-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
Tamta dziewczyna
„Z jazdy po krawędzi zostało mi branie żelaza i magnezu w dużych ilościach” – mówi Agata – główna bohaterka powieści Hanki V. Mody, pt. „Ona”. Agata ma trzydzieści pięć lat i ułożone życie, które wiedzie u boku kochającego męża, Krzysztofa. Troskliwy, cierpiący na „chorobę królów” i szalenie seksowny mąż dba, by ich łóżko płonęło niemal każdej nocy, a Agata wydaje się szczęśliwa w tym związku. Jednak muślinowa kotara szybko opada i okazuje się, że poza suplementacją minerałami, Agata lubi mocniejsze tąpnięcia. Albo właściwie one lubią Agatę.
Hanka V. Mody skazuje Agatę na ciągłe rozedrganie i rozerwanie. Bohaterka, wcale nie przez przypadek, wplątuje się w niebezpieczną relację erotyczną i, mimo wielkiego uczucia do męża, pokonuje barierę przyzwoitości i lojalności (zresztą nie tylko wobec niego). Z ciekawością obserwuje się rozwój rodzącego się uczucia i konsekwencje z tym związane.
Życie Agaty można określić tytułem filmu: „Jedz, módl się i kochaj”, z tym że Agata wykreśla z niego czasownik „módl się” i zastępuje go sformułowaniem „wspominaj przeszłość”. Dla Agaty miłość i jedzenie to dwie najważniejsze rzeczy. Zastanawia się nawet, co bardziej woli: zaspokajanie chuci czy podniebienia? Ale poza nimi dręczą ją obrazy z młodości. Agata niechętnie do nich wraca, kurczy się wtedy w sobie i cierpi. Obwinia się za wydarzenie sprzed lat, przez co trudno jej się otworzyć i komuś zaufać. Walczą w niej dwie natury i, zdaje się, boi się przyznać do tego dualizmu.
Osobą burzącą dotąd uporządkowane życie Agaty jest młoda dziewczyna, którą bohaterka pogardliwie nazywa „Kryzysem Karola”, „w skrócie KK, jak Kodeks Karny”. KK początkowo zawraca w głowie przyjacielowi męża Agaty, Karolowi, stąd powyższy przydomek. Jednak nie trzeba długo czekać, by Kryzys Karola stał się problemem innych bohaterów powieści. Okazuje się, że każdy ma słabości i deficyty, i próbuje je czymś, a właściwie kimś, zapełnić.
„Szczerość to taka mała perwersja” pisze autorka. Chyba tylko o jednej z głównych postaci powieści, Annie, można powiedzieć, że jest uczciwa. Pozostali oszukują, kłamią, naginają rzeczywistość. Ich nadrzędnym celem jest zapewnienie sobie szczęścia, ryzykując utratą dotychczasowej stabilizacji i rodziny. Ale z drugiej strony tłumaczą się, że „takich rzeczy [jak zdrada] się nie planuje”. Czy im wierzyć? Mody pozostawia czytelnika z tym pytaniem pod rozwagę.
Autorka z odwagą sięga po sceny ociekające seksem i pożądaniem. Pozwala bohaterom poznawać swoje ciała i uczy ich sztuki miłości. „Czy ja wierzyłam w dobre zakończenia?” – pyta Agata, po czym odpowiada: „Na pewno wierzyłam w szybkie orgazmy.” I tych orgazmów jest tu niemało. Ale poza seksem, co oczywiste, bo to powieść erotyczna, Mody stawia pytanie o to, czy można kochać dwie osoby jednocześnie? Kochać naprawdę, a nie tylko dławić się pożądaniem? Na kartach powieści co prawda pada odpowiedź: łódź, którą podróżuje Agata, finalnie przechyla się na jedną burtę, ale wyprawa trwa nadal i kurs jeszcze może się zmienić.
Kiedy perypetie bohaterów już nieco dogasają, a historia zdaje się rozwiązywać, Hanka V. Mody wyciąga zawleczkę i do powieściowego świata wrzuca granat. A potem następuje wielkie bum! I wszystko zaczyna się od nowa. Będziecie zaskoczeni, to pewne. Uśmiecham się na samą myśl, bo mnie autorka zręcznie i bez trudu omamiła. Wpuściła w maliny, ale zamiast rozczarowania czuję ogromną satysfakcję. Lubię takie zaskoczenia.
„Ona” to, jak tytuł wskazuje, książka o kobietach. Kochających, kochanych, zdradzających, zdradzanych. Kobietach, które szukają ciepła i miłości, i tak bardzo jej pragną, że posuwają się do czynów czasem odważnych, czasem niemoralnych. A czasem po prostu oddają głos sercu.
„Nie da się być z kimś na zapas, tak jak nie da się najeść na zapas” – pisze autorka. Na szczęście inaczej jest z tą książką: można przeczytać ją jeszcze raz, do czego serdecznie zachęcam.
Tamta dziewczyna
„Z jazdy po krawędzi zostało mi branie żelaza i magnezu w dużych ilościach” – mówi Agata – główna bohaterka powieści Hanki V. Mody, pt. „Ona”. Agata ma trzydzieści pięć lat i ułożone życie, które wiedzie u boku kochającego męża, Krzysztofa. Troskliwy, cierpiący na „chorobę królów” i szalenie seksowny mąż dba, by ich łóżko płonęło niemal każdej nocy, a...
Wydana przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka książka z zapiskami Agnieszki Osieckiej “Czekając na człowieka. Dziennik ciąży i narodzin” to całkiem zgrabnie skonstruowane kłamstewko. Pozwalam sobie użyć tego sformułowania, ponieważ temat ciąży i późniejszych narodzin córki poetki – Agaty, zajmuje jedynie trzecią część książki. Ale nie oznacza to, że nie warto po nią sięgać.
Ta skromna, 166-stronicowa pozycja, zawierająca grafiki i pojedyncze zdjęcia z prywatnego archiwum Osieckiej, przenosi nas w świat życia codziennego poetki. Bogactwem jej zainteresowań, zajęć i obowiązków służbowych można by obdzielić ze trzy osoby. Poznajemy Osiecką zapracowaną i nawet w zaawansowanej ciąży myślącą o publikacjach i projektach, w które jest zaangażowana. Nie zwalnia ani na chwilę. Ogląda przedstawienia, czyta, tworzy, koresponduje z przyjaciółmi, dzieli się pragnieniami, wątpliwościami i spostrzeżeniami. Asekuracyjnie (?) nie chce wypaść z obiegu. Z rozrzewnieniem wspomina chwile przed ciążą: wyjazdy w góry, spotkania towarzyskie i brak ograniczeń. Nie rezygnuje z alkoholu. Drażnią ją wymowne spojrzenia przypadkowych osób, kiedy po niego sięga.
Nie zaskakuje mnie to. Taką Osiecką sobie wyobrażałam.
Dopiero ostatnie kilkadziesiąt stron rzuca na poetkę inne światło i uświadamia dualizm jej natury. Pragnąca światowego życia, najlepiej czuje się w Falenicy, gdzie mieszka z Paskudą (Danielem Passentem), który – wbrew jej naturze – chce zrobić z niej perfekcyjną panią domu. Przytłaczają Osiecką brudne naczynia w zlewie, ratuje zapach świeżo upieczonego chleba i spacer po ośnieżonych ulicach Falenicy. Czuje się zwyczajną kobietą, zdaje sobie sprawę z pospolitości losu matki, a jednocześnie ma wrażenie, że Bóg i natura nad nią czuwają.
Kiedy na świat przychodzi mała Agatka, zwraca się do niej dwojako: raz nazywa ją “motylkiem”, raz “świnią”. Pisze jej notatki z radami (“Nie kochaj się w łobuzach, jak ja”), opowiada świat. Ale najbardziej boi się, że nie podoła: “Zawsze podejrzewałam, że we mnie, gdzieś głęboko ukryta, jest jakaś lipa, i że kiedyś się wyda”. Osiecka przypuszcza, że pojawienie się na świecie córki wydobędzie na światło dzienne wspomnianą lipę. Można powiedzieć, że w pewnym sensie poetka przepowiada sobie przyszłość.
W szpitalu dopadają ją problemy powszechnie znane matkom, m.in. kłopoty z laktacją i zakaz noszenia bielizny (“noszenie majtek jest nielegalne”). Jednocześnie to dla niej azyl, miejsce, w którym staje się dorosła (“Pierwszy raz w życiu mam zrobiony pedicure (na szpital!) i pierwszy raz w życiu widzę u siebie nie jakieś mazurskie kulfony, tylko prawdziwe, wylakierowane nogi dorosłej kobiety. Nogi matki”). To tu jest biało i czysto, opiekują się nią “anielice”, a ona czuje się bezpieczna i nie chce wracać do domu. Wolałaby zostać, choć wstydzi się swojej słabości.
“Mówią, że małe dzieci czasem tęsknią do łona matki. Ja też będę tęskniła do tego szpitala jak do brzucha. Byłyśmy tu jak baba w babie: ona we mnie, a ja w szpitalu” – pisze na dzień przed wyjściem i zaczyna odliczanie.
Chciałoby się przeczytać tych zapisków więcej, ale książka jest w nie oszczędna. Po lekturze pozostaje smutek, a w pamięć zapada obraz kobiety nadwrażliwej, targanej wewnętrznymi sprzecznościami. Kobiety, która mimo swojej wyjątkowości, była bardzo krucha i ludzka.
Wydana przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka książka z zapiskami Agnieszki Osieckiej “Czekając na człowieka. Dziennik ciąży i narodzin” to całkiem zgrabnie skonstruowane kłamstewko. Pozwalam sobie użyć tego sformułowania, ponieważ temat ciąży i późniejszych narodzin córki poetki – Agaty, zajmuje jedynie trzecią część książki. Ale nie oznacza to, że nie warto po nią...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Najsłabsze ogniwo” – dziewiąta w karierze powieść Roberta Małeckiego – stanowi ukłon w stronę jego literackiego guru, Harlana Cobena.
Rzecz dzieje się latem 2019 roku w spokojnej podtoruńskiej wsi. Pierwsze strony powieści przynoszą sielski obrazek: rodzinny grill na łonie natury w składzie uszczuplonym o jedną osobę. Początkowo brak wspomnianej osoby nie budzi wątpliwości Warota, głównego bohatera “Najsłabszego ogniwa”, ale z czasem okazuje się, że owa nieobecność ma swoje uzasadnienie. I jest ona kluczem do całej powieści.
Warot jest pisarzem. Udało mu się w życiu. Z żoną tworzy zgrany duet, a dzieci nie przysparzają większych problemów. Tylko teść psuje mu krew, ale o nim później. Z czasem okazuje się jednak, że ułożone i przewidywalne życie Warota rozpada się w jednym momencie. Żona pisarza, a także jego syn, mają swoje sekrety. Sekrety skrywają także ludzie z otoczenia Warota. On sam zresztą nie jest lepszy – potrafi dotrzymać obietnicy i nie zdradzić nikomu informacji, od których mogą zależeć dalsze losy jego rodziny. Zatem czy w rzeczywistości, kiedy nawet najbliżsi zatajają przed sobą prawdę, Warot ma szansę na rozwikłanie rodzinnej zagadki? Zagadki, od której zależy życie jego młodszego brata?
W “Najsłabszym ogniwie” zwracają uwagę dwie rzeczy: wątek braterskiej więzi oraz kwestia dotrzymania raz danego słowa. Bo okazuje się, że złamanie obietnicy czasem jest ważniejsze niż jej dotrzymanie. Przekonuje się o tym Warot, ale nie tylko on. Małecki cicho, lecz wyraźnie mówi, że należy dobrze przemyśleć decyzję o złożeniu przyrzeczenia. Warot bardzo szybko zaczyna żałować wypowiedzianych słów, tylko że wtedy nie ma już szansy na zmianę biegu wydarzeń.
Aleks, młodszy brat Warota, mimo że pojawia się w powieści tylko na chwilę, jest postacią znaczącą. Jest zwariowanym wujkiem, o jakim marzą wszystkie dzieci, i szwagrem prawiącym wyszukane komplementy. Relację braterską Małecki pokazał w zaledwie jednej scenie, ale to w zupełności wystarczy, by czytelnik dostrzegł zażyłość między braćmi i poczuł sympatię do bohaterów. Reszta to już poszukiwanie prawdy o tym, co stało się z Aleksem.
Warot prowadzi działania na własną rękę, bo policja ma inny pomysł na to zaginięcie. Zdany tylko na siebie, przypomina ludzi z krwi i kości, o jakich czytamy w prasie codziennej. Rodziny poszukują zaginionych, żony mężów, dzieci ojców. Tak samo Warot szuka swojego brata. I jest wiele osób chcących mu w tym przeszkodzić. Jednym z nielicznych, który staje po jego stronie, jest jego teść – prawnik. Bardzo dobrze skroił tę postać autor. Kwestie wypowiedziane przez prawnika są krótkie, acz treściwe. Uśmiecham się pod nosem, czytając fragment, kiedy na komendzie rozlicza on policjantów. Tak właśnie wyobrażam sobie rozmowę dobrego papugi. Krótko i na temat. Brawo, Robercie.
Warto też wspomnieć, że jedną z domen Małeckiego jest poruszanie w powieściach ważnych społecznie tematów. Tym razem autor odniósł się do kwestii dorastania, a dokładnie do relacji nastolatek – rodzice. Problemy rodzinne głównego bohatera nie pozwalają mu w pełni zająć się sprawą zaginięcia brata. Warot musi ocenić, co jest ważniejsze: poświęcenie czasu dorastającemu synowi czy poszukiwanie Aleksa. A może jedno i drugie? Obydwa wątki zgrabnie się przeplatają, by na koniec wzajemnie się uzupełnić.
Nowa powieść Roberta Małeckiego wciąga do ostatniej litery. I pozostawia czytelnika z pytaniem: który bohater jest tytułowym, najsłabszym ogniwem? Wbrew pozorom odpowiedź nie jest jednoznaczna.
"Najsłabsze ogniwo” – dziewiąta w karierze powieść Roberta Małeckiego – stanowi ukłon w stronę jego literackiego guru, Harlana Cobena.
Rzecz dzieje się latem 2019 roku w spokojnej podtoruńskiej wsi. Pierwsze strony powieści przynoszą sielski obrazek: rodzinny grill na łonie natury w składzie uszczuplonym o jedną osobę. Początkowo brak wspomnianej osoby nie budzi...
Strach i uwikłanie.
Tak najkrócej można streścić najnowszą powieść Roberta Małeckiego, pt. “Wiatrołomy”, a ten, kto stoi za transferem autora do Wydawnictwa Literackiego, powinien dostać sowitą premię. Bez kitu.
Oto bowiem trafia do naszych rąk kryminał wielowarstwowy, obfitujący w wydarzenia i bohaterów, wobec których czytelnik nie pozostaje obojętny. Już na wstępie napiszę, że w przypadku “Wiatrołomów” nie mam ani jednego “ale”. To dobra, wciągająca historia, napisana z zaciekłością i wnikliwością arcymistrza szachowego. Małecki rozgrywa partię za partią, a czytelnik ogląda ten spektakl w skupieniu, mnożąc w myślach możliwe ruchy na planszy.
Podoba mi się tu wszystko, zaczynając od pary głównych bohaterów ̶ policjantów o twardo brzmiących imionach. Ona – Maria Herman, z nitkami siwych włosów, hazardowymi długami i bagażem emocjonalnym właściwym dzieciom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, wobec których rodzice stosowali tzw. “zimny wychów”. On – Olgierd (ksywa “Zero Siedem”, bardzo udana zresztą) Borewicz, uzależniony od rzeczy na “s” – seksu i słodyczy, z zazdrosną żoną na karku oraz lewymi interesami na boku. To najbardziej oczywista i dość pobieżna charakterystyka tej dwójki, ale uwierzcie mi, że wystarczy. Więcej smaczków i szczegółów odnajdziecie na kartach powieści. Jestem pewna, że ci dwoje wzbudzą Waszą sympatię i będziecie im kibicować do samego końca.
Oś fabularną powieści stanowi śledztwo w sprawie porwania małego Filipka, które doczekało się wznowienia w ramach działalności tzw. “Archiwum X”. Nie jest łatwo, bo sprawa sprzed trzydziestu lat budzi skrajne emocje nie tylko u stróżów prawa, ale też u rodziny uprowadzonego chłopca, który – jeśli żyje – jest dorosłym mężczyzną. Świadkowie albo są w grobie, albo milczą, albo jeszcze gorzej – kłamią jak z nut. Choć początkowo tego nie widać, Małecki ciasno splata losy bohaterów, by na koniec podrzucać czytelnikowi tropy i zgrabnie ułożyć rozsypane puzzle.
Prawie każda z postaci jest na swój sposób uwikłana. Nie chodzi tylko o zależności służbowe (ręka rękę myje) czy uczuciowe (miłość, brak miłości, nieokiełznany popęd seksualny), ale także o wynikające ze wspólnych przeżyć (te w powieści są najciekawsze), których bohaterowie mimowolnie stali się świadkami lub – co gorsze – uczestnikami. Charakterystyczne jest też to, że niemal wszystkich trawi strach przed przeszłością i tym, jak owa przeszłość może wpłynąć na ich teraźniejszość i przyszłość. Działania bohaterów częstokroć podyktowane są obawą (bywa, że nieuzasadnioną, a domniemaną), przez co stają się łatwym celem i tracą czujność, potykając się o niewidzialne przeszkody.
Narracja “Wiatrołomów” jest wartka i płynna. Małecki nie sili się na niepotrzebne dialogi. Jego bohaterowie mówią na temat i do rzeczy, bez dodatkowych ozdobników, dlatego są wiarygodni już od pierwszej sceny.
Autor w podziękowaniach nie bez powodu wspomina o ekspertach, z pomocy których korzystał. Na każdym kroku widać tu dbałość o detal i zgodność, jeśli chodzi o oddanie charakteru pracy prokuratorów czy lekarzy sądowych oraz policjantów. Należy też wspomnieć, że rys psychologiczny postaci hazardzistki pisarz konsultował z osobą rzeczywiście uzależnioną od hazardu.
“Wiatrołomy” to wciągająca, logicznie zbudowana i trzymająca w napięciu powieść kryminalna na miarę naszych czasów. Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba najlepsza w dorobku autora.
Na zakończenie dodam, że, poza powyższym, znajdziecie w powieści także gorące sceny seksu grupowego, mrożące krew w żyłach wydarzenia, ciekawe zwroty akcji, wątek labradora Kluski oraz nieświadomą reklamę Chesterfieldów. Ale to tylko detale. Uwierzcie mi na słowo. Jest tam dużo więcej literackiego dobra. Ja już czekam na kolejny tom. I trzymam kciuki za Marię i Olgierda, bo zanosi się na to, że Małecki mocno pokomplikuje im życie.
Strach i uwikłanie.
Tak najkrócej można streścić najnowszą powieść Roberta Małeckiego, pt. “Wiatrołomy”, a ten, kto stoi za transferem autora do Wydawnictwa Literackiego, powinien dostać sowitą premię. Bez kitu.
Oto bowiem trafia do naszych rąk kryminał wielowarstwowy, obfitujący w wydarzenia i bohaterów, wobec których czytelnik nie pozostaje obojętny. Już na wstępie...
Walka dobra ze złem, krwiopijcze istoty, magiczne przedmioty, tajemny świat, pierwsza miłość, mazurska wieś. Co łączy ze sobą te elementy? “Zmorojewo”, powieść Jakuba Żulczyka, którą niedawno wznowiło Wydawnictwo Agora.
Autor przenosi nas w świat niby zwykły, a jednak oderwany od rzeczywistości. Główny bohater – piętnastoletni komputerowiec Tytus Grójecki – ląduje na przymusowych wakacjach u dziadków w Głuszycach, mazurskiej wiosce. Z początku nudne wakacje w ciągu zaledwie kilku chwil zmieniają się w pełną przygód, przepełnioną niebezpieczeństwem historię, a Tytus staje przed naprawdę trudnym zadaniem. Choć jest nastolatkiem, który niewiele przeżył, na jego barkach spoczywa los… całego świata. Musi obronić siebie i swoich bliskich przed nadchodzącym Złem. Pomagają mu w tym wysłannicy Dobra oraz Anka, jego pierwsza, młodzieńcza miłość. Przy okazji ratowania świata Tytus odkrywa rodzinną tajemnicę i przechodzi inicjację. Z nieśmiałego, spokojnego chłopaka zmienia się w pewnego siebie i odważnego bohatera, który pomimo przeciwności osiąga swój cel. Ale czy na pewno? Czy niedoświadczony mieszczuch jest w stanie pokonać najczarniejszą czerń, która od wieków ukrywa się za tajemniczą Barierą? Zło oprze się nastolatkowi, którego jedynym atutem jest znak Zmory odciśnięty na czole? Nie zdradzę odpowiedzi. Zainteresowanych odsyłam do lektury.
“Zmorojewo”, ze względu na sposób wykreowania bohatera oraz poruszony temat, to książka szczególna w twórczości Żulczyka. Po “Ślepnąc od świateł” i “Wzgórzu psów” czytelnik oczekuje czegoś mocnego, brutalnego w przekazie. Tymczasem “Zmorojewo” to powieść przygodowa dla młodzieży i to raczej tej młodszej. Autor sięga po utarte wzorce i schematy gatunku. Wartkie tempo, nieoczekiwane zwroty akcji, wprowadzanie elementów realizmu magicznego sprawiają, że powieść czyta się szybko. Jednak mimo zastosowania wspomnianych pisarskich trików, “Zmorojewo” pozostaje kolejną książką dla młodzieży, która nie wyróżnia się niczym szczególnym. Żulczyk tym razem nie zaskakuje, nie zadziwia, nie porusza. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejna część przygód Tytusa Grójeckiego będzie bardziej porywająca.
Walka dobra ze złem, krwiopijcze istoty, magiczne przedmioty, tajemny świat, pierwsza miłość, mazurska wieś. Co łączy ze sobą te elementy? “Zmorojewo”, powieść Jakuba Żulczyka, którą niedawno wznowiło Wydawnictwo Agora.
Autor przenosi nas w świat niby zwykły, a jednak oderwany od rzeczywistości. Główny bohater – piętnastoletni komputerowiec Tytus Grójecki – ląduje na...
Z okładki w skupieniu spogląda na mnie siedem par oczu. Ósma patrzy gdzieś w bok, w miejsce, do którego – jako para oczu spoza tego świata – nie mam dostępu. Oczy należą do właścicieli kapeluszy i eleganckich marynarek. Stoją rozlokowani na planie zbliżonym do okręgu i trzymają się za ręce. W jego centrum, zamknięty w uścisku ramion i dłoni, a jednocześnie odizolowany, znajduje się najniższy z nich – ten, którego wzrok nie ma śmiałości, by spojrzeć mi w oczy. Za ich plecami, w dolinie, rysują się zabudowania, a za nimi las iglasty wspina się po majestatycznej górze ku zamglonemu szczytowi.
Przywołany obrazek pozwala domniemać, że w świecie “Empuzjonu” – nowej powieści Olgi Tokarczuk – nie ma miejsca dla kobiet, co staje w opozycji z tytułem. “Empuzjon” bowiem oznacza “miejsce zamieszkałe przez czarownice”.
Główny bohater powieści, młody student Mieczysław Wojnicz, ma zniszczone buty i chore płuca. Cierpi na gruźlicę i z tego powodu przyjechał do uzdrowiska leczącego “choroby piersiowe i gardlane”. Jako jedyny pacjent nie pozwala badać się nago, a wszystkim zabiegom poddaje się w bieliźnie. Kwateruje się w “Pensjonacie dla Panów” i już pierwszego dnia obcuje z kobietą, Klarą Opitz – żoną właściciela pensjonatu. Zwłoki gospodyni znajduje na stole, na którym zwykle serwowane są posiłki, i ma chwilę, by dokładnie się jej przyjrzeć. Kobieta przypomina mu starą nianię, zajmującą się nim w dzieciństwie. Śmierć gospodyni nie wywołuje spodziewanej w tej sytuacji reakcji innych gości i samego pana Opitza. Mężczyźni są bardziej rozczarowani niesmaczną kolacją przygotowaną tego dnia przez służącego, który nie potrafi dobrze gotować, niż zaniepokojeni faktem popełnienia przez kobietę samobójstwa. Nikomu nie brakuje kobiety, która odebrała sobie życie. Panowie długo dywagują nad słabościami płci pięknej i ich funkcją służebną wobec mężczyzn oraz chwiejnością emocjonalną (“Kobiety ze swej natury są delikatniejsze i bardziej wrażliwe, dlatego tak łatwo skłaniają się do czynów nieprzemyślanych”). Wojnicz z uwagą przysłuchuje się tym rozmowom, ale sam nie zabiera głosu. Podczas rozmów mężczyźni raczą się nalewką z grzybów przygotowywaną przez Opitza.
Wojnicz zastanawia się nad pobudkami Klary, a pewne tropy podsuwa mu poznany w pensjonacie Thilo von Hahn, student malarstwa. Obydwaj korzystają z zabiegów uzdrowiskowych i wybierają się na wycieczki, między innymi na cmentarz. Thilo zdradza Wojniczowi tajemnicę: na cmentarzu leżą zwłoki wyłącznie młodych mężczyzn, których śmierć nastąpiła w listopadzie. Wojnicz zaczyna się bać. Jest młody i właśnie zbliża się listopad. I tu wróćmy na chwilę do okładki książki. Właśnie w tym momencie czytelnik odnajduje Wojnicza w centralnym jej miejscu, czyli w środku okręgu. W potrzasku. Między silnymi ramionami pozostałych kuracjuszy.
W świecie “Empuzjonu” kobiety pojawiają się tak często, jak słońce w listopadzie. A jeśli autorka wysuwa je na pierwszy plan, są stare, brzydkie, odstraszające, pełne ułomności albo – w jednym tylko przypadku – owiane tajemnicą (kobieta w kapeluszu). Za to częściej pojawiają się w mizoginistycznych wypowiedziach męskich bohaterów powieści: “Zmienna i zawsze niestała kobieta nie potrafi wykształcić u dziecka świadomości, że świat jest naszym wyzwaniem, że jego prawa są twarde, a jego porządek wymaga od nas solidnej postawy, mocnego stania na nogach i nieulegania jakimś majaczeniom”. W nocie autorskiej Tokarczuk wyjaśnia, że mizoginistyczne poglądy na temat kobiet są parafrazami tekstów m.in. Josepha Conrada, Johna Miltona czy Tomasza z Akwinu. Rozumiem przesłanie powieści i chęć wzięcia udziału autorki w dyskusji na temat kobiet i ich miejsca w świecie, ale tak duże nagromadzenie wspomnianych “parafraz” jest przytłaczające.
Moralizatorski ton wypowiedzi powieściowych bohaterów miejscami jest nie do zniesienia, a jednostronność ich poglądów sprawia, że czytelnik ślizga się po kolejnych kartach powieści w poszukiwaniu wyjaśnienia zagadki śmierci Klary Opitz i kontynuacji losów samego Mieczysława Wojnicza. Jego wątek autorka zresztą zgrabnie i przewrotnie zamyka, i to chyba, poza językiem, najbardziej podoba mi się w “Empuzjonie”.
Tokarczuk ważnym bohaterem powieści czyni naturę. To ona decyduje o życiu i śmierci ludzi, i wytycza rytm, którego nic nie jest w stanie zakłócić. Uzdrowisko rzeczywiście zamieszkują czarownice, ale nie widać ich na pierwszy rzut oka. Wojnicz dzięki pobytowi w kurorcie przechodzi wewnętrzną i zewnętrzną przemianę, odnajduje sens w skomplikowanej biologii i godzi się z samym sobą. Być może jest to tylko próba, sprawdzenie nowej drogi, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne jest, że bohater decyduje się, by rozważyć, co jest dla niego dobre.
“Empuzjon” odczytuję jako lekturę, której nadrzędny cel stanowi ukazanie świata mężczyzn sprowadzających rolę kobiet do bycia kucharkami i matkami, rozhisteryzowanymi i niepotrafiącymi decydować o sobie, nieustannie poddającymi się silniejszym i mądrzejszym ojcom, mężom, kochankom. Jednak w związku z brakiem przeciwwagi, brakiem kontrargumentów przeczących mizoginistycznym twierdzeniom (nie żeby zaprzeczyć dla samego zaprzeczenia, bo wszak wiadomo, że Olga Tokarczuk jest orędowniczką praw kobiet, a zwyczajnie uatrakcyjnić nużące monologi bohaterów oraz wprowadzić dyskurs), powieść jest jak zaparzana po raz trzeci torebka herbaty. Brak jej należytej mocy. Na szczęście czytelnik odnajdzie tu charakterystyczny dla autorki język, odniesienia do wierzeń ludowych i rytmu natury. Szczególnie zwraca uwagę motyw grzybni czy grzybów w ogóle, nader często pojawiający się w prozie noblistki. Sama postać głównego bohatera budzi sympatię, a zakończenie jest satysfakcjonujące. Tokarczuk przygrywa na nosie wszystkim powieściowym mizoginom. Śmierć pani Klary Opitz nie idzie na marne
Z okładki w skupieniu spogląda na mnie siedem par oczu. Ósma patrzy gdzieś w bok, w miejsce, do którego – jako para oczu spoza tego świata – nie mam dostępu. Oczy należą do właścicieli kapeluszy i eleganckich marynarek. Stoją rozlokowani na planie zbliżonym do okręgu i trzymają się za ręce. W jego centrum, zamknięty w uścisku ramion i dłoni, a jednocześnie odizolowany,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Trudno o dobre buty dla nieboszczyka” – tak zaczyna swoją historię Wera, bohaterka najnowszej powieści Zyty Rudzkiej, pt.: „Ten się śmieje, kto ma zęby”.
Pomimo iż Wera kompulsywnie szuka odpowiednich trumniaków dla zmarłego męża, zamiast znaleźć, ciągle coś oddaje lub wyprzedaje. Siebie, puchary, ubrania albo zdezelowane meble. Nawet łyżeczki do herbaty. Ogołaca mieszkanie z pamiątek po zmarłym na poczet stypy, którą zamierza wyprawić…dla samej siebie. Chce się najeść, napić, odbębnić śmierć.
Wera nie znosi kompromisów, ma niewyparzony język, rzeczywistość posypuje popiołem. Mówi, jak jest i jak było dawniej. Podobnie jak Meursault, bohater „Obcego” Camusa, zamiast gromnicy, zapala przy zwłokach papierosa. Nie płacze, nie zapada się w sobie. Nie przywdziewa żałoby.
Jawi się antypatyczna i obrana z emocji, a jednak przelewa się przeze mnie jej strata. Kroczę tuż za nią w nadziei, że w końcu zdobędzie funeralny łup i należycie wyprawi męża na tamten świat. Po drodze mijamy osoby, które mogły być dla Wery ważne, a jednak mówi o nich bez sentymentu. No może poza Zośką.
Lubię Werę i przytulam ją w myślach. Bo mimo grubej warstwy tkanin, jakimi ogaca ciało, Wera pragnie miłości i ciepła, choć pozuje na taką, co przetrwa noc na lodowcu w samym bikini.
Streszczenie powieści Rudzkiej można zamknąć w jednym zdaniu i to sprawia, że myślę o książce nieustannie od momentu lektury. Wera zakleszczyła się w mojej głowie i podrażnia nerwy. Jeśli wyruszy w kolejną podróż, podążę za nią. Kupię od niej jeden z pucharów. Pożyczę telefon. Chodźcie i Wy!
O języku napiszę krótko. Mistrz.
♠️Fragment
„Handel chodzony dobrze robi na młodość. Dużo chodzę, rdza nie bierze. Byłam grzywiasta. Włosy rozpuszczone jak dziadowski bicz. Cyc jak urwisko, tyłek jak globus. Śmigałam chodnikiem, kontynenty się bełtały, oceany dziadom wodę z mózgu robiły.” (s. 117)
♠️Zyta Rudzka
♠️„Ten się śmieje, kto ma zęby”
♠️Wydawnictwo WAB 2022
♠️Oprawa twarda, 253 str.
♠️Okładka (równie piękna jak książka): Joanna Strękowska- Türkmen
♠️Redakcja: Elżbieta Kalinowska
„Trudno o dobre buty dla nieboszczyka” – tak zaczyna swoją historię Wera, bohaterka najnowszej powieści Zyty Rudzkiej, pt.: „Ten się śmieje, kto ma zęby”.
Pomimo iż Wera kompulsywnie szuka odpowiednich trumniaków dla zmarłego męża, zamiast znaleźć, ciągle coś oddaje lub wyprzedaje. Siebie, puchary, ubrania albo zdezelowane meble. Nawet łyżeczki do herbaty. Ogołaca...
O oswajaniu śmierci
Jedną z moich ulubionych facebookowych grup jest “Uwaga, śmieciarka jedzie!”. Powstała po to, by ludzie wymieniali się: a) informacjami o miejscach (śmietnikach), gdzie ktoś wyrzucił rzeczy, które komuś innemu mogą się przydać; b) rzeczami, które chcą nieodpłatnie oddać.
W przeciwieństwie do innych internetowych grup, panuje tu życzliwość, a jej członkowie są pomocni i uprzejmi. Nie ma kłótni, hejtu i krytykowania. Czasem zawiązują się nawet przyjaźnie. Lubię zaglądać na “Śmieciarkę”, bo niektóre pojawiające się tu przedmioty to prawdziwe perełki.
Ludzie wyrzucają wszystko: począwszy od drobnych bibelotów, garnków, kosmetyków, książek, poprzez ubrania, sprzęty AGD, na meblach kończąc. Można się obłowić, jeśli dysponuje się czasem i odpowiednim środkiem lokomocji, bowiem zdarzają się wielkogabarytowe fanty (np. imitacja harfy).
Co jakiś czas pojawiają się posty dotyczące opróżniania mieszkań. Ktoś podaje adres i datę, kiedy będzie na kwadracie pełnym wszystkiego. I to wszystko chce oddać. Albo informuje, że danego dnia pod śmietnik taki a taki przeniesie zawartość kawalerki po babci. Jemu te rzeczy nie są potrzebne, bo stare, zniszczone, i mają “ten” zapach. Jednak zawsze znajduje się osoba zainteresowana ponownym wykorzystaniem tych odpadków ludzkiej egzystencji.
Kiedyś pojawiło się ogłoszenie o fotografiach i rodzinnych portretach walających się pod jednym z praskich śmietników. Zastanowiło mnie to. Dlaczego ludzie pozbywają się osobistych rzeczy? Przecież takie przedmioty mają zwykle wartość sentymentalną. A może nie mają? Może tylko mnie się wydaje, że pamiątki po bliskich należy gromadzić i darzyć szczególną czcią? Może to błąd i nie należy zaśmiecać sobie życia przeszłością, bo ważne jest teraz i to, co będzie w przyszłości?
Na to pytanie zdaje się odpowiadać Marcin Wicha w “Rzeczach, których nie wyrzuciłem”. To bardzo osobista książka, bowiem autor opisuje w niej ostatnie chwile z ciężko chorą matką i to, co wydarzyło się po jej śmierci. Przyczynkiem do rozważań jest moment “likwidowania” domu matki, kiedy autor staje przed koniecznością posegregowania pamiątek.
Wicha pisze oszczędnie. W sensie dosłownym i metaforycznym. Nie mówi, co zrobił z ubraniami, bibelotami, meblami, które ostały się po zmarłej. Opowiada jedynie o książkach będących życiowym drogowskazem Joanny (tak miała na imię matka autora), które układała zgodnie z tylko sobie zrozumiałym planem, a które były dla niej bardzo ważne: “W układaniu książek matka bywała skrupulatna, toteż grzbiety tworzą opowieści, niekiedy niepozbawione ironii. Wstęp do psychoanalizy. Psychoanalityczna rewolucja. Psychoanaliza. Zmierzch psychoanalizy” (s. 32). Poza tym niewiele dowiadujemy się o zmarłej. Wicha, mimo iż bardzo się odsłania, podejmując temat śmierci własnej matki, to jednak ukrywa ją przed czytelnikiem. Bo i cóż możemy powiedzieć o Joannie? To, że lubiła czytać, pracowała z dziećmi, mówiła prawdę prosto w oczy i przyjaciele byli dla niej ważniejsi niż rodzina? To niewiele. Myślę, że Wicha zrobił to z premedytacją, by nikt nie oskarżył go o przekroczenie granicy, która powinna zostać nienaruszona.
Więc po co napisał tę książkę? Dla Paszportu Polityki i Nagrody Literackiej Nike? Dla pieniędzy, jakie zarabia się na śmierci bliskich? Dla tych kilku zdań, których można wyuczyć się na pamięć i cytować w sprzyjających okolicznościach (“Rzeczy, których nikt nie dotyka, stają się matowe”, “Sfałszowany banknot ma coś obcego w rysach twarzy”, “Marząc o rzeczach, cofamy się do dzieciństwa”)?
“Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to książka o oswajaniu śmierci, o godzeniu się z żałobą i o próbie porządkowania rzeczywistości po stracie bliskiej osoby. Bo po tych stu osiemdziesięciu trzech stronach z pewnością można powiedzieć, że matka była dla autora na tyle ważna, by zawsze liczył się z jej zdaniem, choć niekiedy mieli odmienne poglądy. I że powstałą po niej pustkę wypełnia teraz m.in. kilka książek, jakie autor zachował na pamiątkę.
“Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić”. Gdyby Wicha pokusił się o rozbudowaną hagiografię, elegię czy pean żałobny na cześć matki, na zawsze by ją stracił. A tak zachował ją w swojej pamięci, a rzeczy, których nie wyrzucił, będą mu o niej przypominać. I na pewno nie znajdziemy ich na “Śmieciarce”.
♠️Marcin Wicha
♠️„Rzeczy, których nie wyrzuciłem”
♠️Wydawnictwo Karakter 2017
♠️Okładka twarda, 184 str.
Recenzja została napisana dla MPK Moja Przestrzeń Kultury https://mojaprzestrzenkultury.pl/archiwa/725?fbclid=IwAR1mVdcKdRsdbHNCehVR1N1HyR0DsiNuX3Jh_NdPCCKKJrQYhem1zcd4eps
O oswajaniu śmierci
Jedną z moich ulubionych facebookowych grup jest “Uwaga, śmieciarka jedzie!”. Powstała po to, by ludzie wymieniali się: a) informacjami o miejscach (śmietnikach), gdzie ktoś wyrzucił rzeczy, które komuś innemu mogą się przydać; b) rzeczami, które chcą nieodpłatnie oddać.
W przeciwieństwie do innych internetowych grup, panuje tu życzliwość, a jej...
Momentami miałam wrażenie, że znajduję się w średniowiecznej Japonii i przypatruję tkaczce, która z delikatnością i dbałością o detal pracuje nad jedwabną, brokatową tkaniną.
Ta technika tworzenia zdobnych i drogocennych tkanin o połyskującej brokatem nitce przetrwała do dziś i nosi nazwę nishiki-ori.
Kiedyś z wielobarwnej przędzy jedwabnej tworzono szaty dla dworu cesarskiego. Obecnie technika znajduje zastosowanie przy wytwarzaniu kimon i pasów obi.
Jeśli odszukacie w internecie zdjęcia przedstawiające na przykład wspomniane wyżej kimona wykonane zgodnie ze sztuką nishiki, dostrzeżecie kalejdoskop barw i odcieni obsypany promieniami słońca.
Dobrze sprawione nishiki cechuje się połyskiem, miękkością i, co najciekawsze, umiejętnością zmiany barwy w zależności od kąta padania światła.
Tak samo jest z najnowszym kryminałem Roberta Małeckiego. Autor na czas pisania „Urwiska” musiał zamienić się w japońską tkaczkę nishiki. Bo jak inaczej wyjaśnić to, co zaserwował czytelnikowi?
Powieść jest niczym kimono cesarzowej. Idealnie dopasowane, bogato zdobione i przyciągające wzrok.
„Urwisko” kontynuuje wątek pary bohaterów z „Wiatrołomów”: porucznika Olgierda „Zero Siedem” Borewicza i komisarz Marii Herman. Obydwoje są tacy, jak lubię. Dręczeni wspomnieniami z przeszłości i naznaczeni skazą sprawiającą, że życie to ciągła walka z samym sobą.
Olgierd – sekscyborg uzależniony od słodyczy nie dogaduje się z żoną i ma za uszami tyle, co połowa gangusów, których wsadził za kratki.
Maria zalecza rany po stracie rodziców. Żyje w trzeźwości od dwóch lat. Trzeźwość nie oznacza zrezygnowania z alkoholu. Maria jest uśpioną hazardzistką. Przegrała wszystko, co mogła, ale obecnie dryfuje gdzieś po powierzchni, z trudem utrzymując się na cienkiej deseczce, która, jak zdaje się sugerować autor, przy byle mżawce zatonie. Komisarz sięga jeszcze dłonią po kogoś, kto może ją uratować, ale podskórnie czuję, że wciągnie go na dno. Postać wzorowana jest na Uli prowadzącej profil Życie hazardzistki, która opisuje swoją walkę z tym nałogiem.
Wchodzenie w szczegóły fabuły nie ma najmniejszego sensu, ponieważ książkę po prostu warto przeczytać i samodzielnie odkrywać kolejne fragmenty układanki. Samodzielnie tkać kimono.
Autor zadbał o logikę, spójność, wiarygodność i przede wszystkim ciekawą historię. Bo motyw przewodni, czyli śmierć dziecka pozostawionego w rozgrzanym aucie, to tylko przyczynek do opowiedzenia historii zahaczającej o wszystko, co człowiekowi bliskie: miłość, śmierć, zdradę, zemstę, poświęcenie, sekrety, a w konsekwencji samotność.
Zarówno Herman, jak i Borewicz, mimo otaczających ich mniej lub bardziej życzliwych osób, są zdani wyłącznie na siebie. Są jedynie pojedynczymi nitkami w jedwabnej szacie i muszą mocno się naginać, by pod wpływem promieni słońca wybarwiać się tak, jak tego oczekuje od nich świat.
Małecki pisze krwiście. Gdzie trzeba, dokłada do ognia, ale nie przegrzewa.
Po trzykroć warto!
♠️Fragment
„Herman wróciła do domu odziedziczonego po rodzicach. Pustego, pełnego wspomnień z dzieciństwa, od których nie umiała się uwolnić. Niezmiennie tkwiły w półcieniu korytarza pozbawionego okien, w boazerii na parterze, w starym parkiecie w jodełkę, w salonie i wzorach nanoszonych dawno temu wałkiem na zakurzone już dziś ściany. Miała wrażenie, że żaden remont by tego nie zmienił.” (s. 39-40).
♠️Robert Małecki
♠️Urwisko
♠️Wydawnictwo Literackie 2023
♠️451 stron, oprawa miękka
♠️Redakcja: Anna Milewska
♠️Okładka: Tomasz Majewski
Momentami miałam wrażenie, że znajduję się w średniowiecznej Japonii i przypatruję tkaczce, która z delikatnością i dbałością o detal pracuje nad jedwabną, brokatową tkaniną.
Ta technika tworzenia zdobnych i drogocennych tkanin o połyskującej brokatem nitce przetrwała do dziś i nosi nazwę nishiki-ori.
Kiedyś z wielobarwnej przędzy jedwabnej tworzono szaty dla dworu...
Wódka, Ronnie Ferrari i tajne służby
Jeśli oczekujesz, że Hanka V. Mody to kobiece wcielenie Vincenta V. Severskiego, na wstępie wyjaśniam, że tak nie jest.
Mody i Severski wywodzą się ze świata polskich tajnych służb specjalnych i środkową część pseudonimu zarezerwowali dla literki „v”, ale podobieństwa na tym się kończą.
Mimo że u Mody nie znajdziesz intrygi sensacyjnej rodem z „Nielegalnych”, to najnowsza powieść autorki o przewrotnym tytule „Dziewczyny z Agencji”, stanowi ważny głos w dyskusji dotyczącej świata specsłużb. A właściwie kobiet funkcjonujących w tym świecie.
Mody w dwóch poprzednich książkach („Chciałbym, żebyś mnie napisała”, „Ona”) dała się poznać jako autorka śmiało sięgająca po odważne sceny erotyczne i tak samo jest w przypadku jej najnowszej powieści. Jednak nie to jest dla mnie interesujące. Moją uwagę zwraca ukazanie wewnętrznej, tej nieformalnej konstrukcji, na jakiej opiera się Agencja, w której zatrudnione są dziewczyny. I nie jest to agencja reklamowa czy towarzyska.
Cztery bohaterki od lat zasilają szeregi Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Tam się poznały, zaprzyjaźniły. Tam spotkały je mniejsze lub większe problemy. O szczęściu i radości Mody pisze niewiele. Dziewczyny dużo pracują, wyrabiają nadgodziny, poświęcają życie osobiste, a stres zagłuszają wódką, która w ich żyłach płynie zamiast krwi. Nie dzieje się dobrze. Do tego nie wiadomo, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Cios może przyjść z najmniej spodziewanej strony.
Kobiety w powieściowym świecie Mody nie mają prawa do awansu zawodowego. To zarezerwowane jest dla mężczyzn, którzy dodatkowo wykorzystują swoje stanowiska w celu osiągnięcia różnych korzyści, w tym seksualnych. Jeśli ustawić bohaterów po jasnej i ciemnej stronie mocy, to pierwszą frakcję autorka zarezerwowała wyłącznie dla postaci kobiecych (mimo iż ich postępowanie nie zawsze jest zgodne z etyką), drugą – dla męskich (wielu z nich to mizogini).
To jednostronne ujęcie. Nasuwa się zatem pytanie, czy to jedynie literacka wizja autorki, czy jednak wierne odwzorowanie rzeczywistości? Czy polskie służby specjalne nadal są skostniałe, a rola kobiet w ich strukturach jest marginalizowana i pomijana?
Przecież dziewczyny opisane przez Mody, pomijając słabości, są też silne, odważne, podejmują się realizacji odpowiedzialnych i niebezpiecznych zadań, znają języki… Można by tak wymieniać dalej. Czy w związku z tym nie mają szansy na rozwój i karierę?
Czy może jest podobnie jak z przewrotnym tytułem, który w oderwaniu od okładki, początkowo budzi zupełnie inne skojarzenia niż te faktyczne? Może Mody gra czytelnikowi na nosie? Może wydobywa na wierzch tylko to, co najgorsze, co najbardziej doskwiera i boli, kosztem pominięcia tego, co dobre i godne pochwalenia? A jeśli tak, to dlaczego?
„Dziewczyny z Agencji” to powieść obyczajowa z mocno rozbudowanym wątkiem erotycznym, w której historia płynie wartko, meandrując między losami czterech kobiet połączonych pracą w ABW. Dużo tu smaczków z niedostępnego zwykłemu śmiertelnikowi świata tajnych służb. Dodatkowym atutem w przypadku audiobooka jest interpretacja lektorki (Kim Grygierzec), która doskonale oddała charaktery czterech bohaterek. Warto posłuchać!
Chciałabym zobaczyć „Dziewczyny z Agencji” na szklanym ekranie. Ta historia ma ku temu wielki potencjał. Barwne postacie, atrakcyjne lokalizacje, dwuznaczne sytuacje, tajne działania „na mieście”. Do tego kobieca przyjaźń jako siła budująca. Nic tylko pisać scenariusz.
To takie zmodyfikowane „Aniołki Charliego”. Niegrzeczne, niebezpieczne i wyzwolone.
Pierwszy odcinek serialu mógłby zaczynać się od sceny, kiedy w hotelowym pokoju, przy dźwiękach melanżowego hitu sprzed kilku lat, grupa osób, kobiet i mężczyzn, wstawionych i w dobrych nastrojach, zdziera gardła, śpiewając swój „hymn”:
„Napie*dalamy w Gdańsku, napie*dalamy w Wawce, napie*dalamy w Łodzi, napie*dalamy zawsze”.
Dlaczego „hymn”? Odpowiedź znajdziecie na kartach powieści.
♠️Fragment:
„Marta zgasiła służbowy samochód na parkingu przed firmą i oparła głowę o kierownicę. Dochodziła osiemnasta. Trochę jej się przedłużyło, ale lubiła swoją pracę. Była z siebie dumna, że wiele lat temu, bez żadnych znajomości, udało jej się dostać do służb. Nawet jeśli czasami musiała popracować trochę dłużej, zupełnie jej to nie przeszkadzało. Tym bardziej że w domu nikt na nią nie czekał. Tego dnia była już bardzo zmęczona, ale cieszyła się, że posiadła informacje, których kilka dni temu nie udało się zdobyć ani jej, ani Maćkowi. Trafili wtedy na opór materii. Facet się uparł i nie chciał nic powiedzieć. Marta spróbowała raz jeszcze i się udało. Koleś zmiękł. Nie straszyła go, nie miała czym. Po prostu wystarczyło wykazać się większym zrozumieniem. Maciek wyskoczył z pozycji siły, a Marta pokazała, że ta współpraca może się informatorowi opłacać. Zadzwoniła do Witka, ale nie odbierał, wysłała więc SMS-a z informacją, że sprawa ogarnięta. Wiedziała, że będzie zadowolony. Rozpisała kontrolkę, wysiadła z samochodu, zamknęła go i oddała klucze dyżurnemu. Stwierdziła, że musi jeszcze wpaść na wydział zostawić papiery, ruszyła więc w stronę budynku.
Z szatni, obok której przechodziła, dobiegł czyjś śmiech. Odruchowo spojrzała w tamtym kierunku. Zobaczyła uchylone drzwi. Były to szatnie prowadzące na basen i saunę. Po drugiej stronie budynku znajdowała się sala gimnastyczna i siłownia, z której sama często korzystała. Pływać nie lubiła, więc ta część jej nie interesowała. Dostrzegła młodą kobietę z ciemnymi włosami, owiniętą ręcznikiem. Śmiała się do kogoś. Marta, nie wiedzieć czemu, przystanęła zaciekawiona. I to był błąd.”
♠️Autorka: Hanka V. Mody
♠️Tytuł: „Dziewczyny z Agencji”
♠️Wydawnictwo Empik Go
♠️Oprawa miękka, 344 str.
♠️Redakcja: Magdalena Świerczek-Gryboś
♠️Okładka: Małgorzata Drabina
Wódka, Ronnie Ferrari i tajne służby
Jeśli oczekujesz, że Hanka V. Mody to kobiece wcielenie Vincenta V. Severskiego, na wstępie wyjaśniam, że tak nie jest.
Mody i Severski wywodzą się ze świata polskich tajnych służb specjalnych i środkową część pseudonimu zarezerwowali dla literki „v”, ale podobieństwa na tym się kończą.
Mimo że u Mody nie znajdziesz intrygi...
Kiedy ją zobaczyłam, poczułam jakbyśmy znały się od lat. Na stoisku przywitał mnie jej szeroki uśmiech. Na regałach, z tyłu za jej plecami, stały książki o przyciągających okładkach. Jasne, wesołe, przyjemne dla oka. Przedstawiłam się i wyraziłam uznanie dla prowadzonego przez Iwonę Krynicką, bo to o niej mowa, wydawnictwa Silver.
Hania Bilińska-Stecyszyn to właśnie w Silverze znalazła swoje miejsce. Wiedziałam, że jest zadowolona ze współpracy, tym bardziej ucieszyło mnie to spotkanie.
Zamiast jednej, nabyłam dwie powieści Hani – „Wbrew pozorom”, którą podarowałam dziewięćdziesięcioletniej babci i „Drugą szansę, czasem trzecią”, ją zostawiłam dla siebie i to o niej dziś napiszę.
Myślę, że warto wspomnieć na wstępie o kwestiach technicznych, bo w przypadku Silvera to istotne. Książki wydawane przez oficynę mają duży, wygodny druk i są objęte patronatem Polskiego Towarzystwa Okulistycznego. Z tego powodu czyta się je bez konieczności zakładania okularów. To idealny prezent dla osób starszych lub z problemami z widzeniem. Co dla mnie najważniejsze, wydawnictwo umożliwia start autorom dojrzałym, a tematy poruszane w książkach, jak np. w przypadku „Drugiej szansy”, dotyczą problemów ludzi w różnym wieku.
Hanna Bilińska-Stecyszyn w „Drugiej szansie” wprowadza nas w świat przyjaciółek Basi, Ali i Dany. Ich losy śledzimy od wczesnej młodości, aż po czasy przejścia na emeryturę.
Powieść podzielona jest na trzy części. Rozdział pierwszy stanowi wstęp do wydarzeń właściwych, tu akcja rozgrywa się w 2010 roku. Kolejny, najobszerniejszy, obejmuje lata 1974-1980, ostatni lata 2005-2010. Mimo dwudziestopięcioletniej luki, czytelnik nie czuje niedosytu. Narracja prowadzona jest płynnie i konsekwentnie, a o losach przyjaciółek czyta się z zainteresowaniem. Widać wprawne pióro polonistki, jaką przez dziesiątki lat była autorka. Hanna Bilińska-Stecyszyn ma talent do snucia opowieści!
Autorka nie oszczędza swoich bohaterów. Rzuca im kłody pod nogi, ale też stawia przed trudnymi wyborami. Pokazuje, że w życiu wszystko może się zdarzyć i że przypadki chodzą parami. Zręcznie przeplata życiorysy, stawiając przyjaźń na pierwszym miejscu, miesza w kotle uczuć, wprawia czytelnika w zadumę.
Moja mama pochłonęła książkę w dwa wieczory i stwierdziła, że najbardziej przypadła jej do gustu postać Basi, ale to losy Ali są najciekawsze. I ja się z nią zgadzam. Brzemienna Ala zostaje sama. I gdy wydaje się, że nie ma już dla niej ratunku, los się do niej uśmiecha. Zostaje otoczona dobrem, którym potem sama się dzieli. Bardzo to pokrzepiająca i wzruszająca historia. Z kolei Basia ¬– ją los także mocno doświadcza – dostaje kolejne szanse. I z nich korzysta! Nawet wtedy, gdy wydaje się, że już nie podniesie się z kolan i nigdy nie pofarbuje włosów.
„Druga szansa, czasem trzecia” to miejscami powrót do przeszłości albo – w przypadku młodszych czytelników – teleportacja do przeszłości. Książka znakomicie oddaje realia PRLu. Dziś może dziwić konieczność zawarcia związku małżeńskiego, by dostać lepszy przydział na mieszkanie, ale w czasach, kiedy rozgrywa się akcja powieści, było to przecież na porządku dziennym.
U Bilińskiej-Steczyszyn nie ma złych ludzi. Autorka zdaje się szeptać, że w każdym z nas jest dobro, a zła passa kiedyś się skończy.
Haniu, gratuluję Ci tej książki. Kiedy ją czytałam, cały czas miałam Cię przed oczami. Twój uśmiech i Twoje podróże. Wiem, że planujesz kolejną. Mocno trzymam kciuki, byś jak najszybciej zasiadła do pisania, o ile już tego nie robisz. A Państwa serdecznie zachęcam do lektury każdej z książek autorki („Pelunia”, „Wbrew pozorom”, „Druga szansa, czasem trzecia”). Warto!
Fragment:
„Dopiero teraz zrozumiała, co kiedyś czuła jej matka po śmierci ojca. Co czuły miliony ludzi po utracie bliskich. Mimo to wydawało się jej, że nikt na świecie nie kochał tak bardzo jak ona i nikt przed nią nie cierpiał aż tak”. (s. 388).
♠️Autorka: Hanna Bilińska-Stecyszyn
♠️Tytuł: Druga szansa, czasem trzecia
♠️Oficyna Wydawnicza Silver, Warszawa 2022, oprawa miękka, 495 str.
♠️Okładka (piękna!): Krzysztof Rychter
♠️Redakcja: Iwona Krynicka
Kiedy ją zobaczyłam, poczułam jakbyśmy znały się od lat. Na stoisku przywitał mnie jej szeroki uśmiech. Na regałach, z tyłu za jej plecami, stały książki o przyciągających okładkach. Jasne, wesołe, przyjemne dla oka. Przedstawiłam się i wyraziłam uznanie dla prowadzonego przez Iwonę Krynicką, bo to o niej mowa, wydawnictwa Silver.
Hania Bilińska-Stecyszyn to właśnie w...
THE FUC*ING COSMOS
Jeśli twoje dziecko marzy o karierze kosmonautki lub kosmonauty, a ty chcesz temu zapobiec, sprezentuj mu nową powieść Jakuba Szamałka pt. "Stacja".
Okładka może mylić, gdyż umieszczone na niej pulsujące słońce początkowo wzięłam za światło lokomotywy. Ot, prosta konotacja z tytułem. Jednak nie o stację kolejową tu chodzi, tylko o tę umieszczoną na orbicie.
Ten kosmiczny thriller trzyma w napięciu do ostatniej strony, choć akcja nie toczy się tu jak w filmach ze Sevenem Segalem. I to jeden z wielkich jego walorów.
Autorowi udało się stworzyć krwistych, wiarygodnych bohaterów. Są reprezentantami różnych grup i klas społecznych, łączy ich jeden cel. Marzenie o locie w kosmos. Kiedy owo marzenie się urzeczywistnia, okazuje się, że to nie przygoda, a koszmar życia.
Wszystko idzie nie tak. Towarzysze lotu w sytuacji zagrożenia stają się potencjalnymi wrogami.
Lucy Poplasky nie pragnie posady kosmicznej detektyw, ale jako dowódczyni bierze na klatę nomen omen ciężar (#brakgrawitacji) odnalezienia osoby odpowiedzialnej za ulatniający się amoniak, którego zbyt duże stężenie w warunkach stacji kosmicznej równa się z zagładą całej załogi. Co gorsze, dla rządu amerykańskiego śmierć kosmonautów oznaczać może koniec złotej ery lotów kosmicznych.
Kariera Lucy napawa podziwem, ale budzi też szereg wątpliwości. Jak wiele jesteś gotów poświęcić, by doświadczyć nieważkości? Zaniedbać rodzinę, zrezygnować z wakacji, świąt, uczestniczenia w dorastaniu dzieci?
Lucy w drodze na orbitę, spełnia się kosztem bliskich. Podobny scenariusz realizuje Steve Ayers, mój ulubiony bohater książki. Jest zdecydowanie antypatyczny, bezkompromisowy, owładnięty pracą. Dla niego liczy się tylko misja kosmiczna. Podporządkowuje jej nie tylko swoje życie, ale wymaga tego od wszystkich współpracowników. Zamiast patrzeć w gwiazdy, trzymając za rękę żonę pierwszą, drugą, trzecią, wybiera samotność. To znaczy wybiera kosmos.
Ważnym aspektem "Stacji" jest reaserch. Książka jest encyklopedią (w pigułce) wiedzy o pracy astronauty. Mnóstwo tu smaczków dotyczących spraw (znowu nomen omen) przyziemnych, takich jak korzystanie z toalety, spożywanie posiłków, wypoczywanie czy trenowanie. To bardzo ciekawe, serio. Szamałek odrobił pracę domową i teraz daje nam od siebie ściągać, dzięki czemu mam wrażenie, że po lekturze książki jestem specjalistką w dziedzinie "jak wygląda życie codzienne kosmonauty na orbicie". Powiem tylko, że szału nie ma, a osoby z klaustrofobią, umiłowaniem ciszy i dobrego jedzenia, niech wycofają cefałki z NASA. Żeby nie było, w "Stacji" znalazło się też miejsce na romantyzm. Kosmiczna scena erotyczna przejdzie do historii literatury.
Można by długo pisać o walorach książki. Dla mnie chyba najistotniejsze jest wybrzmiewające tu pytanie dotyczące celu wypraw kosmicznych. Po co światu to wszystko? Biorąc pod uwagę koszty, zyski nie są zadowalające. To w skrócie. Ale też czas spędzony przez kosmonautów w stacji, możliwość poniesienia śmierci, utratę prawdziwego życia na ziemi. Czy to wszystko jest tyle warte?
Włącza się tryb myślenia, nie zaprzeczę.
"Stację" do połowy czytałam, później przesiadłam się na słuchowisko. Jest znakomite, tak jak książka. Agnieszka Żulewska i Mirosław Zbrojewicz otrzepują postaci z kosmicznego pyłu.
Polecam "Stację". To portal do Kosmosu.
♠️Fragment:
" Nim pociągnęła za spust, wzięła jeszcze głęboki oddech przez nos (żeby miała czym oddychać), otworzyła usta (żeby fala dźwiękowa nie rozerwała jej bębenków) i zacisnęła powieki (żeby lodowaty gaz jej nie oślepił). Ostatnie, co zobaczyła, to kpiący uśmieszek na twarzy... Pewnie myślał, że będzie strzelała na oślep, że zamyka oczy, bo boi się broni, nie może patrzeć na to, co się stanie. Czekała go nieprzyjemna niespodzianka." (s. 292).
Strzelanie w kosmosie brzmi intrygująco, prawda?
♠️Autor: Jakub Szamałek
♠️tytuł: "Stacja"
♠️redakcja: Wojciech Górnaś
♠️okładka: Paulina Piorun
♠️WAB Warszawa 2023, 350 str., oprawa miękka
THE FUC*ING COSMOS
Jeśli twoje dziecko marzy o karierze kosmonautki lub kosmonauty, a ty chcesz temu zapobiec, sprezentuj mu nową powieść Jakuba Szamałka pt. "Stacja".
Okładka może mylić, gdyż umieszczone na niej pulsujące słońce początkowo wzięłam za światło lokomotywy. Ot, prosta konotacja z tytułem. Jednak nie o stację kolejową tu chodzi, tylko o tę umieszczoną na...
Pisanie niejednokrotnie przybiera formę autoterapii. Niezależnie od tego, czy będzie to pamiętnik nastolatki z przedmieścia, czy poważna beletrystyka uznanego autora/autorki. Piszący odreagowują wydarzenia życiowe, z którymi słabo sobie radzą albo nie radzą w ogóle. Opisują traumy z przeszłości, wydarzenia, które zaważyły na ich poczuciu komfortu i bezpieczeństwa, bądź też wpłynęły na to, gdzie są oraz kim są – i dlaczego. Niekiedy manifestują uczucia, przemyślenia, poglądy, o których nie potrafią powiedzieć wprost. Bo to za trudne, zbyt bolesne. Albo adresat wyznania jest niedostępny, czasem zbyt młody, by cokolwiek zrozumieć.
Tak odczytuję “Argonautów” Maggie Nelson. Jako wyznanie skierowane do syna Iggiego, a wynikające z potrzeby wytłumaczenia chłopcu, obecnie małemu, ale w przyszłości mężczyźnie (lub kobiecie – “urodziłem się jako kobieta i zobacz, jak to się skończyło”), świata i rodziny, jaką Maggie i jej druga połowa – Harry mu zafundowali.
Harry, osoba niebinarna płciowo, podczas zakupów dyni na Halloween płaci kartą kredytową wystawioną na swoje nazwisko, tj. Harriet Dodge. Jest już po terapii hormonalnej, zewnętrznie wygląda jak mężczyzna. Kiedy widzi zdziwienie obsługującego go sprzedawcy, próbuje wytłumaczyć sytuację słowami “to skomplikowane”. Sprzedawca odpowiada: “to wcale nie jest skomplikowane”.
Mnie jednak TO wydaje się bardzo skomplikowane. I chyba dla Maggie też jest takie. Stąd ta książka. Autorka czuje potrzebę opowiedzenia swojej historii światu, ale przede wszystkim swojemu synowi, by – syn w przyszłości, świat już teraz – potrafili ją i Harrego zrozumieć, wszyć się pod ich skórę i odczuć każdym nerwem to, czego oni doświadczają na co dzień. Pomijając odwołania do ideologii i filozofii związanej z pojęciem queer, “Argonauci” są przede wszystkim opowiedzianą migawkami historią miłości “dwóch ludzkich zwierząt, z których jedno szczęśliwie nie jest ani mężczyzną, ani kobietą, a drugie to (mniej więcej) kobieta”. Nie jest to miłość łatwa, jak z obrazka taniego harlequina, bo i tożsamość Harrego oraz jego przeszłość naznaczone są piętnem wieloznaczności i jednocześnie niedopowiedzenia.
Harry, adoptowany jeszcze przed narodzinami, nigdy nie poznał biologicznego ojca. Z matką lesbijką spotkał się w dorosłym życiu – pracowała jako prostytutka. Jego biologiczny brat był narkomanem. Harry pół życia ukrywał się pod bandażami, ciasno krępując nimi klatkę piersiową. Maggie żałowała, kiedy poddawał się mastektomii, ale wiedziała, że dzięki temu będzie szczęśliwy. Potem zmarła mu adopcyjna matka, którą bardzo kochał. Momenty szczęścia, jak warkocz, Nelson przeplata dojmującym smutkiem.
W jednej z rozmów Harry pyta Maggie, czy wie, jak to jest nie czuć się ani kobietą, ani mężczyzną. Dla mnie to kluczowe pytanie. Bo jak to jest nie znać swojego pochodzenia, biologicznych rodziców, czasem nawet daty urodzenia (jak np. Jude, bohater “Małego życia” H. Yanagihary)? Mieć w życiorysie białe plamy, których nikt nie jest w stanie wypełnić? Albo wypełnienie jest niesatysfakcjonujące? A co dopiero, kiedy trudno określić swoją tożsamość płciową?
Sam Smith w jednym z wywiadów poprosił, by zwracać się do niego per “oni”. Podobnie jak Harry, nie czuł przynależności do żadnej z płci. Myślę, że to ważny głos. Oto osoba publiczna – ceniony brytyjski muzyk – oznajmiła światu, że jest niebinarna płciowo. Maggie Nelson, za zgodą Harrego, poszła o krok dalej. Nie skończyło się jedynie na wyznaniu: oto ja! Nelson opowiedziała o związku opartym na zrozumieniu, lesbijskim seksie, ślubie zawartym w pośpiechu w związku ze zmianą prawa, relacji z pasierbem, częściowym procesie przemiany Harriet w Harrego, poczęciu własnego dziecka, śmierci bliskiej osoby. I zrobiła to w sposób zwięzły i oszczędny. Bez epatowania dramatyzmem i zbędnymi emocjami. Bez zadawania pytań. Pokazała patchworkową rodzinę. Bardziej nietypową, jednak borykającą się z problemami właściwymi wszystkim rodzinom.
Samej Nelson bardzo tu mało. Nie chce pisać o sobie, swoich przeżyciach, co wyraźnie zaznacza, kiedy wspomina o walce Iggiego z neurotoksyną. Jedynie czasem, jakby mimochodem, pojawiają się odniesienia do jej stanu emocjonalnego, jak na przykład gdy pisze o tym, że martwiła się o Harrego po operacji. Ta ukryta emocjonalność stanowi dla mnie zagadkę, ale być może Nelson nie chciała “sprzedać” wszystkiego i zachować dla siebie odrobinę prywatności.
Jest w “Argonautach” coś, za co muszę Nelson podziękować. Chodzi o sformułowanie “samodzielna matka” (w odniesieniu do sformułowania “samotna matka”). Samotna matka to taka, której nam żal, bo jest sama (w domyśle: ktoś ją i dziecko zostawił). Samodzielna matka (patrz: samodzielne stanowisko w miejscu pracy) jest silna i (nawet jeśli ktoś ją i dziecko zostawił) sama radzi sobie z trudami rodzicielstwa. Warto, o ile jeszcze tego nie zrobiliście, „samodzielną matkę” na stałe dodać do swojego słownika.
A sam mit o Argonautach? Jak obeszła się z nim autorka? Odpowiedź brzmi: tradycyjnie. Oto życie jej i Harrego jest ciężką przeprawą, pełną wyzwań i niebezpieczeństw, ale z nadzieją na znalezienie złotego runa. Czego serdecznie im życzę.
Pisanie niejednokrotnie przybiera formę autoterapii. Niezależnie od tego, czy będzie to pamiętnik nastolatki z przedmieścia, czy poważna beletrystyka uznanego autora/autorki. Piszący odreagowują wydarzenia życiowe, z którymi słabo sobie radzą albo nie radzą w ogóle. Opisują traumy z przeszłości, wydarzenia, które zaważyły na ich poczuciu komfortu i bezpieczeństwa, bądź też...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zło, gdzie jesteś? Blisko, coraz bliżej.
Czwarta Strona ma chody na samej górze. Niespotykane w Polsce wrześniowe upały zbiegły się z premierą debiutu Weroniki Mathii, pt. „Żar”. Synchronizacja idealna.
„Żar” to kryminał, którego akcja rozgrywa się wewnątrz małej społeczności, gdzie jeśli nie wszyscy się znają, to przynajmniej są w jakiejś części ze sobą spowinaceni.
Taka konstrukcja świata przedstawionego daje możliwość budowania aury tajemniczości i dusznej atmosfery oraz rozsiewania tropów na cztery strony świata.
Mathia metodycznie i skrupulatnie tka historię zaginięcia pary nastolatków (obydwa zdarzenia dzieli dwadzieścia lat), by w finale powstał obrazek wiarygodny i spójny. Każda z historii zostaje zamknięta. Skrywane przez lata zło wychodzi na wierzch, odsłaniając sekrety i patologie, o których istnieniu główni bohaterowie wcześniej nie mieli pojęcia.
Z zainteresowaniem śledzę losy Leny, ale najbardziej ciekawi mnie wątek samobójczej śmierci Rafała. Mathia dba, by każdą z postaci obdarzyć charakterystycznym rysem i frapującą historią. Bardzo udanie jej to wychodzi. Postaci są krwiste, pełnowymiarowe, czasem pełne sprzeczności.
Autorka unika stereotypów. Zamiast policjanta ze słabością do procentów, poznajemy miłośnika patyczaków, żyjącego w cieniu ojca, genialnego śledczego. Patyczaki to roślinożerne owady, przypominające cienkie, zdrewniałe gałązki, które do perfekcji opanowały sztukę kamuflażu. Zdaje się, że wybór akurat tych owadów nie jest przypadkowy. W kręgu podejrzanych jest osoba, która na wzór patyczaków, doskonale radzi sobie z ukrywaniem okrutnej natury, wtapia się w środowisko i nie budzi niczyich podejrzeń. Do czasu.
Okładkę zdobi czarny motyl, bo to owad znaczący dla fabuły. W przypadku dodruku, bo sądzę, że na pewno nastąpi, warto rozważyć, by jego miejsce zajął rzeczony patyczak. Jest mniej oczywisty, a przecież tak istotny i wielowymiarowy.
Autorka poza wątkami typowymi dla kryminału (śmierć, morderstwo, zniknięcie, poszukiwania, itd.) porusza kwestię funkcjonowania rodzin dysfunkcyjnych, gdzie matka w jednej ręce trzyma niemowlę, a w drugiej flaszkę. Mimo iż to tylko kilka scen, są obrazowe, przypominają kadry z reportaży Elżbiety Jaworowicz. Patologia podsycana alkoholem bez zbędnego komentarza. Nastolatek przejmujący obowiązki rodzica dopełnia ten smutny obraz.
Na uwagę zasługuje też komentarz autorki na temat rodzicielstwa w ogóle. Wielu z bohaterów tej książki jest rodzicami lub pełni ich rolę. Okazuje się jednak, że nikt z nich tak naprawdę nie zna swojego dziecka i dopiero w momencie tragedii uzmysławia sobie, że zło może mieszkać w najbliższej osobie. Osobie, która nie skrzywdziłaby przysłowiowej muchy.
„Żar” to debiut udany. Tempo snucia opowieści przyspiesza i zwalnia w odpowiednich momentach. Napięcie i niecierpliwość w odkrywaniu prawdy nie pozwalają odłożyć książki na bok. Ta historia mogła wydarzyć się wszędzie i dzięki temu jest uniwersalna. Myślę, że platformy streamingowe już niedługo będą ustawiać się w kolejce do Weroniki. To, co wydarzyło się w spalonym domu, zasługuje na przeniesienie na srebrny ekran. Warto.
Fragment:
„Wróciła myślami do chłopaka ze sklepu. Od wczoraj męczyły ją pytania o to ile razy nieświadomie mijała go na ulicy. Niedaleko Wilg, gdzie mieszkał, znajdowało się jezioro z piękną plażą. Jeździła tam w wakacje. Na pewno go spotkała. Może kiedyś zapytała go o drogę lub godzinę. Może on coś odpowiedział.” (s. 51).
♠️Autorka: Weronika Mathia
♠️Tytuł: Żar
♠️Wydawnictwo: Czwarta Strona 2023
♠️Liczba stron: 336, okładka miękka
♠️Redakcja: Aleksandra Deskur
♠️Okładka: Daniel Rusiłowicz
Zło, gdzie jesteś? Blisko, coraz bliżej.
Czwarta Strona ma chody na samej górze. Niespotykane w Polsce wrześniowe upały zbiegły się z premierą debiutu Weroniki Mathii, pt. „Żar”. Synchronizacja idealna.
„Żar” to kryminał, którego akcja rozgrywa się wewnątrz małej społeczności, gdzie jeśli nie wszyscy się znają, to przynajmniej są w jakiejś części ze sobą spowinaceni....
2018-09
„Czasami wcale nie to, co mamy, czyni nas szczęśliwymi, ale to, czego nam brakuje.”.
„Skaza” (wydawnictwo Czwarta Strona) to czwarta powieść Roberta Małeckiego, dotąd znanego czytelnikom jako autora trylogii o toruńskim dziennikarzu Marku Benerze („Najgorsze dopiero nadejdzie”, „Porzuć swój strach”, „Koszmary zasną ostatnie”).
Chełmża. Ferie zimowe Anno Domini 2018 w pełni. Spokojnym dotąd miasteczkiem wstrząsa podwójna tragedia. Oto na zamarzniętym jeziorze, w opuszczonej łódce, zostają znalezione zwłoki „nietypowego” bezdomnego. Wkrótce okazuje się, że pod dziesięciocentymetrowym lodem znajduje się jeszcze jeden trup, ucznia miejscowego gimnazjum. Początkowo śmierć piętnastolatka i bezdomnego zostają zakwalifikowane jako nieszczęśliwe wypadki nie mające ze sobą związku. Bezdomny zamarzł, a pod chłopcem załamał się lód i utonął. Jednak z czasem, dzięki wnikliwemu śledztwu prowadzonemu przez komisarza policji, Bernarda Grossa, okazuje się, że obie śmierci mają wspólny mianownik i nie są dziełem przypadku.
Akcja powieści rozgrywa się w dwóch czasach, które dzieli dekada. Powieściowe wczoraj to lato 2008 roku (historia zaginięcia małżeństwa właścicieli hurtowni budowlanej). Akcja właściwa to przełom lutego i marca oraz połowa lipca 2018 roku (znalezienie zwłok na jeziorze i późniejsze dochodzenie). Przeskoki czasowe są wyraźnie zaznaczone, by czytelnik nie pogubił się w treści i dokładnie wiedział, czyje losy poznaje. To bardzo ciekawy zabieg, ale niejednokrotnie miałam ochotę pójść na łatwiznę i historię z 2008 r. przeczytać jednym tchem, ale ostrzegam: nie róbcie tego, bo stracicie przyjemność z samodzielnie prowadzonego śledztwa! Dwa główne watki powieści łączą się ze sobą w najmniej spodziewanych momentach, a wydarzenia z przeszłości budują przyszłość.
Na miejsce opisywanych wydarzeń tym razem autor wybrał Chełmżę – to tu mieszka i pracuje główny bohater. Momentami autor przenosi akcję do Torunia, do ośrodka Fundacji Światło, gdzie pacjenci w śpiączce poddawani są rehabilitacji.
Od momentu, w którym Grossem zaczyna targać przeczucie, że trupy z jeziora coś łączy, fabuła niespiesznie rozwija się w kierunku odnalezienia wyjścia z labiryntu, który misternie zbudował Małecki. Bo trzeba przyznać, że zawiłości fabularne, niespodziewane zwroty akcji, mylenie tropów, rzucanie podejrzeń na kolejnych bohaterów kart powieści wychodzi autorowi po mistrzowsku. Już, już czytelnik myśli, że znalazł sprawcę zbrodni, po czym okazuje się, że to ślepy zaułek, że znowu musi zwinąć kłębek i poprosić Ariadnę o pomoc. Ale wszystko po to, by na koniec poczuć satysfakcję i zaskoczenie. Bo jak wiadomo każda zbrodnia ma autora i to tylko kwestia czasu (i wytrwałości policjanta), kiedy przestępca wpadnie w uścisk wymiaru sprawiedliwości. Streszczanie fabuły byłoby grzechem, dlatego pozostaje Wam wierzyć, że to naprawdę dobry kawał historii, która wciąga i zmusza do samodzielnych poszukiwań.
Historia, nawet najbardziej wciągająca, nie obroniłaby się bez dobrze odmalowanych postaci. W „Skazie” Małecki postarał się o stworzenie bohaterów z krwi i kości, którzy stają się czytelnikowi bliscy poprzez swoje wady, słabości i tytułowe skazy. Autor nienachlanie sygnalizuje, że każdy nosi w sobie uszczerbek, mikro ubytek, który czyni go słabym lub słabszym, który zaburza prawidłowe funkcjonowanie, zarówno w życiu codziennym, jak i w sferze duchowej. Powtarza też odwieczną prawdę, że w każdym człowieku czai się zło. Tylko nie zawsze pod tą samą postacią.
Główny bohater, Bernard Gross, od dziesięciu lat żyje samotnie w małym mieszkanku, wieczory umilając sobie gorącą herbatą i sklejaniem modeli. To introwertyk o dobrym sercu. Nie bluzga, nie pije, nie jest agresywny. Ale ma nosa, dlatego znany jest w okolicy jako ten, który zawsze rozwiązuje zagadki. Z dwudziestojednoletnim synem kontaktuje się okazjonalnie. Raz na tydzień spotyka się z żoną, którą niegdyś bardzo kochał, ale wydarzyła się tragedia i obecnie relacje małżonków są jednostronne. Bernard nie próbuje ułożyć sobie życia na nowo, choć ma okazję (bibliotekarka Malwina), ponieważ męczą go demony przeszłości. To bohater z trudem dzielący się swoimi emocjami i uczuciami, przez co traci kontakt z jedynym synem. To typ zwykłego, szarego człowieka, który kiedyś miał wszystko, ale zdarzenie sprzed dekady odebrało mu szczęście, zmieniając dotychczasowe życie w posępną egzystencję.
Grossowi towarzyszy dwójka podwładnych: starszy aspirant Monika Skalska, zwana Skałką (Poznał ją po czapce bejsbolówce i szybkim, męskim chodzie, który wprawiał w ruch jej czarną kitę. Przywitali się. Gross czuł bijące od niej napięcie. Agresywnie żuła gumę. Po chwili z jej ust wydostał się niewielki balon. Schowała go w ustach i ponownie zaczęła intensywnie poruszać żuchwą.) oraz aspirant Grzegorz Otremba (Otremba miał w sobie to coś, co pociągało ją w mężczyznach. Wysoki blondyn z mocno zarysowaną szczęką i muskularnymi ramionami, płaskim wyćwiczonym brzuchem i wyrzeźbionymi udami. Sprężyste ciało pozbawione grama tłuszczu. Po stronie minusów Otremby zapisała jedynie trzy słowa: żona i dwie córki.). Losy dwójki bohaterów nieustannie się ze sobą splatają, a finał ich znajomości kończy się nieoczekiwanie i gwałtownie. W przypadku Skałki i Otremby Małecki znowu pokazuje, że każdy z nas jest tylko człowiekiem, ze słabostkami i uczuciami, których rozum nie jest w stanie ulokować we właściwym miejscu, a miłość to pojęcie abstrakcyjne.
Poza trójką wymienionych wyżej policjantów w „Skazie” spotykamy szereg innych, znaczących postaci. I tu także autor zadbał o rysy indywidualizmu. Na uwagę zasługują min. Janek Tarasewicz i staruszka - ciotka Elżbiety Jaworskiej. Obie nakreślone są realistyczną kreską i, podobnie jak pozostali bohaterowie Małeckiego, potwierdzają tezę autora, że Czasami wcale nie to, co mamy, czyni nas szczęśliwymi, ale to, czego nam brakuje. Bo w istocie wszystkim znaczącym postaciom z książki czegoś brakuje. A jak to w życiu i w literaturze bywa, chodzi albo o miłość, albo o pieniądze. Albo o jedno i drugie.
Nieodłącznym elementem książek Małeckiego jest nawiązanie do aktualnych wydarzeń społecznych. W „Skazie” ważne miejsce poświęcił działalności toruńskiej Fundacji Światło, która pomogła ponad pięćdziesięciu osobom wybudzić się ze śpiączki. Odniósł się także do skatowania psa Fijo, które faktycznie miało miejsce w Chełmży w lutym 2018 r., wprowadzając do powieści wątek planowanego linczu na człowieku, który pastwił się nad zwierzęciem. Jednak elementem chyba najbardziej zaskakującym jest motyw samobójstwa jednego z policjantów, który nie poradził sobie z narastającą depresją. Wszystko to sprawia, że powieść czyta się niemal jak prasowe doniesienie o złu (oraz trochę o dobru – Fundacja Światło), które zalewa nawet najmniejsze miasteczka i wsie.
„Skaza” to powieść kryminalna z elementami powieści obyczajowo-społecznej. Ale nie spodziewajcie się tu dynamicznych pościgów czy krwawych scen zbrodni. Ani nawet krwistych wyzwisk czy obijania mordy. Tym razem autor postawił na niespieszną akcję bez podbijania napięcia chwytami znanymi z filmów akcji. Tu nikt nie pokazuje cycków, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie ma takiej potrzeby, bo fabuła broni się sama. Jest przemyślana z dbałością o najmniejszy nawet detal tak, by wszystko chodziło jak w szwajcarskim zegarku. To gratka dla miłośników kryminalnych zagadek, którzy lubią szukać i domniemywać, a przyjemność znajdują w wyważonej i wciągającej lekturze. To także historia kompletna – zaczyna się i kończy między fantastyczną okładką autorstwa Poli i Daniela Rusiłowiczów.
Końcowe sceny powieści dowodzą, że to nie koniec przygód Bernarda Grossa – już wkrótce wytęży swój policyjny węch, by rozwikłać kolejną mroczną sprawę.
Ale to jutro. Dzisiaj należy zapamiętać jedno: „Skaza” zasysa do ostatniej strony! A ostatnie zdanie powieści tylko podkręca wcześniejsze wrażenia.
„Czasami wcale nie to, co mamy, czyni nas szczęśliwymi, ale to, czego nam brakuje.”.
„Skaza” (wydawnictwo Czwarta Strona) to czwarta powieść Roberta Małeckiego, dotąd znanego czytelnikom jako autora trylogii o toruńskim dziennikarzu Marku Benerze („Najgorsze dopiero nadejdzie”, „Porzuć swój strach”, „Koszmary zasną ostatnie”).
Chełmża. Ferie zimowe Anno Domini 2018 w...
2018-09-25
OŚĆ W MÓZGU
Zachłanność, z jaką czyta się niektóre książki, powinna być karana grzywną albo torturami. Albo sądowym nakazem izolacji w celu spokojnego przemyślenia liter, które spiło się z setek powieściowych stron.
Ignacy Karpowicz w "ościach" zrobił sobie jaja z czytelnika, mówiąc kolokwialnie. I to nie byle jakie, ale wielkie cojones jak u pasikonika, którego okrzyknięto posiadaczem największego przyrodzenia w przyrodzie (jądra stanowią 14% całego jego ciała). I nie jest to zarzut, bynajmniej!
O sprawach trudnych (konflikt rodzinny, poszukiwanie własnej tożsamości, zdrada, utrata pracy, dorastanie dziecka, a nawet śmierć itp.) napisał w sposób lekki, przyjemny w odbiorze, a nawet zabawny i ironiczny. Postąpił jak cukiernik, który połamany biszkopt z wiśniami nie do końca pozbawionymi pestek, przykrył słodką, idealnie gładką śmietanową masą, licząc, że ktoś się na niego połasi skuszony pięknym wykończeniem. Ten prestidigitatorski zabieg wyszedł Karpowiczowi znakomicie. Sztuczka się udała. Nabrał mnie.
Oto w centralnym punkcie pokoju widzimy kota bawiącego się różnokolorową włóczką. Włóczka jest splątana jak sto diabłów, na pewno nie da się jej rozplątać, za Chiny i pół Europy, ale każdy jej koniec ma właściciela. Stoją porozstawiani w kątach i spozierają na siebie z zaciekawieniem. I kiedy któreś z nich próbuje wyciągnąć swoje pasmo wełny, napotyka na opór. Nie da się. Są trwale ze sobą połączeni. Skazani na współobecność. Tak samo jest z bohaterami powieści Karpowicza. Łączy ich losy nierozerwalnie, wrzuca do bębna zdarzeń i patrzy z boku, okraszając widok błyskotliwym komentarzem.
Poznajemy (nie w kolejności alfabetycznej, ale też nie przypadkowej):
Maję - matkę wyzwoloną i nowoczesną (instaluje w pokoju syna kamerę, żeby sprawdzić czy chłopak nie daj Panie... czasem się nie modli) oraz żonę poszukującą;
Szymona - męża Mai, tłumacza języków przedziwnych, który wyjeżdża na roczny grant;
Burna - punka, syna Mai i Szymona, który na szczęście Mai wieczorami "wali konia"(cytuję za autorem) zamiast dialogować z Najwyższym;
Andrzeja - pedantycznego pracownika wydawnictwa, który uwielbia sprzątać;
Krzysia - pisarza, chłopaka Andrzeja, który znika w niewyjaśnionych okolicznościach (obydwaj przyjaźnią się z Mają, i trochę z Szymonem);
Ninel - feministkę o czarnym poczuciu humoru i życia, przeżywającą stratę kota ("wszystkie ciekawe kobiety mają koty") i nie mogącą pogodzić się z życiem własnej matki, która to matka w dzieciństwie nazywała ją "Kuba";
Norberta - pracownika banku, niegdyś zakochanego w Krzysiu (obecnie w Ninel) pozbawionego nawet jednego włosa, z uprzedzeniami do gejów i innych nacji;
Kuana vel Kim Lee vel Maksa - biznesmena w weekendy występującego jako drag queen, wieloletniego kochanka Norberta;
Marysię - żonę Kuana przymykającą oczy na występki męża, która zanim na dobre zafunkcjonowało metro popełniła mezalians i wyszła za Azjatę.
Franka - syna Ninel, młodego naukowca zakochanego w Mai;
Juli - kochankę Szymona.
Z ciekawszych postaci warto wymienić jeszcze duet, ale działający osobno: panią Cecylię i profesora (rodziców Mai) oraz siostrę Mai - Faustynę (i czwórkę jej dzieci).
Rozpisanie postaci jest kluczowe i konieczne. Ich historie przenikają się na kartach powieści nieustannie, wprowadzając konsternację i zaciekawienie. Bardzo to wyszło Karpowiczowi. Zgrabnie, nienachalnie i z wyczuciem. Okazuje się, że wszystko jest możliwe tak samo, jak jest niemożliwe. Coś może się stać albo nie stać. Dlaczego? "Bo może". Po prostu. Bez wyjaśnienia.
Kreacja powieściowych bohaterów jest dla "ości" niezwykle istotna. To oni tworzą klimat, bo historia jest banalnie prosta i nawet nie będę jej streszczać, bo wszak nie o historię tu chodzi, a o to, co bohaterom siedzi w głowie i w sercu. Co czują i co myślą.
Wątek poświęcony Ninel (anagram nazwiska Lenin) dotyka samotności, feminizmu, szukania własnej tożsamości i szczerości wobec samego siebie. Ninel jest prawdziwa, rozgoryczona, skrzywdzona przez matkę w dzieciństwie i młodości. Autor bardzo udanie wplata tu mitologiczny wątek Demeter i Kory i odbija go w krzywym zwierciadle. Ninel to prawie 60-letnia Kora, która cierpi, bo nie wynegocjowała z matką dłuższego okresu życia w podziemiach z Hadesem. Tu, na górze, matka rani ją nieustannie, nazywa ją męskim imieniem Kuba, bo pragnęła syna. To dlatego Ninel od niej ucieka, marzy o jej śmierci w przeciwieństwie do śmierci kota, którego bardzo kocha.
Czterej główni bohaterowi powieści to homoseksualiści. Ujął mnie sposób, w jaki Karpowicz o nich pisze. Związek Andrzeja i Krzysia przechodzi kryzys i choć niby są szczęśliwi, zaczynają się oddalać (finał powieści wyjaśnia dlaczego). Uczucia mężczyzn opisane są w sposób pozbawiony metek i etykiet tzw. geja. Są prawdziwe i szczere. I bardzo piękne. Urocza jest scena, kiedy rozżalony Andrzej chce wyjść do klubu (do tej pory rzadko to robił) i próbuje znaleźć stosowne ubranie na taką okazję. (Podobne fragmenty, pełne ironii i puszczania oka do czytelnika pojawiają się bardzo często).
cd.: https://zielonebutelki.wordpress.com/2018/09/26/osc-w-mozgu/
OŚĆ W MÓZGU
Zachłanność, z jaką czyta się niektóre książki, powinna być karana grzywną albo torturami. Albo sądowym nakazem izolacji w celu spokojnego przemyślenia liter, które spiło się z setek powieściowych stron.
Ignacy Karpowicz w "ościach" zrobił sobie jaja z czytelnika, mówiąc kolokwialnie. I to nie byle jakie, ale wielkie cojones jak u pasikonika, którego...
"Dosypiesz mi Kajtka"
Jestem nieutytułowaną rekordzistką w rozpływaniu się nad romansami spod bandery amarantowej okładki i majestatycznego „H” ustawionego jako pierwsza litera serii.
Jako nastolatka przeczytałam wszystkie rzeczone pozycje, jakie tylko znalazły się w kraśnickiej bibliotece publicznej. A było tego niemało, regały. Właśnie zaczynało wiać Zachodem, coca-colą, plakatami z Bravo i tamponami z aplikatorem. Harlequiny były uzupełnieniem tego kolorowego obrazka.
To zapewne ten młodzieńczy przesyt przesądził o moim rozwodzie z literaturą romansowo-obyczajową w dorosłym życiu.
Jeśli sięgam po obyczaj, dotyczy to wyłącznie książki, która wyszła spod pióra zaprzyjaźnionej pisarki. W przypadku „Przewodniczki snów” Edyty Kochlewskiej zrobiłam wyjątek. Nie znam autorki, choć zdaje się, że spotkałam ją na stanowisku Silvera podczas majowych targów na Stadionie Narodowym.
Autorka z wykształcenia jest dziennikarką i prawniczką, i ma to odbicie w powieści. Już na wstępie napiszę, że wątki miłosne w „Przewodniczce snów” zupełnie mnie nie interesują. Kochlewska nie odkrywa niczego nowego na temat miłości. Ale uniesienia serca Leny, głównej bohaterki, na pewno spodobają się czytelniczkom oczekujących romantycznych historii, okraszonych nostalgią, osobistą tragedią oraz nadzieją na szczęśliwy finał.
Dla mnie znacznie ciekawszy jest drugi tor, czyli wątek nieuczciwego najemcy. Gdyby tylko autorka pisała thrillery, mogłaby pokusić się o trzymającą w napięciu powieść o tym, jak samotna kobieta toczy walkę z oszustem, który na mocy prawa ukradł jej mieszkanie. Temat powszechny, a jednak w literaturze obcy, przynajmniej mnie. Przyznam, że z dużym zaciekawieniem śledziłam ten wątek.
Autorka podsuwa tropy (w tym konkretne paragrafy), jak odnaleźć się w takiej sytuacji, co może nas spotkać ze strony przedstawicieli prawa, a także oszustów unikających uiszczania należności za wynajem. Lenę czeka długa i trudna batalia w walce o odzyskanie mienia. Podobnym problemem zostaje obarczony także kolejny lokator. Czyli sytuacja się powtarza. Książka zdaje się być zatem przestrogą przed wynajmowaniem lokum byle komu, na szybko i bez sprawdzenia, na przykład w rejestrze dłużników. To cenna lekcja, dziękuję.
Na uwagę zasługuje także motyw powrotu do domu rodzinnego i odbudowywanie historii. Jako banitce, jest mi on szczególnie bliski. Lena podejmuje się trudu odzyskania przeszłości. W sensie dosłownym (remont domu) i metaforycznym (sprawdzanie, jak głęboko sięga korzeniami).
Poza tym życie Leny to suma snów. Kiedy wydaje się jej, że rzeczywistość zawiodła po stokroć, przenosi się na poziom oniryzmu. Reżyseruje sny tak, by już nikt jej nie skrzywdził. Kochlewska porusza tu problem strachu przed codziennością, samotności po stracie. Asekuracyjną ucieczkę w marzenia, w to co nierzeczywiste i niespełnione, byle tylko odbić się od ziemi, nie patrzeć w dół, za siebie, traktuje jako wyjście awaryjne. Lena tylko wtedy czuje się bezpieczna.
Bohaterka może zmienić swoje życie. Ma przy sobie komplet podręczny romantycznej heroiny: wierną przyjaciółkę, troskliwą matkę, cierpliwego kandydata na ukochanego. Ale dźwiga też trudną przeszłość. Czy odważy się zapomnieć i zacząć żyć na nowo? Oraz kto jej w tym pomoże? Nieuczciwy dłużnik czy przystojny prawnik, który zawiódł ją w najmniej oczekiwanym momencie?
Edyta Kochlewska zdradza niekonwencjonalne poczucie humoru. Sformułowaniem „dosypiesz mi Kajtka, nie chcę być wiecznie sam” (inside joke) pokazuje, że w życiu nic nie powinno zaskakiwać. Wszystko należy akceptować. I to w mojej ocenie najważniejsze przesłanie tej powieści.
"Przewodniczka snów" to ciepła lektura na jesienny wieczór z przesłaniem dającym nadzieję na lepsze jutro.
♠️Fragment:
Warszawa była nagrzana. Oddawała ciepło z murów, ulic i roznegliżowanych ludzi. Lena uwielbiała taką pogodę w stolicy. Jej energię, beztroskę. Bardzo długo nie rozumiała, dlaczego akurat latem ludzie wyjeżdżają na wakacje. Jakby nad zimnym morzem można było znaleźć coś lepszego. Każdy opalony dekolt, każde odrzucenie włosów, każdy zapach falafela, każdy klakson i dźwięk letniego przeboju z otwartych okien samochodów kurierskich przywracał ją w życiu. (S. 166).
"Dosypiesz mi Kajtka"
więcej Pokaż mimo toJestem nieutytułowaną rekordzistką w rozpływaniu się nad romansami spod bandery amarantowej okładki i majestatycznego „H” ustawionego jako pierwsza litera serii.
Jako nastolatka przeczytałam wszystkie rzeczone pozycje, jakie tylko znalazły się w kraśnickiej bibliotece publicznej. A było tego niemało, regały. Właśnie zaczynało wiać Zachodem,...