-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-05-13
2024-02-28
Misja statku Shepherd-1 dociera po dwudziestu(!) latach lotu do miejsca, które jest oddalone od Ziemi o cztery dni świetlne, czyli daleko poza granicę Układu Słonecznego. Tutaj załoga ma wykorzystać efekt soczewki grawitacyjnej naszej rodzimej gwiazdy, aby spojrzeć na bardzo wczesny wszechświat. Pierwsze fotografie takiego kosmosu mają dramatyczny wpływ na dowodzącą misją astronomkę Christine, i gdy inni członkowie załogi powracają po rozmieszczeniu sond do Shepherda, zastają go w pożałowania godnym stanie: eksplozja zniszczyła jeden z segmentów statku, przywódczyni misji nie żyje. Jak łatwo sobie wyobrazić, wszelaka pomoc ze strony NASA może polegać jedynie na poradach – a te dotrą do miejsca katastrofy najwcześniej po ośmiu długich dniach oczekiwania. Na dodatek, śledząc wątek Rachel, CapCom misji, czyli osoby odpowiedzialnej za dobry stan załogi, czytelnik szybko rozumie, że problemy ma nie tylko Shepherd, ale i samo Houston.
Więcej o autorze i książce tutaj:
https://esensja.pl/ksiazka/publicystyka/tekst.html?id=34829
Misja statku Shepherd-1 dociera po dwudziestu(!) latach lotu do miejsca, które jest oddalone od Ziemi o cztery dni świetlne, czyli daleko poza granicę Układu Słonecznego. Tutaj załoga ma wykorzystać efekt soczewki grawitacyjnej naszej rodzimej gwiazdy, aby spojrzeć na bardzo wczesny wszechświat. Pierwsze fotografie takiego kosmosu mają dramatyczny wpływ na dowodzącą misją...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-18
W rzeczywistości przedstawionego przez Weise świata roku 2104 eksploracja kosmosu już dawno przestała być domeną agencji rządowych. Następcy Elona Muska i Jeffa Bezosa konsekwentnie rozbudowują sieć stacji badawczych i pozaziemskich kopalń, zaopatrywanych przez statki kosmiczne we wszelakie potrzebne towary na trasach od Księżyca aż po pas planetoid. Pierwsze misje załogowe rozpoczynają eksplorację satelitów Jowisza. Na Kallisto prym wiedzie luksemburski koncern Space Rocks, którego stacja Chione gości już czwartą z kolei grupę astronautów.
Misja nie przebiega planowo – z niewiadomej przyczyny pilot lądownika doprowadza podczas rekonesansu świadomie do rozbicia się pojazdu o powierzchnię Kallisto, ponosząc oczywiście śmierć na miejscu. Równocześnie większa część załogi Chione cierpi na nieznaną chorobę. Dochodzi do zgonów oraz opuszczenia stacji przez dwójkę chorych astronautów. Po kilkunastu godzinach, czyli po wyczerpaniu się zapasów tlenu uciekinierów, dla majora Samuela Króla, ostatniego ocalałego członka załogi, jest jasne, że został najbardziej osamotnionym człowiekiem Układu Słonecznego: misja ratunkowa, nawet jeśli wystartowałaby od razu, potrzebuje osiemnastu miesięcy na dotarcie w okolice Jowisza.
Więcej możecie poczytać o książce tutaj: https://esensja.pl/ksiazka/publicystyka/tekst.html?id=34565
W rzeczywistości przedstawionego przez Weise świata roku 2104 eksploracja kosmosu już dawno przestała być domeną agencji rządowych. Następcy Elona Muska i Jeffa Bezosa konsekwentnie rozbudowują sieć stacji badawczych i pozaziemskich kopalń, zaopatrywanych przez statki kosmiczne we wszelakie potrzebne towary na trasach od Księżyca aż po pas planetoid. Pierwsze misje załogowe...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-04
Niemiecka hard SF w wykonaniu inżyniera zatrudnionego w przemyśle „rakietowym”. Peterson nie oszczędza swoich protagonistów, serwując czytelnikom Armageddon przez duże A. Rozmachu wizji odmówić nie mogę, ale konstrukcja postaci nieco kuleje. Jakoś nie przejąłem się losami załogi „Mayflowera” - tym bardziej, że autor bynajmniej nie ukrył przede mną zakończenia książki. Było ono już od samego początku lektury jasne. A tym samym trudno było się ekscytować.
„Vakuum” oferuje sporo dla nerdów i fascynatów lotów kosmicznych – ale jako powieść raczej zawodzi na polu wywoływania emocji.
Niemiecka hard SF w wykonaniu inżyniera zatrudnionego w przemyśle „rakietowym”. Peterson nie oszczędza swoich protagonistów, serwując czytelnikom Armageddon przez duże A. Rozmachu wizji odmówić nie mogę, ale konstrukcja postaci nieco kuleje. Jakoś nie przejąłem się losami załogi „Mayflowera” - tym bardziej, że autor bynajmniej nie ukrył przede mną zakończenia książki. Było...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-15
„When Worlds Collide” (tytuł oryginalny, który tłumaczę jako: „Światy na kursie kolizyjnym”) to jedna z pierwszych powieści science fiction, która podjęła temat globalnej apokalipsy wywołanej przez kolizję Ziemi z innym ciałem niebieskim. Pomysł był na początku lat 30-tych zeszłego wieku bez wątpienia świeży a magazyny pulpowe USA bardzo chłonne. Po ogromnym sukcesie opowieści o Tarzanie i Johnie Carterze typowe teksty fantastyczno-naukowe również znalazły swoje miejsce w zeszytach groszowych republiki. Philip Wylie i Edwin Balmer odnieśli sukces, więc ich powieść została wydana w roku 1933 ponownie – tym razem już jako książka.
A co pozostało dzisiaj z czaru tej historii? Ano, jest parę ciekawych elementów. Przede wszystkim należy docenić realia wykreowanego scenariusza katastrofy: Olbrzymie siły pływowe dużej planety gazowej, która podczas przelotu w pobliżu Ziemi praktycznie wchłonęła nasz poczciwy Księżyc, wywołują całą serię potwornych trzęsień ziemi oraz tsunami o wysokości fali do 250 metrów. Takiej sile mogą oprzeć się jedynie ekstremalnie oddalone od oceanów, górskie i tektonicznie stabilne regiony. Właśnie w takim miejscu w centrum USA zostaje zbudowany statek kosmiczny, który ma uratować chociażby garstkę astronautów i przetransportować ich na drugą, o wiele mniejszą i ziemiopodobną planetę, która towarzyszy gazowemu olbrzymowi w jego wędrówce w kosmosie. Wszystko to opisane jest bardzo plastycznie i stosunkowo wiarygodnie.
Autorzy zawiedli jednak przy kreacji postaci. Podczas gdy cały świat się wali, Amerykanie nie mają nic lepszego do roboty, tylko napadać regularnie na teren budowy statku kosmicznego, ponieważ potrzebują żywności i… kobiet! Ja rozumiem zaspokojenie głodu – ale w jaki sposób pomaga seks na polepszenie sytuacji w obliczu apokalipsy? I dlaczego w ogóle trzeba chętnych kobiet szukać? Trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów przeżyli tylko mężczyźni? Zagadkom nie ma końca. Wątek romantyczny dwojga głównych protagonistów też niezbyt przypadł mi do gustu, aczkolwiek zdeterminowana postawa kobiety, która zdaje sobie sprawę z faktu, że konwenanse lat 30-tych będą musiały zostać zdecydowanie odrzucone, jeśli uciekinierzy z Ziemi mają odtworzyć zdrową genetycznie populację u celu podróży, sprawia jak najbardziej logiczne wrażenie.
Muszę przyznać, że „When Worlds Collide” to solidna SF, której obecność w różnych rankingach i kanonach gatunku jest jak najbardziej uzasadniona. Autorzy koncentrują się na przedstawieniu realnej podróży kosmicznej, zdają sobie sprawę z wyzwań, jakie stają przed ludzkim organizmem poza Ziemią. I tak można tu przeczytać chyba pierwsze w historii literatury opisy przeciążeń przy starcie i lądowaniu rakiety oraz (za co szanuję twórców najmocniej) zapowiedź choroby kosmicznej, która będzie prześladować astronautów na orbicie dopiero za jakieś 30 lat. Również wyzbycie się jakiegokolwiek nacjonalizmu, pogarda wielkim kapitałem w obliczu zagłady ludzkości oraz duch kooperacji, jakimi nasycona jest narracja tej książki, zasługują na uznanie.
„When Worlds Collide” (tytuł oryginalny, który tłumaczę jako: „Światy na kursie kolizyjnym”) to jedna z pierwszych powieści science fiction, która podjęła temat globalnej apokalipsy wywołanej przez kolizję Ziemi z innym ciałem niebieskim. Pomysł był na początku lat 30-tych zeszłego wieku bez wątpienia świeży a magazyny pulpowe USA bardzo chłonne. Po ogromnym sukcesie...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-01-25
Oceniam tym razem książkę poprzez pryzmat filmowej adaptacji. Mam wrażenie, że (o dziwo) synteza serii telewizyjnej i książki doprowadziła do powstania w mojej głowie obrazu (prawie) doskonałego. Tego się nie spodziewałem, bo zazwyczaj czytam najpierw pierwowzór a potem oglądam i oceniam adaptację.
„Przebudzenie Lewiatana” to zacna próba przedstawienia typowej dla SF historii ludzi w kosmosie. Poprzez podział narracji na perspektywę detektywa Millera i kapitana Holdena, napisanych przez dwóch różnych autorów, udało się osiągnąć wysoki stopień autentyczności. Duet Daniel Abraham i Ty Franck świetnie się tutaj sprawdził, aczkolwiek życzyłbym sobie pogłębienia kilku kwestii już w tym pierwszym tomie serii (ucisk Pasiarzy przez Wewnętrznych na ten przykład).
Oceniam tym razem książkę poprzez pryzmat filmowej adaptacji. Mam wrażenie, że (o dziwo) synteza serii telewizyjnej i książki doprowadziła do powstania w mojej głowie obrazu (prawie) doskonałego. Tego się nie spodziewałem, bo zazwyczaj czytam najpierw pierwowzór a potem oglądam i oceniam adaptację.
„Przebudzenie Lewiatana” to zacna próba przedstawienia typowej dla SF...
2022-01-27
Dzisiaj wczesnych „dzieł” Hamiltona nie sposób nie czytać z zażenowaniem – są one kwintesencją pulpowej science fiction lat dwudziestolecia międzywojennego, jakiej pojawiło się w tym czasie w USA zapewne na pęczki. Mówiono później nawet, że opowiadania Hamiltona „są tak złe, że nie mogłyby być opublikowane w jakimkolwiek innym gatunku literackim“.
„Crashing Suns”, jedno z takich właśnie opowiadań autora, to bardzo słaba literatura. I to zarówno pod względem jakości dzieła literackiego, jak i z powodu oczywistych braków w warstwie (pseudo)naukowej, tak ważnej dla sensownych tekstów SF.
A jednak: facet dał nam postać o nazwie Captain Future i zapoczątkował cyklem przygód Patrolu Międzygwiezdnego ważny krąg tematyczny literatury SF: space operę. Bez pisarzy jak Hamilton nie doszłoby tym samym do realizacji tak przełomowych projektów jak „Gwiezdne wojny”. Zatem znać jego twórczość fanom SF wypada, mimo że taka lektura to przysłowiowa droga przez mękę.
Dzisiaj wczesnych „dzieł” Hamiltona nie sposób nie czytać z zażenowaniem – są one kwintesencją pulpowej science fiction lat dwudziestolecia międzywojennego, jakiej pojawiło się w tym czasie w USA zapewne na pęczki. Mówiono później nawet, że opowiadania Hamiltona „są tak złe, że nie mogłyby być opublikowane w jakimkolwiek innym gatunku literackim“.
„Crashing Suns”, jedno z...
2017-11-28
Dla Ottona W. Gaila wystrzelenie człowieka na orbitę okołoziemską było tylko i wyłącznie sprawą czasu. Podobnie miała się sprawa z podróżą na Księżyc. Przyjaźń autora z czołowymi naukowcami nowej dziedziny nauki, jaką była wtedy astronautyka, zaowocowała powstaniem niniejszej powieści.
Gail zdawał sobie sprawę, że budowa odpowiednich rakiet wymaga olbrzymich nakładów finansowych. Dlatego uczynił poszukiwanie odpowiednich funduszy jednym z filarów swojej powieści. Autor przewidział również, że programy lotów kosmicznych staną się z biegiem czasu sprawą prestiżu państwowego i wywołają zawziętą konkurencję pomiędzy światowymi mocarstwami. Wszystko to odbija się na treści "Der Schuss ins All" - książki zarówno bardzo patriotycznej, jak i technicznie bardzo poprawnej.
Opisane pojazdy kosmiczne wywołują wprawdzie u współczesnego czytelnika rozbawienie, ale byłoby to po prostu nie fair, oceniać tę książkę tylko pod tym kątem. Wiele fenomenów podróży kosmicznej Gail opisał absolutnie poprawnie. Co jednak w jego powieści trąci myszką, to rozbudowany wątek sensacyjny.
Książkę polecam jedynie zainteresowanym rozwojem techniki rakietowej i astronautyki oraz fanom wczesnej science fiction.
Dla Ottona W. Gaila wystrzelenie człowieka na orbitę okołoziemską było tylko i wyłącznie sprawą czasu. Podobnie miała się sprawa z podróżą na Księżyc. Przyjaźń autora z czołowymi naukowcami nowej dziedziny nauki, jaką była wtedy astronautyka, zaowocowała powstaniem niniejszej powieści.
Gail zdawał sobie sprawę, że budowa odpowiednich rakiet wymaga olbrzymich nakładów...
2021-08-07
Rafał Kosik znany jest chyba najbardziej jako autor fantastyki młodzieżowej (cykl „Felix, Net i Nika”). Ma na koncie też nagrodzone science fiction („Vertical“, „Kameleon“ i ostatnio „Różaniec”). Ale jak zaczynał? Czy „Mars”, jego powieściowy debiut, zdradzał już na początku wieku talent autora?
Książka robi pozytywne wrażenie, aczkolwiek widzę dzisiaj, że i Kosikowi trochę trudno przyszło wyselekcjonować te aspekty powieści, które koniecznie powinny być w niej opisane, oraz porzucić niektóre z tych, które są zbędnym balastem. Z typowym dla początkującego autora entuzjazmem wrzucił wszystko do kociołka i ugotował prawdziwy gulasz SF.
No, bo czego tutaj nie ma! Twarde SF o terraformowaniu i zasiedlaniu Czerwonej Planety, korporacyjny thriller, cyberpunkowa rzeczywistość wirtualna oraz alternatywna historia ludzkiego gatunku.
Przede wszystkim: Kosik nie oszczędza swoich bohaterów. Jeśli ktoś ma zginąć – to zginie. Taki już jest ten Mars, który stał się u autora po prostu małą wersją naszej starej poczciwej Ziemi. No, może z tą różnicą, że na umycie się można wykorzystać zaledwie dwa litry wody na dzień a w niektórych regionach planety trzeba nosić maskę tlenową. Innym plusem jest podejście do tak monstrualnych projektów jak terraformowanie planety. Mars to z oczywistych względów pierwszy obiekt takich usiłowań. Jak to z testami bywa, nie zawsze wszystko się udaje. Tym bardziej, że wszechobecny pościg za pieniędzmi i wpływami, wzajemne animozje i zwykła ludzka zawiść powodują, że projekt ma poważne problemy. Akcja toczy się, jak na długoplanowe przedsięwzięcia w kosmosie przystało, przez kilka stuleci. Na szczęście autor skupia się na tych najważniejszych dla zrozumienia tematu latach, więc nie trzeba obawiać się jakiejś rodowej epopei w stylu „Sagi rodu Forsyte'ów”. Całość wyszła na tyle smacznie, aby móc mówić o udanym debiucie.
Szkoda tylko, że wydawnictwo Ares 2 miało bardzo luźne podejście do korekty, bo uderza spora ilość literówek, miejscami doprowadzająca do takich paradoksów językowych jak błędne użycie słowa „podłóg” zamiast „podług”.
Rafał Kosik znany jest chyba najbardziej jako autor fantastyki młodzieżowej (cykl „Felix, Net i Nika”). Ma na koncie też nagrodzone science fiction („Vertical“, „Kameleon“ i ostatnio „Różaniec”). Ale jak zaczynał? Czy „Mars”, jego powieściowy debiut, zdradzał już na początku wieku talent autora?
Książka robi pozytywne wrażenie, aczkolwiek widzę dzisiaj, że i Kosikowi...
2018-01-10
Gdy zobaczyłem zeskanowany przez Bawarską Bibliotekę Państwową oryginał przekładu tej angielskiej książki, postanowiłem spróbować, czy dam sobie radę z niemiecką pisownią, składnią i gramatyką roku 1660. Nie było źle! Powiem wręcz, że po pewnym czasie można się przyzwyczaić. A co najważniejsze, "Der fliegende Wandersmann" jest absolutnie warty zachodu.
Najpierw krótki opis treści: Domingo Gonsalez, hiszpański kupiec i podróżnik, powraca z intratnej wyprawy do Indii, gdzie zdobył małą fortunę na handlu kamieniami szlachetnymi. Niestety, jego dobra passa kończy się po opłynięciu przylądka Dobrej Nadzieji: choroba zmusza go do przerwania podróży i kuracji na Wyspie Swiętej Heleny. Podczas pobytu na tym samotnym skrawku lądu Gonsalez eksperymentuje z oswajaniem dużych ptaków w celu wykorzystania ich do transportu powietrznego. Z biegiem czasu udaje mu się tak wytresować trzy tuziny gęsi, że jest w stanie odbyć krótkie loty na podczepionym do zwierząt stelażu. Przybycie hiszpańskiej floty umożliwia mu powrót do domu, jednak w dalszym ciągu prześladuje go pech. Statki zostają zaatakowane przez Anglików i karaka z Gonsalezem na pokładzie wpada w czasie ucieczki na skały w pobliżu Teneryfy. Hiszpan ratuje się z tonącego statku za pomocą swojego aparatu. Gęsi lądują ostatecznie na szczycie Pico del Teide, najwyższego wulkanu Teneryfy. Stąd już tylko jeden krok od Księżyca, na którym ptaki wędrowne, jak wiadomo, spędzają zimę. Wiedzione instynktem gęsi docierają do Srebrnego Globu, gdzie Gonsalez zostaje przyjaźnie ugoszczony przez długowiecznych mieszkańców ziemskiego satelity. Po półrocznym pobycie Hiszpan nie może dłużej czekać - jego gęsi chcą wrócic na Ziemię, a i on sam tęskni za rodziną w Lizbonie. Podróż powrotna przebiega sprawnie, jednak Gonsalez ląduje w... Chinach. Tam wywołuje u tubylców niemałą sensację i zostaje oskarżony o czarnoksięstwo. Dzięki wstawiennictwu pewnego mandaryna unika on nieprzyjemności i dociera koniec końców do jezuickiej misji w Macao.
Z przyjemnością stwierdzam, że ta krótka nowela Godwina jest znakomicie wyważonym tekstem. Na próżno szukać tu dłużyzn, jakie "popełnił" na przykład Cyrano de Bergerac w "Państwach i imperiach Księżyca" (1656). Książka obfituje w dramatyczne przygody, a mimo wykorzystania nierealistycznego oprzyrządowania do podróży ma Księżyc, posiada ona zdumiewająco celne spostrzeżenia natury astronomicznej i geograficznej. Godwin zapewne znał nie tylko "De revolutionibus" Kopernika (które przytacza w tekście!), ale i "Somnium" Keplera. "Der fliegende Wandersmann" zasługuje, jak rzadko który tekst fantastyczny XVII-go lub XVIII-go wieku, absolutnie na miano powieści science fiction. Sposób wplecenia realnej podróży w tropiki w fantastyczną voyage imaginaire przypomina mocno "Robinsona Cruzoe" - tymczasem do ukazania się bestsellera Defoe'a przyjdzie poczekać jeszcze dobre 80 lat!
"The Man In The Moone" uważam za pozycję obowiązkową dla zainteresowanych genezą gatunku.
Gdy zobaczyłem zeskanowany przez Bawarską Bibliotekę Państwową oryginał przekładu tej angielskiej książki, postanowiłem spróbować, czy dam sobie radę z niemiecką pisownią, składnią i gramatyką roku 1660. Nie było źle! Powiem wręcz, że po pewnym czasie można się przyzwyczaić. A co najważniejsze, "Der fliegende Wandersmann" jest absolutnie warty zachodu.
Najpierw krótki opis...
2017-10-05
Akcja tej powieści została osadzona w roku 2017. Nie było więc lepszego terminu do sprawdzenia, czy Konstanty Ciołkowski był równie dobrym pisarzem jak naukowcem i dydaktą.
100 lat dla książki to spory szmat czasu. Nie dziwi więc, że sposób tworzenia fabuły i styl w "Poza Ziemią" trącą przysłowiową myszką. Porównywalne powieści o lotach kosmicznych pisali już, na stylistycznie lepszym poziomie, Verne i Wells.
Co jednak w powieści Ciołkowskiego zdumiewa, to nieujarzmiony pionierski duch autora, jego spore umiejętności dydaktyczne oraz naukowe. W "Poza Ziemią" zostaje opisany cały szereg zagadnień związanych z astronautyką. Na wiele problemów autor miał już na początku XX-go wieku celne odpowiedzi, które w toku rozwoju tej dziedziny nauki zostały (z małymi, wybaczalnymi błędami) potwierdzone. Ciołkowski-pionier to po prostu genialny naukowiec, który swoją pasję zdołał znakomicie przekazać zainteresowanym tematyką lotów w kosmos laikom.
Nieco gorzej wygląda sprawa z Ciołkowskim-futurologiem. Jego utopiczne zapatrywania na podbój Układu Słonecznego przez zjednoczoną politycznie ludzkość zostały niestety w brutalny sposób zrewidowane przez historię XX-go i XXI-go wieku. Z drugiej strony można jednak argumentować, że trafne przepowiedzi przyszłego rozwoju ludzkości to rzecz co najmniej rzadka, jeśli nie unikatowa.
Podsumowując, mogę polecić tą powieść czytelnikom zainteresowanym początkami astronautyki oraz amatorom wczesnych klasyków literatury science fiction.
Akcja tej powieści została osadzona w roku 2017. Nie było więc lepszego terminu do sprawdzenia, czy Konstanty Ciołkowski był równie dobrym pisarzem jak naukowcem i dydaktą.
100 lat dla książki to spory szmat czasu. Nie dziwi więc, że sposób tworzenia fabuły i styl w "Poza Ziemią" trącą przysłowiową myszką. Porównywalne powieści o lotach kosmicznych pisali już, na...
2017-11-02
MARS, ATLANTYDZI I KOMUNIŚCI
Przed przystąpieniem do lektury "Aelity" postawiłem sobie zadanie, zrozumieć, dlaczego akurat ta książka jest dla rosyjskiej (radzieckiej) literatury SF tak ważna, że najważniejsza nagroda dla fantastów Rosji została nazwana jej imieniem.
Powieść ukazała się drukiem w 1922 roku. Zawiera ona szereg wtórnych pomysłów, zastosowanych przez takich autorów jak E. R. Burroughs ("Księżniczka Marsa"), J. Verne ("Z Ziemi na Księżyc") czy H. G. Wells ("Pierwsi ludzie na księżycu"). Mamy więc wyprawę kosmiczną, której wehikuł powstaje w chałupniczych warunkach postrewolucyjnego St. Petersburga (jakże mniej realistyczna wizja od Verne'owskiej, gdzie pocisk księżycowy powstaje dzięki mobilizacji znaczących środków finansowo-logistycznych). Mamy dwóch radzieckich kosmonautów-śmiałków, którzy dostają się na Czerwoną Planetę. Ten umierający glob stanie się kulisami dla diametralnie różnych przygód inżyniera Losa i rewolucjonisty Gusjewa. Ten pierwszy, jako naukowiec, stara się poznać i zanalizować marsjańską cywilizację, poznać jej historię i kulturę, przy czym zakochuje się na umór w atlantydzkiej (sic!) księżniczce-westalce (tytułowa Aelita). Gusjew, działa w międzyczasie bardziej "przyziemnie" i staje na czele rewolucji uciskanych warstw niższych Marsa, prawdziwych autochtonów planety. Tak, tak, proszę państwa! Obowiązkiem prawdziwego komunisty jest wcielenie każdej napotkanej cywilizacji do Związku Radzieckiego!
Czy i w jakim stopniu "Aelita" była sposobem A. Tołstoja (prawdziwego rosyjskiego grafa, walczącego początkowo z białymi Denikina przeciwko bolszewikom) na wkradzenie się w łaski czerwonych i umożliwienie mu powrotu z emigracji do ojczyzny, dzisiaj rozstrzygnąć nie sposób. Sam tekst jest raczej mało oryginalny, aczkolwiek nadal stosunkowo dobrze czytelny. Na uwagę zasługują pasaże, opisujące historię Atlantydy i jej mieszkańców, dosyć zręcznie powiązane z kolonizacją Marsa przez tą rasę. Wynik końcowy jest jednakże, nie można się czarować, szyty nieco zbyt grubą nicią.
"Aelita" to , jako jedna z pierwszych rosyjskich, pełnokrwistych powieści SF, pozycja ważna dla historii gatunku, ale dzisiaj, niestety, mało interesująca.
MARS, ATLANTYDZI I KOMUNIŚCI
Przed przystąpieniem do lektury "Aelity" postawiłem sobie zadanie, zrozumieć, dlaczego akurat ta książka jest dla rosyjskiej (radzieckiej) literatury SF tak ważna, że najważniejsza nagroda dla fantastów Rosji została nazwana jej imieniem.
Powieść ukazała się drukiem w 1922 roku. Zawiera ona szereg wtórnych pomysłów, zastosowanych przez takich...
2018-02-13
To krótkie opowiadanie Twaina pozwala zaledwie z grubsza oszacować talent tego pisarza. Może nieco odstraszać przestarzała pisownia, która mi osobiście nie przeszkadzała, bo często czytam teksty antykwaryczne.
Sama historia to połączenie klasycznej opowiastki science-fiction o cudownym wynalazku z wątkiem kryminalnym i próbą zatuszowania morderstwa. Udanej zresztą, jak mniemam.
Jeśli ktoś nie zna książek Twaina, to powinien sobie wyobrazić, że "Trup w obłokach" to zaledwie maluśki czubek góry lodowej - trzeba po prostu sięgnąć po inne jego dzieła, aby zrozumieć, dlaczego pan Clemens genialnym pisarzem był.
To krótkie opowiadanie Twaina pozwala zaledwie z grubsza oszacować talent tego pisarza. Może nieco odstraszać przestarzała pisownia, która mi osobiście nie przeszkadzała, bo często czytam teksty antykwaryczne.
Sama historia to połączenie klasycznej opowiastki science-fiction o cudownym wynalazku z wątkiem kryminalnym i próbą zatuszowania morderstwa. Udanej zresztą, jak...
2019-06-09
Książki Edgarda Rice Burroughsa, mimo ich sporego wieku, są drukowane i czytane nadal, a kino podjęło już wiele prób ich ekranizacji. Postaci Tarzana i Johna Cartera znane są z pewnością wielu fanom literatury fantastyczno-przygodowej. W przypadku angielskiego lorda wychowanego przez małpy można nawet mówić o ikonie popkultury, porównywalnej do Supermana czy Conana.
Kim zatem jest Mark Wicks? I dlaczego rozpoczynam recenzję jego książki od dzieł zupełnie innego pisarza?
Otóż zarówno Burroughs jak i Wicks tworzyli w tym samym czasie (początki XX-go wieku) i obrali sobie za temat przewodni Czerwoną Planetę, czyli Marsa. Fascynacja tym globem nie była zapewne przypadkowa – od czasu ogłoszenia przez Giovanniego Schiaparelliego w 1877 roku istnienia na tej planecie nitkowatych struktur geologicznych, które Włoch nazwał w swoim opracowaniu „canali” (co błędnie przetłumaczono na angielski jako „canals”), rozgorzała zacięta dyskusja na temat możliwości istnienia istot inteligentnych na Marsie.
Zagorzałym zwolennikiem teorii kanałów wodnych na Marsie był Percival Lowell, astronom i budowniczy słynnego obserwatorium we Flagstaff, Arizona. Dzięki jego wpływowi – oraz żądnej sensacji prasie – wielu zainteresowanych kosmosem i astronomią ludzi imaginowało całe cywilizacje Czerwonej Planety. Edgar Rice Burroughs miał na tyle talentu oraz bujnej wyobraźni, aby stworzyć jeden z najbarwniejszych cyklów science fiction jej wczesnego okresu. Inaczej potoczyły się losy Marka Wicksa, którego jedyna znana książka została praktycznie zupełnie zapomniana. Autorom niemieckiego „Leksykonu literatury SF” jest ona warta zaledwie jednego, bardzo ogólnego wspomnienia.
Czy zasłużenie? Niestety, tak. Gdzie Burroughs postawił na przygodę, Wicks cytuje suche dane naukowe. Gdzie twórca postaci Johna Cartera rzuca swojego bohatera w wir dramatycznych wydarzeń, tam Wicks komentuje lot trzech angielskich wynalazców na Marsa w taki sposób, że ma się wrażenie śledzenia porannej przejażdżki konnej po podlondyńskich laskach. Najdramatyczniejszymi wydarzeniami całej wyprawy jest zatrucie jednego ze śmiałków przez gaz rozweselający (facet dostaje głupawki) oraz żądanie powrotu na Ziemię przez drugiego po odkryciu braku odpowiednich zapasów tytoniu do jego ulubionej fajki na pokładzie kosmolotu.
Wicks nuży przy tym stałym podkreślaniem zasadności teorii Lowella, stawiając przeciwników istnienia jakichkolwiek kanałów na Marsie w złym świetle. Sama „To Mars Via the Moon” jest zresztą dedykowana temu astronomowi, co nie pozostawia żadnych wątpliwości co do zapatrywań jej autora. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby Wicks miał tylko nieco więcej talentu pisarskiego. Jego narracja jest sucha, przeładowana, brzmi często sztucznie lub, z dzisiejszej perspektywy, wręcz śmiesznie.
Nie pomógł książce również pomysł Wicksa na samych Marsjan. Relacja spotkania ziemskich astronautów z przedstawicielami tej rasy posiada wyraźne cechy utopii: mieszkańcy tego globu żyją w społeczeństwie, które zrealizowało najlepsze postulaty ziemskich komunistów. Nie ma zatem żadnej szansy na stworzenie jakiegokolwiek napięcia, bo Marsjanie to stworzenia łagodne jak baranki, przy tym mądre, sprawiedliwe i współczujące udręczonej ludzkości.
Paradoksalnie najlepszą częścią „To Mars Via the Moon” jest narracja wydarzeń, które mają miejsce po powrocie śmiałków na Ziemię: Łasi na przejęcie majątku krewni przekonują lekarzy o konieczności osadzenia jednego z nich w azylu dla lunatyków. Jako powód przytaczają przy tym relację z podróży, którą opowiedział im nierozważny (ale za to majętny) astronauta. Typowo dla Wicksa, nawet ten skromny wątek zostaje odarty z jakiegokolwiek napięcia, ponieważ wszystko się dobrze kończy a pierwsi ludzie na Marsie robią fortunę na przywiezionej z Czerwonego Globu technologii.
Poza funkcją popularyzującą astronomię oraz loty kosmiczne trudno zatem dzisiaj znaleźć w prozie Marka Wicksa coś fascynującego. Kosmolot jego protagonistów odstawiono z powrotem do szopy, w której powstał – a „To Mars Via the Moon” powędrowała zasłużenie do lamusa fantastyki naukowej.
Książki Edgarda Rice Burroughsa, mimo ich sporego wieku, są drukowane i czytane nadal, a kino podjęło już wiele prób ich ekranizacji. Postaci Tarzana i Johna Cartera znane są z pewnością wielu fanom literatury fantastyczno-przygodowej. W przypadku angielskiego lorda wychowanego przez małpy można nawet mówić o ikonie popkultury, porównywalnej do Supermana czy Conana.
Kim...
2019-12-29
„Rower czasu” (tak polski przekład tytułu) to coś na kształt polskich antologii fantastyki w stylu „Rakietowych szlaków”. Jednak rok wydania tej niemieckiej antologii już wskazuje na zasadniczą różnicę między obydwoma tytułami: O ile ta polska powstała już w roku 1958, mając tym samym ogromne znaczenie dla rozwoju polskiej fantastyki, o tyle jej enerdowska, 16 lat młodsza kuzynka to w pewnym sensie pogrobowiec.
Mimo że Edwin Orthmann, redaktor „Roweru czasu”, przedstawia kilku bardzo znaczących autorów, to zabrakło mu jasnego celu przy doborze tekstów. Zebrał on opowiadania z całego dotychczasowego dorobku science fiction. Możemy więc przeczytać klasyczne opowiadania H. G. Wellsa i Petera Grunerta z przełomu wieków XIX-go i XX-go, aby zaraz potem skoczyć w czasy złotego wieku SF (lata 50-te), gdzie obok takich perełek jak „The Songs of Distant Earth” Arthura C. Clarke'a musimy jakoś strawić dosyć słabe wytwory socjalistycznej SF (Walentyna Żurawljowa, Aleksander Szalimow). Pierwsze wprawki braci Strugackich oraz Siergieja Sniegowa to w dużym kontraście teksty o wiele ciekawsze, choć z pewnością nie należące do najlepszych z dorobku tych autorów. Obok takich klasyków jak Clifford Simak, Herbert W. Franke czy Isaac Asimov zmuszeni jesteśmy do lektury tekstów początkujących w latach 70-tych autorów wschodnioniemieckich (Branstner, Krupkat, Leman i Taubert). A to oczywiście powoduje, że poziom antologii jest bardzo nierówny.
Facyt: „Rower czasu” rozczarowywuje doborem tekstów, zarówno pod względem jakościowym jak i brakiem konkretnej myśli przewodniej.
„Rower czasu” (tak polski przekład tytułu) to coś na kształt polskich antologii fantastyki w stylu „Rakietowych szlaków”. Jednak rok wydania tej niemieckiej antologii już wskazuje na zasadniczą różnicę między obydwoma tytułami: O ile ta polska powstała już w roku 1958, mając tym samym ogromne znaczenie dla rozwoju polskiej fantastyki, o tyle jej enerdowska, 16 lat młodsza...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-05
Jeśli chodzi o science fiction, to czasami można przeczytać wypowiedzi czytelników nie gustujących w tym gatunku beletrystyki. Częstym zarzutem jest wtedy sztampowość, brak wyrazistych postaci, nacisk na akcję oraz ogólnie słaby styl tego typu literatury.
Niniejsza książka nadaje się znakomicie jako dowód rzeczowy dla przeciwników SF. Wszystko jest czarno-białe, mężczyźni to jedyne postaci aktywne, kobiety nadają się tylko do adoracji oraz robienia sandwichów (nawet na pokładzie statku kosmicznego). Oczywiście, najpierw strzelamy, potem pytamy (John Wayne pewnie kochał książki "Doca" Smitha). Chyba nie muszę o tym wspominać, że głównymi postaciami "Skylarka" są biali Amerykanie, prawda? Afro-Amerykanów nie uświadczysz w ogóle, a jedyny Azjata to stereotypowy japoński butler. Obce formy życia są niezwykle krwiożercze a obce inteligencje wojownicze, przebiegłe i popierające niewolnictwo. Oczywiście, owi obcy chodzą po swojej planecie (o zgrozo!) nadzy. Ach, te "wspaniałe" złote czasy przygodowej science fiction!
Można mi oczywiście zarzucić, że to niesprawiedliwie oceniać w ten sposób książkę, której korzenie sięgają roku 1928. Jednakże istnieje na szczęście dosyć innych tytułów SF z tego okresu, których autorzy wykazali się zarówno większym talentem, jak i co najmniej taką samą pomysłowością.
Nie odczuwam najmniejszej potrzeby przeczytania kolejnych powieści z cyklu Skylark.
Jeśli chodzi o science fiction, to czasami można przeczytać wypowiedzi czytelników nie gustujących w tym gatunku beletrystyki. Częstym zarzutem jest wtedy sztampowość, brak wyrazistych postaci, nacisk na akcję oraz ogólnie słaby styl tego typu literatury.
Niniejsza książka nadaje się znakomicie jako dowód rzeczowy dla przeciwników SF. Wszystko jest czarno-białe, mężczyźni...
2017-12-28
"Państwa i cesarstwa Księżyca" (tak polski, nieco mylący tytuł) to właściwe nieukończony dwuksiąg, wydany już po śmierci Cyrano w latach 1656 i 1663. W pierwszej z nich jesteśmy świadkami podróży na Księżyc, w drugiej śledzimy losy głównego bohatera na... Słońcu.
To jedno z najbardziej znanych dzieł tego dzielnego i drażliwego muszkietera. Mimo upływu czasu, zachowało ono zdumiewajacą lekkość stylu i świeżość pomysłów. Pomiędzy obydwiemia częściami istnieją jednak pewne różnice: "Państwa Księżyca" tryskają wręcz pomysłami i satyrycznym spojrzeniem na ludzkość. Cyrano nie uniknął tutaj jednak pewnych dłużyzn. W "Cesarstwach Słońca" widac wyraźnie rozwój stylu i sposobu argumentowania. Tekst ten nie zawiera jednakże już tylu elementów humorystycznych.
Mimo, że Savinien Cyrano pisał obydwie książki jako traktaty filozoficzne, można je również zaliczyć do literatury fantastycznej. Jako przykład, jak autor żongluje zabobonami i prawdziwą wiedzą techniczną, niech posłuży sposób, w jaki podróżnik dostaje się na Księżyc: Za pomocą rusztowania, do którego przyczepione są rakiety na proch czarny (protoplasta samolotu rakietowego) wznosi on się tak wysoko nad Ziemię, że jego uprzednio wysmarowane szpikiem kostnym ciało zostaje silnie przyciągnięte przez Księżyc. Bo, jak przecież powszechnie wiadomo, nasz satelita przyciągają szpik kostny.
Książkę mogę polecić fanom wczesnej fantastyki oraz szukającym starszych tekstów satyrycznych.
"Państwa i cesarstwa Księżyca" (tak polski, nieco mylący tytuł) to właściwe nieukończony dwuksiąg, wydany już po śmierci Cyrano w latach 1656 i 1663. W pierwszej z nich jesteśmy świadkami podróży na Księżyc, w drugiej śledzimy losy głównego bohatera na... Słońcu.
To jedno z najbardziej znanych dzieł tego dzielnego i drażliwego muszkietera. Mimo upływu czasu, zachowało ono...
2018-01-31
Gdyby nie ta książka, prawdopodobnie nigdy bym nie przeczytał bardziej ambitnych tekstów Lema. Na szczęście miałem okazję przeczytać ją jeszcze w czasach, gdy nie należała do żadnych lektur obowiązkowych - więc żadnego przymusu nie było. Co było, to absolutna fascynacja kosmosem, typowa dla wielu chłopaków mojej generacji. Dla nas, parafrazując antycznych Spartan, pytanie nie brzmiało "Czy polecimy na Marsa?", tylko "Kto z nas poleci?".
Przyszło najpierw polecieć z Pirxem. A był to znakomity przewodnik po Układzie Słonecznym. Żaden bohater, żaden idol - ot, astronauta jak ja i ty. Zestresowany sesją egzaminacyjną w szkole pilotażu (sławetne muchy na pokładzie rakiety AMU 27 w "Teście"). Użerający się z zawodnym sprzętem w "Patrolu". Współczujący ofiarom katastrofy rakiety kosmicznej w "Albatrosie". Bardziej borykający się z niesumiennym armatorem, niż z krwiożerczymi Obcymi. Owszem, Pirx miał przyziemne problemy. Ale miał je w Kosmosie. I oferował rozwiązania, których zbyt często nie czytałem w literaturze SF. Akcja toczy się czasami bardzo wolno, Lem wspaniale potrafi przekazać uczucie osamotnienia w, jak to się mówi, "obliczu ogromu Wszechświata". Taki typ narracji przygotował mnie znakomicie do "2001 - Odysei kosmicznej", od której zacząłem przygodę z ambitnym kinem SF.
Pirx był nie tylko oszczędnym w doborze słów gawędziarzem. Potrafił też i nieźle przestraszyć. Do dzisiaj pamiętam opowiadanie "Terminus" - dla mnie osobiście tak straszne, jak przygody Sigourney Weaver w "Obcym".
Pirx to swój chłop na orbicie - niech mu nigdy ciągu w dyszach nie zabraknie!
Gdyby nie ta książka, prawdopodobnie nigdy bym nie przeczytał bardziej ambitnych tekstów Lema. Na szczęście miałem okazję przeczytać ją jeszcze w czasach, gdy nie należała do żadnych lektur obowiązkowych - więc żadnego przymusu nie było. Co było, to absolutna fascynacja kosmosem, typowa dla wielu chłopaków mojej generacji. Dla nas, parafrazując antycznych Spartan, pytanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-28
Całkiem przyjemne dziełko, sprytnie pomyślane jako autoreklama podręcznika astronomii tegoż autora.
"Szybka podróż w statku powietrznym ku wyższym sferom" (tak tytuł) zawiera już całkiem sporo elementów późniejszej science-fiction: pojazd kosmiczny w postaci statku wyposażonego w balony, podróż tymże w okolice Marsa, połączona z odkryciem księżyca tej planety, pierwszy kontakt z jego mieszkańcami i obserwacja przelatującej w pobliżu komety.
Całość ma raptem 30 stron druku i jest najstarszym znanym tekstem fantastyczno-naukowym niemieckiego obszaru językowego. Kindermann był oczywiście dzieckiem baroku i pisał w duchu oświeceniowym. Zawarł więc nie tylko elementy rozrywkowe, ale i stanął w obronie moralności i bogobojności.
Dla mnie osobiście ciekawym był fakt, że cała podróż pięciu śmiałków w kosmos już w roku 1744 była wydarzeniem medialnym, w którym partycypowało całe społeczeństwo. Kindelmann stosuje ciekawy zabieg i tworzy postać o nazwie Fama (po łacinie: "historia, opowieść"), która relacjonuje wydarzenia na pokładzie statku tym, którzy pozostali na Ziemi. Loty kosmiczne już zawsze były znakomitym magnesem dla spragnionych sensacji...
Całkiem przyjemne dziełko, sprytnie pomyślane jako autoreklama podręcznika astronomii tegoż autora.
"Szybka podróż w statku powietrznym ku wyższym sferom" (tak tytuł) zawiera już całkiem sporo elementów późniejszej science-fiction: pojazd kosmiczny w postaci statku wyposażonego w balony, podróż tymże w okolice Marsa, połączona z odkryciem księżyca tej planety, pierwszy...
Druga część przygód załogi Shepherda-1 w dalekiej przestrzeni kosmicznej. Ale nie tylko, bo sporo dzieje się również na Ziemi, podobnie jak w pierwszej części.
Książka jest typowym drugim tomem trylogii, w którym trzeba rozbudować akcję tomu pierwszego i wyprowadzić cały projekt na prostą w kierunku finiszu w ostatnim tomie. Podobnie jak w wielu innych kilkuksiążkowych opowieściach, ten drugi tom nie przekonał. W sumie można go opisać jako „androidy kontra kondensat Bosego-Einsteina”, czyli w pewnym sensie „człowiek w obliczu nowego, groźnego fenomenu”. Klasyka SF zatem. Zabrakło jednak mimo wszystko napięcia i tego trudnego do określenia „sense of wonder”.
Druga część przygód załogi Shepherda-1 w dalekiej przestrzeni kosmicznej. Ale nie tylko, bo sporo dzieje się również na Ziemi, podobnie jak w pierwszej części.
więcej Pokaż mimo toKsiążka jest typowym drugim tomem trylogii, w którym trzeba rozbudować akcję tomu pierwszego i wyprowadzić cały projekt na prostą w kierunku finiszu w ostatnim tomie. Podobnie jak w wielu innych kilkuksiążkowych...