrada się pewna policjantka, badająca sprawę tajemniczych morderstw i okrutnie okaleczonych ciał. Obie kobiety bardzo szybko nawiązują wielopłaszczyznową relację, a ich losy łączą się nierozerwalnie, aż do śmierci…

Nadeszła pora na mistrza makabry i niekwestionowanego mistrza grozy lat 80’ i 90’ – Clive’a Barkera. Jego do granic nieprzyzwoitości rozbuchana wyobraźnia, dała nam tym razem tekst pod nieco frapującym tytułem: „Pidgin i Theresa”…
Dziwny tekst, poruszający ważne społecznie kwestie interpretacji wiary oraz grzechów kościoła, i jego wyznawców. Barker wplata tu, tradycyjnie dla siebie, soczyste wątki fantastyczno – obrzydliwe. Generalnie jest to jazda bez trzymanki, realizmu tutaj nie szukajcie, po prostu dajcie się porwać szalonym pomysłom, poprzez które autor sygnalizuje pewne poważne i bolesne sprawy.

Kolejne dwa króciutkie teksty, czyli „Koniec wszystkich rzeczy” Briana Keene’a oraz „Cmentarny taniec” Richarda Chizmara, są do siebie bardzo podobne. Opowiadają historie mężczyzn, którzy stracili w życiu wszystko to, co było dla nich ważne. Co prawda miało to miejsce w zupełnie różnych sytuacjach, ale obaj nie potrafią się z tym pogodzić, nie widzą sensu aby dalej żyć, ich myśli wypaczają się, wędrują w stronę najmroczniejszych opcji i metodycznie degenerują wymęczone umysły i ciała. Można powiedzieć, że jest to groza życia, a właściwie śmierci, która dotyka naszych bliskich tak mocno, że mimo iż nadal oddychają, jedzą, wykonują wszystkie przynależne żywym czynności, to w środku są martwi, i tylko od nich zależy kiedy się o tym finalnie przekonają…

Zdecydowanie najdłuższe opowiadanie zamieszczone w „Lśnieniu w ciemności”, czyli „Wciągnięty w ogień” autorstwa Kevina Quigleya, prowadzi nas przez dość oklepany i doskonale znany schemat – małe miasteczko, trzech młodych chłopaków i tajemniczy Świat Strachu. Fani „To” Kinga, „Letniej nocy” Simmonsa czy „Jakiś potwór tu nadchodzi” Bradbury’ego od razu załapią o co chodzi. Paczka przyjaciół kontra zło, tym razem w postaci upiornego właściciela pewnego spalonego domostwa na wzgórzu. Młodzieńcze ciągoty do strachu i mroku, kontra wynaturzenie i zbydlęcenie dorosłego. A do tego ćmy. Przyjemnie, acz zupełnie przewidywalnie. No, ale to już horrorem nazwać możemy.

„Towarzysz” Ramsaya Campbella opowiada historię Stone’a – którego fascynują wesołe miasteczka. Jeździ więc po kraju, zwiedza, poznaje ich tajemnice i uwielbia spędzać w nich czas. Pewnego wieczoru trafia do opuszczonego parku rozrywki, gdzie jego uwagę przyciąga Tunel Strachu. Mimo, że miejsce jest zaniedbane i z pewnością odcięte od prądu, wagonik w którym przysiada nasz bohater rusza, zabierając go w ciemność pełną niewiadomych…

Najstarszy tekst w tym zbiorze, czyli „Mowne serce” Poego, które pierwotnie ukazało się w 1843 roku – to opis szaleństwa, które prowadzi do zbrodni. Morderca, pewny siebie i w swoim mniemaniu genialny i przewidujący, nie bierze pod uwagę, że nasz umysł zapamiętuje nasze czyny i nie zawsze potrafi sobie później z nimi poradzić… jako bonus dodam, że tłumaczenie świetnie oddaje język i klimat sprzed prawie dwóch wieków, a Poe jak zawsze nie zawodzi wirtuozerią i pomysłami.

„Miłość matki” Briana Freemana mimo, że zamyka się na jedynie ośmiu stronach – potrafi zaskoczyć. Autorowi udaje się zmylić czytelnika, a finałowy twist jest przyjemnie szokujący. Andrew jest jedynakiem, a jedyną osobą która mu na świecie została, jest jego ciężko chora na raka matka. Chłopak stara się z całych sił zapewnić jej godne warunki w ostatnich miesiącach życia, chcąc umieścić ją w specjalistycznym szpitalu. Jest gotów poświęcić dla niej każdą swoją chwilę, a determinacja z jaką walczy o miejsce dla niej na szpitalnej sali powoduje, że powinno się zmodyfikować tytuł opowiadania, dokładając w jego środku „do”. Byłoby idealnie.

Ostatnim opowiadaniem w zbiorze, jest „Księga strażnika” Johna Ajvide Lindqvista. Tytuł od razu skojarzył mi się z pewnym podręcznikiem, i… nie zawiodłem się. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego zwieńczenia lektury i zbioru reklamowanego jako „horrorowy”, niż kończącego się tekstem mocno osadzonym w realiach fabularnego Zewu Cthulhu i mitologii Lovecrafta. Jako fanboj tegoż, łykam wszystko co wpadnie mi w ręce, ale pragnę przy tym dodać, że jestem wymagającym i surowym fanem. „Księga strażnika” opowiada historię paczki przyjaciół zafascynowanych grami RPG, której przewodzi inteligentny i oczytany Albert. Kiedy pewnego dnia w jego ręce wpada gra fabularna „Zew Cthulhu” chłopak kompletnie zatraca się w mitologii bóstw stworzonych przez Samotnika z Providence, zaczytuje się wszystkim co jest z HPL-em związane po to, aby jak najlepiej wcielić się w Mistrza Gry i poprowadzić swoich kompanów przez pełne mroku i plugastwa scenariusze. Niebagatelną rolę w całej historii odgrywa jednak inny chłopak – Oswald – latami odtrącany i obśmiewany przez kolegów i otoczenie. To właśnie on uświadamia Albertowi fakt istnienia Lovecrafta i stworzonych przez niego światów. Jak skończy się ta znajomość i czy możliwym jest, aby teksty zawarte w tajemnych księgach mogły wpływać na świat rzeczywisty? Przekonajcie się sami, czytając klimatyczne opowiadanie Lindqvista!

Mam nieco mieszane uczucia co do tego zbioru. Początek powinien być petardą, bo przecież projekt startuje od nigdy wcześniej niepublikowanego tekstu samego Stephena Kinga! A okazał się totalną klapą i jednym z najsłabszych opowiadań, w moim odczuciu. Czystej grozy niestety dostajemy tutaj mało, ale tej zawoalowanej, do przemyślenia, jest już całkiem sporo. Część tekstów jest bardzo sugestywna i porusza wrażliwe struny u np. rodziców małych dzieci, z kolei są także opowiadania, które tutaj nie pasują. Przykładem może być Edgar Allan Poe, którego „Mowne serce” nijak się ma do innych tekstów. Chyba, że spojrzymy na ten zbiór również pod kątem kryminalnym; przykładów wtedy znaleźć można bez liku. Pomysłodawca mógłby spokojnie reklamować „Lśnienie w ciemności” również jako antologię kryminalną, z wątkami grozy. Część tekstów wydaje się być nieco niedopracowanych, jakby leżały na dnie piątych szuflad biurek autorów, które oni sami zakwalifikowali już jako: „wrócę do nich kiedyś, ale raczej nie”. Ot, nadarzyła się okazja, odezwał się taki gość od Lilja’s Library, to wygrzebali je, szybko dokończyli lub z grubsza poprawili i poleciały do składu i druku.

Mimo głośnych, przyciągających uwagę nazwisk, poziom opowiadań jest średni, tematyka rozstrzelona niesamowicie – od zatracających się w śmierci bliskich, poprzez straszne parki rozrywki, aż po morderstwa i Mitologię Cthulhu. Dziwna kompilacja. Niemniej opowiadania czyta się przyjemnie i szybko – antologia wystarczy Wam na dwa wieczory lektury, i być może znajdą się nawet jej fani. Mnie nie porwała. Jest poprawna, ale powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy poprawność jest wystarczająca dla uczczenia 20-lecia strony internetowej o „królu grozy”?

„Lśnienie w ciemności” – zbiór opowiadań.
Dwanaście krótkich opowiadań grozy, na uczczenie 20-lecia Lilja’s Library. Nie wiecie czym jest Lilja’s Library? Ja też nie wiedziałem do zeszłego tygodnia… LL to ogromna strona internetowa, której pomysłodawcą i twórcą jest Szwed – Hans-Ake Lilja. Poświęcona jest ona Stephenowi Kingowi i możecie tam znaleźć naprawdę ogromną ilość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Śledzę od samego początku karierę Tomasza, byłem jednym z pierwszych recenzentów „Próby sił” wydanej jeszcze pod pseudonimem T.S. Tomson w Novae Res (tfu!). Już wtedy czułem, że z tego chłopaka coś będzie. Przeczytałem wszystko co Tomek napisał, i oprócz moim zdaniem, najsłabszego „Lęku”, widać było z książki na książkę duży progres nie tylko w kwestii literackiej, ale także pisarskiej wyobraźni, dojrzewania, poszerzania horyzontów i krystalizowania się jego specyficznego stylu. Kiedy dostałem do recenzji „Przypadłość”, odłożyłem inne pozycje na chwilę i z dużym zainteresowaniem i oczekiwaniami zabrałem się do lektury najmłodszego dziecka Sablika…

Zupełnie nie spodziewałem się tego, co zostało mi zaserwowane. Nie zwykłem czytać przed lekturą danej książki/komiksu żadnych recenzji, nie rozmawiam także z nikim o treści, bo chcę odebrać każdą powieść czy zbiór opowiadań po swojemu, bez żadnych skojarzeń czy mimowolnych narzuceń z czyjejś strony. Profesjonalizm z jakim autor podszedł do tematu, zgłębienie meandrów psychologii i psychiatrii, dzięki czemu mógł stworzyć tak wiarygodne i głębokie postaci, to z pewnością największe plusy tej powieści. Jestem mile zaskoczony powagą tej książki. Niespieszną akcją, poznawaniem poszczególnych bohaterów, mieszaniem się wątków i stopniowym odkrywaniem coraz mroczniejszych kart. Tomasz powoduje, że czytelnik dosłownie wsiąka w duszny, lepki, smutny i przerażający klimat problemów które zrodzone z ciężkiej przeszłości, wpływają na każdy aspekt życia Hanny Hoppe i jej syna, Adama.

Odtwórczyni głównej roli w tej książce jest ogromną fanką filmów, od zawsze pracuje w kinie i każdą wolną chwilę spędza na kolejnych seansach czy to na sali, czy w zaciszu domu, telewizora i kaset VHS. Jest to jej sposób na ucieczkę z realnego świata, na danie schorowanemu umysłowi choć chwili odpoczynku i wytchnienia. To właśnie w tej pracy poznaje Oliwię, która jest jej dokładnym przeciwieństwem - kobietą zaradną, twardą i nieustępliwą, która z czasem staje się jedyną opoką i ochroną przed otaczającym Hankę światem. Oliwia ma oczywiście swoje życie i problemy, chorą córkę Aurelię, która także zmaga się ze swoimi demonami oraz niezbyt rozgarniętego męża. Mimo tego poświęca swej przyjaciółce bardzo dużo czasu i uwagi, obserwując jej przedziwne zachowania i dochodząc do wniosku, że coś jest tu bardzo nie tak…

Akcja „Przypadłości” toczy się dwutorowo – z jednej strony stajemy się biernymi obserwatorami życia Hanny, duchów ją prześladujących, problemów których ma bez liku i z którymi stara się sobie radzić najlepiej jak umie. Z drugiej natomiast strony mamy jej najlepszą przyjaciółkę Oliwię, dbającą i wspierającą omotaną złem i rozregulowaną emocjonalnie Hankę. Autor umiejętnie prowadzi nas przez akcję powieści, stale pogarszający się stan głównej bohaterki, niepokojące zachowania jej syna, przerażające sny i wizje, aż po finał którego nie powstydziłby się choćby Jack Ketchum.

I to wszystko naprawdę gra, jest spójne, mroczne, wydaje się być oparte na faktach, a już na pewno na dogłębnej analizie ludzkiej psychiki i zachowań w stanach poważnych zaburzeń umysłowych. Jestem pod ogromnym wrażeniem „Przypadłości”, to zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych książek Tomka Sablika, pełna wrażeń, namacalnego zła, ogromnych porcji smutku, rozpaczy i dylematów z którymi muszą sobie radzić wszyscy występujący tu ludzie.

Genialnie opisana jest relacja pomiędzy Hanką a Adamem. Daleka od rodzinnej sielanki, a nawet zwykłej normalności. Tomek od pierwszej chwili daje nam do zrozumienia, że koszmary Hanki dotyczą także jej życia z synem i ich dziwnej zażyłości. Świetne dialogi, nakreślenie historii i umiejętne rozwijanie tego wątku w dużej mierze świadczy o jakości autora, i ogromie pracy jaką włożył w przygotowanie dla czytelników tak dobrze napisanej powieści.

Niezwykle ważnym wątkiem „Przypadłości” jest wewnętrzna walka Hanny. Jej sytuacja z początku wywołuje w czytelniku raczej litość i sarkastyczny uśmiech, jednak z biegiem czasu i poznawaniu szczegółów jej życia dowiadujemy się co tak naprawdę może siedzieć w jej głowie, czemu zachowania często diametralnie odbiegają od przyjętych norm, dlaczego ucieka tam gdzie ucieka, i co z tym wszystkim ma wspólnego stary zegar i pewien dystyngowany mężczyzna, który go Hoppe sprezentował?

„Przypadłość” z całą pewnością jest dramatem. Ilość mrocznych myśli i problemów kłębiących się w głowach wykreowanych przez autora postaci wystarczyłaby na obdarowanie co najmniej kilku krótkich opowiadań. Jednak grozy również tutaj nie brakuje. Poczynając od mocnych i krwawych scen zabójstw i morderstw, przez staczanie się w odmęty szaleństwa Hanki i jej syna, ich wspólnej przeszłości, która właściwie uformowała ich i ukierunkowała przyszłość, aż po analizę zachowań i przeżyć Hoppe. Horror psychologiczny – takie określenie pasuje mi do „Przypadłości” najbardziej. Nie przerażają tu jednak potwory, zombie czy demony wyskakujące z zaklętych luster. Przerażają ludzie. Ich czyny i myśli. Wypaczone, skrzywione i chcące krzywdzić bez ustanku. Przerażają wspomnienia, a także brak punktu zaczepienia czy czegokolwiek pozytywnego w życiu skazanym na nieustanny żal, ból i powolne odczłowieczanie.

Podczas czytania „Przypadłości” wielokrotnie miałem wrażenie porównywalne z zaplątaniem się w sieci na otwartym morzu. Momentami to dosłownie walka o oddech, bo karuzela emocjonalna jaką serwuje nam autor potrafi przygnieść i zmusić do wielogodzinnych rozmyślań nad losami bohaterów, a także potężne zżycie się z nimi. Po lekturze przyłapałem się nawet na swego rodzaju próbach wytłumaczenia tego co zrobili i do czego się przyczynili poszczególni bohaterowie, w taki czy inny sposób.
„Przypadłość” to dopracowana, dogłębnie przemyślana, ciężka i trudna powieść o potwornościach jakie człowiek potrafi zgotować drugiemu człowiekowi. O tym, że nasze chwilowe zachcianki mogą niszczyć i rujnować, wpływać na kompletnie nieznane nam osoby i ich przyszłość. To powieść o chorych umysłach i tym co może się w nich zrodzić oraz o… dobru, które wbrew wpajanym nam od dziecka prawdom literacko/filmowym – nie zawsze wygrywa.

Tutaj nigdy nie miało na to nawet cienia szansy.

Jedyna krytyczna uwaga jaka nasuwa mi się po lekturze, odnosi się do kwestii obecności broni w powieści. Siedzę trochę w temacie i niektóre rzeczy gryzą mi się z polskim prawem i „obyczajami” jakie panują wśród kolekcjonerów czy posiadaczy jednostek broni palnej w Polsce. Ale to detal, który tłumaczę sobie chęcią wprowadzenia „amerykańskości” do tej historii. Bo jak wiemy, Tomek Sablik wielkim fanem Stephena Kinga jest!

Śledzę od samego początku karierę Tomasza, byłem jednym z pierwszych recenzentów „Próby sił” wydanej jeszcze pod pseudonimem T.S. Tomson w Novae Res (tfu!). Już wtedy czułem, że z tego chłopaka coś będzie. Przeczytałem wszystko co Tomek napisał, i oprócz moim zdaniem, najsłabszego „Lęku”, widać było z książki na książkę duży progres nie tylko w kwestii literackiej, ale...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szkło, śnieg i jabłka oraz inne historie Gabriel Bá, Colleen Doran, Neil Gaiman, Fábio Moon
Ocena 7,4
Szkło, śnieg i... Gabriel Bá, Colleen...

Na półkach: ,

Graficzne adaptacje opowiadań czy powieści, to żadna nowość. Jednak rzadko spotykam się z tak wizualnie fenomenalną transformacją słów w obrazy. „Szkło” to zbiór trzech opowiadań pierwotnie stworzonych w niesamowitej wyobraźni Neila Gaimana, którego chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Projekt ten to efekt ciężkiej pracy i połączonych sił Neila z Colleen Doran („Trollowy most” oraz tytułowe „Szkło, śnieg i jabłka”), oraz Fabia Moona i Gabriela Ba („Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach”).

Każda z tych trzech krótkich powieści graficznych jest kompletnie odmienna od pozostałych. Nie tylko wizualnie, ale również tematycznie. Trzymają one jednak równy, bardzo wysoki poziom i dzięki temu cały zbiór jest naprawdę godny polecenia i przeczytania. Ciężko wybrać tę „naj”, bo jako fan grozy, weirdu i szeroko pojętej fantastyki, chyba wszystkie opowiadania wsadziłbym na samą górę podium.

„Trollowy most” to historia spokojna, oniryczna, taka „zamazana” – zarówno poprzez zabiegi Gaimana, czyli niespieszną akcję, dużo melancholii, ciszy i postrzegania przez głównego bohatera zmieniającego się na jego oczach świata, ale i graficznie – Colleen postawiła na mezalians szerokich, niekończących się, rozmytych na brzegach kadrów oraz klasycznych ramek, dokładnie tam gdzie historia ich wymagała. Ale to właśnie to rozproszenie poszczególnych kadrów, brak ostrości, niedopowiedzenia koloru – to tworzy tę opowieść i jej klimat. A co do samej historii… „Trollowy most” opowiada o dojrzewaniu, przeżywaniu i o tym jak widzimy siebie i otaczający nas świat w trakcie naszego życia. Wątek fantastyczny w postaci trolla, jest tu niesamowicie silny i jest motorem działań głównego bohatera, którego życiowe zawirowania i pewien rodzaj sentymentu czy też może przeznaczenia, co jakiś czas prowadzą do pewnego tajemniczego, prastarego mostu zbudowanego pośrodku zielonych pól. Odbywa on tam rozmowy o śmierci, podejmuje decyzje i w moim odczuciu, całe jego życie i ścieżki które obrał, tak czy siak muszą przyprowadzić go w miejsce które odkrył dawno temu, podczas pewnego upalnego lata. Poznał tam także pewne biedne, odrzucone i zapomniane stworzenie, z którym jak się później okaże – ma więcej wspólnego niż mógł się spodziewać.

„Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach” – kosmos. I dosłownie i w przenośni. O ile w pierwszym komiksie mieliśmy stonowane, klimatyczne, nieco „ślamazarne” kolory, o tyle tutaj od pierwszego kadru atakuje nas feeria barw, muzyki, chaosu, niepewności głównego bohatera, który mimo szczerych chęci nie potrafi wczuć się w rolę amanta i imprezowicza. Vic i Enn to dwaj młodzi chłopcy, uczniowie męskiej szkoły w Londynie. Vic to dusza towarzystwa, odważny, przebojowy i przystojny, który nie ma żadnych oporów we flirtowaniu i korzystaniu z życia. Z kolei Enn to jego dokładne przeciwieństwo – cichy, spokojny, niepewny. I jak to w życiu bywa – są najlepszymi kumplami (dlaczego tak jest? Mnie nie pytajcie…). Pewnego dnia, koleżanka Vica wspomniała mu o prywatce, chłopak złapał więc w jedną rękę butelkę wina, w drugą kumpla i dalej w miasto!

Po krótkich poszukiwaniach, prowadzeni coraz głośniejszymi odgłosami zabawy i muzyki, chłopcy trafiają do pewnego domu, który zdaje się być spełnieniem ich marzeń. Mnóstwo dziewczyn i alkoholu, to przecież mieszanka idealna, z której musi wyjść coś przyjemnego i szalonego.

Vic szybko łapie kontakt z najładniejszą dziewczyną i znika w odmętach domu, natomiast Enn obserwuje i rozmawia z kilkoma imprezowiczkami – jednak rozmowy te dalekie są od normalnych. Chłopak szybko orientuje się, że coś jest tu mocno nie tak…

„Jak rozmawiać…” to mieszanka science fiction i weirdu. Koktajl emocji, dziwnych wyrazów twarzy podczas lektury i bolących od jaskrawych kolorów oczu. Całkiem fajne przeżycie – polecam 😊.

„Szkło, śnieg i jabłka” to z kolei wariacja o historii Snieżki. Graficznie powalająca, treścią ciut mniej, chociaż nadal jest bardzo dobrze. Zarówno Gaiman jak i Doran, którzy wspólnymi siłami stworzyli tę opowieść, są wielkimi fanami twórczości Harry’ego Clarke’a – i to zdecydowanie widać. Ja nazwałbym ten rodzaj rysunku „arturiańskim”, bo bardziej niż z baśnią o Królewnie Snieżce, kojarzy mi się z „Mgłami Avalonu” czy legendami o Królu Arturze. Tutaj także, podobnie jak w „Trollowym moście”, graficzka postawiła na wymieszanie ramek z grafikami wychodzącymi poza kadr, przelewającymi się między stronami, nieograniczonymi kompletnie niczym. Z tym, że tutaj jest dużo mroczniej, ciemniej, upiorniej. Jest to bowiem historia Snieżki dla dorosłych. Opowiedziana z perspektywy królowej, która jednak nie jest zła, a stara się chronić ukochanych i poddanych właśnie przed demoniczną pasierbicą. Namiętność miesza się tu z brutalnością, dostajemy sporą porcję grozy w różnych postaciach – od samej Śnieżki – która w tej interpretacji nie ma nic wspólnego z dobrem i czystością, po dziwne stwory zamieszkujące królewskie lasy, i kilka brutalnych scen. Całość zaskakująco dobrze się spina, i mimo że każdy z nas zna pierwowzór, to taka odświeżona wersja z jakże odmienną perspektywą opowiadającej ją, wchodzi bardzo dobrze i myślę, że może się podobać.

Jeśli ktoś z Was jeszcze nie poznał twórczości Neila Gaimana a ma to w planach, to lektura „Szkła, śniegu, jabłek oraz innych historii” zdecydowanie powinna przyspieszyć ten proces. Widać tu bowiem niczym nieskrępowaną, przeogromną wyobraźnię pisarza i scenarzysty, umiejętnie i z wielką dbałością o szczegóły obleczoną w kadry i barwy. Zdecydowanie polecam.

Graficzne adaptacje opowiadań czy powieści, to żadna nowość. Jednak rzadko spotykam się z tak wizualnie fenomenalną transformacją słów w obrazy. „Szkło” to zbiór trzech opowiadań pierwotnie stworzonych w niesamowitej wyobraźni Neila Gaimana, którego chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Projekt ten to efekt ciężkiej pracy i połączonych sił Neila z Colleen Doran („Trollowy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Błękit w zieleni Anand Radhakrishnan, Ram Venkatesan
Ocena 7,2
Błękit w zieleni Anand Radhakrishnan...

Na półkach: ,

Jazz i groza? No tego jeszcze nie grali – jestem fanem obu, zatem „Błękit w zieleni” nie umknął mojej uwadze. Chodź okładka jest niepozorna, przykuwa wzrok głównie wyzierającymi z niej ogromnymi oczami, które zdają się podążać w ślad za potencjalnym czytelnikiem. Całkiem zgrabny chwyt marketingowy muszę przyznać. W pierwszej chwili nie bardzo wiadomo co, oprócz oczu, na niej widnieje, ale jak się człowiek przyjrzy, odsunie, przysunie, zerknie z różnych kątów – okazuje się, że przedstawia ona… no właśnie, co? Już samo to, że potencjalny czytelnik zaczyna zastanawiać się na co patrzy, jest doskonałym haczykiem i zachętą do wzięcia komiksu do ręki i przekartkowania. Bo skoro aż tak bardzo interesuje nas okładka, to to co znajduje się wewnątrz musi być co najmniej tak samo intrygujące, prawda?

Prawda.

„Błękit” opowiada historię Erika Dietera, niespełnionego jazzmana, nauczyciela muzyki, faceta niesamowicie samotnego, przepełnionego smutkiem, pewnego rodzaju melancholią i psychiczną stagnacją. Nie wierzy w siebie, spędza każdy dzień podobnie do poprzedniego, nie snuje planów, nie ma marzeń – chociaż tutaj z biegiem historii okazuje się, że jednak coś tam się gdzieś w duszy tli.
Pozorny spokój jego życia przerywa wiadomość od siostry – Dinah, która dzwoni aby przekazać mu tragiczną nowinę o śmierci ich matki. Erik wsiada w samolot i wraca do rodzinnego miasta na pogrzeb, a także do domu w którym się wychował, ale który nie wzbudza w nim ani sentymentu ani ciepłych uczuć. Inaczej sprawy się jednak mają w stosunku do jednej z osób obecnych na stypie – Verą Carter, przyjaciółką i wielką miłością Erika z lat młodzieńczych. Odżywają uczucia i wspomnienia miłych chwil, ale jak to zwykle bywa, budzą się także i demony przeszłości, które niestety przyciągają także duchy teraźniejszości – a Erik zdaje się być bardzo na nie podatny. Podczas pobytu w domu nasz bohater, podczas przeglądania rzeczy zmarłej matki, odnajduje zdjęcie pewnego jazzmana, którego kompletnie nie kojarzy, a można powiedzieć, że zna się na rzeczy. Zaczyna więc prywatne śledztwo w celu poznania tożsamości tajemniczego muzyka. Jednak to co odkryje, i z czym przyjdzie mu się zmierzyć, daleko przekroczy granicę wyznaczoną przez najśmielsze nocne koszmary…

Komiks pochłonąłem za jednym posiedzeniem – jest niezwykle klimatyczny i mroczny, a chaotyczne kadry i feeria barw jakie zaserwowali nam autorzy dodatkowo przyspieszają bicie serca podczas lektury. Na pierwszy rzut oka z grafik wyziera bałagan, brak ostrych linii, granic, kolory i grafiki przelewają się i przenikają przez siebie. Nawet jak zastosowane są klasyczne ramki, to co się w nich znajduje najczęściej nic sobie z nich nie robi, i ucieka w każdym możliwym kierunku. To zdecydowanie dodaje dynamiki i smaku całości. Czytając, gdzieś w tle słychać cały czas mroczne pulsowanie czegoś prastarego, skrytego za całunem rzeczywistości ale lubiącego zza niego zerkać, a czasem nawet wpływać na ludzi i ich poczynania. Na przemian z mrokiem słyszymy także wszechobecny w tej historii jazz. Jest to dość dziwaczne, ale pociągające i świeże doświadczenie.

Oprócz oczywistego mroku wynikającego z czających się w ciemności potworów, autorzy serwują nam także ten wynikający z przeszłości głównego bohatera i jego rodziny. Na jaw wychodzą głęboko skrywane sekrety wyparte z umysłu Erika oraz trudne wspomnienia z dzieciństwa, do których wolałby nie wracać, musi jednak, ponieważ sprawa której się podjął tego wymaga. Powoli więc mężczyzna odkrywa coraz to mroczniejsze zaułki własnego umysłu i przeszłości, łącząc wątki, tracąc rozum i kontakt z rzeczywistością. Jednocześnie spełnia głęboko skrywane marzenia i jest mocno rozdarty pomiędzy opcjami które pojawiają się nagle w jego życiu.

Umiejętnie budowane napięcie, niespiesznie odkrywane karty i dobrze zbudowane postaci drugoplanowe tworzą głębię tej historii, dodatkowo okraszoną fenomenalnymi grafikami Ananda RK.
„Błękit w zieleni” to wielowymiarowy czystej krwi horror, który powinien spodobać się fanom grozy lovecraftowskiej, ale także tej subtelnej, niedopowiedzianej, ukrytej w tle, zerkającej na czytelnika i szepczącej mu podczas lektury wprost do umysłu dziwne słowa oraz wywołującej przerażające wizje.

Duszny, przepełniony papierosowym dymem i głośnymi dźwiękami saksofonu, trąbki oraz pianina klimat, wprowadzający w pewnego rodzaju hipnozę, miesza się tu z demonami lat minionych, które po śmierci matki Erika postanowiły wkroczyć w jego życie z pełną mocą. Tajemnic, cieni, dziwactw będziecie mieli po lekturze tego komiksu na jakiś czas dosyć. Zdecydowanie polecam!

Jazz i groza? No tego jeszcze nie grali – jestem fanem obu, zatem „Błękit w zieleni” nie umknął mojej uwadze. Chodź okładka jest niepozorna, przykuwa wzrok głównie wyzierającymi z niej ogromnymi oczami, które zdają się podążać w ślad za potencjalnym czytelnikiem. Całkiem zgrabny chwyt marketingowy muszę przyznać. W pierwszej chwili nie bardzo wiadomo co, oprócz oczu, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Cisza” – Marcin Majchrzak.
Wyobraźcie sobie czytając ten zbiór, że jesteście rybakami. Że macie wielkie sito, którym czeszecie czarną, nocną wodę. Trwa to godziny, dni, tygodnie, lata – i za każdym razem kiedy wyciągacie je z głębin, pełne jest syfu, brudu, ludzkiej zgnilizny, fragmentów schorowanych umysłów i pomysłów za które z marszu trafia się do piekła. Jak mocno byście go nie czyścili, zawsze pozostaje mętny osad, nieczystość, coś szarego i lepkiego, o czym trudno zapomnieć.

Taki to właśnie jest zbiór. Mimo, że objętościowo niewielki, niesie ze sobą potężną dawkę smutku, wewnętrznej walki, makabry która zrodzona w gnijącym umyśle, wraz z lekturą wylewa się na świat.

Ale spokojnie, nie każdy z dziesięciu zawartych w „Ciszy” tekstów jest tak samo masakrujący. Są i lżejsze, ale nadal mocne, dające do myślenia i nie pozwalające pozostawać na nie obojętnym. I są też hołdy – a to osobiście bardzo w krótkich formach literackich jakimi są opowiadania, lubię. I to przyjemnie zawoalowane hołdy, które ujawniają się na końcu tekstu, tak jak to miało miejsce w przypadku „Eksperymentu profesora”, gdzie pewien delikatnie mówiąc ekstrawagancki uczony Erich D. pracuje w pocie czoła nad tajemniczym eksperymentem, który ma według niego „zmienić oblicze świata nauki”. Połowicznymi efektami dzieli się jedynie z sąsiadem mieszkającym naprzeciwko odwiedzając go co kilka dni aby porozmawiać i napić się brandy, a który jest jednocześnie narratorem tej historii. I jak to bywa w opowieściach o tajemniczych naukowcach i ich eksperymentach – nie wszystko idzie po ich myśli, i nie zawsze kończy się tak jakby tego oczekiwali. A na samym końcu Marcin dorzucił nam jedno króciutkie zdanie, które dodatkowo wywraca wszystko do góry nogami.

Nieco subtelniejsze nawiązanie do popkultury wyłapałem w „Strachu”. Ten kilkunasto-stronicowy tekst opowiada z kolei o parze młodych ludzi, przybywających do rodzinnego miasteczka głównej bohaterki, na pogrzeb jej ojca. Dziewczyna nie miała w życiu lekko, a teraz dodatkowo spada jej na głowę opieka nad dwiema małymi siostrami. Kiedy dodamy do tego szaroburą mieścinę, deszcz, przepełniający wszystko i wszystkich smutek, a także dom rodzinny skrywający w swoich trzewiach coś dziwnego – otrzymamy całkiem mocny i solidny tekst, gdzie mimo znikomej ilości akcji, dostajemy całą paletę negatywnych wrażeń i odczuć. A wspomniane wcześniej nawiązanie do popkultury, dotyczy właśnie „relacji” pomiędzy narzeczonym głównej bohaterki, a budynkiem w którym zatrzymali się oni po pogrzebie…

W „Ostatnim kolejarzu” ukłonów w stronę absolutnej klasyki grozy naliczyłem aż dwa. Jeden oczywisty, drugi pozostawiony na deser i finał opowieści. Jest to historia pewnego wiekowego pracownika praktycznie nieistniejącej już malutkiej stacji kolejowej. Właściwie na niej wychowany, przechodzący przez każdy szczebel kolejarskiej kariery mężczyzna żyjący w maleńkiej, rozpadającej się chatynce na terenie stacji, pewnego burzowego wieczora spotyka na swej drodze tajemniczą postać, którą zaprasza do siebie aby się ogrzała i odpoczęła, nie wiedząc jak bardzo jego życie za chwilę się zmieni. Podróż którą wspólnie odbywają, jedocześnie niezwykle krótka i kosmicznie długa, wpłynie na dalsze życie kolejarza. Czy pozytywnie czy negatywnie – sami rozsądźcie. Fani zarówno Grabińskiego, jak i Cienia z Providence będą zadowoleni.

Podoba mi się romansowanie Majchrzaka ze śmiercią, i ukazywanie jej obliczy na różne sposoby. Bardzo ciekawie autor podszedł do tematu w „Podróży służbowej”. Pewien mężczyzna zostaje oddelegowany przez szefostwo do kontaktu z nowym partnerem handlowym firmy, i wyrusza w pewien dość krótki (ale czy aby na pewno) rejs przez Bałtyk. Spotyka tam starszego jegomościa, który spaceruje po pokładzie ze swoim wózkiem i sprzedaje różności pasażerom. Panowie wdają się kilka razy w rozmowy, a co z nich wyniknie, i czemu starzec tak usilnie próbuje coś młodemu sprzedać – to cały smaczek tej historii prowadzący czytelnika do dość zaskakującego finału i niemniej interesujących wniosków.

„Antropologia stosowana” ukazuje nam z kolei chyba jeden z najgorszych stanów w jakich może się znaleźć człowiek - pełen paraliż. Osoba w pełni świadoma, korzystająca ze wszystkich zmysłów, jednak nie mająca żadnej kontroli nad swoim ciałem. Sprawny umysł uwięziony w mięśniowo-kościanej klatce. Przerażające samo w sobie. Ktoś taki zdany jest na łaskę innych ludzi w trybie 24/7 – do końca marnego żywota… Zamiast się jednak zamartwiać i katować psychikę, można spróbować znaleźć sobie i w takiej sytuacji jakiś punkt zaczepienia aby nie zwariować. U bohatera „Antropologii” jest to obserwowanie innych – pacjentów i lekarzy szpitala w którym przyszło mu żyć. A jako, że zmysły wzroku, słuchu i węchu ma nad wyraz rozwinięte, udaje mu się zaobserwować i usłyszeć dużo więcej niż innym. Pewnego dnia, kiedy leżąc na boku zmuszony jest patrzeć praktycznie w jedno miejsce, dostrzega obok innych kuracjuszy coś przerażającego i niewiarygodnego. Od tej pory wysila umysł i wyobraźnię próbując rozwikłać zagadkę której co trzeci dzień jest świadkiem…

Najlepszym, najpełniejszym, najciekawszym opowiadaniem z „Ciszy”, moim zdaniem jest „118”. Przede wszystkim poprzez inteligentny i zgrabny zabieg jaki stosuje autor aby jeszcze mocniej zaangażować czytelników w lekturę. Właściwie zmusza nas, już po zakończeniu czytania, kiedy poznamy zakończenie, abyśmy wysilili się nieco i znaleźli bonus. Dodatek do i tak świetnego już tekstu, który wywołuje ciary na absolutnie całym ciele. A zapisany jest alfabetem Morse’a. „118” opowiada historię mężczyzny – ojca i męża, którego dotykają dziwne zaniki świadomości, podczas których wstępuje w niego coś złego i za każdym razem stara się zmusić go do absolutnie najgorszych czynów. Wyrzucony z domu, ląduje w podmiejskim hotelu rodem z głębokiego PRL-u, gdzie wśród pustych, ciemnych korytarzy daje się słyszeć zadziwiająco regularny stukot. Kiedy mężczyzna zaczyna interesować się dźwiękiem i historią hotelu, poznaje grozę która wymyka się racjonalizmowi i człowieczeństwu…

Ale żeby nie było tak słodko. Wybór „Ciszy 1” na sam początek przygody z tym zbiorem, to moim zdaniem błąd. Rozumiem założenie, wiem że ten tekst wraz z „Ciszą 2”, która jest z kolei ostatnim opowiadaniem – tworzą klamrę spinającą całość. Opisują początek i koniec naszej drogi przez lekturę tego dość ciężkiego zbioru, to jednak uważam, że sytuację ratuje jedynie, paradoksalnie, jego grubość. Gdyby był 400 czy 500- stronicową cegłą, moim zdaniem wiele osób mogłoby się od niego odbić, właśnie przez taki wybór autora na początkowy tekst. Niemniej po przeczytaniu i przetrawieniu całości przyznaję, że to fajny zabieg i finalnie nieco się broni. Zresztą widać, że Marcin lubi zabawić się z czytelnikiem, wybadać go, podjąć swego rodzaju grę.

„Transgresja” – moim zdaniem tekst zbędny i niestety zaniżający lekko poziom zbioru. Jego temat przewodni jest jednocześnie trudny, ale i niestety bardzo przewidywalny. Nie chciałbym aby zabrzmiało to brutalnie i jakbym wyzuty był ze współczucia oraz uczuć – traktuję go trochę jak taką „zapchajdziurę”. Jakby został tu umieszczony aby wypełnić powstałą lukę – kiedy czegoś jeszcze brakuje, ale nie do końca ma się chęć albo pomysł na coś solidnego.

Jak na zbiór opowiadań, „Cisza” prezentuje zadziwiająco równy i przy tym wysoki poziom zarówno literacki, jak i językowy. Mimo, że tematy poruszane przez Majchrzaka w poszczególnych tekstach są bardzo poważne i dotykają czułych strun w duszach czytelników, autor pisze niezwykle melodyjnie i plastycznie, co nieco osładza nam cierpkość i cierpienie podczas lektury. Staje się to wręcz… przyjemne. Odpowiednie opisy, odpowiedzialnie dobrane słowa potrafią stworzyć przedziwną atmosferę, która z jednej strony przerażająco dołująca i dobijająca, potrafi być zadziwiająco hmm, akceptowalna. I pociągać, kusić i wręcz zmuszać nas do dalszej lektury. Być może każdy odnajdzie w tych tekstach może nie lustrzane odbicie swojego życia, ale z pewnością poczuje, że walki jakie toczą bohaterowie Majchrzaka w swoich głowach, ciałach, wyobraźni – odpowiadają bataliom jakie toczymy w rzeczywistości. Może dlatego mają zadatki aby stać się czymś bliskim, zwerbalizowanym wewnętrznie głosem, który opisuje coś co jest nam doskonale znane. Wszyscy przecież doskonale wiemy, że świat w którym przyszło nam żyć, pełen jest prawdziwych historii rodem z koszmarów – gdzie to właśnie człowiek odgrywa rolę potwora, wynaturzonego stworzenia, dla którego jedynym celem w życiu jest dawać cierpienie i ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny.

„Cisza” to świetny, pełny, mroczny, smutny i przerażający zbiór ludzkich lęków, pragnień, strachu i rozpaczy. Nierównej walki z losem i często najbliższymi, którzy przecież powinni być opoką i wsparciem. Jeśli macie chęć zanurzyć się na kilka godzin w duszną, lepką otchłań beznadziei, polecam rozważyć lekturę najnowszego dziecka Marcina Majchrzaka – zostanie w Was na jakiś czas.

„Cisza” – Marcin Majchrzak.
Wyobraźcie sobie czytając ten zbiór, że jesteście rybakami. Że macie wielkie sito, którym czeszecie czarną, nocną wodę. Trwa to godziny, dni, tygodnie, lata – i za każdym razem kiedy wyciągacie je z głębin, pełne jest syfu, brudu, ludzkiej zgnilizny, fragmentów schorowanych umysłów i pomysłów za które z marszu trafia się do piekła. Jak mocno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Dom kości” – Graham Masterton.
To druga w tym roku przeczytana przez mnie książka brytyjskiego mistrza grozy, i jakże odmienna od poprzedniego „Domu stu szeptów”. Mimo, iż bohaterami obu powieści są domy, historie w nich opowiedziane diametralnie się od siebie różnią. Przede wszystkim „Dom stu szeptów” to rasowy horror, natomiast „Dom kości” podciągnąłbym bardziej pod kryminał z wątkami nadnaturalnymi. Jest również, moim zdaniem, skierowany raczej do młodszego czytelnika. Autor unika tutaj brutalnych scen, nie uświadczymy krwi czy wyciąganych z podbrzusza jelit, nie ma także najmniejszych aluzji seksualnych ani scen opisujących zbliżenia. To dość prosta historia o pradawnym złu, czającym się od lat gdzieś pod stopami niczego nie świadomych mieszkańców miasteczka Streatham w Anglii.
Głównym protagonistą tej powieści jest osiemnastoletni John, który niedawno wszedł w dorosłość i musiał dość mocno zrewidować swoje plany życiowe oraz… wygląd. Do tej pory szalał ze znajomymi na koncertach, a długie włosy czy mnóstwo kolczyków były jego znakami rozpoznawczymi. Marzyła mu się, i nadal w zasadzie marzy, kariera muzyka rockowego, nagrywanie płyt, koncertowanie i światowa sława. Póki co jednak, musi odłożyć na bok mrzonki i zacząć zarabiać na siebie. Zamienia więc znoszone t-shirty na garnitur, ogarnia długość włosów, a kolczyki lądują w szufladzie. John zostaje zatrudniony w agencji nieruchomości panów Vane’a, Blighta i Simpsona. I nie zdaje sobie w najmniejszym stopniu sprawy z tego, że ta praca odmieni na zawsze życie jego i nowych znajomych, pracowników tej samej agencji.
Liam, Lucy i Courtney staną się uczestnikami horroru, który rozpęta się w momencie przekroczenia progu agencji przez tajemniczego i opryskliwego pana Rogersa. John, który chwilowo został sam, a jest to jego pierwszy dzień, nie bardzo wie jak się zachować w stosunku do klienta, i popełnia pewien błąd, który poruszy lawinę śmierci, strachu i odkryje pilnie skrywane od lat tajemnice…
W tym samym czasie, podczas wyburzania pewnej ruiny w Streatham, ekipa rozbiórkowa natrafia na tajemnicze miejsce pomiędzy ścianami budynku, który niszczą. Miejsce wypełnione po brzegi ludzkimi szkieletami…
Muszę przyznać, że czytało mi się tę powieść bardzo przyjemnie i szybko. Akcja praktycznie od samego początku jest wartka, dużo się dzieje, a młodzi bohaterowie nie mają zbyt wiele czasu na odpoczynek, ponieważ prywatne śledztwo w sprawie tajemniczych domów z prywatnej listy pana Vane’a angażuje ich kompletnie. I nie tylko ciekawość jest motorem działań, gdyż dość szybko przekonują się, iż rozwiązanie tej mrocznej zagadki bezpośrednio wiąże się z ich życiem, lub śmiercią. Odwiedzają więc po kolei domostwa, zagłębiają w ich historie i starają rozwikłać piętrzące się coraz bardziej zagadki. W ślad za nimi podąża jednak, i dosłownie depcze im po piętach przerażająca, posępna istota, której działania dzieciaków najwyraźniej mocno przeszkadzają.
Jeśli macie ochotę na całkiem klimatyczną powieść o bardzo starych tajemnicach, które za pomocą pewnych osób przetrwały do naszych czasów, lubicie ciekawe historie z duchami w tle, „Dom kości” powinien Wam się spodobać. To idealna pozycja zwłaszcza dla nastolatków, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z grozą, bowiem Masterton postarał się o odpowiednie budowanie napięcia, przeplatane z interesującymi faktami ze starożytności. Dodał do tego bardzo fajny pomysł „znikania” ludzi oraz klasyczny do bólu motyw „drużyny”, której trzon jest nie do ruszenia, ale skład zmienia się dynamicznie wraz z akcją. Atmosfera presji czasu jest mocno wyczuwalna, a młodzi bohaterowie starają się przeżyć, i przy okazji uratować kogo się da, przed bytami dużo starszymi niż ich miasto, przy okazji obnażając ludzkie słabości i podejmując trudne decyzje. Zwłaszcza John, który przedstawiony zostaje początkowo jako spokojny, nieco wycofany chłopak, pokazuje że ma w sobie hart ducha, siłę i zasady, dzięki którym i dobro i zło jest nim mocno zainteresowane 😉.
Tak jak pisałem na początku, nie jest to klasyczny horror, chociaż bazą całej historii z całą pewnością jest mrok, śmierć i ciężkie decyzje podejmowane dawno temu przez postawionego pod ścianą człowieka. Wątek paranormalny i nadnaturalny są silne, ale finalnie uważam, że samo śledztwo i proces jego przeprowadzenia przez młodych, definiuje tę powieść jednak jako kryminał, oczywiście z solidną porcją grozy, jak przystało na książki wychodzące spod pióra Grahama Mastertona.

„Dom kości” – Graham Masterton.
To druga w tym roku przeczytana przez mnie książka brytyjskiego mistrza grozy, i jakże odmienna od poprzedniego „Domu stu szeptów”. Mimo, iż bohaterami obu powieści są domy, historie w nich opowiedziane diametralnie się od siebie różnią. Przede wszystkim „Dom stu szeptów” to rasowy horror, natomiast „Dom kości” podciągnąłbym bardziej pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

“Śnieg jeszcze czysty” - Anna Musiałowicz.

Najbardziej chyba kojarzy mi się ze szkolnymi lekturami. Wiecie, takimi nakazującymi przystanąć, zamyślić się na trochę, wyciągnąć wnioski. Wywołującymi dreszczyk niepokoju, ale nie spowodowanego potworami czy tajemniczym domostwem ukrytym w środku lasów. To groza życia, a jej aspekt opisywany przez autorkę w najnowszej książce dotknie absolutnie każdego z nas, wielu już dotknął lub nawet niestety aktualnie dotyka.
To mądra, przemyślana i dojrzała opowieść o dorastaniu, życiowych decyzjach, melancholii i tęsknocie za tym co było, a co już nigdy nie wróci. Anna Musiałowicz wprowadza nas w spokojny, nieco sielski klimat polskiej wsi, w bliżej niesprecyzowanym miejscu i czasie. Bohaterami tej nieco klaustrofobicznej, bo dziejącej się właściwie w całości w obrębie jednego gospodarstwa gawędy, jest rodzina Lisów. Babcia Władzia, opiekunka domostwa, spokojna i dobroduszna staruszka, jej syn Franek - stolarz, który dzięki talentowi i sumiennej pracy jest w stanie zapewnić bliskim całkiem dobry byt, jego żona Weronika - kobieta-anioł, niespełniona lekarka, znachorka, której życiowym celem jest pomagać za wszelką cenę komu tylko się da. Jednak zdecydowanie główną postacią tej historii jest córka Werki i Franka, Gabrysia. Dziewczynka mądra, spokojna, nieco wycofana, posłuszna i grzeczna. To wokół jej życia skupia się akcja, i na jej osobie koncentruje się najmocniej uwaga czytelnika.

Opowieść snuje się niespiesznie i spokojnie, aż do pewnego nieszczęśliwego dnia, który zmienia wszystko, odwracając życie całej rodziny do góry nogami. Tragedia która ich spotyka pokazuje jak kruchym potrafi być życie, a także nasz umysł, zasady i właściwie wszystko co robimy. Jak jedna zła chwila może zniweczyć życiowe plany, zrujnować psychikę i spowodować nieodwracalne zniszczenia w sercach i duszach ukochanych osób.

Nasi bohaterowie stopniowo zaczynają się zmieniać. Każdy inaczej, każdy po swojemu, ale systematycznie i metodycznie poczynają staczać się po równi pochyłej wprost w odmęty smutku i błędnych decyzji. Gabrysia, jako nastolatka, przeistaczająca się powoli z dziewczynki w kobietę ma najgorzej. Burza hormonów połączona z tragedią, bezsilnością i tęsknotą prowadzi ją niestety w złym kierunku. Choć ona sama stara się nadal funkcjonować tak jak poprzednio, chodzić do szkoły, pomagać babci i w obejściu, poznaje również świat dorosłych, interpretując sobie to co widzi po swojemu. A ojciec, który powinien być opoką, staje się, nieświadomie, katalizatorem kolejnych nieszczęść.

Oczywiście to nie jest powieść grozy. Mamy tutaj co prawda coś co można połączyć z szeroko rozumianym horrorem, ale jest to nić cienka i zwiewna, i ja osobiście nie robiłbym tego. Jest to opowieść obyczajowo-społeczna, może nawet dramat. Autorka skupia się tutaj bowiem na relacjach pomiędzy bohaterami. Stawia ich w przeróżnych, często ciężkich życiowych sytuacjach, i obserwuje ich reakcje. Jeśli dodamy do tego delikatność językową i subtelność opisów, tworzy nam się historia trudna, hermetyczna i przejmująca.

Można nawet pójść nieco dalej w rozważaniach - czy sytuacja w jaką zostali rzuceni bohaterowie “Śniegu”, to faktycznie tylko tragedia, czy może też pewien sposób uwolnienia? Uwolnienia od sztywnych ram moralnych czy też społecznych. W końcu całe swoje życia spędzają w zamkniętej, a przez to ograniczonej w pewien sposób społeczności. Może tragedia jest punktem wyjścia do poważnych zmian zachowania i stylu bycia? Nie każdy przecież musi czuć się dobrze z tym jak żyje. Dawnymi czasy, zwłaszcza na wsiach, zdecydowana większość ludzi miała właściwie od urodzenia narzucony kierunek w jakim mają się udać. A co, jeśli los podsuwa nam możliwość jego zmiany? Zarówno Gabrysia jak i jej ojciec zdecydowali się na taką właśnie zmianę - czy wyszło im to na dobre? Musicie przekonać się o tym sami. Warto poświęcić kilka godzin na lekturę “Śniegu jeszcze czystego”, bo tak jak pisałem na początku - to smutna historia z przesłaniem. Dojrzała i bardzo kobieca, delikatna kiedy trzeba, ale i pokazująca pazur w odpowiednich momentach.

“Śnieg jeszcze czysty” - Anna Musiałowicz.

Najbardziej chyba kojarzy mi się ze szkolnymi lekturami. Wiecie, takimi nakazującymi przystanąć, zamyślić się na trochę, wyciągnąć wnioski. Wywołującymi dreszczyk niepokoju, ale nie spowodowanego potworami czy tajemniczym domostwem ukrytym w środku lasów. To groza życia, a jej aspekt opisywany przez autorkę w najnowszej książce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakub Tyszkowski – „Fantazje o dziwotworach”.

Właśnie czegoś takiego w książkach poszukuję. Chcę, żeby lektura mnie zdziwiła, zaskoczyła, spowodowała zadumę, wzburzyła, oczarowała, dała i pokazała coś więcej. Niezmiernie rzadko udaje się takie efekty osiągnąć. W przypadku „Fantazji o dziwotworach” w moim mniemaniu mamy do czynienia właśnie z takim wyjątkiem. Podczas lektury dosłownie czułem smród i duszności. Strony lepią się od brudu i syfu, z których to składają się głównie te trudne, ludzkie historie. Są ciężkie, brutalne i wrzynają się w umysł czytelnika jak niedopilnowana piła tarczowa. W najlepszym przypadku zostawiając trwały ślad i paskudną bliznę.
Te dziewięć opowiadań, ubranych w klimatyczną i przykuwającą wzrok okładkę autorstwa Tomasza Strzałkowskiego i wydane przez Wydawnictwo Phantom Books, powinno zostać w Was na długo.

Mimo, że autor za język jakim postanowił się komunikować z czytelnikiem wybrał obrzydzenie, zniechęcenie wręcz do lektury, to ten kto odważy się przebrnąć przez całość zbioru dostrzeże, że pod powłoką beznadziei, tragizmu i szarości, kryją się poważne problemy. Pozornie nierozwiązywalne, dobijające, masakrujące psychikę bohaterów, wystawiające na próbę ich człowieczeństwo i doprowadzające na skraj rozpaczy i śmierci. Śmierdząca kloaką obwoluta, to swego rodzaju sprawdzian. Wielkie sito z malutkimi dziurkami w którym mają pozostać ci, którzy rozumieją. Którzy chcą się zaangażować, podyskutować, zmierzyć się z wizjami Tyszkowskiego. A naprawdę jest z czym. Zdecydowana większość bohaterów tych krótkich form, to mężczyźni. Wszelkiego rodzaju, ale pod wspólnym mianownikiem ultra ciężkiego życia. Wiecznego niespełnienia, zatracenia w fobiach i sytuacjach beznadziejnych.

Spotkamy tu otyłego do granic możliwości kierowcę tira, kursującego wciąż na tej samej trasie, odmierzającego czas kolejnymi postojami na obżarstwo. Pewnego wieczoru jednak, wszystko się zmieni, wydarzy się coś, co odwróci jego życie do góry nogami. Tylko on jeszcze o tym nie wie.

Poznamy pewnego chłopaka – Barry’ego – żyjącego w smutnym, szarym blokowisku, próbującego jakkolwiek trzymać się rzeczywistości, która wyraźnie mu odjeżdża. Zabija go powoli bezbrzeżna samotność. Wiecie, taka wewnętrzna – wgryzająca się w mózg, odbierająca chęci i podsuwająca kompletnie zeschizowane propozycje. Chłopak szuka więc pomocy, szwenda się po bloku, jest gotów wiele poświęcić aby sobie pomóc. Opowiadanie z pogranicza sennej mary i głęboko peerelowskiej rzeczywistości. Brr, ciarki.

Inny tekst, bardzo sugestywny, opisuje życie innego mężczyzny. Głowy rodziny, mającego na utrzymaniu żonę i dzieci, ale zatopionego w marazmie. Uciekającego w używki, tracącego zdrowie i czas na balkonie małego mieszkania. Lubi przebywać tam zwłaszcza w nocy, a od kiedy zauważa, że w bloku naprzeciwko, na drugim piętrze systematycznie pali się światło, przesuwają tajemnicze cienie, a dziwne postaci co noc wychodzą z klatki schodowej – postanawia przeprowadzić własne, małe śledztwo. Efekty jakie z niego wynikną, będą miały bezpośredni wpływ na całą jego rodzinę i ich dalsze życie.

Opowiadanie, którego finał zrobił na mnie największe wrażenie, to „Ciasno, ciaśniej”. Bohaterką tego tekstu jest dla odmiany dziewczyna – Magda. Samotna, zarabiająca na życie i swoje zachcianki sex-czatami i sprzedawaniem ciała chętnym do jego oglądania. Mieszka ona w obskurnej kamienicy i powoli popada w swego rodzaju psychozę. Często śpi, wydaje jej się, że jest obserwowana i nieustannie czuje presję i stres z tym związane. Kiedy budzi się niespodziewanie pewnego wieczora, w jej mieszkaniu nie ma prądu, a ona czuje na sobie czyjś intensywny wzrok. I ma nieodparte wrażenie, że nie jest to jedna osoba… Dawno, BARDZO dawno nie czytałem tak genialnego zakończenia opowiadania. Robi ogromne i przerażające wrażenie, ma głębię i mnogość interpretacji. Spokojnie może służyć na jakichś warsztatach za wzór jak kończyć teksty grozy, aby zapadały w pamięć.

Jest w tym krótkim zbiorze całkiem sporo o wojnie. A właściwie o tym jak ludzie ją przyjmują, przeżywają, jak radzą sobie podczas jej trwania, jak wpływa ona na absolutnie każdą komórkę ich ciała, jak wypala dusze i sprowadza często człowieka do nic nie znaczącego śmiecia. „1941”, „1942”, oraz „Kraina szkarłatnego blasku” – to o tych tekstach mówię. Choć różne od siebie, to równie dziwne i trudne, ze wspólnym wojennym mianownikiem.

Nie spodziewałem się, ale autor kolejny raz miło mnie zaskoczył opowiadaniem mocno osadzonym w klimatach słowiańskiej demonologii ludowej. Wyżej wspomniane „1942” opowiada o losach mieszkańców pewnej maleńkiej wsi na Wołyniu. Otoczona bagnami, lasami i jeziorami pełnymi dziwnych istot, wszelkiej maści konszachtów z nimi i całego zła jakie z tego wynika.

Zaś tytułowe „Fantazje o dziwotworach” to tekst zwieńczający ten świetny zbiór. Oniryczny, na granicy snu i jawy, po same brzegi wypełniony synonimami, nawiązaniami i podkreśleniami konkretnych chwil. Czytając go, miałem wrażenie, że można go porównać do otwartego świata gry, który opisuje jej twórca. Świata w wersji początkowej, niedopracowanego, nadal tworzącego się w miarę jak zagłębiamy się w historię. Wszędzie możemy pójść, wszystko możemy zrobić, za nic nie będziemy rozliczani.

Lektura „Fantazji o dziwotworach” jest jazdą bez trzymanki i dziwnym przeżyciem. Paskudnym, powodującym, że wyobraźnia podsuwała mi naprawdę chore wizje, ale jednocześnie w pewien sposób oczyszczającym i pozytywnym. Bo przecież autor pokazuje nam w jak cudownym świecie żyjemy, ustawia nas do pionu, kształtuje słowem obrazy których nie chcemy widzieć, które z największym trudem wypychamy poza granicę myśli. Ale one tam ciągle są, w każdym z nas. Czają się, przebierają odnóżami, drapią, i pokrzykują. Może to właśnie one budzą nas w nocy, kiedy się rozluźniamy, kiedy stres codziennej gonitwy opada, kiedy uchylamy im drzwi? Nie obudził was nigdy jakiś dziwny odgłos? Krzyk? Łupnięcie? Pomyślcie o tym.

Jakub Tyszkowski tworzy bohaterów swoich opowiadań tylko po to aby zdobyć ich zaufanie, posłuchać historii, a potem bezceremonialnie i z dziką satysfakcją wykorzystać. Złapać, wyssać, osuszyć, zagarnąć ich życia. Powoli, trzymając w żelaznym uścisku dopóty, dopóki nie skończymy czytać. Robi nacięcia w ich chorych od wynaturzonych myśli i pragnień umysłach, wbija w nie słomkę do picia, i kiwa ku nam głową, ze szczerym uśmiechem zachęcając do skosztowania tego co mogłoby, co może być. Zapewne nie jutro, może nie za miesiąc ani rok, ale kto wie co będzie? Kiedy, i jak mocno powinie nam się noga? Kiedy jakiś gen stwierdzi, że czas się zdezaktywować, a procesy chemiczne w naszym umyśle pójdą minimalnie inaczej niż powinny. Wtedy czeka nas właśnie to, co przeczytacie w „Fantazjach o dziwotworach”. Chwilowo pociągające, na dłuższą metę nie do wytrzymania. Pomyślcie sobie, że nurkujecie w krystalicznie czystej wodzie, pod wami feeria kolorów, wszelkiego rodzaju organizmy morskie wiodą niespieszny żywot, bezkresna rafa koralowa zapiera dech w piersi mnogością kształtów, rozwiązań i barw. Wszystko żyje, przemieszcza się, tańczy, wiruje tylko dla was. Piękna wizja, co? A teraz pomyślcie sobie, że nie możecie wziąć kolejnego oddechu. Wzbiera w was panika, strach rozmywa obraz, kolory znikają, a zastępuje je szarość, a potem czerń.

Cieszę się, że to już koniec. To trudna, wymagająca, nie biorąca jeńców, nie mająca zahamowań ani nie uznająca żadnych ram, lektura. Szczerze polecam.

Jakub Tyszkowski – „Fantazje o dziwotworach”.

Właśnie czegoś takiego w książkach poszukuję. Chcę, żeby lektura mnie zdziwiła, zaskoczyła, spowodowała zadumę, wzburzyła, oczarowała, dała i pokazała coś więcej. Niezmiernie rzadko udaje się takie efekty osiągnąć. W przypadku „Fantazji o dziwotworach” w moim mniemaniu mamy do czynienia właśnie z takim wyjątkiem. Podczas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Grady Hendrix – „Horrorstor”.

Orsk, biedniejsza i uboższa wersja IKEI. Sieć sklepów, których zdecydowana większość wybudowana została na terenie USA. Typowy meblarski moloch, w którym spacerować można ściśle wytyczonymi ścieżkami, oglądać zachwalane wszędzie wokół niesamowicie wartościowe meble i dodatki do, rzucać się na super-oferty i czuć się jak w domu – takie są założenia kierownictwa. Każdy z nas chyba był w szwedzkim oryginale, więc wiadomo o co chodzi. Nieco przytłaczająca atmosfera, tłumy, gwar i chaos. Z tym wszystkim mierzyć się muszą na co dzień bohaterowie nowej powieści Grady’ego Hendrixa – „Horrorstor”.

A problemów nieustannie przybywa. Codziennie rano pracownicy natykają się na zniszczone meble, potłuczone szklanki czy talerze – staje się jasne, że w nocy kiedy sklep jest nieczynny i powinien być pusty, jednak ktoś w nim przebywa i doskonale się bawi powoli demolując poszczególne działy. Basil, chłopak odpowiedzialny za bezpieczeństwo i mający pod sobą zwykłych pracowników marketu, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i przeprowadzić nocne śledztwo po to, aby złapać wandali na gorącym uczynku. Ale sam nie jest w stanie tego dokonać, werbuje więc do swojego zespołu Amy oraz Ruth Anne, dwie pracownice z dość długim stażem, które doskonale rozeznają się w układzie Orska i obchód nawet po ciemku, nie powinien sprawić im żadnego problemu. Obie są chętne również z powodu dodatkowego wynagrodzenia, które obiecuje Basil. Gdyby tylko wiedziały co je czeka tej nocy, czego doświadczą i jakie koszmary przeżyją – podejrzewam, że nie zostałyby w sklepie ani minuty dłużej.


Kiedy ostatni klienci opuszczają Orska, ekipy sprzątające kończą swoją pracę, w końcu zapada cisza, a korytarze sklepu pustoszeją, nasza dzielna drużyna rozpoczyna swoje dochodzenie. Wkrótce przekonają się, że historie o duchach, których fanami są inni znajomi z pracy – Matt i Trinity, niekoniecznie muszą być wyssanymi z palca pierdołami…


Mam trochę mieszane uczucia co do tego projektu. Poczynając od samego wyglądu książki, jej formatu, wielu wtrąceń „ikeowskich” w treści, poprzez grafiki które możemy znaleźć pomiędzy poszczególnymi rozdziałami, i gdzie znajdziemy opisy poszczególnych mebli, które z początku mocno mnie rozpraszały i nieco irytowały, chociaż później stały się integralną częścią powieści, takim dodatkowym smaczkiem. Przeszły z neutralnych i zwyczajnych na początku, aż po interesująco makabryczne pod koniec.


Powieść Hendrixa można wyraźnie podzielić na dwie części. Pierwsza jest wręcz obyczajowa, poznajemy w niej bohaterów oraz ich historie, a także podejście do pracy w Orsku. Momentami można się uśmiechnąć – generalnie jest luźno i bezstresowo. Oraz druga – będąca czystym horrorem, z kilkoma fajnymi pomysłami i bardzo plastycznymi opisami grozy i przemocy. Jeśli na początku będzie Wam się wydawało, że to książka młodzieżowa i nie dla Was, sugeruję spokojne przebrnięcie przez mniej więcej połowę, i nieodkładanie jej zawczasu – akcja zdecydowanie się rozwinie.


A co do samej akcji – jest ciekawie, ale okrutnie przewidywalnie od pewnego momentu. Widać, że autor lubi filmy typu „Silent Hill” czy też „Dom na Przeklętym Wzgórzu” Williama Malone’a. Jest tu sporo klasycznej grozy, nieco brutalności – jednak finalnie możemy uznać „Horrostor” za opowieść o duchach. To, co mi się podobało w tym dość krótkim dziele to atmosfera odizolowania i klaustrofobiczny wręcz klimat, który tworzy nocą Orsk i jego tajemnice. Zdecydowanie można wczuć się w role Amy czy Basila, którzy mimo dzielących ich ogromnych różnic charakterów oraz podejścia do pracy w firmie, muszą zjednoczyć siły aby przetrwać i uratować siebie oraz innych zaangażowanych w śledztwo. Autor mocno stawia na relacje pomiędzy wymyślonymi przez siebie postaciami, bardzo ważne są tu ich indywidualne cechy i przeszłość, która ich ukształtowała. Jedni traktują Orsk jako etap przejściowy swoich karier, nie angażują się, przychodzą aby odbębnić swoje i wziąć za to kasę. Dla drugich ten wielkopowierzchniowy potwór jest domem, w którym czują się bezpieczni, o który dbają, i do którego codziennie przyjeżdżają z autentycznym zapałem i chęcią uszczęśliwienia jak największej liczby klientów (oraz przełożonych). I ten misz-masz charakterów tworzy nam głębię postaci oraz historii. Mimo że jest to książka krótka, ja zdążyłem się zżyć z pracownikami marketu i miałem chęć kibicować im w nierównej walce ze złem. Złem skrzywionym, chorym, brutalnym i nieprzewidywalnym.


Minusem z pewnością jest dla mnie fakt, że Grady poszedł na łatwiznę i zamiast wymyślić swoją, oryginalną sieć handlową, dosłownie zerżnął z IKEI wszystko, od A do Z. Ciekawi mnie to zresztą także w kwestii formalnej – bo to przecież jawna kopia szwedzkiego giganta. Wszystko jest identyczne, zmieniają się jedynie nazwy przedmiotów które możemy w Orsku kupić. Ale zakładam, że skoro książka wyszła zagranicą i u nas, to jakoś się dogadali 😉. „Horrorstor” jest więc oryginalny w swojej nieoryginalności. Sam pomysł na produkt oraz historię to powiew świeżości, jednak przyćmiewa go fakt, że to jednak zrzynka z istniejącej zarówno w powieści, jak i świecie rzeczywistym marki.


Podsumowując – szału nie ma, jest dość solidny „horror sklepowy” z ciekawą historią jako katalizatorem późniejszych wydarzeń. Pracownicy sklepu są przedstawieni bardzo dobrze, oczywiście pewne schematy są tu powielane, tak jak i zachowania poszczególnych osób, ale tego uniknąć się nie da. I nawet chyba nie było takiego zamiaru. Jeśli macie ochotę na fajną, dość luźną lekturę na jeden, góra dwa wieczory, to „Horrorstor” powinien Was zadowolić. Ja bawiłem się dobrze, ale nie było wielu momentów kiedy czułbym się zagrożony lub przestraszony. Chociaż podczas następnej wizyty w IKEI na kilka rzeczy spojrzę z innej perspektywy. Może nawet złapię za którąś z klamek w drzwiach wystawowych, zerknę za sypialnianą firankę i upewnię się, że pod żadnym z łóżek nie czai się nic więcej niż kurz i te małe karteczki na których wpisujemy numery regałów, gdzie leżą nasze wymarzone krzesła, biurka czy inne cudowności…

Grady Hendrix – „Horrorstor”.

Orsk, biedniejsza i uboższa wersja IKEI. Sieć sklepów, których zdecydowana większość wybudowana została na terenie USA. Typowy meblarski moloch, w którym spacerować można ściśle wytyczonymi ścieżkami, oglądać zachwalane wszędzie wokół niesamowicie wartościowe meble i dodatki do, rzucać się na super-oferty i czuć się jak w domu – takie są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy jeden z autorów tej gry paragrafowej – Mikołaj Kołyszko – zaproponował mi patronat na tym projekcie, nie mogłem odmówić. Już sama oryginalność tytułu mnie porwała i wiedziałem, że to będzie coś dobrego i wyjątkowego. Jeśli dodać do tego, iż drugim autorem jest sam Adam Mickiewicz przywołany z zaświatów w mrocznym seansie spirytystycznym profesjonalnie i zgodnie ze sztuką przeprowadzonym przez wyżej wymienionego cenionego religioznawcę – jeśli do tej pory Was nie zainteresowałem, to odpuśćcie dalszą lekturę tej recenzji. Jeśli jednak zostajecie – cieszę się – i lecimy dalej!
Znam Mikołaja już kilka lat, mieliśmy okazję przegadać wiele wieczorów na przeróżne tematy, i jedno wiem na pewno – „Dziady, które nie spieprzają” to perfekcyjnie dopracowana, rzetelnie prowadzona i doskonale zaplanowana powieść interaktywna. Autor już od pierwszej strony wprowadza nas w specyficzny, humorystyczno-niepokojący nastrój, budując swą historię na okultyzmie i mroku. Mnie przekonał od razu bo mam okultystycznego świra, a moment poznania Mikołaja i Adama to mokry sen każdego kogo kręci to, co kryje się za zasłoną rzeczywistości. Liczącego, że nasze zmysły nie potrafią wychwycić wszystkiego, że jest i dzieje się wokół nas dużo więcej niż jesteśmy w stanie zarejestrować czy zbadać tradycyjnymi metodami. Od wielu lat interesuję się tym tematem, mam swoje przemyślenia, mam pewne plany, ale ja nie o tym chciałem… bo już się nieco rozmarzyłem.
Gra paragrafowa to bardzo ciekawe rozwiązanie dla osób uwielbiających czytanie książek w dość oryginalny sposób. Mamy bowiem możliwość wcielenia się w wybraną przez nas postać, kreowania otaczającego nas literackiego świata. A to co najważniejsze - nasze decyzje, które nieustannie podejmujemy, wpływają na dalsze losy i całą otaczającą nas opowieść oraz innych jej bohaterów. Tego rodzaju gry książkowe nie mają jednego zakończenia, tak jak klasyczna powieść. Mogą ich mieć kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt, w zależności od złożoności przedstawionej fabuły i wyobraźni autora. Tu praktycznie nie ma ograniczeń. To co wyróżnia ten projekt na tle innych to dodatki, które przygotował Mikołaj. Pomagają one zdecydowanie pełniej poczuć atmosferę gry, wczuć się w odgrywaną aktualnie postać i to po prostu fajny pomysł – ukłon w stronę czytelnika/gracza. Pełnią one jeszcze jedną, ważną funkcję. „Dziady cz. V”, to momentami gra trudna, nieco powtarzalna (jeśli gramy kilka razy, różnymi bohaterami), i nawet takie z pozoru mało istotne dodatki jak tekturowe figurki danej postaci – przydają się, podobnie jak mapa. Zerknijcie na poniższe zdjęcia, wszystkie bonusy są na nich pokazane. Autor zaproponował nam także rozszerzenie gry paragrafowej o elementy RPG – mamy karty postaci, możemy robić podczas gry przeróżne testy, a z całą pewnością już na samym początku wyposażcie się w ołówek i monetę… wybierzcie jedną z proponowanych postaci i zanurzcie się w świat Mickiewiczowskich Dziadów w nowej, odświeżonej i z przymrużeniem oka pokazanej wersji!
No dobra, bo wstęp mi wyszedł nieco przydługi, przejdźmy teraz do samej historii „Dziadów, które nie spieprzają” – a jest o czym pisać! Zaczynamy od tego, że musimy zdecydować kim mamy się stać na czas lektury. A do wyboru mam cztery opcje: Konrado-Gustawa, Karolinę Zann, Nowosilcowa oraz Guślarkę. Każdy z bohaterów ma unikalny zestaw cech oraz wad, które decydują o jego (lub jej) charakterze i możliwościach w trakcie rozgrywki. Wpływają one również na jej przebieg i możliwe zakończenia.
Grałem wiele godzin, a pierwsze pięć to rozgrywka, w której pierwsze skrzypce odgrywał Konrado-Gustaw. Postać dla mnie mocno irytująca – cwaniak, amant i kombinator. Taki pakiet może być odbierany jednak zarówno negatywnie, jak i pozytywnie. Mimo wątpliwej jakości charakteru, potrafi się odnaleźć w otaczającej go rzeczywistości, a jego głęboko skrywana tajemnica, pomaga mu zdobywać to czego pragnie i w pewnym sensie naginać wolę ludzi, którymi manipuluje dla swoich celów.
Karolina Zann, to z kolei zupełne przeciwieństwo nie tylko Konrado-Gustawa, ale i kobiet tamtych czasów (akcja dzieje się w roku 1826). Nie jest zainteresowana zamążpójściem czy rolą kury domowej, za to niezmiernie fascynuje ją nauka, technika i wszelka wiedza, którą chłonie jak i kiedy tylko może. Posuwa się do pewnych forteli, kombinuje i za wszelką cenę stara się dążyć do realizacji swoich planów i ambicji. Twarda, nieustępliwa kobieta, i całkiem utalentowana lekarka oraz… detektyw 😉.
Guślarka – to taki druid w spódnicy. Gramy nią, jeśli fascynuje nas nekromancja, czary, ziołolecznictwo i rzucanie (lub zdejmowanie) klątw. Posiada ogromną teoretyczną i praktyczną wiedzę tajemną, zakazaną oczywiście przez kościół. Chętnie pomaga i wspiera wieśniaków we wszelkich duchowych i zdrowotnych kwestiach.
Nowosilcow – ostatnia postać do wyboru. Hrabia, tajny agent, wysoko urodzony i równie wysoko postawiony w hierarchii społecznej. Trochę taki James Bond carskiej Rosji – nie cofnie się przed niczym, ma fundusze, kręgosłup moralny dość wiotki, a pewność siebie wystrzelona w kosmos. Potrafi odnaleźć się w przeróżnych sytuacjach, i zawsze znajduje optymalne dla siebie i swoich planów rozwiązanie. Dzięki zaufaniu i wsparciu caratu, nie czuje nad sobą ani bata, ani żadnej kontroli. Kawał drania i łachudry.
Jak widzicie każdy z powyższych bohaterów różni się zdecydowanie od innych, ma pewne mocne strony, ale także i wady. Do was należy wybór, jaką ścieżką historii chcecie podążać. Oczywiście mamy tutaj ogromny wspólny mianownik, w pewnym momencie każda z postaci trafi w to samo miejsce, będzie musiała przeprowadzić pewne rozmowy czy też działania, bardzo podobne dla wszystkich. Podobnie również mogą zakończyć się ich losy (ja się nadziałem na to samo zakończenie w 3 na 4 przypadkach :D). Jednak same początki ich przygód oraz to jak wykorzystują oni swoje dominujące cechy charakteru i umiejętności warunkują przebieg gry, wpływają na decyzje zarówno ich, jak i osób które pojawiają się na ich drodze do rozwikłania tajemnicy.
Większość z Was zapewne zagra tylko jedną postacią. Ja przeszedłem grę wszystkimi, i polecam Wam także takie rozwiązanie. Rozgrywka i frajda z niej są wtedy dużo większe. Zostaje w nas ogrom wrażeń i cała gra jest jakby pełniejsza. Czujemy, że wycisnęliśmy z niej tyle ile się dało, że te 520 paragrafów zostanie z nami na długo, bo uszczknęliśmy sobie nieco, praktycznie z każdego.
„Dziady, które nie spieprzają” to naprawdę dopieszczona pod każdym względem gra paragrafowa. Autor nie dość, że posiada przeogromna wiedzę o Mickiewiczu, jego historii i losach, okultyzmie, religiach i czasach dawno minionych, to widać, że był zaangażowany w ten projekt totalnie. Język, styl pisania, stworzona atmosfera – wszystko to składa się na wyjątkową przygodę, której także i Ty możesz stać się udziałem. Zdecydowanie polecam zapoznanie się z V częścią Dziadów – niezapomniane, fantastyczne przeżycie i doskonała zabawa na wiele godzin. Jeśli w szkole lektura „Dziadów” to była dla Was przygoda, a nie mordęga, jesteście fanami dobrze prowadzonych, klimatycznych gier, a także lubicie naprawdę konkretnie się pośmiać – to z pewnością jest to coś dla was. Autor zaserwował nam tu bowiem super specyficzny melanż historii, magii, humoru i ogólnego wariactwa które dotyka bohaterów, i które może udzielić się także i Wam, jeśli nie zachowacie należytej ostrożności! Fani słowiańskiego bestiariusza oraz tajemnych kultów i obrzędów w środku lasów, także znajdą tu coś dla siebie. Wielce oryginalny jest to projekt, nie spodziewałem się aż takiego rozmachu, a przy okazji zgrabnego prowadzenia poszczególnych nitek fabularnych, przeplatania się losów bohaterów i klimatu carskiej Rosji, który widać i czuć na każdym kroku.

Kiedy jeden z autorów tej gry paragrafowej – Mikołaj Kołyszko – zaproponował mi patronat na tym projekcie, nie mogłem odmówić. Już sama oryginalność tytułu mnie porwała i wiedziałem, że to będzie coś dobrego i wyjątkowego. Jeśli dodać do tego, iż drugim autorem jest sam Adam Mickiewicz przywołany z zaświatów w mrocznym seansie spirytystycznym profesjonalnie i zgodnie ze...

więcej Pokaż mimo to