rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Gry komputerowe towarzyszą mi od kiedy tylko sięgam pamięcią. Była to dla mnie jedna z najmilszych rozrywek dzieciństwa i niesamowicie relaksujące oderwanie od rzeczywistości już w czasach dorosłych. Muszę przyznać, że aż do teraz czuję dreszczyk emocji, gdy ogrywam nowe tytuły. Z biegiem lat zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak ten rynek funkcjonuje. Chłonęłam nie tylko informacje czysto marketingowe, ale i sposoby, w jaki poszczególne pozycje są produkowane. Były to czasy, które znacząco wpłynęły na ścieżkę, jaką podążam w dniu dzisiejszym, ponieważ to właśnie gry zaczepiły we mnie pasję do programowania i rozwiązywania skomplikowanych problemów. Pikselowe światy niosą za sobą tonę rozrywki, acz żeby osiągnąć taki efekt, często przypłacane są tysiącami godzin poświęconych na ich stworzenie. Mało kto zdaje sobie tak naprawdę sprawę, jak wiele czasu potrzeba na ten żmudny proces, gdyż jest to skomplikowana struktura stworzona przez dziesiątki, czasami setki osób. Zapewne gdyby nie ten wysiłek, wiele z nich nigdy nie ujrzałoby światła dziennego i pewnie wiele obiecujących tytułów właśnie z powodu tych braków przepadły bezpowrotnie w eterze.

Dziś jednak będzie o pozycjach udanych. Ba, o wielkich, popularnych tytułach, które porwały miliony i dały początek wielu aktywnym społecznościom oddanych fanów. Wydawnictwo SQN wydało bowiem książkę "Krew, pot i piksele. Chwalebne i niepokojące opowieści o tym, jak robi się gry", będącą zbiorem relacji twórców produkcji wszelkiej maści o czasach ich powstawania. Przeczytamy o grach takich jak Diablo III, Pillars of Eternity (które ogromnie wam polecam), a nawet o trzecim Wiedźminie. Poznamy oczywiście zarówno jasne, jak i ciemne strony pracy w studiach developerskich i to przeładowane masą smaczków oraz szokujących informacji.

Krew, pot i piksele okazała się być naprawdę dobrym wprowadzeniem do tajników funkcjonowania rynku gier. Jason Schreier dokładnie tłumaczy, jak wygląda proces produkcji i dlaczego jest tak skomplikowany. Opowiada również, co może niektórych zaskoczyć, jak istotna jest opinia klienta i dlaczego nawet jeden głos może zaważyć na sukcesie całego przedsięwzięcia. Wszystko to oparte jest na opowieściach osób bezpośrednio biorących udział w tworzeniu popularnych tytułów. Będziemy uczestniczyć zarówno w szalonym pędzie narastających deadlineów, jak i powolnym, produktywnym planowaniu kolejnych sekwencji. Razem z bohaterami opowieści przyjdzie nam przeżywać emocje towarzyszące podczas godziny zero, jak i z satysfakcją poczytamy o zbieraniu plonów po ciężkiej pracy. Bo Krew, pot i piksele jest właśnie tym - ogromną satysfakcją. Jason Schreier ma bowiem niezwykły talent do opisywania wydarzeń. Jednocześnie robi to zwięźle, nie pomijając istotnych szczegółów. Nic w końcu dziwnego, mamy przecież do czynienia z redaktorem jednego z największych serwisów na świecie traktujących o grach, czyli Kotaku. W całej książce, chyba jednak najbardziej rozłożył mnie na łopatki rozdział o Stardew Valley, gdzie twórca przez kilka lat był na utrzymaniu własnej dziewczyny, by tylko ukończyć tworzenie swojego dzieła. Symulator farmy ostatecznie przyniósł ogromny sukces, bo Eric Barone stał się zaraz po premierze milionerem, co jednak ostatecznie doprowadziło mężczyznę do załamania nerwowego. Z jednej strony ironia losu, z drugiej mam ogromny szacun do jego partnerki za wytrwałość.

Koniec tego dobrego, bo zaraz opowiem Wam dosłownie wszystko! A trudno się powstrzymać przy tak dobrych opowieściach, krążących mi ciągle po głowie. Zabawne, ale chyba książka o tworzeniu gier znajdzie się w mojej topce najlepszych pozycji 2018 roku. Cóż, z drugiej strony to nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, jak wyśmienicie tytuł ten został skrojony. Ogromnie, ogromnie go Wam polecam i to szczególnie tym, którzy zawsze część siebie zostawiają w zapierających dech historiach fantastycznych, pikselowych światów.

Gry komputerowe towarzyszą mi od kiedy tylko sięgam pamięcią. Była to dla mnie jedna z najmilszych rozrywek dzieciństwa i niesamowicie relaksujące oderwanie od rzeczywistości już w czasach dorosłych. Muszę przyznać, że aż do teraz czuję dreszczyk emocji, gdy ogrywam nowe tytuły. Z biegiem lat zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak ten rynek funkcjonuje. Chłonęłam nie tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Asha to imie, które wywołuje strach wśród mieszkańców Firgaardu. Jest w końcu Iskari, będącą ucieleśnieniem gniewu i zniszczenia. Dziewczyna poznaczona wieloma bliznami od smoczego ognia skrywa jednak swą prawdziwą twarz, bowiem za wszelką cenę stara się zetrzeć swe dawne grzechy. W końcu lepiej, by wszyscy się bali, niż potępiali i szydzili, a w końcu tak to wszystko mogło się skończyć. Popełniła czyn straszny, w wyniku którego zginęły tysiące niewinnych ludzi, a teraz stara się odkupić nie tylko w oczach innych, lecz i swych własnych, robiąc to, co wychodzi jej najlepiej, czyli polując na mityczne smoki. Jednym z ostatnich czynów, by pozbyć się wstydliwej przyszłości jest poślubienie kogoś, kogo nie kocha. Los daje jej jednak inne wyjście, gdyż może oczyścić się z zarzutów pozbywając się sprawcy wszystkich tych cierpień - Kozu, najpotężniejszego z żyjących smoków. Czy będzie to jednak podróż jedynie po zemstę?

Ależ się stęskniłam za typową fantastyką! Taką klasyczną, o poważniejszym tonie i naładowaną treścią, nad którą trzeba się zastanowić. Nic więc dziwnego, że gdy tylko usłyszałam pierwsze opinie o nowej książce Kristen Ciccarelli to skuszona pozytywnym odzewem postanowiłam po nią sięgnąć. Było to nie lada wyzwanie po strasznie długim czasie czytania praktycznie samych młodzieżówek, ale nie powiem, warto było się przegryźć przez początek, by doświadczyć tej historii. Styl wypowiedzi bije po oczach podobieństwem do klasycznego fantasy znanych twórców i muszę przyznać, że przyjemnie się to czytało, tym bardziej że tego typu kreacja zdaje się powoli zanikać na rzecz prostych, niewymagających myślenia form.

Tytuł wyładowany jest intrygą typową dla królewskiego dworu, obleczoną baśniowym klimatem pełnym fantastycznych bajań. Autorka wykreowała bowiem świat, w którym legendy naprawdę żyją. Żyją w ludziach i to oni opowiadając je budzą dawne dzieje do życia. Nie jest to jednak nic dobrego, bo snucie ich przyciąga to, co niebezpieczne i łaknące mocy, jakie w sobie drzemią - smoki. Gady przedstawione są w sposób rewelacyjny. Z jednej strony wielkie i majestatyczne, z drugiej z typowymi ludzkimi cechami, będącymi ich największą zgubą, czym autorka ponownie skradła moje serce, bo w końcu taki obraz tych potężnych stworzeń często pojawia się w klasyce gatunku. Warto wspomnieć, że opowieści pełnią jednak o wiele większą rolę w tej książce. Prócz oczywistej mocy, jaką potrafią obdarzyć, są też nierozłączną częścią opowiadanej przez autorkę historii, dlatego też co rozdział możemy uświadczyć przyozdobione misternymi rycinami legendy o dawnych dziejach świata i faktach historycznych, wyglądających niczym strony wydarte z zakazanej księgi.
Do samych bohaterów ogólnie nie miałam też zastrzeżeń poza jedną, jedyną osobą. Totalnie nie potrafiłam znieść kuzynki głównej bohaterki i za każdym razem, gdy tylko się pojawiała, wszystko w środku mnie skręcało. Miałam dziwne wrażenie, że opowieść zdecydowanie traci na jej obecności, a to przez głupie sytuacje, czy idiotyczne pytania, na które zresztą znała odpowiedzi.

Tak, jak miałam okazję wspomnieć wcześniej, mało ostatnio mamy na rynku wydawniczym porządnej, zagranicznej fantastyki od nowych twórców. Wiadomo, starzy wyjadacze w dalszym ciągu nas zadowalają, jednak z przyjemnością sięga się po nowe nazwiska na sklepowych półkach. W końcu przyjemnie poznaje się świeże punkty widzenia na, bądź co bądź wykorzystane już motywy i daje się zaskoczyć zupełnie nowymi koncepcjami. Ostatni namsara jest zdecydowanie jedną z takich pozycji i jeżeli wam również brakuje oldschoolowych klimatów, to polecam się w nią niezwłocznie zaopatrzyć.

Asha to imie, które wywołuje strach wśród mieszkańców Firgaardu. Jest w końcu Iskari, będącą ucieleśnieniem gniewu i zniszczenia. Dziewczyna poznaczona wieloma bliznami od smoczego ognia skrywa jednak swą prawdziwą twarz, bowiem za wszelką cenę stara się zetrzeć swe dawne grzechy. W końcu lepiej, by wszyscy się bali, niż potępiali i szydzili, a w końcu tak to wszystko mogło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W końcu, po długim czasie oczekiwań Katarzyna Berenika Miszczuk wydała ostatni już tom cyklu Kwiat Paproci. Przyznam, że żegnam się z tą serią z lekkim smutkiem, bo zapałałam niemałą sympatią do Bielin i jego mieszkańców. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo w zamian otrzymaliśmy naprawdę zgrabnie domknięty wątek. Teraz pewnie nurtuje Was pytanie, czy czwarta część dorównała poprzednim? A może przekreśliła urok pozostałych dzieł autorki?

Po wydarzeniach, które miały miejsce w Żercy, Gosława stara się za wszelką cenę przekonać Mieszka, że to właśnie z nim zaszła w ciążę. Na domiar złego wizyty Swarożyca stają się co raz częstsze i dziewczyna zdaje sobie sprawę, że już niedługo będzie musiała oddać mu obiecaną przysługę. Czy w całym tym natłoku niespodzianek i zawirowań uda się jej znów przechytrzyć bogów?

Tradycyjnie, jak na tę serię przystało, bawiłam się wręcz znakomicie. Akcja żwawo zmierzała ku końcowi, nie dając ani chwili na nudę. W końcu prócz oczywistego wątku głównego, wplecionych zostało również wiele innych ciekawych wydarzeń pobocznych, które w swej komiczności potrafiły doprowadzić człowieka do łez. Gosława nic a nic się nie zmieniła. Dalej jest tą samą niezrównoważoną i lekkomyślną osobą. Czasami miałam nawet wrażenie, że autorka specjalnie pisała książkę w taki sposób, byśmy wiedzieli więcej od samej głównej bohaterki i kręcili głową z niedowierzaniem, że jeszcze sama na dane wnioski nie wpadła. Fabuła została poprowadzona pierwszorzędnie. Wszystkie wątki zostały nareszcie zadowalająco pozamykane. Pozostał jedynie lekki niedosyt, bo tytuł kończy się w takim momencie, że z jednej strony wiemy, że nie ma co więcej drążyć tematu, a z drugiej to poczytałoby się jednak o kolejnych perypetiach Gosi.

Przesilenia chyba nawet nie muszę tym razem jakoś szczególnie podsumowywać, w końcu ostatnia część sama w sobie jest obrazem całego dorobku pisarki. To niesamowita książka, o jeszcze bardziej niesamowitym zakończeniu i z pewnością każdy, kto czytał pozostałe dzieła Katarzyny Bereniki Miszczuk nie będzie zawiedziony i tym razem. Słowiański świat pochłonął mnie bez reszty, a rytuały i obrzędy dodały książce jeszcze więcej charakteru. Dzięki tej serii legendy dostały nowe życie, ukazując w naszych głowach małe ziarenko swej dawnej świetności.

W końcu, po długim czasie oczekiwań Katarzyna Berenika Miszczuk wydała ostatni już tom cyklu Kwiat Paproci. Przyznam, że żegnam się z tą serią z lekkim smutkiem, bo zapałałam niemałą sympatią do Bielin i jego mieszkańców. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo w zamian otrzymaliśmy naprawdę zgrabnie domknięty wątek. Teraz pewnie nurtuje Was pytanie, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W dobie pośpiechu i wiecznego gonienia za ustalonym celem, ludzie zgubili gdzieś umiejętność wyciszenia i doceniania otaczającego ich świata. Nic dziwnego, przy obecnym tempie życia, ciężko jest w końcu utrzymać się na powierzchni i żeby coś osiągnąć, faktycznie trzeba wykorzystać maksimum swojego czasu. Z tego wszystkiego zapominamy o błogości młodych lat, gdy potrafiliśmy tak po prostu leżeć na trawie i obserwować niebo. Kiedy wszystko wydawało się proste, kiedy dołki były przejściowe, a nie ciągnęły się tygodniami i człowiek tak zwyczajnie czuł się lepiej. Nigdy nie zastanawiałam się skąd może to wynikać, aż do momentu, gdy sięgnęłam po Shinrin-Yoku.

Shinrin-Yoku ciężko jest uplasować w jakimś konkretnym typie literackim. To zarówno poradnik, jak i zbiór krótkich opowiadań badanych osób na temat obcowania z drzewami i praktyką spacerów leśnych. Czym konkretnie są kąpiele leśne? To najzwyczajniejsze, bezpośrednie obcowanie z naturą. Autor stara się nam uświadomić, jak wielką rolę w życiu człowieka odgrywają lasy i jak pozytywnie potrafią wpłynąć na odporność i samopoczucie. Opowiada, jak za sprawą zwyczajnych kilkugodzinnych wypraw nasze zdrowie może polepszyć się na miesiące, chroniąc nas tym samym przed wieloma poważnymi chorobami.Posiada w sobie również ogrom informacji naukowych, których nie powstydziłaby się żadna poważna książka przyrodnicza. Znajdziemy tu wykresy, obliczenia oraz badania statystyczne przedstawiające jak ważnym elementem naszego życia jest praktykowanie metod doktora Qing Li.

Nie martwcie się jednak, że może być w związku z powyższym trudna w odbiorze - absolutnie! Wszystko podane jest jak na tacy i będące zrozumiałym nawet dla największego laika. Dzieje się tak za sprawą rozlicznych przemyśleń i wplatanych opowieści z życia autora. Do tego wszystkiego konstrukcja stron jest niesamowicie przejrzysta. Czcionka jest dość spora, a tekstu mało, pozwalając tym samym skupić się na konkretach i przesłaniu oraz wczuć się w zapierające dech w piersiach fotografie. Bardzo ucieszył mnie fakt, że prócz oczywistego obcowania z lasem, zostały przedstawione metody domowe, dla osób które faktycznie czasu nie mają. Wszystko jak widać da się obejść i nawet we własnym zaciszu możemy wdrażać wskazówki doktora.

Shinrin-Yoku to książka, obok której ciężko jest przejść obojętnie. Pięknie zaprojektowana okładka i zdjęcia pojawiające się praktycznie na każdej stronie potrafią zwrócić uwagę potencjalnego czytelnika. Ciężko mi jej nie polecić, niesie ze sobą w końcu wielki bagaż wiedzy teoretycznej i praktycznej, nawet z zakresu prawidłowego oddychania. No nic, pozostaje mi zacząć wprowadzać pewne zmiany w życie i przekonać się na własnej skórze, czy kąpiele leśne mają tak zbawienny wpływ, jak zapewnia dr Qing Li.

W dobie pośpiechu i wiecznego gonienia za ustalonym celem, ludzie zgubili gdzieś umiejętność wyciszenia i doceniania otaczającego ich świata. Nic dziwnego, przy obecnym tempie życia, ciężko jest w końcu utrzymać się na powierzchni i żeby coś osiągnąć, faktycznie trzeba wykorzystać maksimum swojego czasu. Z tego wszystkiego zapominamy o błogości młodych lat, gdy potrafiliśmy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jadąc na fali mojego absolutnego zauroczenia książką Bad Boy's Girl, postanowiłam od razu sięgnąć po część drugą. Po tak drastycznie uciętym zakończeniu, intensywnie oczekiwałam przesyłki od wydawnictwa i z zapałem spałaszowałam całość w jeden dzień. Gdy emocje w końcu opadły i zaczęły pojawiać się pierwsze wnioski, były one niestety słodko-gorzkie.

Po burzliwych wydarzeniach wieńczących część pierwszą, Tessa i Cole wyruszają na upragnione studia. Wielka miłość trwa nadal i z pozoru nic nie jest w stanie jej zachwiać. Dawne demony nie dają jednak za wygraną i pozornie idealny związek zostaje poddany nowym próbom. Para za wszelką cenę szuka sposobów na połączenie dwóch tak różnych światów, jednak czy jest to możliwe? Jak wiele może wytrzymać relacja w obliczu strachu przed zranieniem i porzuceniem? Nastolatkowie postanawiają raz jeszcze walczyć o wspólną przyszłość, na przekór wszystkiemu i wszystkim.

W dalszym ciągu chciałabym podtrzymać moje stwierdzenie, że książki zostały bezsensownie podzielone, bo w połowie lektury dopiero zaczyna się faktycznie drugi tom i przez to raz jeszcze dostajemy przypomnienie sytuacji, z którymi dopiero co mieliśmy styczność, co jest delikatnie mówiąc dziwaczne. Tak samo przebieg fabuły zbytnio nie różni się od poprzednika. Dalej nie jest to coś ambitnego i lawiruje w dość przyziemnych tematach, ale ciągle wywołuje przyjemne emocje podczas lektury. Na pocieszenie, w końcu dostajemy porządnie zamknięte zakończenie, mające ręce i nogi, a oczekiwanie na kolejną część nie jest aż taką męczarnią.

Bad Boy's Girl 2 nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, jak poprzednik. Dostaliśmy praktycznie to samo i szczerze mówiąc niewiele się tu dzieje. Cały czas wałkowany jest ten sam problem, który powoli zaczyna wychodzić bokiem. Jasne, spotykamy na swojej drodze nowych bohaterów, dostajemy nowe sytuacje, ale gdzieś z tyłu głowy chodzi myśl, że jednak dalej jest to zupełnie to samo, ale w innej oprawie. W dalszym ciągu, książka jest poprawna ale tym razem brakuje jej tego "czegoś", co może przyciągnąć czytelnika. Odnoszę nawet wrażenie, że albo gra ona niejako rolę wypełniacza do kolejnej odsłony cyklu, albo autorka stworzyła tasiemca, który na dłuższą metę nie będzie miał już nic więcej do zaoferowania.

Czy zatem warto sięgać po kolejny tom? Czy może jest w nim coś dobrego? Z pewnością ogromy plus mogę przyznać kreacji postaci. Widać, że bohaterowie w wyniku pewnych wydarzeń dojrzewają, a ich charakter ewoluuje. Oczywiście wszystko okraszone jest odpowiednią dozą realizmu, dzięki czemu nie uświadczymy nagłych transformacji Tessy w twardą babkę, a Cole nie stanie się facetem bez przeszłości. To jedno sprawia, że totalnie nie skazuję na skreślenie całej opowieści i daję jej szansę na poprawę w trzeciej części, która pojawi się już niebawem.

Jadąc na fali mojego absolutnego zauroczenia książką Bad Boy's Girl, postanowiłam od razu sięgnąć po część drugą. Po tak drastycznie uciętym zakończeniu, intensywnie oczekiwałam przesyłki od wydawnictwa i z zapałem spałaszowałam całość w jeden dzień. Gdy emocje w końcu opadły i zaczęły pojawiać się pierwsze wnioski, były one niestety słodko-gorzkie.

Po burzliwych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nigdy nie byłam jakoś specjalnie przekonana do dzieł wywodzących się z zyskującego na popularności serwisu Wattpad. Zazwyczaj po kilku stronach albo umierałam z nudów albo kończyłam plaskając się w czoło ze zdumienia, jak można takie szroty przepuszczać do druku. Dla niewtajemniczonych, Wattpad jest stroną, gdzie dosłownie każdy może opublikować własną książkę - w całości, lub częściach i na postawie polubień czytelników otrzymują odpowiednie miejsce w rankingu. W ten sposób powstała spora społeczność aktywnie działających tam, aspirujących pisarzy. O ile ten pomysł bardzo mi się podoba, bo popularyzacja tego typu inicjatyw jest jak najbardziej rzeczą pozytywną, to niestety łatwo o natrafienie na koszmarek, którego później nie da się odzobaczyć ( przykładem mogą być te wszystkie dziwaczne fanowskie opowiadania o członkach boys bandów). Nie powiem, Bad Boy's Girl zapewne w którąś z tych specyficznych nisz trafia, ale mimo wszystko całkiem ładnie wybiła się na tle Wattpadowych cudaków. Dlaczego?

Tessa zdecydowanie nie jest osobą, o której można by powiedzieć, że miała życie usłane różami. Trudne dzieciństwo, pełne szyderstw ze strony rówieśników odnośnie jej obfitej tuszy skutecznie stłamsiło poczucie własnej wartości dziewczyny. Na domiar złego Jason, którego od zawsze darzyła uczuciem widzi w niej jedynie przyjaciółkę, a jego przyrodni brat Cole jest największym utrapieniem na świecie, starającym się za wszelką cenę obrzydzić jej egzystencję. Później wcale nie jest lepiej - zostawia ją najlepsza przyjaciółka Nicole, stając się nagle jej największym oprawcą. Co gorsza, zaczyna chodzić z obiektem westchnień Tessy. Akcja rozgrywa się w ostatniej klasie szkoły średniej, gdy nastolatka marzy jedynie o tym, aby szkoła dobiegła już końca i robi absolutnie wszystko, by pozostać niezauważoną. Niestety, przyszłość ma dla niej inne plany i stawia na jej drodze osobę, której miała nadzieję już nigdy nie zobaczyć. Cole Stone wraca do miasta po kilkuletnim pobycie w szkole wojskowej i wszystkie dawne koszmary znów mogą wrócić do porządku dziennego.

Ok, uściślijmy sobie jedno - nikt mi nie płacił, ani nie stał nade mną z biczem, kiedy pisałam ten tekst. Skąd w ogóle takie stwierdzenie? Bo muszę się Wam przyznać, że tytuł ten mi się...spodobał. Sama bym się nigdy nie spodziewała po sobie takich słów, na temat niesamowicie schematycznej książki z tak stereotypowym przebiegiem fabuły. No bo hej, co jest bardziej oczywistego od wroga, który nagle w magiczny sposób staje się obiektem westchnień? A tu klops, bo wszystko jest opisane tak konkretnie, z porządnym uzasadnieniem poszczególnych wydarzeń, że aż mam ochotę klaskać. Może to syndrom sztokholmski? Bo jak inaczej opisać fakt, że typowe romansidło mogło tak bardzo zaangażować mnie emocjonalnie? Znów czułam się jak podjarana nastolatka i przeżywałam wszystko na równi z główną bohaterką, choć dramatyzmu tu nie ma za wiele.

Postaci nakreślone są poprawnie. Nigdzie nie uświadczymy przesady czy wyolbrzymienia pewnych wzorców - ot, zwykli ludzie z równie zwykłym życiem. Jak dla mnie to właśnie ta kwestia jest największym urokiem tego tytułu, bo pozwala on odpocząć od przesadzonych bohaterów, w ostatnim czasie nagminnie tworzonych przez pisarzy. Według mnie, to właśnie normalność jest czymś pożądanym bo właśnie z nią najlepiej nam się utożsamia. Co do samej akcji, jest dość liniowa i oczywista, aczkolwiek satysfakcjonująca i dająca czytelnikowi dokładnie to, czego oczekuje. Niestety największą wadą jest zakończenie i to nie ze względu na fakt, że zostało ono źle napisane, ale dlatego, że go zwyczajnie nie ma. Jak do tego doszło? Za sprawą specyficznej struktury Wattpadowych książek, które są wydawane często rozdziałami, trudno jest nie stworzyć po druku kolosa. Tak było i w tym przypadku, bo rozdziałów jest mnóstwo, co przełożyło się na dość grubą książkę, nie mieszczącą całej treści, w wyniku czego wydawnictwo zostało zmuszone do ucięcia fabuły w dziwnym miejscu. Lekki niesmak pozostał, tym bardziej że kontynuacja ma kawałek części pierwszej i resztę części drugiej. Może jednak lepiej byłoby stworzyć tomiszcze, ale za to z konkretnie postawioną kropką na opowiadanej historii?

Wiosna trwa w najlepsze, już powoli wchodzimy w lato i w takim okresie Bad Boy's Girl sprawdzi się zapewne wyśmienicie. Lekka, mało ambitna, jednak niesamowicie angażująca emocjonalnie historia jest czymś perfekcyjnym na ciepłe, leniwe dni. Może być też naprawdę dobrym wstępem do zapoznania się z samym serwisem, z którego się wywodzi. Nie powiem, sama zaczęłam go częściej przeglądać i kto wie? Może znów trafię na jakąś perełkę?

Nigdy nie byłam jakoś specjalnie przekonana do dzieł wywodzących się z zyskującego na popularności serwisu Wattpad. Zazwyczaj po kilku stronach albo umierałam z nudów albo kończyłam plaskając się w czoło ze zdumienia, jak można takie szroty przepuszczać do druku. Dla niewtajemniczonych, Wattpad jest stroną, gdzie dosłownie każdy może opublikować własną książkę - w całości,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętacie te czasy, kiedy będąc dzieckiem siedziało się pod kołdrą z latarką w ręce i książką w drugiej? Kiedy to potrzeba poznania dalszych losów bohaterów rozpierała człowieka od środka tak intensywnie, że z miłą chęcią zarywało się nocki i rano umierało z przemęczenia? W całym moim życiu miałam tylko kilka takich epizodów i towarzyszyły mi one głównie przy tytułach, które miło wspominam aż do dnia dzisiejszego. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś przyjdzie mi tego ponownie doświadczyć, aż do niedawna, gdy sięgnęłam po Rycerzy pożyczonego mroku.

Denizen Hardwick od długiego czasu przebywa w sierocińcu. Niewiele pamięta ze swojego wczesnego dzieciństwa, a rodzice są jedynie zamglonym wspomnieniem. Jakiś czas po jego trzynastych urodzinach, zupełnie niespodziewanie odwiedzić chce go ciotka, co jest dość sporym zaskoczeniem, gdyż do tej pory sądził, iż nie ma żadnych żyjących krewnych. Wszystko, co dzieje się później jest niczym jazda bez trzymanki. Nieoczekiwany zwrot wydarzeń popycha go do bractwa pożyczonego mroku, walczącego z istotami cienia. Żeby nie było, Denizen nie pała optymizmem w obliczu nowych obowiązków, a nowa rodzina zdecydowanie odstaje od jego oczekiwań.

Nie wytrzymam, jeżeli już na samym początku nie wspomnę, jak bardzo jestem zachwycona! Przyznam, że nie lubię kiedy książka ma opis twierdzący, że dany tytuł będzie świetny dla fanów Harrego Pottera, bo kojarzy mi się to z marną inspiracją zrobioną jedynie dla pieniędzy. W tym przypadku jednak określenie to jest perfekcyjnie dobrane, ale nie pod względem przebiegu wydarzeń, a odbioru podczas czytania. Autentycznie poczułam się znów jak dziecko, które zachłannie zgłębia kolejne strony opowieści. Wykreowany świat jest barwny, brak mu męczącej cukierkowatości, a postaci są wielowymiarowe. Podoba mi się fakt, że pisarz nie stara się za wszelką cenę ukazać bohaterów jako bezsprzecznie dobrych. Ba, wprowadza nawet chaos, który utrudnia czytelnikowi rozpoznanie, które osoby są po stronie Denizena, a które mu zagrażają. Trudno też zarzucić cokolwiek samej fabule opowieści. Poszczególne wydarzenia miło się zazębiają i absolutnie nic nie wybija z lektury. I ten świat! Rycerze, demoniczne i karykaturalne stwory, intrygujący wymiar cieni, napierający na naszą rzeczywistość i czekający tylko na okazję by móc się wydostać, to zdecydowanie coś na miarę Okrutnej Pieśni, którą miałam okazję zachwycać się w zeszłym miesiącu.

Opowieść o rycerzach to bardzo przyjemny tytuł i choć zdaję sobie sprawę, że jest przeznaczony dla młodszego czytelnika, to i tak taki staroć jak ja na spokojnie może czerpać z niego radochę. Nie bez przyczyny porównałam tę książkę do ostatniego dzieła Victorii Schwab, gdyż autorzy starają się wprowadzić nieco więcej mroku do prowadzonej opowieści i tworzą światy możliwie jak najbardziej rozbudowane. Miejmy nadzieję, że takich pozycji będzie w przyszłości coraz więcej, bo nie ma sensu niepotrzebnie upraszczać fabuły w obawie, że młodzież tego nie ogarnie.

Pamiętacie te czasy, kiedy będąc dzieckiem siedziało się pod kołdrą z latarką w ręce i książką w drugiej? Kiedy to potrzeba poznania dalszych losów bohaterów rozpierała człowieka od środka tak intensywnie, że z miłą chęcią zarywało się nocki i rano umierało z przemęczenia? W całym moim życiu miałam tylko kilka takich epizodów i towarzyszyły mi one głównie przy tytułach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wyobraźcie sobie, że nagle każdy Wasz uczynek ma swoje konsekwencje. Nie na zasadzie, jaka funkcjonuje dotychczas, że prędzej czy później się doigramy, czy też dosięgnie nas karma. Wyobraźcie sobie, że konsekwencja staje się bytem materialnym. Realnym urzeczywistnieniem wszelkich win i okrucieństwa, które tylko czeka, by dostać ludzi w swoje ręce. W takiej rzeczywistości muszą żyć główni bohaterowie Okrutnej pieśni - Kate Harker i August Flynn. Z dnia na dzień czara goryczy wszelkiej podłości się przelała, czego skutkiem było pojawienie się potworów. Nikt nie wie konkretnie dlaczego tak się stało. Może to świat stara się w ten sposób bronić przed ludzką podłością i krzywdą? A może przebudzono siłę, czekającą tylko na odpowiedni moment? W jednym z ocalałych miast ludzie ostatkami sił starają się zachować pozory normalności. Pielęgnują stare zwyczaje, udzielają się kulturalnie, edukują dzieci po to, by nie oszaleć ze strachu przed tym, co na nich czyha. Kate i August stoją jednak po dwóch stronach barykady. Dziewczyna jest następczynią swego bezwzględnego i okrutnego ojca, który włada połową podzielonego miasta. August zaś należy do rodziny przywódcy opozycji, kryjącej się w ruinach drugiej jego części. Ba, sam jest jedną z potwornych istot, których ludzie tak bardzo się obawiają, aczkolwiek nie dajcie zwieść się pozorom, bowiem nic nie jest tutaj po prostu białe lub czarne. Losy tej dwójki, choć diametralnie różne, w końcu się ze sobą łączą, a efekt tego niecodziennego spotkania zmienia losy nie tylko samych nastolatków, ale i wszystkich mieszkańców miasta. Powstają nowe podziały, nowe zagrożenia, jednak nawet w tym mroku jest miejsce na zacieśnienie nowych więzi.

Zastanawiacie się pewnie teraz, co konkretnie mnie w tej książce urzekło. Zabawnym, ale prawdziwym stwierdzeniem będzie to, że brakowało tam bardzo wielu elementów, do których zdążyłam przywyknąć w młodzieżówkach. Po pierwsze, mimo typowego dla nastolatków zachowania, brak w nich nadmiernej infantylności. Wszystko jest odpowiednio wyważone, nie męcząc tym samym czytelnika nadmiarem zbędnego przekomarzania się w dialogach, co zdecydowanie pozytywnie wpływa na klimat opowieści, który w założeniu ma się kierować ku urban fantasy. Drugą bardzo istotną sprawą jest brak jakiegokolwiek wątku romantycznego, choć w teorii istniała duża szansa na pojawienie się go, to jednak autorka nam tego zaoszczędziła. Tym lepiej, bo czytelnik w końcu może skupić się na genialnie zaprojektowanym świecie, zamiast śledzić kolejne miłosne podchody, uff! Trzecią i chyba najważniejszą sprawą jest zakończenie, które totalnie wybiło mnie z rytmu, bo czegoś takiego się nie spodziewałam. Nie mam zamiaru zdradzać o co dokładnie chodzi, bo lepiej będzie odkrywać Wam to samodzielnie, ale uwierzcie mi na słowo, jak dojdziecie do pewnego miejsca w fabule, to będziecie wiedzieć dokładnie o który moment mi chodziło, gdyż ciężko go przeoczyć.

Co do samej konstrukcji - nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Świat jest niesamowicie złożony, a jego tajemnice odkrywane są kawałek po kawałeczku, nie dając czytelnikowi wszystkiego na tacy. Czasem można nawet odczuć pewien niedosyt, wynikający z pewnej celowo wprowadzonej dezorientacji. Ba, nawet po zakończeniu lektury jeszcze nie wszystko zostanie wyjaśnione, pozostawiając nas z dużym bagażem pytań. Przedstawione stwory, ich hierarchia oraz sposób powstawania są pierwszorzędne. Dawno nie spotkałam się z tak dobrze wykreowanym uniwersum, które ma naprawdę ogromy potencjał w przyszłości - lekką ręką możliwy do zekranizowania, bądź rozpoczęcia całkiem pokaźnego zbioru. Koncepcja jest oryginalna, ciekawa i wciągająca, zdecydowanie nie szablonowa i stająca dla mnie na podium obok innych popularnych tytułów.

Trzeba przyznać, że Victoria Schwab doskonale wie, czym skusić potencjalnego czytelnika. W końcu na rynku wydawniczym pojawiła się pozycja zdecydowanie odstająca od reszty, oddzielająca wręcz grubą kreską typowe "kopiuj-wklej" będące oczywistym rzutem na kasę miłośników konkretnych, nudnych już koncepcji. Mam szczerą nadzieję, że w przyszłości autorka uraczy nas jeszcze ciekawszymi wątkami, a ta unikatowość pojawi się również w kontynuacji, mającej swoją premierę już 10 października.

Wyobraźcie sobie, że nagle każdy Wasz uczynek ma swoje konsekwencje. Nie na zasadzie, jaka funkcjonuje dotychczas, że prędzej czy później się doigramy, czy też dosięgnie nas karma. Wyobraźcie sobie, że konsekwencja staje się bytem materialnym. Realnym urzeczywistnieniem wszelkich win i okrucieństwa, które tylko czeka, by dostać ludzi w swoje ręce. W takiej rzeczywistości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatnio mamy ogromny wysyp książek pisanych przez aktorów oraz celebrytów i przyznać muszę, że zazwyczaj takie twory omijam szerokim łukiem. Tom Hanks jest jednak osobą, która sprawiła, że najpierw mocno się zastanowiłam nad tym, czy mam postąpić tak, jak dotychczas. W końcu jest to persona bardzo charakterystyczna i znana ze swojej wyśmienitej gry aktorskiej w kinowych hitach, takich, jak chociażby Forrest Gump. Dlatego też postanowiłam się temu tytułowi bliżej przyjrzeć, choćby po to, by sprawdzić co takiego Hanks ma nam do przekazania.

Kolekcja nietypowych zdarzeń to zbiór kilkunastu opowiadań z pozoru ze sobą nie powiązanych. Każde z nich rozgrywa się bowiem w różnych czasach, okolicznościach i społecznościach. Kiedy jednak przyjdzie nam się dokładnie w przedstawione historie zagłębić, zauważymy, że we wszystkich z nich pojawia się nawiązanie do maszyny do pisania. Oczywiście za każdym razem pełni ona zupełnie inną funkcję - niekiedy jest zaledwie drobnym wspomnieniem, czy narzędziem pracy. Czasem zaś wrotami do spełnienia dziecięcych marzeń. Warto nadmienić, iż w dalszym ciągu przedstawiana jest jako przedmiot, gdyż autor nie posuwa się do nadawania jej nadrzędnych funkcji, dostosowując do niej opowieść. Wygląda to tak, jakby starał się nam uświadomić, że to my dajemy wartość danej rzeczy i miarą tej właśnie wartości jest nasz wkład emocjonalny. To człowiek nadaje duszę przedmiotom i tylko on sprawia, że w jego rękach stają się czymś niezwykłym.

Tom Hanks pisze w sposób prosty, bez zbędnych udziwnień. Widoczne jest tutaj nadanie priorytetu przekazowi, choć tytuł bogaty jest również w różnorakie zabiegi literackie. Nie jest to może literatura najwyższych lotów, aczkolwiek zdecydowanie posiada swój urok. Podzielenie Kolekcji nietypowych zdarzeń na opowiadania nie dość, że pozwoliło autorowi rozwinąć skrzydła i sprawdzić się w opisywaniu różnych sytuacji, to dodatkowo przyniosło korzyść dla czytelnika, ponieważ osoby nie mające specjalnie dużo czasu na lekturę mogą sobie na spokojnie czytać po jednej historii na dzień, zupełnie nic nie tracąc. Łatwo jest też zrelaksować się przy przyswajanej treści, więc dobrze sprawdza się także jako lektura do łóżka przed snem. Sama dokładnie w taki sposób czytałam - zupełnie bez pośpiechu, delektując się nią kawałek po kawałeczku.

Kolejny tytuł trafił właśnie na moją listę zaskoczeń tego roku, urzeka on bowiem prostotą i takim przyjemnym uczuciem spokoju, które pojawia się podczas czytania. Kto by pomyślał, że kilka niepozornych opowieści potrafi tak wkręcić człowieka? Kolekcja nietypowych zdarzeń to świetny debiut aktora, nie przekombinowany i bezsprzecznie warty uwagi.

Ostatnio mamy ogromny wysyp książek pisanych przez aktorów oraz celebrytów i przyznać muszę, że zazwyczaj takie twory omijam szerokim łukiem. Tom Hanks jest jednak osobą, która sprawiła, że najpierw mocno się zastanowiłam nad tym, czy mam postąpić tak, jak dotychczas. W końcu jest to persona bardzo charakterystyczna i znana ze swojej wyśmienitej gry aktorskiej w kinowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy śnieg już za nami, więc chyba można stwierdzić, że to dobry moment, by zacząć pisać o świątecznych tytułach. Dziś będzie o książce, której absolutnie się nie spodziewałam, gdyż informacja o niej pojawiła się dosłownie z dnia na dzień. Bruce Cameron, twórca pozytywnie odebranego "Był sobie pies" napisał nowy tytuł specjalnie na święta i tym razem również nie mogło się obyć bez wszechobecnych piesków wypełniających strony tej opowieści.

Josh Michaels jest typowym introwertykiem żyjącym w swojej spokojnej i poukładanej samotni. Stara się ułożyć sobie życie po burzliwym i bolesnym związku i choć cisza nie pozwala mu zapomnieć o tym co było, to działa chociaż kojąco na jego skołatane nerwy. Kiedy więc w przedziwnych okolicznościach przypada mu opieka nad gromadką małych, rozkosznych szczeniaczków, oraz ich mamą, jego życie przewraca się zupełnie do góry nogami. Na szczęście dobrych ludzi, chętnych do pomocy nie brakuje i kto wie, może wśród nich znajdzie się ktoś z lekarstwem na złamane serce?

Psiego najlepszego jest pozycją idealną na zimowe wieczory. Widać, że z premedytacją pisarz starał się o możliwie jak najlżejszy przekaz treści, bez wprowadzania zbędnego zagmatwania i chaosu. Z jednej strony szkoda, bo w wyniku tego zabiegu wiele ciekawych wątków zostało spłyconych, z drugiej zaś takie braki dają właśnie przyjemną, świąteczną opowieść. Przyznać muszę, że mimo tego, iż zazwyczaj wolę literaturę trochę bardziej ambitną, to i tak przeżyłam z dziełem Bruca Camerona niezwykle przyjemne chwile, gdyż jest to książka wyładowana ciepłem i ogromnymi pokładami miłości, jednak nie tylko tej romantycznej! Tak też o wilku, to znaczy, o psie mowa. Główny trzon historii stanowią perypetie Josha z psią gromadką. Cameron przedstawia zwierzęta niejako z ludzką twarzą, a sami bohaterowie ukazują unikalne podejście do czworonogów, z którym zdecydowanie warto się zapoznać. Może czasem zakrawa to o lekką przesadę, aczkolwiek sama koncepcja i chęć uzmysłowienia czytelnikom kilku spraw tyczących się prawidłowego podejścia do zwierząt są godne pochwały. Co się tyczy postaci, to skonstruowane zostały wzorowo. W końcu mamy do czynienia z realnym obrazem ludzi, których spotykamy na co dzień. Pisarz nie boi się sięgać po przeciętność, ba, w jego ręku staje się ona bronią, która tworzy tak dobry realizm sytuacyjny, że bez problemu można wczuć się w czytany tekst. Jeden jedyny zgrzyt napotkałam jednak w momencie, gdy pojawiła się druga równie ważna bohaterka. Z niewyjaśnionych przez autora przyczyn zachowuje się strasznie irytująco oraz irracjonalnie i szczególnie w tym przypadku szkoda, że nie pokusił się on na rozszerzenie wątku jej przeszłości, pozwalając tym samym zrozumieć nietypowe reakcje owej kobiety.

Mimo, że Psiego najlepszego jest już drugą z rzędu książką o psach, to i tak jest jak najbardziej udana. Może i było w niej kilka niedociągnięć, ale na szczęście w żaden sposób nie wpłynęło to na jej odbiór, dzięki czemu łatwo się przy niej zrelaksować. Tytuł ten polecam dosłownie każdemu, a jeżeli nie wiecie co sprawić bliskiej Wam osobie na świąteczny prezent, to zapraszam do księgarni. Czeka tam na Was okładkowy piesek, który z miłą chęcią przybędzie do nowego domu.

Pierwszy śnieg już za nami, więc chyba można stwierdzić, że to dobry moment, by zacząć pisać o świątecznych tytułach. Dziś będzie o książce, której absolutnie się nie spodziewałam, gdyż informacja o niej pojawiła się dosłownie z dnia na dzień. Bruce Cameron, twórca pozytywnie odebranego "Był sobie pies" napisał nowy tytuł specjalnie na święta i tym razem również nie mogło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdarzyło się Wam kiedyś zapomnieć o jakimś ważnym wydarzeniu, albo nie wyrobić się na umówiony termin? A może nie dopilnowaliście złożonej sobie obietnicy, choć bardzo Wam na tym zależało? No właśnie, chyba każdy z nas w tej chwili odpowiada twierdząco. Od zawsze miałam z tym ogromny problem. Kupowałam kalendarze, robiłam notatki, ale wielokrotnie coś mi umykało i zawsze brakowało mi miejsca na rzeczy zgoła błahe, jednak powodujące, że ich pominięcie przyprawiało o lekką irytację z niewykonania zaplanowanych założeń. Z tego co się orientuję problem ten nie dotyczy tylko mnie, a również ogromu innych osób, które uwielbiają planować sobie czas, choć nie do końca wiedzą jak zorganizować go efektywnie. W odpowiedzi na nasze wołania od jakiegoś czasu zaczęły pojawiać się zdobywające coraz większą rzeszę fanów bullet journale, czyli specjalne zeszyty, pozwalające na samodzielne zaprojektowanie sobie terminarza, który w pełni będzie odpowiadał naszym potrzebom. Warto również nadmienić, że trend ten nie pojawił się z pierwszym wydanym zeszytem, a z pomysłem umiejscowionym na czystej kartce papieru. Metoda jest więc o wiele starsza, niż by się mogło wydawać, jednak wraz z popularyzacją tego pomysłu zaczęło powstawać wiele sposobów na drogę "na skróty".

I w tym momencie właśnie przechodzimy do głównego tematu tego tekstu, jakim są świeżo wydane poradniki do tworzenia organizerów. Wydawnictwo Insignis podesłało mi niedawno do przetestowania dwie "książki" - jedną z typowymi poradami, a drugą z miejscem na zamieszczanie własnych treści. Nie powiem, to świetny sposób na zwalczenie w sobie wewnętrznego lenia, bo wszelkie informacje mamy podane jak na tacy, więc nie trzeba się specjalnie głowić ani nad pomysłem, ani też nad wykonaniem.

1)Twój rok z bullet bookiem. Jak dzień po dniu kreatywnie zorganizować sobie życie. Zennor Compton

Twój rok z bullet bookiem to książka zapoznająca z podstawowymi technikami prowadzenia bullet journala. Zawiera w sobie ogrom porad oraz przykładowe pomysły pozwalające na stworzenie na własną rękę organizera nawet w zwykłym zeszycie. Dla artystycznych niedojd takich jak ja, jest to idealne remedium, a możliwość łatwego przerysowania pozwala nawet w jakimś stopniu cieszyć się efektem finalnym, który - o zgrozo! nie wypada tak źle. Ciekawi, co dokładnie tutaj znajdziecie? Są tu gigantyczne pokłady pomysłów na aktywności takie, jak chociażby wiosenne porządki (czyli możliwość oznaczania swojej codziennej staranności w wykonywaniu obowiązków), pomysł na tabelę szybkich recenzji książek, zawierającą w sobie również skale ocen, czy też sprawny system monitorowania swoich postępów w oglądaniu seriali. Warstwa merytoryczna wzbogacona jest o dodatkowe rysunki, które dzięki swojej prostocie są możliwe do wykonania nawet przez największe beztalencie, ponieważ nawet rysowanie prostych listków ma tutaj swój tutorial!

2)Bullet Book. Bądź pięknie zorganizowana. David Sinden

Z zupełnie innej strony prezentuje się za to "książka" Bullet Book - bądź pięknie zorganizowana.
W sumie, miano książki to lekka nadinterpretacja, ponieważ jest to journal w czystej postaci, tyle, że w wersji dla lenia. Jest to już gotowy organizer czekający na wypełnienie, ALE! zaprojektowany w taki sposób, by bez problemu dodawać pomysły własne, bądź zaczerpnięte z Twojego roku z bullet bookiem. Oprawa graficzna jest niesamowita, uzupełniona wieloma inspirującymi sentencjami, sprawiającymi, że chce się co chwilę zaglądać do środka. Możliwości jakkolwiek jest wiele, gdyż sam dziennik daje ich taką różnorodność, że jest w czym przebierać. Mi osobiście ta opcja bardziej pasuje od samodzielnego wypełniania zeszytu, bo nie mam niestety takiej ilości czasu, ani też zdolności plastycznych, nieocenionych przy prowadzeniu dziennika, a w tym przypadku wszystko już czeka na nas pięknie przygotowane i aż prosi się o wypełnienie. Warto też wspomnieć, że sama cena takiej przyjemności nie jest wygórowana, bo kosztuje jedynie około 25 zł, co w dobie drogich kalendarzy jest nie lada plusem.

Czy mogę zatem tytuły te polecić? Zdecydowanie. Przyznam, że sprawdzają się w każdej formie - kupowane pojedynczo, czy w parze, przynoszą tyle samo pożytku. Sięgnijcie po Rok z Bullet Bookiem, jeżeli jesteście typowymi samoukami, którzy mają swoje ścisłe wymagania, a będziecie zachwyceni. Ogrom dodatkowych pomysłów, dających spore pole do inwencji własnej jest nieoceniony przy tworzeniu własnego dziennika. Bullet Book. Bądź pięknie zorganizowana sprawdza się zaś świetnie dla osób, pragnących "poczuć" na czym magia modnych dzienników polega. Jest to świetny starter dla początkujących, którzy przede wszystkim chcą najpierw zobaczyć, czy taka forma zapisywania swoich planów w ogóle im przypasuje. A może połączyć w jedno możliwości obu książek? Cóż, wyborów jest wiele i jedno jest pewne - w żadnym wypadku nie będziecie zawiedzeni!

Zdarzyło się Wam kiedyś zapomnieć o jakimś ważnym wydarzeniu, albo nie wyrobić się na umówiony termin? A może nie dopilnowaliście złożonej sobie obietnicy, choć bardzo Wam na tym zależało? No właśnie, chyba każdy z nas w tej chwili odpowiada twierdząco. Od zawsze miałam z tym ogromny problem. Kupowałam kalendarze, robiłam notatki, ale wielokrotnie coś mi umykało i zawsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdarzyło się Wam kiedyś zapomnieć o jakimś ważnym wydarzeniu, albo nie wyrobić się na umówiony termin? A może nie dopilnowaliście złożonej sobie obietnicy, choć bardzo Wam na tym zależało? No właśnie, chyba każdy z nas w tej chwili odpowiada twierdząco. Od zawsze miałam z tym ogromny problem. Kupowałam kalendarze, robiłam notatki, ale wielokrotnie coś mi umykało i zawsze brakowało mi miejsca na rzeczy zgoła błahe, jednak powodujące, że ich pominięcie przyprawiało o lekką irytację z niewykonania zaplanowanych założeń. Z tego co się orientuję problem ten nie dotyczy tylko mnie, a również ogromu innych osób, które uwielbiają planować sobie czas, choć nie do końca wiedzą jak zorganizować go efektywnie. W odpowiedzi na nasze wołania od jakiegoś czasu zaczęły pojawiać się zdobywające coraz większą rzeszę fanów bullet journale, czyli specjalne zeszyty, pozwalające na samodzielne zaprojektowanie sobie terminarza, który w pełni będzie odpowiadał naszym potrzebom. Warto również nadmienić, że trend ten nie pojawił się z pierwszym wydanym zeszytem, a z pomysłem umiejscowionym na czystej kartce papieru. Metoda jest więc o wiele starsza, niż by się mogło wydawać, jednak wraz z popularyzacją tego pomysłu zaczęło powstawać wiele sposobów na drogę "na skróty".

I w tym momencie właśnie przechodzimy do głównego tematu tego tekstu, jakim są świeżo wydane poradniki do tworzenia organizerów. Wydawnictwo Insignis podesłało mi niedawno do przetestowania dwie "książki" - jedną z typowymi poradami, a drugą z miejscem na zamieszczanie własnych treści. Nie powiem, to świetny sposób na zwalczenie w sobie wewnętrznego lenia, bo wszelkie informacje mamy podane jak na tacy, więc nie trzeba się specjalnie głowić ani nad pomysłem, ani też nad wykonaniem.

1)Twój rok z bullet bookiem. Jak dzień po dniu kreatywnie zorganizować sobie życie.
Zennor Compton

Twój rok z bullet bookiem to książka zapoznająca z podstawowymi technikami prowadzenia bullet journala. Zawiera w sobie ogrom porad oraz przykładowe pomysły pozwalające na stworzenie na własną rękę organizera nawet w zwykłym zeszycie. Dla artystycznych niedojd takich jak ja, jest to idealne remedium, a możliwość łatwego przerysowania pozwala nawet w jakimś stopniu cieszyć się efektem finalnym, który - o zgrozo! nie wypada tak źle. Ciekawi, co dokładnie tutaj znajdziecie? Są tu gigantyczne pokłady pomysłów na aktywności takie, jak chociażby wiosenne porządki (czyli możliwość oznaczania swojej codziennej staranności w wykonywaniu obowiązków), pomysł na tabelę szybkich recenzji książek, zawierającą w sobie również skale ocen, czy też sprawny system monitorowania swoich postępów w oglądaniu seriali. Warstwa merytoryczna wzbogacona jest o dodatkowe rysunki, które dzięki swojej prostocie są możliwe do wykonania nawet przez największe beztalencie, ponieważ nawet rysowanie prostych listków ma tutaj swój tutorial!

2)Bullet Book. Bądź pięknie zorganizowana.
David Sinden

Z zupełnie innej strony prezentuje się za to "książka" Bullet Book - bądź pięknie zorganizowana.
W sumie, miano książki to lekka nadinterpretacja, ponieważ jest to journal w czystej postaci, tyle, że w wersji dla lenia. Jest to już gotowy organizer czekający na wypełnienie, ALE! zaprojektowany w taki sposób, by bez problemu dodawać pomysły własne, bądź zaczerpnięte z Twojego roku z bullet bookiem. Oprawa graficzna jest niesamowita, uzupełniona wieloma inspirującymi sentencjami, sprawiającymi, że chce się co chwilę zaglądać do środka. Możliwości jakkolwiek jest wiele, gdyż sam dziennik daje ich taką różnorodność, że jest w czym przebierać. Mi osobiście ta opcja bardziej pasuje od samodzielnego wypełniania zeszytu, bo nie mam niestety takiej ilości czasu, ani też zdolności plastycznych, nieocenionych przy prowadzeniu dziennika, a w tym przypadku wszystko już czeka na nas pięknie przygotowane i aż prosi się o wypełnienie. Warto też wspomnieć, że sama cena takiej przyjemności nie jest wygórowana, bo kosztuje jedynie około 25 zł, co w dobie drogich kalendarzy jest nie lada plusem.

Czy mogę zatem tytuły te polecić? Zdecydowanie. Przyznam, że sprawdzają się w każdej formie - kupowane pojedynczo, czy w parze, przynoszą tyle samo pożytku. Sięgnijcie po Rok z Bullet Bookiem, jeżeli jesteście typowymi samoukami, którzy mają swoje ścisłe wymagania, a będziecie zachwyceni. Ogrom dodatkowych pomysłów, dających spore pole do inwencji własnej jest nieoceniony przy tworzeniu własnego dziennika. Bullet Book. Bądź pięknie zorganizowana sprawdza się zaś świetnie dla osób, pragnących "poczuć" na czym magia modnych dzienników polega. Jest to świetny starter dla początkujących, którzy przede wszystkim chcą najpierw zobaczyć, czy taka forma zapisywania swoich planów w ogóle im przypasuje. A może połączyć w jedno możliwości obu książek? Cóż, wyborów jest wiele i jedno jest pewne - w żadnym wypadku nie będziecie zawiedzeni!

Zdarzyło się Wam kiedyś zapomnieć o jakimś ważnym wydarzeniu, albo nie wyrobić się na umówiony termin? A może nie dopilnowaliście złożonej sobie obietnicy, choć bardzo Wam na tym zależało? No właśnie, chyba każdy z nas w tej chwili odpowiada twierdząco. Od zawsze miałam z tym ogromny problem. Kupowałam kalendarze, robiłam notatki, ale wielokrotnie coś mi umykało i zawsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po śmierci z rąk ukochanego, Magda Wojna powraca w zupełnie innym, wojowniczym wydaniu. W niewyjaśnionych okolicznościach, dziewczyna odradza się jako Żniwiarz i przejmuje charakter właściciela ciała, w którym się znajduje. Protagonistka pała żądzą zemsty, a jej nowe, impulsywne "ja" bierze nad nią górę, przez co pakuje się w jeszcze większą ilość niebezpiecznych sytuacji, zarazem jednak odkrywając kolejne zagadki prawdziwych motywów Pierwszego.

Trochę szkoda przyznać, ale fabularnie nowe dzieło Pauliny Hendel ma do zaoferowania dokładnie tyle, ile znajduje się w powyższym opisie. Widać jak na dłoni, że autorka uczyniła z tego tytułu wstęp do finału, który rozgrywać się będzie w trzeciej części, przez co akcja trochę się rozlazła. Nie brakuje oczywiście licznych potyczek z upiorami, opisanych w jak zwykle niesamowity sposób, jednak prócz tego Czerwone Słońce pełni raczej rolę przygotowawczą. Charaktery bohaterów klarują się, postaci w końcu dostają pazura i jest to jak najbardziej zjawisko pozytywne. Magda z grzecznej, posłusznej rodzinie dziewczynki staje się naprawdę twardą babką (choć trochę rozwydrzoną, ale coś za coś), a Mateusz pokazuje zupełnie inną, nie znaną nam dotychczas twarz i w sumie nawet wolę go bardziej w tym wydaniu, mimo że brzemię wydarzeń z części pierwszej zostawiło na nim swoje piętno. Zostały wprowadzone również nowe osoby, dodające kolorytu opowieści i choć z początku podchodziłam do tego z dystansem, to w ostatecznym rozrachunku stwierdzam, że bez nich historia ta byłaby zdecydowanie uboższa i mniej zabawna. Kiedy jednak przyjdzie nam pominąć aspekty stricte powiązane z kreacją bohaterów, to ze smutkiem przyjdzie nam dostrzec, że całość ich działań jest jak błądzenie we mgle. Nie wiedzą za bardzo co i jak zrobić, by uzyskać nowe informacje, co nie sprzyja rozrywkowej funkcji tej opowieści. Dopiero pod sam koniec akcja zaczyna się rozkręcać, jednak zaraz się kończy i to w najbardziej kulminacyjnym momencie. W ten sposób przyszło mi się zirytować, bo pozostałe rozdziały wypadają względem ostatniego naprawdę blado, bo prócz oczywistych starć i perypetii, w faktycznej linii fabularnej dzieje się bardzo mało.

Czy jest to jednak powód, by tytuł ten skreślić? Z pewnością nie, choć wolałabym mieć teraz pod ręką część trzecią i pewnie fakt ten byłby dzięki temu zdecydowanie łatwiejszy do przełknięcia. Ja osobiście do cierpliwych osób nie należę i teraz mam lekką nerwicę, jednak ci wytrwalsi z was, dla których takie przerwanie w wątku nie sprawi różnicy, będą z książki zapewne zadowoleni. Spowolnienie fabuły zostało wykonane jak nic, w sposób celowy, aczkolwiek uważam, że można by było skończyć całość w nieco grubszej dylogii. Nie mniej jednak, dla samych opisów starć jestem w stanie znieść wszystko, bo są naprawdę fantastyczne, tym bardziej, że Magda w końcu może działać bez ograniczeń, dzięki czemu możemy zobaczyć pracę Żniwiarzy od tej bardziej brutalnej i zdecydowanie ciekawszej strony.

Po śmierci z rąk ukochanego, Magda Wojna powraca w zupełnie innym, wojowniczym wydaniu. W niewyjaśnionych okolicznościach, dziewczyna odradza się jako Żniwiarz i przejmuje charakter właściciela ciała, w którym się znajduje. Protagonistka pała żądzą zemsty, a jej nowe, impulsywne "ja" bierze nad nią górę, przez co pakuje się w jeszcze większą ilość niebezpiecznych sytuacji,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kocham naszą rodzimą fantastykę, bo ilekroć sięgam po jakiś tytuł z tego gatunku, to mam do czynienia z oryginalnymi pomysłami, przeplatanymi naprawdę wartką akcją. Ciężko mi z tego powodu zrozumieć, dlaczego tak wiele osób podchodzi do naszych autorów tak sceptycznie, woląc sięgać po dzieła zagranicznych pisarzy. Przecież mamy Kossakowską, Gołkowskiego, czy nawet właśnie samą Paulinę Hendel, na których książki warto zwrócić uwagę, bo wręcz rozkładają na łopatki swoją pomysłowością. Żniwiarz jest nową serią, oddzielającą grubą krechą dotychczasowy dorobek pisarki. Postapokaliptyczne kreacje zostały zastąpione przez świeżą formę w postaci młodzieżowego fantasy i to mocno zakorzenionego w polskim folklorze, dzięki czemu Pusta Noc pełna jest unikatowego klimatu, którego na krajowej scenie ewidentnie brakowało.

Magda Wojna wiedzie z pozoru zupełnie normalne życie - spędza sporo czasu w gronie rodziny i pomaga mamie w prowadzeniu księgarni. Po wsi krążą jednak pogłoski, że cała rodzina Wojnów jest mimo wszystko jakaś dziwna i podejrzana, a Magdzie lepiej nie wchodzić w drogę. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że to wyssane z palca plotki, ale prawda jest zgoła inna. Kiedy nadchodzi noc, dziewczyna wraz ze swym wujem Feliksem ściga upiory, które dla zdecydowanej większości ludzi są przestarzałym zabobonem. Jak się jednak okazuje, wszystkie mary z czasów pogańskich jak najbardziej istnieją, a między nimi i bezbronnymi ludźmi stoją żniwiarze - osoby, których dusze po śmierci nie odchodzą w zaświaty, tylko w ramach pokuty migrują do innych ciał, by następnie trudnić się w ryzykownych łowach na nadnaturalne stworzenia. Można by nawet uznać, że w tej "zwykłej" codzienności owej osobliwej dwójki nic nie odbiegało od normy, do czasu, aż z dnia na dzień okolicę zaczęła zalewać niecodzienna fala potępionych, a pozostali żniwiarze zaczęli znikać jeden po drugim. Magda i Feliks pod wpływem tych wydarzeń postanawiają znaleźć winowajcę. Czy jednak są dostatecznie gotowi na to, by się z nim zmierzyć?

Muszę przyznać, że choć w ostatnim czasie coraz więcej na naszym rynku wydawniczym książek o takiej tematyce, a sama nisza zdaje się w końcu powoli wypełniać, to Paulina Hendel stworzyła serię, która w pewien sposób wyróżnia się na tle pozostałych. Z jednej strony widać podobieństwa do Wiedźmina czy Szeptuchy, z drugiej jednak oprawa w postaci niebanalnej koncepcji na stworzenie ciekawego profilu żniwiarzy i umiejscowienia go w bardzo prostej formie przekazu jest już zabiegiem zupełnie odróżniającym go od wspomnianych tytułów. W Pustej Nocy autorka zawarła ogromną liczbę potyczek ze słowiańskimi bytami, siląc się na taką różnorodność, że trudno o nudę. Pod względem konstrukcji również nie mam niczego do zarzucenia, ponieważ akcja jest dobrze rozłożona, a napięcie dawkowane jest stopniowo. Nie nazwałabym jednak tej pozycji specjalnie ambitną, bowiem jest to opowieść zdecydowanie prosta i przedstawiająca wartości czysto rozrywkowe. Nie jest to oczywiście wadą, w szczególności dla tych, którzy od samego początku są świadomi tego, po co sięgają.

Bohaterowie to kolejny atut tej książki. Prości, swojscy, z dobitnie zarysowanymi charakterami i brakiem jakichkolwiek wewnętrznych rozterek. Ot, mamy do czynienia z typowym przykładem sielskich wyobrażeń o życiu ludzi ze wsi. Trudno mi określić, czy w ogóle trafiłam na kogoś, kogo jakoś specjalnie bym nie polubiła, bowiem nawet antagoniści dawali mi powody, dla których można by darzyć ich sympatią. Cieszy również fakt, że choć faktycznie pojawia się wątek romantyczny, to ciężko o nazwanie go gorącym przeżyciem opisanym na kartkach. Jest to bardziej kwitnąca, stabilna przyjaźń, nie wywołująca w czytelniku uczucia zażenowania.

Przyjemnie tak od czasu do czasu poczytać coś niezobowiązującego. Szczególnie, gdy człowiek wróci zmęczony po pracy i jedyne o czym marzy, to miękkie łóżko i gorąca herbata. To właśnie na takie wieczory Pusta Noc jest pozycją idealną i polecam ją każdej osobie szukającej lekkiej przygody, chroniącej przed jesienną chandrą.

Kocham naszą rodzimą fantastykę, bo ilekroć sięgam po jakiś tytuł z tego gatunku, to mam do czynienia z oryginalnymi pomysłami, przeplatanymi naprawdę wartką akcją. Ciężko mi z tego powodu zrozumieć, dlaczego tak wiele osób podchodzi do naszych autorów tak sceptycznie, woląc sięgać po dzieła zagranicznych pisarzy. Przecież mamy Kossakowską, Gołkowskiego, czy nawet właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytuł książki idealnie obrazuje faktyczny stan rzeczy, bowiem świat dosłownie jest młody. Po całej planecie krąży niebezpieczny, nieznany nikomu wirus, za sprawą którego wyginęli dorośli oraz dzieci. Na Ziemi pozostali więc jedynie nastolatkowie, którzy za wszelką cenę walczą o przetrwanie w tej nowej, brutalnej rzeczywistości. Jefferson oraz jego obóz od kilku lat ledwo wiążą koniec z końcem. Kiedy jednak pojawia się małe prawdopodobieństwo, że wirusa można pokonać, wraz ze swoimi kompanami postanawia sprawdzić prawdziwość tej informacji. Przed chłopakiem daleka droga, a Nowy Jork nie jest już taki, jak kiedyś. Bandy uzbrojonych nastolatków kręcą się na każdym kroku i tylko czekają na okazję, by zaatakować i pozyskać nowe łupy. W tym świecie nikt nie jest potencjalnym przyjacielem, a wszechobecny chaos tylko czeka, by pochłonąć kolejne ofiary.

Młody świat, jak już pewnie zdążyliście zauważyć, jest tytułem plasującym się w gatunku post-apo. Nie jest jednak utrzymywany w klimacie ciężkiej, poważnej atmosfery, co często się w tym przypadku zdarza, a niesie za sobą pewną dozę świeżości i swobodnych wypowiedzi charakterystycznych z resztą dla młodego pokolenia. Sama koncepcja mimo wszystko, na pierwszy rzut oka wydaje się być oklepana. W końcu z podobną sytuacją mieliśmy już do czynienia w przypadku serialowego The Walking Dead, gdzie temat zombie był sprawą raczej drugorzędną, a pierwsze skrzypce grały relacje międzyludzkie i walka o zasoby. Oczywiście, można by nawet uznać, że kreacja jest wręcz bliźniaczo podobna, bo w końcu zamiast zombie mamy zabójczą chorobę, a problem przetrwania i walka obozów są wręcz identycznie zobrazowane, jednak wszystko rozbija się o szczegóły, którymi książka została napakowana po same brzegi i to właśnie te smaczki sprawiają, że opowieści tej nie chce się rzucić w kąt, a chłonąć. Różnice zaczynają się, gdy przyjdzie nam chociażby spojrzeć na fabułę pod względem radzenia sobie ludzi z zaistniałą sytuacją. W TWD los ludzkości został zapieczętowany i nie ma nadziei na życie w świecie bez zombie, zaś w Młodym świecie tragiczny stan rzeczy nastolatkowie starają się za wszelką cenę zmienić, bo ewidentnie jest na to szansa. Sama skala problemu jest też inna, bo o ile da się żyć (choć mało komfortowo) w świecie z żywymi trupami, o tyle nie jest to możliwe, gdy tylko pewna grupa wiekowa na tym świecie istnieje, a po osiągnięciu pewnego wieku umrze i nie pozostanie już nikt.

Jestem w ogóle pełna podziwu dla Chrisa Weitza za to, jak realistycznie uchwycił możliwy przebieg wydarzeń oraz reakcje ludzi. Nastolatkowie popadają w szaleństwo, bo większość nie widzi nadziei na poprawę sytuacji. Przekraczają więc granice dotychczas ustanowione przez społeczeństwo, posuwając się do najbardziej absurdalnych i obrzydliwych czynów, w wyniku czego Ziemia stała się miejscem bezprawia i cierpienia, a jakakolwiek radość nie ma prawa bytu, co na każdym kroku jest czytelnikowi przypominane. Nie brakuje również ogromu akcji, niejednoznaczych, trzymających w napięciu sytuacji i świetnie wykreowanych postaci. Realizm zachowań bije po oczach i pozwala na zżycie się z bohaterami, co nie jest takie proste do osiągnięcia. Spodziewajcie się więc dużej dawki śmiechu, strachu i smutku wkomponowanych w brutalną rzeczywistość przyprawiającą wręcz o gęsią skórkę.

Choć może i Weitz nie odkrył ameryki na nowo, to jednak jego książka przypadła mi do gustu. Ciekawie było doświadczyć tego świata pełnego nastolatków, którzy w wyniku tragedii musieli niezwykle szybko dorosnąć. Myślę, że Młody Świat może spodobać nie tylko fanom klimatów rodem z The Walking Dead, ale i również osobom, które dopiero swoją przygodę z post-apo rozpoczynają, bo tytuł ten bezsprzecznie wzmaga apetyt na więcej tego typu przygód.

Tytuł książki idealnie obrazuje faktyczny stan rzeczy, bowiem świat dosłownie jest młody. Po całej planecie krąży niebezpieczny, nieznany nikomu wirus, za sprawą którego wyginęli dorośli oraz dzieci. Na Ziemi pozostali więc jedynie nastolatkowie, którzy za wszelką cenę walczą o przetrwanie w tej nowej, brutalnej rzeczywistości. Jefferson oraz jego obóz od kilku lat ledwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lata powyżej zera nigdy nie plasowały się na mojej liście książek do przeczytania. W sumie, to trafiłam na nie zupełnie przypadkiem przy okazji współpracy z wydawnictwem Znak Literanova, kiedy to do paczki egzemplarzy recenzenckich tytuł ten został mi dołączony w gratisie. Znając życie zabrałabym się za niego o wiele później, gdyby nie fakt, że towarzyszył mu pewien list i to tak przyjemny w odbiorze, że moje czytelnicze plany zmodyfikowałam zupełnie i przeczytałam właśnie tę pozycję jako pierwszą. Obiecywano mi wiele, przede wszystkim wielki powrót do lat dzieciństwa i możliwość poczucia raz jeszcze klimatu dawnych lat, czy jednak w ostatecznym rozrachunku cokolwiek chwyciło mnie za serce?

Druga już powieść pisarki przedstawia obraz naszego kraju mniej więcej w latach milenijnych. Będzin to małe miasteczko, jakich z resztą u nas wiele. To właśnie w nim mieszka główna bohaterka książki - Anita Szymborska. Kiedy w bliźniacze wieże WTC uderzają samoloty, dziewczyna postanawia zmienić coś w swoim życiu. Po raz pierwszy pragnie skończyć z okresem dzieciństwa i na własny sposób sięgnąć dorosłości. Cóż to, że stara się osiągnąć ten cel zmieniając jedynie gatunek słuchanej muzyki. Bądź, co bądź zdarzenie to okazuje się być zaledwie wierzchołkiem góry lodowej pokrętnej drogi ku odnalezieniu się w tym skomplikowanym świecie.

Anna Cieplak ewidentnie nie stworzyła tytułu o wartkiej akcji. Jak na dłoni widać, że nie jest to priorytetem, a poszczególne wydarzenia przedstawiane są w formie epizodycznej, wyodrębniającej jedynie sytuacje przełomowe w życiu nastolatki. Pierwsze skrzypce gra tutaj zdecydowanie wywoływanie konkretnych emocji i to właśnie one są głównym trzonem przekazu, z dominującą nostalgią na czele. Autorka nie szczędzi na sentymentalności, którą operuje za pomocą wywoływania wspomnień o poszczególnych elementach kultury masowej. Zbieranie karteczek, Gadu-Gadu, a nawet głupie puszczenie sobie sygnałów na telefonach są tak zakorzenione w naszej przeszłości, że nie trudno jest o rozrzewnienie jedynie na samą myśl. I to tyle, jeżeli chodzi o otoczkę tej opowieści, sprawiającą, że nie da się od niej oderwać i znacznie podnoszącej walory lektury. Nie dajcie się jednak zwieść, bowiem Lata powyżej zera to nie tylko hołd dla przeszłości, to głęboko ukryte rozliczenie ułomności tamtego okresu. Ta niezwykle mądra książka skrywa w sobie rozmyślania obnażające dawne źle funkcjonujące wzorce oraz problematykę bardzo często spotykanego unikania kwestii niewygodnych i w teorii nie akceptowalnych przez społeczeństwo. Poruszany został tu przekrój rozmaitych tematów od problemu alkoholizmu zaczynając, a na zmaganiach pierwszej fali emigracyjnej kończąc. Można pokusić się o stwierdzenie, że jest to esencja słodko-gorzkiej prawdy, która sprawia, że ostatecznie zastanawiamy się, kiedy w końcu było lepiej. Może jednak dobrze, że nastało nowe? A może błogie czasy niewiedzy warte są przeżywania pewnych niedogodności? Niestety, nie znajdziecie tu odpowiedzi na to pytanie, jednak autorka w swojej kreacji stwarza pole, pozwalające na odpowiedzenie sobie na nie samemu, bowiem pełno tu możliwości na spojrzenie na własne życie z pewną dozą dystansu.

Jeszcze nie zdarzyło mi się, abym 300 stronicową książkę przeczytała w zaledwie dwie godziny. Z wypiekami na twarzy przyszło mi przeżywać swoje dzieciństwo raz jeszcze. Intrygująca jest ta możliwość spojrzenia na własną przeszłość z zupełnie innej strony, bo choć z początku jesteśmy urzeczeni wspomnieniami dawnych zabaw, to ostatecznie zauważamy, że okazują się być zaledwie punktami w morzu niedoskonałości dawnego systemu społecznego. Przez specyficzną formę ukazywania rzeczywistości trudno jest mi określić dla jakiego grona odbiorców powinna trafić ta opowieść. Książka choć ciekawa i pełna melancholii, nie jest moim zdaniem dla każdego, bowiem wydaje mi się, że osoba nie dorastająca w tamtych czasach może mieć trudności z wczuciem się w jej specyficzny klimat, objawiający się w odmiennym stylu wypowiedzi, bardzo powiązanym nie tylko z tamtymi latami, ale i bezpośrednio z ówczesnym pokoleniem. Tym zaś, którzy wraz ze mną tamten okres przeżyli, zdecydowanie tę przygodę polecam, gdyż będzie to niesamowita okazja do powrotu nie tylko do dzieciństwa, ale i do dawno zapomnianych myśli, które niegdyś krzątały się po naszych głowach.

Lata powyżej zera nigdy nie plasowały się na mojej liście książek do przeczytania. W sumie, to trafiłam na nie zupełnie przypadkiem przy okazji współpracy z wydawnictwem Znak Literanova, kiedy to do paczki egzemplarzy recenzenckich tytuł ten został mi dołączony w gratisie. Znając życie zabrałabym się za niego o wiele później, gdyby nie fakt, że towarzyszył mu pewien list i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja Goodbye days nie miała być z początku tekstem przyjemnym. Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron, zwyczajnie miałam ochotę przerwać lekturę i wyrzucić tę książkę w jakąś bezdenną otchłań. Wszystkie wydarzenia dziejące się na jej łamach wydawały mi się bowiem absurdalne i wyssane z palca, a zmarnowany potencjał bił po oczach. Kilkukrotnie zostawiałam tę historię na później i na szczęście, dzięki mojemu uporowi, udało mi się ją ukończyć. Na szczęście, bo jak później się okazało w ogóle nie było tak źle. Wątki ostatecznie zostały logicznie wyjaśnione, a każda kolejna strona była dla mnie emocjonalnym tornadem.

SMS, który zabił. Brzmi groźnie, prawda? Pewnie każdy wyobraża sobie teraz, że było w nim nakłanianie do samobójstwa, bądź jakieś bardzo krzywdzące słowa. Rzeczywistość Carvera wygląda jednak zupełnie inaczej. "Gdzie jesteście, chłopaki? ODPISZCIE.", dokładnie te cztery słowa wystarczyły, by jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki doszło do trzech zgonów. W wypadku samochodowym zginęli najbliżsi przyjaciele nastolatka, a otoczenie szuka winowajcy tej strasznej tragedii. Trudno powiedzieć, czy faktycznie winna była nieuwaga kierowcy, ze względu na odczytywanie wiadomości, czy też zawinił prowadzący tira, jednak jedno jest pewne - gdyby nie to jedno felerne pytanie, wszystko miało szansę skończyć się zupełnie inaczej.

Opowieść stworzona przez Jeffa Zentnera, choć z początku faktycznie zagmatwana, jest ciekawa i pełna refleksji. Na jej łamach można dostrzec różne oblicza ludzi, zmieniające się jak w kalejdoskopie pod wpływem nieoczekiwanej i trudnej do zaakceptowania utraty bliskiej osoby. Jest to niejako delikatna próba analizy natury człowieka oraz ukazanie, że tak wielki ciężar może odmienić go raz na zawsze. Zabiegi te niezwykle dobrze sprawdzają się w praktyce, gdyż pozwalają na własnej skórze odczuć emocje postaci, które do przyjemnych zdecydowanie nie należą. Bohater przechodzi swego rodzaju rytuał przejścia żałoby, od stanu kompletnego załamania i obwiniania wyłącznie własnej osoby, a stanem względnej akceptacji otaczającej go, nowej rzeczywistości. Niezwykle dobrze śledzi się tę podróż pełną wewnętrznych rozterek i narastających sprzeczności. Pokusić się mogę nawet o stwierdzenie, że jest w tym nutka takiej masochistycznej przyjemności z możliwości dzielenia wraz z Carverem negatywnych uczuć, wypełniających naszą głowę prawie do samego końca. Wszystko to wynika z tego, iż zarówno styl wypowiedzi, kreacja bohaterów jak i sposób, w jaki został przedstawiony problem śmierci, ukazany jest bardzo realistycznie i jak na dłoni widać pewne psychologiczne wzorce. Autor sprawił, że z lektury tej można z pewnością wyciągnąć pewną życiową naukę i przestrogę na przyszłość. Tytuł dodatkowo obfituje w piękne, pełne sentencji słowa, a całokształt daje wyraz bardzo dojrzałej młodzieżowej książki.

Goodbye Days jest bardzo ciekawym czytelniczym przeżyciem. Przez większość czasu dołująca historia, przynosi pod koniec dziwne uczucie ukojenia dla kłębiących się w głowie myśli i podstawę dla wielu rozważań o wartości naszego istnienia. Polecam ją osobom, które szukają dobrego przesłania ukrytego w lekkiej i przystępnej formie. Mam też nadzieję, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z twórczością Jeffa Zentnera, bo udowodnił, że nawet osoba zawodowo zupełnie oderwana od literatury może okazać się całkiem dobrym pisarzem.

Recenzja Goodbye days nie miała być z początku tekstem przyjemnym. Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron, zwyczajnie miałam ochotę przerwać lekturę i wyrzucić tę książkę w jakąś bezdenną otchłań. Wszystkie wydarzenia dziejące się na jej łamach wydawały mi się bowiem absurdalne i wyssane z palca, a zmarnowany potencjał bił po oczach. Kilkukrotnie zostawiałam tę historię na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lato nam się już niestety nieszczęśliwie kończy, więc w ramach pocieszenia postanowiłam sięgnąć po coś w ciepłych klimatach, byleby tylko choć na chwilę wywołać to przyjemne uczucie błogiego gorąca, które po prawdzie jeszcze miesiąc temu większość z nas męczyło, jednak teraz się za tym tęskni. Niedawno rozpoczęłam współpracę z wydawnictwem Jaguar i pierwszą książką, jaka przyszła mi do głowy podczas wyboru interesującego mnie tytułu była właśnie Złotowidząca. Dzikiego zachodu to ja jeszcze w książkach nie uświadczyłam, co najwyżej widziałam kilka filmów w tej scenerii, także ciekawość moja odnośnie tego, co takiego przygotowała Rae Carson była ogromna.

Leah Westfall żyje w czasach gorączki złota. Jest rok 1849 i życie w Ameryce jest dla wszystkich niezwykle trudne. Ciężko o pieniądze, a co za tym idzie - pożywienie, więc dużo osób szuka szczęścia gdzie tylko ogłoszą, że można zarobić. Rodzina Lee nie idzie jednak za tłumem, po części dlatego, że ojciec dziewczyny jest chory, a po części bo posiadają pewną tajemnicę, którą skrzętnie skrywają przed światem. Nastolatka wykrywa bowiem choćby najmniejsze drobinki złotego piasku, wzywające ją do siebie całą mocą. To właśnie dzięki tej umiejętności rodzina jeszcze jakoś wiąże koniec z końcem, jednak pogłoski o szczęściu starego Westfalla rozchodzą się po okolicy, a możliwość zapanowania nad złotowidzącą dziewczyną może doprowadzić nawet do największej tragedii, jaka zresztą w końcu nadchodzi. W obliczu niewyobrażalnej straty, Leah ucieka z rodzinnych stron w pogoni za wolnością i za kimś, komu być może na niej zależy.

Przyznać muszę, że trudno jest uplasować ten tytuł w jakiejś konkretnej kategorii. Autorka dokonała bowiem bardzo ciekawego zabiegu dodając dosłownie jeden element fantastyczny, czyli wyczuwanie złota do realnych wydarzeń przeszłości, a wszystko to zostało utrzymane w stylu najlepszej powieści przygodowej. Widoczne jest jak na dłoni bazowanie na faktach historycznych, z kilkoma modyfikacjami, do których pisarka sama się przyznaje. Wszystko jednak zachowuje sens i odpowiedni wydźwięk, a te delikatne zmiany w żaden sposób nie wpływają na to, by historia ta miała nie toczyć się tak samo, jak w rzeczywistości. Podziwiam ogólnie nakład pracy, jaki autorka musiała w tę książkę włożyć. Sama stwierdziła, że dokonała ogromnego researchu, żeby wszystko pozostało zachowane zgodnie z duchem przeszłości. Opowieść traktuje o trudnych czasach, w jakich niegdyś musieli żyć amerykanie, a sławna gorączka złota prócz bogactwa przynosiła również śmierć całym rodzinom. Rae Carson stara się oddać obraz dalekich podróży rodzin za wizją lepszego życia. Była to tułaczka trudna, jednak czasami będąca jedyną możliwością na zapewnienie bytu potomkom. Kiedy jednak życie nie pozostawia wyboru, trzeba podejmować ryzykowne decyzje. Ryzykowne tym bardziej, że niekiedy w obliczu zagrożenia nawet przyjaciel może okazać się wrogiem, jeżeli w grę wchodzi przetrwanie. Ukazany został też problem niewolnictwa i nierówności rasowych, kiedy to czarni ludzie byli traktowani jak przedmioty i tania siła robocza. Uprzedzenia wówczas zakrywały ludziom oczy, pozbawiając przy tym trzeźwego punktu widzenia, popychającego do podejmowania nieprzemyślanych i ryzykownych decyzji tylko dlatego, że trzymano się tych chorych przeczuleń. Wkradło się również kilka wątków politycznych, ponieważ autorka przedstawiła rozłam między stanami ameryki, będącego zalążkiem rozpoczynającym późniejszą wojnę secesyjną.

Aż mi się miło robi na myśl, że tym razem nie muszę zrzędzić na główną bohaterkę. Leah jest chyba najsilniejszą protagonistką, jaką miałam okazję spotkać. Życie przyzwyczaiło ją do twardego stąpania po ziemi i radzenia sobie dosłownie z każdym problemem na własną rękę. Jest ona na tyle silna, że mimo pojawienia się wątku romantycznego, historia w żaden sposób nie została jego kosztem przyćmiona. Ba, nawet nie jest to taki bezpośredni romans, bowiem relacja postaci w tej części jest bardzo subtelna i sprowadza się jedynie do dawania znaków stronie przeciwnej. Uczucie to nie jest też dziełem przypadku, ani nie pojawia się z dnia na dzień, gdyż jest wyraźnym efektem wieloletniej przyjaźni i mocnych więzów, a Leah aż do samego końca odkrywa siebie i swoje prawdziwe pragnienia.

Złotowidzącą polecam wam z ręką na sercu, jeżeli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o dzikim zachodzie, jednak męczą was suche fakty historyczne. Jeżeli zaś szukacie dobrej przygody, czy też po prostu relaksu, cóż, również trafiliście pod dobry adres. Często jest tak, że kontynuacje są wymuszone, byleby tylko zarobić więcej na marce, jednak w tym przypadku pisarka otworzyła furtkę na taką mnogość wątków, że nie da się tej opowieści zostawić na pastwę losu. Pozostaje nam więc czekać na premierę kolejnego tomu, który ukaże się już w przyszłym miesiącu.

Lato nam się już niestety nieszczęśliwie kończy, więc w ramach pocieszenia postanowiłam sięgnąć po coś w ciepłych klimatach, byleby tylko choć na chwilę wywołać to przyjemne uczucie błogiego gorąca, które po prawdzie jeszcze miesiąc temu większość z nas męczyło, jednak teraz się za tym tęskni. Niedawno rozpoczęłam współpracę z wydawnictwem Jaguar i pierwszą książką, jaka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z twórczością Kerstin Gier miałam do czynienia już wcześniej, kiedy to po raz pierwszy sięgnęłam po jej niezwykle popularną trylogię snów. Seria ta postawiła autorce poprzeczkę naprawdę wysoko i do samego końca zastanawiałam się, czy Czerwień Rubinu będzie czymś choć trochę dorównującym Silver. Przyznam również, że do tamtej pory nigdy nie podchodziłam zbyt entuzjastycznie do literatury niemieckiej, lecz przygody Liv rozwiały wszelkie moje uprzedzenia. Czy jednak i w tym przypadku pisarka sprawiła, że wykreowany świat przypadł mi do gustu?

Gwendolyn Shepherd prowadzi całkiem zwyczaje życie. Chodzi do szkoły, ma przyjaciółkę i trapią ją zupełnie pospolite problemy typowego nastolatka. Rodzina dziewczyny skrywa jednak nie jedną tajemnicę, których sens nawet sama Gwen nie do końca pojmuje. Podobno w jej rodzie z pokolenia na pokolenie przekazywany jest magiczny gen, pozwalający jego nosicielowi przenosić się w czasie. Według wszelkich wyliczeń i znaków na niebie to właśnie Charlotta, kuzynka Gwen już niebawem ma dostąpić tego niebywałego zaszczytu. Wszystko byłoby oczywiście w zupełnym porządku, gdyby nie to, że doszło do pomyłki i trafiło na niczego nie spodziewającą się Gwenny, która zupełnie nie wie jak się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć. Uwikłana zostaje w plany bractwa strażników czasu oraz poznaje swojego towarzysza misji - Gideona, niestety niezbyt chętnego do współpracy. Od teraz już nic w jej życiu nie będzie takie samo, a każda kolejna podróż w dawne czasy rodzi nowe pytania odnośnie przeznaczenia nastolatki.

Bardzo podoba mi się styl, w jakim została napisana książka. Jest on na tyle charakterystyczny, że mimo zupełnie inaczej wykreowanego świata niż w przypadku Silver i tak bezpośrednio odczuwamy, że tytuł ten wyszedł spod pióra dokładnie tej konkretnej autorki. Nie jest to oczywiście cecha zła i zaręczyć mogę, że jeżeli spodobała się wam historia Liv, to pewnie i Rubin skradnie wasze serca. Ba, przyznać nawet muszę, iż akurat w moim przypadku opowieść ta spodobała mi się bardziej, a to za sprawą wartko toczącej się akcji, bez zbędnego rozwlekania tematu, którym niestety wyładowana była trylogia snów. Czerwień Rubinu ma w sobie to coś, co wywołuje przyjemny dreszczyk emocji. Bohaterowie bowiem działają pod pewną presją czasu, spowodowaną ograniczeniem liczby godzin przypadających na jedną podróż w przeszłość, w wyniku czego zabieg ten nadał zupełnie innego, świeżego wymiaru całej przygodzie.

Motyw przewodni książki jest zdecydowanie czymś, co idealnie trafiło w mój gust. Pomieszanie realiów historycznych i upchnięcie ich w otoczkę fantasy wyraźnie wychodzi tytułowi na dobre. Nie znajdziemy tu trudnych, naukowych wyjaśnień, a wszelkie informacje podane są w lekkiej, nie zawierającej szczegółów formie. Odbiór rzeczywistości jest również dodatkowo ograniczony, gdyż Kerstin Gier pozwala nam spojrzeć na sytuacje jedynie na tyle, na ile sama rozumie i słyszy to nasza Gwen, czyli...niewiele i w tym momencie pies jest właśnie pogrzebany, bo o ile z bohaterką serii Silver nie miałam specjalnego problemu, tak z Rubinem przeżywałam katorgę. Oczywiście zachowuję wszelką wyrozumiałość dla próby stworzenia pospolitej dziewczyny, jednak uważam, że w niektórych aspektach została ona bezlitośnie i niesprawiedliwie pozbawiona inteligencji. Dziwi mnie też fakt, że cechy, w których była z początku mocna, później zostały jej całkowicie odebrane pozostawiając ją zupełnie bezbronną i ogłupioną. Z czasem nabiera na szczęście charakteru, a jej dojrzałość zaczyna plasować się na odpowiednim poziomie lecz szkoda, że pisarka nie zostawiła jej choć jednego silnego i wiodącego atrybutu.

W ogólnym rozrachunku Czerwień Rubinu wypada naprawdę dobrze. Może i trochę wykastrowano główną postać, jednak książka ta nadrabia naprawdę solidną fabułą, która zapewne rozwinie skrzydła w kontynuacji. Kerstin Gier jak zwykle przyprawia czytelnika o apetyt na więcej, bowiem szybkie tempo akcji sprawia, że tytuł ten czyta się ekspresowo i chce się dalej odkrywać nie tylko sekrety przeszłości, ale i tajemnice rodziny Montrose.

Z twórczością Kerstin Gier miałam do czynienia już wcześniej, kiedy to po raz pierwszy sięgnęłam po jej niezwykle popularną trylogię snów. Seria ta postawiła autorce poprzeczkę naprawdę wysoko i do samego końca zastanawiałam się, czy Czerwień Rubinu będzie czymś choć trochę dorównującym Silver. Przyznam również, że do tamtej pory nigdy nie podchodziłam zbyt entuzjastycznie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zazwyczaj bardzo starannie dobieram książki w przypadku egzemplarzy recenzenckich. Oszczędza mi to zawodu i straty czasu na czytanie oraz późniejszą konieczność opisywania mojego rozżalenia. W przypadku Ostatniej arii Mozarta wybór nie był jednak oczywisty. Co prawda bardzo zaintrygował mnie wątek główny opisany na łamach zapowiedzi, jednak nie miałam do tej pory żadnej styczności z twórczością Matta Reesa i jakość jej treści była dla mnie ryzykowna niczym gra w ruletkę. Kusząca treść zawoalowana w porywających utworach jednego z najwybitniejszych kompozytorów pociągała mnie jednak na tyle, że postanowiłam po tytuł ten sięgnąć. Czy jednak okazał się być godnym odwzorowaniem dawnych czasów? I co najważniejsze, czy książka ta potrafi porwać czytelnika?

Nannerl Mozart na wieść o śmierci jej brata nie jest w stanie uwierzyć w pospolitość jego odejścia.
Wiedziona miłością oraz chęcią rozwikłania tajemniczych okoliczności działalności Wolfganga, postanawia na własną rękę rozpocząć śledztwo. Wiedeń to miasto wielu ukrytych prawd, a teoria goni teorię, rozsiewając potężną sieć plotek dotyczących ostatnich miesięcy jego życia. Ponoć i on sam wierzył, że został podstępnie otruty, a wszystko to jest owocem uknutego przez wrogów spisku. Krok po kroku Nannerl odkrywa przerażające fakty, zaczynające sięgać znacznie głębiej, niż mogła sobie wyobrażać.

Pierwszą rzeczą, która ewidentnie się wyróżnia jest perfekcyjny sposób, w jaki książka ta została napisana. Klasyczna forma przedstawiania treści, tak dobrze dopasowująca się do wyznań z pamiętnika oraz nieskrywana fascynacja światem muzyki, chwyciła mnie za serce. Widać jak na dłoni, że miłość do dzieł Mozarta nie jest jedynie elementem profilu głównej bohaterki, ale i prywatnej sympatii autora, której nie sposób przeoczyć. Opisy wykonywania utworów i piękne, emocjonalne wrażenia z nimi związane sprawiają, że czytelnik odczuwa je tak, jakby sam stał i wsłuchiwał się w skomplikowane fortepianowe kompozycje. W sprawie kwestii formalnych również trudno jest coś zarzucić autorowi. Widać, że dokładnie odrobił pracę domową nie tylko w zakresie twórczości, ale i życia prywatnego kompozytora. Oczywiście kilka sytuacji oraz historii losów bohaterów zostało nieco zmodyfikowanych na potrzeby kreacji, jednak nie jest to nic karygodnie naruszającego porządek realnych wydarzeń. Do dziś bowiem śmierć Mozarta owiana jest nutką tajemnicy, a książka ta jest jedną z możliwych teorii wysnutych przez pisarza.

Tytuł ten prócz wspomnianych wcześniej historycznych naleciałości oraz wątku kryminalnego przesiąknięty jest na wskroś muzyką i to ona niejako dryguje losami ludzi, odkrywając kolejne tajemnice. Naszpikowana jest ogromem emocji, a zagłębianie się w nią i rzeczowe rozpatrywanie ukrytych znaczeń, pozwala na zapoznanie się z faktami od innej strony i rozwikłanie skomplikowanej symboliki z pozoru nieistotnych elementów utworów Wolfganga, które później okazują się być furtką do tajemnicy jego śmierci. Dosłownie każde zdanie ma swoje znaczenie. Nie uświadczymy niepotrzebnych wypychaczy, byleby tylko stworzyć kolejną stronę.Wszystko ewidentnie ma swój sens i znajdzie zastosowanie w późniejszych wydarzeniach. Wielką niesprawiedliwością byłoby jednak, gdybym nie wspomniała również o duszy tej historii - Nannerl Mozart. Niewiele do tej pory mogliśmy się dowiedzieć o tej jakże ciekawej kobiecie, tak niesprawiedliwie odsuniętej na bok przez własną rodzinę. W Ostatniej arii Mozarta zyskuje ona jednak drugie życie, zostając przedstawiona jako osoba o niezwykle mocnym charakterze i sile przebicia. W sposób zdecydowany stąpa po trudnym świecie mężczyzn i bezlitośnie, acz w dalszym ciągu nie tracąc wdzięku damy, rozbija uknutą sieć intryg. To jej osoba sprawia, że książkę tę czyta się z chęcią i to dla niej właśnie warto poświęcić te kilka godzin lektury.

Ostatnia aria Mozarta jest z pewnością tytułem, o którym zbyt mało się mówi. Niezwykłe połączenie faktów biograficznych i muzyki, wzbogacone o wątek kryminalny, osadzone jest tak dobrze, że aż z trudem jest uniknąć mi porównań do dzieł Dana Browna. Bowiem na pierwszy rzut oka niepozorna sprawa zaczyna rozrastać się do do czegoś niebywale dużego. Zwykła śmierć stała się owocem knowań, a one zaś utworzyły część planu będącego ucieleśnieniem chorych układów zamożnego światka. Wartym nadmienienia jest również fakt, że na końcu opowieści znajdziemy listę utworów, o jakich mowa podczas rozgrywających się wydarzeń. Próbowałam odsłuchać kilka z nich podczas czytania i muszę stwierdzić, że doznania płynące z brnięcia przez losy bohaterów były o niebo intensywniejsze i zabarwione dodatkowo nutką melancholii nad przykrym losem tak fantastycznego kompozytora.

Ogromnie polecam Wam zapoznać się z dziełem Matta Reesa, ponieważ jest one nie tylko prawdziwą perełką dla osób zafascynowanych muzyką, ale i naprawdę dobrą historią, przystępną dosłownie dla każdego, za sprawą pięknego języka wypowiedzi i chwytających opisów pozwalających zatopić się w świecie dawnych kompozytorów.

Zazwyczaj bardzo starannie dobieram książki w przypadku egzemplarzy recenzenckich. Oszczędza mi to zawodu i straty czasu na czytanie oraz późniejszą konieczność opisywania mojego rozżalenia. W przypadku Ostatniej arii Mozarta wybór nie był jednak oczywisty. Co prawda bardzo zaintrygował mnie wątek główny opisany na łamach zapowiedzi, jednak nie miałam do tej pory żadnej...

więcej Pokaż mimo to