Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Zacznę od wyrażenia oburzenia praktyką wydawcy tej książki (tj. Fabryki Słów). Czegoś takiego dawno nie widziałam: nazwisko polskiego tłumacza zostało tak ukryte, że znajdą je tylko ci, którzy będą wyjątkowo długo i cierpliwie szukali. Żenujące, naprawdę. Wiele już słyszałam na temat patologii na polskim rynku wydawniczym, tym razem ujrzałam ją na własne oczy w pełnej krasie, ble!
Jeśli zaś chodzi o niemającą wiele wspólnego z polskim wydawcą autorkę (poza tym, że jej agent mógł w Polsce wybrać lepiej), to w kontekście treści książki warto podkreślić, że wprawdzie jest ona piszącą po angielsku Amerykanką, jednak ma chińskie pochodzenie. Do tego zadebiutowała w młodym wieku, osiągając sukces – wypisz, wymaluj jak bohaterka „Yellowface” Athena Liu. W tym kontekście uśmiercenie przez Kuang postaci Atheny od razu w pierwszym rozdziale należy uznać za pomysł cokolwiek diabelski.
„Yellowface” nie jest jednak kryminałem, gdyż Athena ginie śmiercią naturalną (choć głupią). To raczej satyra na rynek wydawniczy w Stanach, jak również na niektóre ludzkie zachowania, podbijane przez social media. Tematami przewodnimi są bowiem z jednej strony cancel culture, z drugiej wpływ sociali na kreowanie rzeczywistości, a trzecim – jak zwykle – ludzie, z ich pragnieniami, marzeniami i nie zawsze czystymi (a raczej: prawie nigdy nie czystymi) motywacjami. Nie ma tu jednoznacznie dobrych czy złych postaci – każdy ma coś za uszami. Pisarze (tu głównie pisarki) chcą za wszelką cenę zaistnieć, zdobywając popularność i pieniądze. Wydawcy liczą wyłącznie zyski. Mniejszości kulturowe (tu: mniejszość azjatycka) uważają, że z racji bycia dyskryminowaną mniejszością mają moralne prawo do rozjeżdżania większości, choćby ta była winna wyłącznie tego, że ma taki a nie inny kolor skóry. A social media, w książce reprezentowane przez ówczesny Twitter (teraz X) i Instagram, są po prostu głupie, choć zarazem genialne jako narzędzia manipulacji.
Nie znam dobrze realiów rynku wydawniczego w Polsce, wydaje mi się jednak, bazując na tym co wiem skądinąd, że mają się one do tych opisanych w książce jak pięść do nosa. Stany to Stany, tam wszystko jest duże i z rozmachem. Książkowy Twitter (pardon, X) ma u nas nikłą siłę rażenia (wiem, bo śledzę), a czytelnicze inby interesują dokładnie nikogo, biorąc pod uwagę procent liczby ludności, który czyta choćby jedną książkę w roku (wiem, wiem, w ostatnim badaniu Biblioteki Narodowej wyszły wzrosty). Jesteśmy poza tym ciągle krajem w miarę jednorodnym kulturowo, a już na pewno rasowo. „Yellowface” to w Polsce zdecydowanie powieść, którą – podobnie jak wszystkie poprzednie dzieła Kuang – można położyć na półce z napisem „fantasy”.
Czy zatem warto przeczytać? Raczej tak. Czyta się w miarę dobrze, choć pod koniec mnie osobiście zaczęło nużyć, a ostatnie sceny wręcz śmieszyły. Za to ostatnie trzy strony i puenta są znakomite, muszę to przyznać. Zupełnym przypadkiem przeczytałam „Yellowface” bezpośrednio po powieści Mohameda Sarra „Najskrytsza pamięć ludzi” i ze zdziwieniem odkryłam, że obie dotyczą w zasadzie tego samego. Nie da się jednak ukryć, że grają w całkiem innych literacko ligach. Powieść Kuang jest zdecydowanie literaturą popularną a nie wybitnym dziełem. W czym nie ma niczego złego.

Zacznę od wyrażenia oburzenia praktyką wydawcy tej książki (tj. Fabryki Słów). Czegoś takiego dawno nie widziałam: nazwisko polskiego tłumacza zostało tak ukryte, że znajdą je tylko ci, którzy będą wyjątkowo długo i cierpliwie szukali. Żenujące, naprawdę. Wiele już słyszałam na temat patologii na polskim rynku wydawniczym, tym razem ujrzałam ją na własne oczy w pełnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ambitna to lektura, której nie dokończyłabym, jak przypuszczam, gdybym nie przeczytała wcześniej, że warto się nią zmęczyć. W efekcie mogę stwierdzić, że istotnie – warto, jednak poza satysfakcją z osiągnięcia czytelniczej mety czuję głównie własną nieprzystawalność do opisanego przez Sarra świata oraz dojmujący brak wiedzy o opisywanej przez niego rzeczywistości.
Teoretycznie główna akcja książki dzieje się w roku 2018, a jej wiodącym bohaterem jest młody (jeszcze) francuskojęzyczny, pochodzący z Senegalu, pisarz, który przyjechał na studia do Paryża, gdzie – zamiast skupić się na uzyskaniu doktoratu z literatury – napisał i opublikował książkę, dzięki której doczekał się wzmianki w „Le Monde Afrique” oraz łatki „obiecującego autora frankofońskiej literatury afrykańskiej”. Tym jednak co staje się dla niego obsesją nie jest dalsze mozolne wspinanie się po literackiej drabince sławy, a odnalezienie tropów niejakiego T.C Elimane’a, który również przybył z Senegalu do Paryża i również wydał w nim książkę (tyle, że w roku 1938).
W tym miejscu kończy się w zasadzie linearna i w miarę zrozumiała opowieść, gdyż od tej pory narracja zacznie rwać się i skakać po historiach i czasach. Raz będziemy w Senegalu, raz we Francji (w Paryżu), innym razem w Holandii (Amsterdamie) albo Argentynie (Buenos Aires, razem m.in. z Witoldem Gombrowiczem). Opowieść będzie snuł nasz główny bohater, by za chwilę oddać głos komuś żyjącemu wiele lat wcześniej. Zaprawdę powiadam Wam, ta lektura wymaga dużego skupienia i uważności.
Niestety, nie wiem jak Wasza, ale moja wiedza na temat Senegalu, tudzież francuskojęzycznych pisarzy pochodzących z Afryki, jest nader nikła. Im dalej w książkę, tym bardziej to czułam, gdyż Sarr ewidentnie postanowił pobawić się z czytelnikiem. Pomieszał w swojej książce postaci i zdarzenia historyczne oraz wymyślone; umieścił w niej odniesienia do dzieł faktycznie kiedyś napisanych oraz takich, które nigdy nie powstały. Które są które? Uch, zgaduj-zgadula, pojęcia nie mam (a do tego nie znam francuskiego, więc wyrzucone przez internet wyniki wyszukiwania okazywały się zazwyczaj umiarkowanie mi przydatne).
„Najskrytsza pamięć ludzi” jest opowieścią przede wszystkim o literaturze. Wiadomo to od samego początku, bo autor najpierw raczy nas dedykacją dla tajemniczego Yambo Ouologuemy, by za chwilę dołożyć cytatem-mottem z powieści Roberta Bolaño „Dzicy detektywi”. Ouologuema był malijskim francuskojęzycznym pisarzem, który w latach 60-tych ubiegłego wieku wydał przyjętą początkowo entuzjastycznie powieść, by potem zmierzyć się – identycznie jak bohater książki Sarra – z oskarżeniem o plagiat, które złamało jego karierę. Z kolei powieść Bolaño (której nie czytałam, bazuję na tym co wyczytałam w internecie) dotyczy mniej więcej tego samego co ta Sarra, co wydaje się świadczyć o wyjątkowo wyrafinowanym poczuciu humoru tego ostatniego.
Sarr porusza jednak ponadto temat rasizmu i kolonializmu, czyniąc to jednak w sposób bynajmniej nie łopatologiczny. Wkładane w usta różnych bohaterów jego książki wywody o tym po co pisze się książki i czym w istocie są nagrody literackie, nabierają dodatkowego, smakowitego, znaczenia, gdy zważyć, że „Najskrytsza pamięć ludzi” została uhonorowana najbardziej we Francji prestiżową nagrodą Gouncourtów. Czy było to docenienie po prostu kunsztu literackiego Sarra, czy może reakcja jury na wywołanie do tablicy? Czy Sarr jest nadal „tylko” francuskojęzycznym czarnym pisarzem, czy też może po prostu wybitnym pisarzem? Sporo pytań, jeszcze więcej odpowiedzi. Co oznacza, że to znakomita książka i świetny autor, naprawdę.
A na deser dla wyjątkowo ciekawskich dwa linki:
Historia Ouologuemy – w kontekście późniejszej powieści Sarra: https://www.nytimes.com/2023/09/27/books/yambo-ouologuem-bound-to-violence.html
Świetna rozmowa z samym Sarrem (nie tylko o tej książce): https://goingapp.pl/more/mohamed-mbougar-sarr-wywiad-goncourt/

Ambitna to lektura, której nie dokończyłabym, jak przypuszczam, gdybym nie przeczytała wcześniej, że warto się nią zmęczyć. W efekcie mogę stwierdzić, że istotnie – warto, jednak poza satysfakcją z osiągnięcia czytelniczej mety czuję głównie własną nieprzystawalność do opisanego przez Sarra świata oraz dojmujący brak wiedzy o opisywanej przez niego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyjemna, nieco przypominająca mi cudowną „Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze”, choć sporo od niej słabsza. Tu również główną bohaterką jest dość młoda kobieta, Susan, mająca problemy z dostosowaniem się do funkcjonowania w świecie, wynikające z wcześniejszych doświadczeń. Ma własny pomysł na swoje życie, który nie uwzględnia w zasadzie interakcji społecznych poza niezbędnymi. Dodajmy, że do niezbędnych zaliczają się m.in. te, które są konieczne dla uprawiania seksu – jednak na z góry ustalonych, bezpiecznych zasadach. A dalej już tak jak zwykle: coś idzie nie tak (umiera matka naszej bohaterki, konieczność załatwienia spraw związanych ze spadkiem zawsze oznacza kłopoty, zaś bezpieczny seks okazuje się bezpieczny w sposób co najmniej umiarkowany), co sprawia, że Susan zostaje zmuszona do zrewidowania niektórych swoich poglądów. A że jest przy tym tak samo irytująca jak Eleanor Oliphant, bynajmniej nie dokona się to w gładki i miły sposób.
Do szybkiego przeczytania, a co za tym idzie jeszcze szybszego zapomnienia. Czytałam dwa tygodnie przed napisaniem tej notki i za diabła nie pamiętam jak się to wszystko skończyło.

Przyjemna, nieco przypominająca mi cudowną „Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze”, choć sporo od niej słabsza. Tu również główną bohaterką jest dość młoda kobieta, Susan, mająca problemy z dostosowaniem się do funkcjonowania w świecie, wynikające z wcześniejszych doświadczeń. Ma własny pomysł na swoje życie, który nie uwzględnia w zasadzie interakcji społecznych poza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mocna kandydatka do tytułu „Książki – Rozczarowania Roku”. „Drogi Edwardzie” tej samej autorki było lekturą znakomitą, co sprawiło, iż na tę, świeżo u nas wydaną, rzuciłam się zachłannie i z wielkim apetytem. Niestety, nie tylko się nie najadłam, ale i dostałam niestrawności.
Po pierwsze, nawaliła sama Napolitano, tworząc książkę zbyt długą, z nadmierną ilością wątków i do tego sentymentalną. Wszystko czego ustrzegła się w historii o Edwardzie, pojawiło się tutaj i nie jest to dobra wiadomość. Wyraźnie widać w trakcie lektury jak słabnie tempo narracji, a pomysły fabularne są szyte coraz grubszą nicią. Początkowe zaciekawienie historią związku dwójki młodych ludzi pochodzących z całkiem różnych domów i środowisk, przerodziło się u mnie w związku z tym w znudzenie a momentami wręcz wkurzenie. Autorka nie mogła się zdecydować czy pisze książkę o miłości romantycznej, rodzicielskiej, przyjaźni, czy może o trudnych relacjach między rodzeństwem (kluczowy dla fabuły jest fakt, iż Julia, która początkowo wydaje się być główną bohaterką książki, ma trzy siostry). Osadzając akcję między 1960 a 2008 rokiem i decydując się na opisywanie zdarzeń chronologicznie, ale z perspektywy kilku narratorów, Napolitano sama zmusiła się ponadto do sięgnięcia po uproszczenia i - bynajmniej nie intrygujące, a denerwujące - niedomówienia. Niektóre zdarzenia opisane są drobiazgowo, niemal dzień po dniu, podczas gdy inne historie kończą się irytującymi przeskokami, których jedyna funkcja zdaje się sprowadzać do konieczności uwolnienia Napolitano z konieczności wymyślenia w miarę logicznego wytłumaczenia dlaczego się zdarzyło się akurat to a nie coś innego. Gdy dodać do tego fakt, iż w tej książce autorce udało się upchnąć wątki: traumy po śmierci małego dziecka, traumy po śmierci rodzica i małżonka, niekoniecznie dobrych skutków planowania dla siebie (i innych) życia zgodnego z oczekiwaniami społecznymi i rodzinnymi, „zakazanej” miłości, relacji homoseksualnej, depresji zakończonej próbą samobójczą, alkoholizmu rodzica (wątek, który najbardziej mnie zdenerwował z uwagi na idealizowanie postaci owego rodzica), choroby nowotworowej, samotnego macierzyństwa, ukrywania przed dzieckiem prawdy o jego pochodzeniu i wiele, wiele innych, raczej nietrudno sobie wyobrazić, że taka ilość grzybów w tym literackim barszczu może mieć wyłącznie toksyczny smak.
Być może jednak, gdyby nie po drugie (o którym za chwilę), zniosłabym to wszystko dzielnie. Wszak nie czytam wyłącznie literatury najwyższych lotów i często sięgam po książki miłe i nie nazbyt ambitne. Niestety, polski wydawca postanowił pójść na całość i wspólnym staraniem (a raczej niestaraniem) tłumaczki, redakcji i korekty uczynił całość wręcz nieczytalną.
Naprawdę bardzo dawno nie miałam w ręku równie niechlujnie wydanej książki. Pal sześć literówki, ale jeśli dorzucić do tego błędy stylistyczne i interpunkcyjne plus koszmarki językowe i upchać to w jednej książce, okaże się, że to zdecydowanie za dużo na raz. I znów: im dalej w książkę, tym gorzej, jakby wydawana (i tłumaczona) była na czas. Język, którym napisane (w każdym razie w polskich wydaniach) są „Drogi Edwardzie” i „Witaj piękna” różnią się mniej więcej tak jak francuski i esperanto. Pierwszy ma bogate słownictwo i rządzą nim nieproste reguły gramatyczne, drugi jest uproszczony do granic możliwości. Gdybym znajomość z Napolitano zaczęła od „Witaj piękna”, uznałabym, że kobieta po prostu nie umie pisać. Tymczasem, jak sądzę, problem nie leży po stronie autorki, lecz tłumaczki. O ile bowiem tłumacząca pierwszą powieść Ewa Borówka wywiązała się ze swego zadania znakomicie, o tyle Anna Dobrzańska odstawiła nic innego niż chałturę (nie, nie boję się używania takich określeń. Czasem trzeba nazywać rzeczy po imieniu). Przykład? Proszę bardzo, strona 425:
„”Jechać tam”, pomyślała Alice. W swoim życiu podróżowała bardzo niewiele. Był przekonany, jak wygląda czterogodzinna podróż do Bostonu i odwiedzała Rose na Florydzie. Ale nie chciała studiować za granicą i nie rozumiała, dlaczego ludzie wyjeżdżają z Nowego Jorku. To był jej dom i żadne inne miejsce nie było w stanie go zastąpić.”
Nie jestem w stanie pojąć jak porządne, wydawałoby się, wydawnictwo („Otwarte”) może puścić w świat coś takiego, co wygląda momentami jak tłumaczone przez tłumacza Google, do tego kiepsko radzącego sobie z językiem polskim. I tylko Napolitano żal, bo nawet jeśli tym razem napisała średnią książkę, to aż na takie potraktowanie nie zasłużyła.

Mocna kandydatka do tytułu „Książki – Rozczarowania Roku”. „Drogi Edwardzie” tej samej autorki było lekturą znakomitą, co sprawiło, iż na tę, świeżo u nas wydaną, rzuciłam się zachłannie i z wielkim apetytem. Niestety, nie tylko się nie najadłam, ale i dostałam niestrawności.
Po pierwsze, nawaliła sama Napolitano, tworząc książkę zbyt długą, z nadmierną ilością wątków i do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna z książek wydanych przez moje nowe ulubione wydawnictwo ArtRage. Ciekawy to eksperyment wydawniczy, gdyż „Ściana” została napisana w latach 60-tych ubiegłego wieku, gdy świeże jeszcze było widmo II wojny światowej, a zarazem narastał zimnowojenny konflikt, z wizją wojny nuklearnej. Warto mieć to gdzieś z tyłu głowy w czasie lektury, w tym zwłaszcza zanim oburzymy się na to jak szybko główna bohaterka przystosowała się do życia w quasi-surviwalowych warunkach. Tak, oni z tego pokolenia, byli znacznie lepiej od nas przygotowani na takie sytuacje.
Koncept fabularny jest tu nadzwyczaj prosty: główna bohaterka (która od początku do końca pozostaje bezimienna; wiemy o niej tyle, że jest wdową, matką dwóch córek, kobietą grubo po czterdziestce) wyjeżdża z kuzynką, jej mężem oraz ich psem na weekend poza miastem, do domku myśliwskiego, położonego gdzieś w górach (Alpach?). Na miejsce docierają popołudniu, samochodem, po czym małżonkowie postanawiają spędzić wieczór w karczmie znajdującej się w pobliskiej wsi, zaś nasza bohaterka zostaje w domu. Wieczorem do domku wraca samotnie pies, odesłany najwyraźniej przez właścicieli, którzy świetnie się bawią. Gdy bohaterka budzi się rano następnego dnia, okazuje się, że jest w domu nadal sama (choć z psem), a po krótkim rekonesansie orientuje się, że została oddzielona od świata czymś w rodzaju przezroczystej ściany, za którą – wszystko na to wskazuje – nie ma już życia. Od tej pory cała reszta książki (czyli jakieś 98%) jest zatem już tylko opowieścią o tym jak można poradzić sobie w takiej sytuacji i co zyskuje wówczas na ważności.
Należę do grona tych, którym „Ściana” się podobała i którzy nie uważają, że się zestarzała. Owszem, pewnie autorka miała co innego na myśli, gdy ją pisała (patrz uwagi w pierwszym akapicie), jednak jest to historia na tyle uniwersalna, że zamiast się dezaktualizować, zyskuje nowe konteksty (o których się pewnie Haushofer nie śniło). Dla mnie, kobiety, która jest mniej więcej w wieku głównej bohaterki, to przejmująca opowieść o wyniku nieuchronnie sporządzanego w tym czasie życiowego remanentu. Wyjdzie manko, superata czy może okaże się, że bilans jest na zero?
Tymi, bez których nie byłoby „Ściany”, są zwierzęta. Wspomniany już pies, koty, krowa i młody byczek. To jedyne żywe istoty, które towarzyszą bohaterce i które – w taki lub inny sposób – są od niej zależne, a zarazem ona jest zależna od nich. Haushofer nie sięga przy tym bynajmniej po antropomorfizację – jej zwierzęta są bardzo prawdziwe i zwierzęce. Z krowami i bykami nie mam zbyt wielu osobistych doświadczeń (raz w życiu byłam przy dojeniu krowy, za to wiele razy wdepnęłam w krowie placki; byki zawsze omijałam z daleka), ale koty i pies ze „Ściany” równie dobrze mogłyby być moimi – współczesnymi - kotami i psami.
Poza tym „Ściana” jest na pewno jednym wielkim opisem przyrody (ja tam lubiłam „Nad Niemnem”, nie wiem jak Wy). Bohaterka postawiona w takiej a nie innej sytuacji musi zacząć żyć w zgodzie z naturą, z rytmem przyrody, w związku z czym jej spostrzeżenia siłą rzeczy zaczną ograniczać się do obserwacji zmian zachodzących w otaczającym ją świecie. A że świat ten ograniczony jest do pól, drzew, strumyków, roślin i nie ma z kim pogadać, to mamy co mamy. I co może być – rozumiem to w pełni – lekturowo męczące (nie ma tu dialogów, żadnych!)). Albo Cię to ujmie (mnie ujęło), albo nie – tertium non datur.
I na koniec to co najbardziej mnie zatrzymało, bo dotyka tego o czym sama często myślę. Bohaterka w świecie przed ścianą aspirowała do bycia kimś w rodzaju inteligenta (czy feminatywą od inteligenta jest inteligentka?). Zderzenie z rzeczywistością „bez” (bez książek, bez radia, bez gazet – dziś napisalibyśmy jeszcze: przede wszystkim bez internetu!), dobitnie pokazuje jej co w rzeczywistości jest w życiu ważne i co stanowi o jej, jako człowieka, wartości.
„Tak czy owak, nie wiedziałam za dużo, pozostały mi więc jedynie strzępy informacji. (…) Zawsze uczyłam się tylko po to, by zdać egzaminy. Później poczucie bezpieczeństwa zapewniały mi encyklopedie. Teraz, bez ich pomocy, w mojej pamięci panował straszny chaos. Nieraz przychodziły i do głowy jakieś linijki wiersza, a ja nie wiedziałam, skąd pochodzą. Wtedy dręczyło mnie pragnienie, by pójść do najbliższej biblioteki po książki. (…) Nawet w normalnych czasach nie żyłabym dostatecznie długo, by uzupełnić wszystkie braki. (…) Jeśli miałabym się kiedykolwiek się stąd wydostać, z czułością i tęsknotą będę głaskać znalezione książki, lecz nie zdołam już ich przeczytać. (…) Nigdy nie stanę się naprawdę wykształconą kobietą, muszę się z tym pogodzić.”
Tak, „Ściana” jest zdecydowanie o pogodzeniu się z tym co nieuchronne. I być może dlatego tak uwiera, bo w XXI wieku dużo nam dalej do pogodzenia się z czymkolwiek niż tym, którzy – jak Haushofer (która zmarła w wieku 49 lat) – żyli kilkadziesiąt lat przed nami.

Kolejna z książek wydanych przez moje nowe ulubione wydawnictwo ArtRage. Ciekawy to eksperyment wydawniczy, gdyż „Ściana” została napisana w latach 60-tych ubiegłego wieku, gdy świeże jeszcze było widmo II wojny światowej, a zarazem narastał zimnowojenny konflikt, z wizją wojny nuklearnej. Warto mieć to gdzieś z tyłu głowy w czasie lektury, w tym zwłaszcza zanim oburzymy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ewidentnie coś przeoczyłam. Zazwyczaj wiem, że istnieje taki i taki autor, który pisze takie a takie książki. Tymczasem istnienie Rebeki Yarros całkowicie umknęło mojej uwadze. Do czasu gdy zaczęto mnie nią zewsząd bombardować, co nastąpiło pod koniec ubiegłego roku i co skłoniło mnie do sprawdzenia kto zacz. Pierwszą dostępną w bibliotece jej książką był „Ostatni list” - książka w Polsce wydana przez wydawnictwo Filia, które, jak przypuszczam po zapoznaniu się z dziełem, znacznie wcześniej niż wydawnictwo „Agora” podjęło śmiałą decyzję o rezygnacji z korekty. Sentymentalna okładka (porzucony na piasku żołnierski nieśmiertelnik) nie wzbudziła mojego entuzjazmu. I pewnie właśnie dlatego czytałam tę książkę do wpół do trzeciej w nocy, aż nie skończyłam. Tak, na pewno musiał to być ten właśnie powód.
„Ostatni list” jest dość przewidywalną historią, operującą niemal wyłącznie schematami. Główne role grają w niej dwudziestopięcioletnia Ella i niewiele od niej starszy Beckett. Ona jest nie dość, że sierotą, to jeszcze samotną matką sześcioletnich bliźniąt, dzielnie walczącą z licznymi przeciwnościami losu. On, przystojny i umięśniony niczym Dwayne Johnson, zawodowy żołnierz służb specjalnych z mroczną i trudną przeszłością. Łączy ich osoba brata Elli, który – pełniąc służbę razem z Beckettem – namawia oboje, by zaczęli ze sobą korespondować. Listy tych dwojga (dawkowane w przedziwnej, bynajmniej nie chronologicznej kolejności) towarzyszą nam przez całą lekturę. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, gdy napiszę, że trzy czwarte książki (a może i więcej) zajmuje dojście do tego co od początku wydaje się nieuchronne, czyli do Wielkiej i Szalonej Miłości wyżej wymienionej dwójki. Trwa to tyle, gdyż po drodze czyha na nich wiele przeszkód, wśród których pokrętne psychiki obojga wydają się być najmniejszym problemem.
I teraz uwaga. To naprawdę wciąga (inaczej nie zarywałabym nocy, aż tak zdesperowana lekturowo nie jestem). Yarros, jak zdążyłam się w międzyczasie dowiedzieć, jest matką sześciorga dzieci, której mąż był do niedawna zawodowym wojskowym, pilotującym śmigłowiec. Moim zdaniem to wiele wyjaśnia. Kobieta, która wychowała szóstkę dzieci i w międzyczasie machnęła kilka książkowych bestsellerów, musi mieć w zanadrzu co najmniej parę magicznych sztuczek. Na literackiego Nobla niewątpliwie nie starczy, ale na stworzenie przyzwoitego czytadła jest jak znalazł.

Ewidentnie coś przeoczyłam. Zazwyczaj wiem, że istnieje taki i taki autor, który pisze takie a takie książki. Tymczasem istnienie Rebeki Yarros całkowicie umknęło mojej uwadze. Do czasu gdy zaczęto mnie nią zewsząd bombardować, co nastąpiło pod koniec ubiegłego roku i co skłoniło mnie do sprawdzenia kto zacz. Pierwszą dostępną w bibliotece jej książką był „Ostatni list” -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pomna tego jak cudowną lekturą był „Sen o okapi”, rzuciłam się zachłannie na nową książkę Mariany Leky, nie zwracając uwagi na to, że nie jest to w istocie książka, a wydany w książkowej formie zbiór krótkich form, publikowanych wcześniej w niemieckim czasopiśmie „Psychologie heute”. Całość tworzy bardzo przyjemny i miły zestaw mini opowiadań, których bohaterami są sama autorka, członkowie jej rodziny (w której występuje nadprogramowo dużo psychoanalityków) oraz sąsiedzi – współlokatorzy kamienicy, w której Leky mieszka. Ot, drobiażdżki, bardzo sympatyczne i ciepłe, takie – kiedyś funkcjonowało chyba takie określenie – „balsamiki dla duszy”.
Leky chwyta chwile i codzienne zdarzenia, które przytrafiają się każdemu z nas, po czym przerabia je na dowcipne opowieści o tym jak tytułowe smutki wszelkiej maści przerobić na chwile szczęścia. Ponieważ historie te ukazywały się w czasopiśmie psychologicznym, jej obserwacje i wnioski mają taki właśnie, quasi-psychologiczny charakter. Czyta się to świetnie, przede wszystkim dzięki błyskotliwemu poczuciu humoru autorki.
Nie spodziewajcie się jednak zbyt wiele. Tak bowiem jak balsamy szybko się wchłaniają, tak i te drobiażdżki błyskawicznie ulatują z pamięci. Na szczęście pozostaje po nich bardzo miłe wrażenie.

Pomna tego jak cudowną lekturą był „Sen o okapi”, rzuciłam się zachłannie na nową książkę Mariany Leky, nie zwracając uwagi na to, że nie jest to w istocie książka, a wydany w książkowej formie zbiór krótkich form, publikowanych wcześniej w niemieckim czasopiśmie „Psychologie heute”. Całość tworzy bardzo przyjemny i miły zestaw mini opowiadań, których bohaterami są sama...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Dlaczego to dla nas takie trudne? (…) Dlaczego potrzebujemy tych wojen, petycji i manifestacji? Dlaczego musimy palić staniki, pokazywać majtki, błagać, żeby dano nam wiarę, pilnować długości spódnicy i koloru szminki, szerokości uśmiechu i gwałtowności pragnień? Urodziłam się kobietą, czy to taki wielki grzech?”
Akcja książki Ardone toczy się we Włoszech w latach 60-tych ubiegłego wieku, a jednak wydaje się być dramatycznie aktualna. Przez wiele stron narratorka, tytułowa Oliva Denaro (gdy ją poznajemy ma 15 lat), snuje niespieszną opowieść o swoim życiu w małym sycylijskim miasteczku, gdzie mieszka razem z rodzicami, starszą siostrą i bratem bliźniakiem. Jest bystra i wrażliwa, toteż dostrzega to, co umyka jej rówieśnikom.
Pierwsze dwa zdania tej książki brzmią: „Kobieta to misa, kto ją stłucze, ma ją wziąć. Tak mawia moja matka.” Mówią one wiele na temat tego czego możemy się spodziewać w czasie lektury. Słowa matki Olivy są bowiem niczym innym niż praktycznym ujęciem treści prawa obowiązującego wówczas we Włoszech (aż do roku 1981!), w którym istniała instytucja tzw. małżeństwa naprawczego. Wprowadzała ona bezkarność mężczyzn – gwałcicieli, pod warunkiem, że poślubili oni zgwałconą przez siebie kobietę. Biorąc pod uwagę, że do roku 1970 kobiety nie miały we Włoszech prawa wystąpienia o rozwód, zaś do roku 1975 mężczyźni byli prawnie uważani za głowę rodziny, uprawnioną do decydowania o życiu pozostałych jej członków, nietrudno sobie wyobrazić komu „małżeństwo naprawcze” w istocie służyło i kogo (zgwałconą kobietę, nie gwałciciela) otaczało odium pohańbienia.
Ardone w piękny i wolny od efekciarstwa sposób pokazuje to co istotne. Znajdziemy tu i świetny opis ówczesnych realiów społecznych, i dojmujące studium relacji łączących główną bohaterkę z rodzicami (piękna postać ojca, ale i – choć to wcale nieoczywiste – matki), jak również psychologiczną relację z przemiany dziewczynki w kobietę. Świat w „Olivie Denaro” jest prawdziwy i to chyba największy komplement jakim można obdarzyć tego rodzaju książkę.

„Dlaczego to dla nas takie trudne? (…) Dlaczego potrzebujemy tych wojen, petycji i manifestacji? Dlaczego musimy palić staniki, pokazywać majtki, błagać, żeby dano nam wiarę, pilnować długości spódnicy i koloru szminki, szerokości uśmiechu i gwałtowności pragnień? Urodziłam się kobietą, czy to taki wielki grzech?”
Akcja książki Ardone toczy się we Włoszech w latach 60-tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałam dwie części nowej serii Grishama na raz, w odwrotnej kolejności („Lista sędziego” pierwsza, "Demaskator" drugi). Osobiście uważam, że dobrze się stało, gdyż „Demaskator” jest w mojej ocenie słabszy i niewykluczone, że zaczynając od niego zniechęciłabym się do dalszej lektury. Obie części są zresztą fabularnie odrębne – czytając najpierw drugą dowiadujemy się wprawdzie paru faktów z życia głównych bohaterów, które nie zaskoczą nas już tym samym w części pierwszej, ale nie szkodzi to specjalnie lekturze.
Nie pamiętam już teraz kiedy ostatni raz czytałam Grishama, ale jest spora szansa, że było to grubo ponad dwadzieścia lat temu, gdy święcił on triumfy na polskim rynku książki. To wystarczająco dużo czasu, by odpocząć od lektur tego rodzaju, a co za tym idzie – spojrzeć na nie świeżym okiem.
Cóż zatem me wypoczęte oko ujrzało? Sprawnie napisane i trzymające w napięciu historie kryminalne, których głównymi negatywnymi bohaterami są amerykańscy sędziowie (aż dziw, że nasz poprzedni minister sprawiedliwości nie zlecił Grishamowi napisania podobnego dzieła osadzonego w polskich realiach!). Obie powieści łączy postać głównej bohaterki, Lucy Stoltz, pracownicy jednej ze stanowych komisji etyki sędziów, zajmującej się badaniem zasadności zgłaszanych wobec sędziów skarg. Praca jak praca (jak się okazuje, również w USA pracownicy państwowych urzędów nie są najlepiej opłacani),zazwyczaj nudna, bowiem wbrew temu co się wszystkim wydaje, większość amerykańskich sędziów nie dopuszcza się jakichś wielce niecnych czynów, a ich występki są raczej banalne i pospolite (pozwolę sobie przypomnieć, że również i polscy sędziowie nie są specjalnie finezyjni, ograniczając się z reguły do kradzieży książek, narzędzi czy kiełbasy). Na szczęście dla czytelnika, a na nieszczęście dla amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, trafiają się dwie wyjątkowo czarne owce, z których jedna (bohaterka „Demaskatora”) daje się kompletnie skorumpować (a sumy w tym przypadku naprawdę robią wrażenie),zaś druga (sędzia z „Listy sędziego”) okazuje się być psychopatycznym i wyjątkowo cierpliwym oraz pamiętliwym mordercą. W obu przypadkach zabawa nie polega przy tym na odgadnięciu tożsamości sędziów, gdyż ta jest znana od początku, a na obserwowaniu prób schwytania ich w pułapkę.
Czytając, nie mogłam się oprzeć dokonywaniu porównań między polskim a amerykańskim wymiarem sprawiedliwości. Wyszło mi, że choć nasz jest bardzo niedoskonały, to jednak wolę go od ichniego. Niestety, choćbym stawała na uszach, próbując napisać jakąś soczystą powieść na jego temat, nie mam szans na zrobienie takiej kariery jak Grisham. A szkoda, bo chętnie – jak on – rzuciłabym tę robotę w diabły, oddając się pisaniu bestsellerowych utworów o moich ekswspółpracownikach.

Przeczytałam dwie części nowej serii Grishama na raz, w odwrotnej kolejności („Lista sędziego” pierwsza, "Demaskator" drugi). Osobiście uważam, że dobrze się stało, gdyż „Demaskator” jest w mojej ocenie słabszy i niewykluczone, że zaczynając od niego zniechęciłabym się do dalszej lektury. Obie części są zresztą fabularnie odrębne – czytając najpierw drugą dowiadujemy się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałam dwie części nowej serii Grishama na raz, w odwrotnej kolejności („Lista sędziego” pierwsza, "Demaskator" drugi). Osobiście uważam, że dobrze się stało, gdyż „Demaskator” jest w mojej ocenie słabszy i niewykluczone, że zaczynając od niego zniechęciłabym się do dalszej lektury. Obie części są zresztą fabularnie odrębne – czytając najpierw drugą dowiadujemy się wprawdzie paru faktów z życia głównych bohaterów, które nie zaskoczą nas już tym samym w części pierwszej, ale nie szkodzi to specjalnie lekturze.
Nie pamiętam już teraz kiedy ostatni raz czytałam Grishama, ale jest spora szansa, że było to grubo ponad dwadzieścia lat temu, gdy święcił on triumfy na polskim rynku książki. To wystarczająco dużo czasu, by odpocząć od lektur tego rodzaju, a co za tym idzie – spojrzeć na nie świeżym okiem.
Cóż zatem me wypoczęte oko ujrzało? Sprawnie napisane i trzymające w napięciu historie kryminalne, których głównymi negatywnymi bohaterami są amerykańscy sędziowie (aż dziw, że nasz poprzedni minister sprawiedliwości nie zlecił Grishamowi napisania podobnego dzieła osadzonego w polskich realiach!). Obie powieści łączy postać głównej bohaterki, Lucy Stoltz, pracownicy jednej ze stanowych komisji etyki sędziów, zajmującej się badaniem zasadności zgłaszanych wobec sędziów skarg. Praca jak praca (jak się okazuje, również w USA pracownicy państwowych urzędów nie są najlepiej opłacani), zazwyczaj nudna, bowiem wbrew temu co się wszystkim wydaje, większość amerykańskich sędziów nie dopuszcza się jakichś wielce niecnych czynów, a ich występki są raczej banalne i pospolite (pozwolę sobie przypomnieć, że również i polscy sędziowie nie są specjalnie finezyjni, ograniczając się z reguły do kradzieży książek, narzędzi czy kiełbasy). Na szczęście dla czytelnika, a na nieszczęście dla amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, trafiają się dwie wyjątkowo czarne owce, z których jedna (bohaterka „Demaskatora”) daje się kompletnie skorumpować (a sumy w tym przypadku naprawdę robią wrażenie), zaś druga (sędzia z „Listy sędziego”) okazuje się być psychopatycznym i wyjątkowo cierpliwym oraz pamiętliwym mordercą. W obu przypadkach zabawa nie polega przy tym na odgadnięciu tożsamości sędziów, gdyż ta jest znana od początku, a na obserwowaniu prób schwytania ich w pułapkę.
Czytając, nie mogłam się oprzeć dokonywaniu porównań między polskim a amerykańskim wymiarem sprawiedliwości. Wyszło mi, że choć nasz jest bardzo niedoskonały, to jednak wolę go od ichniego. Niestety, choćbym stawała na uszach, próbując napisać jakąś soczystą powieść na jego temat, nie mam szans na zrobienie takiej kariery jak Grisham. A szkoda, bo chętnie – jak on – rzuciłabym tę robotę w diabły, oddając się pisaniu bestsellerowych utworów o moich ekswspółpracownikach.

Przeczytałam dwie części nowej serii Grishama na raz, w odwrotnej kolejności („Lista sędziego” pierwsza, "Demaskator" drugi). Osobiście uważam, że dobrze się stało, gdyż „Demaskator” jest w mojej ocenie słabszy i niewykluczone, że zaczynając od niego zniechęciłabym się do dalszej lektury. Obie części są zresztą fabularnie odrębne – czytając najpierw drugą dowiadujemy się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dawno nie ucieszyła mnie tak żadna nagroda literacka. Paszport „Polityki” dla komiksu? Wow, wielkie wow!
Jacka Świdzińskiego znam z jego wcześniejszych odsłon i charakterystycznej kreski. „Festiwal” nie ma z nimi wiele wspólnego, tj. i kreska jest inna (zresztą różna na poszczególnych stronach, zależnie od tego o czym akurat opowiada autor), i temat. I o ile jego poprzednie komiksy czytało mi się dość dobrze i lekko, o tyle teraz lekturze towarzyszyło głębokie poczucie braków w wiedzy.
Tytułowy festiwal to V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, który odbył się w Warszawie między 31 lipca a 15 sierpnia 1955 roku i który – zgodnie z tym, co można przeczytać w internecie - miał stać się dowodem wyższości socjalizmu nad kapitalizmem. Nie temu jednak przygląda się Świdziński, rocznik 1988, a więc taki, który socjalizmu nie ma szans pamiętać. Ciekawią go bardziej kwestie społeczne, relacje międzyludzkie, atmosfera oraz – rzecz jasna – sztuka. Jeśli chodzi o tę ostatnią sferę, poddałam się bez walki. Nie byłam w stanie rozpoznać większości osób, prac, zauważyć nawiązań. Pod tym względem to lektura wymagająca znacznie więcej niż tylko znajomości nazwisk wybitnych polskich grafików, malarzy i plastyków.
Tym natomiast co Świdzińskiemu udało się znakomicie, jest oddanie atmosfery. Rok 1955 w Warszawie jest ciągle czasem lizania powojennych ran i widać to zarówno w obrazach, jak i dialogach. Obok świeżo wybudowanego Pałacu Kultury i Nauki ciągle straszą ruiny, a obecność wśród kilkudziesięciu młodych ludzi, którzy przyjechali do Warszawy, także delegacji z Niemiec, wywołuje mnóstwo, niekoniecznie pozytywnych, emocji. Fantastycznym zabiegiem jest umieszczenie części akcji w stołecznym męskim salonie fryzjerskim. Za jego dużymi oknami przesuwają się barwne (to czuć, choć komiks jest czarno-biały) korowody, a zgromadzeni wewnątrz mężczyźni komentują bieżące wydarzenia w sposób niczym nie ustępujący temu w jaki czynili to dwaj staruszkowie z muppetowej loży szyderców. Świdziński dostrzega też kontekst społeczny – z jednej strony związany z egzotyką, która pojawiła się w Warszawie, będącej wówczas, jakby nie patrzeć, miejscem leżącym za żelazną kurtyną, zaś z drugiej - ze zwykłymi marzeniami zwykłych ludzi (choćby byli przodownikami lub przodowniczkami pracy). Wszystkim swoim bohaterom przygląda się z uważnością i czułością i to chyba jest tu najważniejsze.
Świetny komiks, fantastyczna historia, w pełni zasłużona nagroda. Wszystkich komiksowych niedowiarków zachęcam do sprawdzenia, bo warto!

Dawno nie ucieszyła mnie tak żadna nagroda literacka. Paszport „Polityki” dla komiksu? Wow, wielkie wow!
Jacka Świdzińskiego znam z jego wcześniejszych odsłon i charakterystycznej kreski. „Festiwal” nie ma z nimi wiele wspólnego, tj. i kreska jest inna (zresztą różna na poszczególnych stronach, zależnie od tego o czym akurat opowiada autor), i temat. I o ile jego poprzednie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okładka polskiego wydania „Strefy interesów” (ładna blondynka i biało-niebieskie paski) zdaje się sugerować, że to kolejna z pop-historii o Holocauście. Swoje dołożył też polski wydawca, wrzucając na okładce hasło: „miłość w czasach krematoriów”. Rozumiem, że na trudnym polskim rynku książki różne chwyty, by zwiększyć sprzedaż są dozwolone, ale ten wydaje się być naciągany. Owszem, jednym z wątków jest tu relacja łącząca jednego z bohaterów powieści z żoną drugiego z nich, ale nie ona jest w mojej ocenie osią tej historii.
Co zatem nią jest? To zależy na którą z trzech, prowadzonych naprzemiennie, narracji spojrzeć.
Jako pierwszy wypowiada się zawsze Angelus („Golo”) Thomsen, młody porucznik SS, siostrzeniec i protegowany samego Martina Bormanna, zajmujący się nadzorowaniem prac w fabryce benzyny syntetycznej (Buna-Werke), położonej opodal obozu w Auschwitz (ta nazwa jednak ani razu w książce nie pada), na terenie tzw. „strefy interesów” (wiecie co to specjalne strefy ekonomiczne? Hitlerowcy, ludzie ze wszech miar pragmatyczni, utworzyli wokół Auschwitz mniej więcej coś takiego). Istotnie, Golo sporo swej uwagi poświęca żonie komendanta obozu, Hannah, planując początkowo kolejny romans. Szybko jednak plany te ulegają zmianie, a postać Thomsena staje się tym „nieco lepszym” nazistą, który zdolny jest do czegoś na kształt refleksji. Trudna to dla czytelnika perspektywa.
Druga opowieść pochodzi z kolei od Paula Dolla, komendanta obozu, wzorowanego przez Amisa na postaci Rudolfa Hoessa, jednak nie będącego nim w stu procentach (tak samo jak powieściowa żona Dolla, Hannah, ma wiele cech różniących ją od faktycznej żony Hoessa, Hedwigi). To nałogowy alkoholik (ma zresztą wśród SS-manów przydomek „Stary Opój”) i lekoman (nie mam pojęcia jak było z Hoessem), co dość mocno ułatwia sprawę, w tym możliwość ułożenia sobie przez czytelnika jego historii w głowie („to zły człowiek jest”). Tym co zaprząta przez większość czasu jego głowę nie jest przy tym bynajmniej fakt, że bierze udział w ludobójstwie. Jeśli coś go trapi, to raczej konieczność sprawnego zorganizowania powierzonej mu w zarząd „fabryki śmierci”. Zadania, wyniki, efekty, raporty to jego codzienność, równie frustrująca co rzeczywistość współczesnych pracowników korporacji.
Wreszcie, trzecim narratorem jest żydowski więzień, Szmul Zachariasz, członek a od pewnego momentu szef działającego na terenie obozu Sonderkommanda, wykonującego najbardziej nieludzkie prace jakie można sobie wyobrazić. Jego opowieści są najkrótsze, jednak najbardziej wstrząsające.
Czy jest tu akcja? Jakaś owszem. Płynie czas, przyjeżdżają kolejne transporty, obóz się rozbudowuje, więźniowie Auschwitz giną, esesman też człowiek i ma potrzeby seksualne, które gdzieś musi zaspokoić, armia niemiecka okazuje się nie być niepokonana, a morale niemieckich żołnierzy nie tak wysokie, aczkolwiek Doll ma inne problemy na głowie. To nie jest jednak książka, którą można wykorzystać jako narzędzie do poznania historycznych faktów (choć jest ich w niej wiele) i ułożenia sobie w głowie linearnej opowieści. Pierwszoosobowa (a zarazem wieloosobowa) narracja czyni bowiem ze „Strefy interesów” swego rodzaju powieść psychologiczną. Która nijak nie przybliża czytelnika do odpowiedzi na pytanie dlaczego zdarzyło się to, co się zdarzyło.
To druga książka Martina Amisa dotycząca zbrodni hitlerowskich (pierwszą była „Strzała czasu”); napisał również jedną o Gułagu („Dom schadzek”). Mimo tego, jak się wydaje, dało mu to tylko tyle, że nadal może co najwyżej podzielić się z czytelnikiem swoją bezradnością w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: „jak to możliwe?”. Czyni to przy tym w dość specyficzny sposób, gdyż w „Strefie interesów” pojawia się nieraz coś na kształt czarnego humoru (nie mylić z brakiem poszanowania wobec ofiar nazizmu). Dlatego też mam wrażenie, że ta książka jest w swojej istocie niefilmowalna (nie dziwi zatem, że film Glazera ma z nią bardzo niewiele wspólnego, łączy je w zasadzie tylko tytuł i kilka pomniejszych scen). Dziś nie ruszają już nas obrazy, mamy ich mnóstwo na co dzień, na żywo. To co nadal porusza, to natomiast właśnie bezradność wobec tego jak zwyczajne i ubrane w znane nam na co dzień rytuały jest zło.

Okładka polskiego wydania „Strefy interesów” (ładna blondynka i biało-niebieskie paski) zdaje się sugerować, że to kolejna z pop-historii o Holocauście. Swoje dołożył też polski wydawca, wrzucając na okładce hasło: „miłość w czasach krematoriów”. Rozumiem, że na trudnym polskim rynku książki różne chwyty, by zwiększyć sprzedaż są dozwolone, ale ten wydaje się być naciągany....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytułowe małe miasto to amerykańskie Edenton w stanie Karolina Północna. Trafia do niego młodociana biała przestępczyni, Morgan, odbywająca do niedawna karę trzech lat pozbawienia wolności za spowodowanie pod wpływem alkoholu wypadku drogowego, w wyniku którego jej rówieśnica została trwale okaleczona. Morgan była wcześniej dobrze zapowiadającą się artystką, być może dlatego po odbyciu pierwszego roku kary złożono jej propozycję. Będzie mogła warunkowo przedterminowo opuścić zakład karny, pod warunkiem, że odrestauruje – w ściśle określonym terminie – malowidło ścienne pochodzące z lat czterdziestych dwudziestego wieku. Powyższe jest zapisem zamieszczonym w testamencie słynnego malarza, Afroamerykanina, który z upodobaniem pomagał młodym, dobrze zapowiadającym się, ludziom, zazwyczaj jednak czarnym, nie białym.
Brzmi skomplikowanie, jednak to dopiero początek, zwłaszcza, że akcja książki dzieje się równolegle w roku 2018, jak i 1940, gdy w tym samym Edenton pojawia się młoda obiecująca malarka, Anna Dale. Jej przyjazd ma związek z wygranym przez nią konkursem na ścienne malowidło, ogłoszonym przez Wydział Sztuk Pięknych. Praca ma zawisnąć w budynku lokalnej poczty, a pochodząca z północy Dale powinna ująć w nim to, co decyduje o wyjątkowości Edenton, będącego typowym wówczas miasteczkiem południa Stanów.
Zdążyłam już zapomnieć czemu dodałam tę książkę na czytnikową listę (dopiero poniewczasie dowiedziałam się, że Chamberlain to podobno autorka bestsellerów), ale nie była to najgorsza rzecz jaką zrobiłam w życiu. Czyta się dobrze i szybko. Zaszyfrowana przez autorkę zagadka jest dość intrygująca (wielkich kłamstw w tym małym miasteczku jest całkiem sporo), a kolejne kawałki układanki odsłaniają się niespiesznie, utrzymując czytelnika w napięciu. Obie historie przez cały czas przeplatają się (restaurowanym przez Morgan dziełem jest właśnie owa zwycięska praca Dale), by w finale spleść się w miłosnym uścisku. Wprawdzie wymyślone przez autorkę zakończenie jest dość mocno naciągane, ale nie oczekiwałam po tej lekturze niczego więcej niż miłego spędzenia czasu bez konieczności nadmiernego używania mózgu. I to właśnie dostałam.

Tytułowe małe miasto to amerykańskie Edenton w stanie Karolina Północna. Trafia do niego młodociana biała przestępczyni, Morgan, odbywająca do niedawna karę trzech lat pozbawienia wolności za spowodowanie pod wpływem alkoholu wypadku drogowego, w wyniku którego jej rówieśnica została trwale okaleczona. Morgan była wcześniej dobrze zapowiadającą się artystką, być może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zatem, po przeczytaniu drugiej części tetralogii autorstwa Ali Smith, już wiem. To nie będzie łatwa, ani miła relacja. Będę się wkurzać, rzucać książką w kąt, ale nie będę umiała odejść. Kolejne dwie części (plus jeszcze jedna, bonusowa, poza porami roku, która już za chwilę ukaże się w polskim tłumaczeniu), będą wołać mnie na tyle głośno, że przeczytam je na pewno. I pozostanę tak samo zdumiono-wkurzona jak teraz, po lekturze „Zimy”.
Czemu wkurzona? Bo Ali Smith jest brytyjska do obrzydzenia. Wymaga od czytelnika znajomości brytyjskich kodów kulturowych, szeregu faktów z ichniej historii najnowszej i nieco starszej, jak również angielskiej literatury. A tymczasem ja ostatnio mam lekką awersję do skupiania się tylko na angielskojęzycznej wersji świata, dostrzegając, że jest on dużo bardziej złożony i bogaty. Poza tym wkurza mnie, że Grupa Wydawnicza Foksal nie zechciała zainwestować w przypisy, w wersji choćby minimalnej, co zmuszało mnie do ciągłego wyszukiwania szeregu informacji. A nic nie denerwuje mnie tak bardzo jak książka, której czytanie wymaga stałego dostępu do internetu. Ponadto – podobnie jak w przypadku „Jesieni” – wątek świata po Brexicie nie ciekawi mnie ani trochę (podczas gdy dla Smith wydaje się on być bardzo istotny).
Czemu zdumiona? Bo proza Smith jest cokolwiek dziwna. Miesza wątki, wprowadza elementy świata nadprzyrodzonego, a czytelnik za diabła nie wie po co. Narracja rwie się, przeskakuje od bohatera do bohatera, od dnia dzisiejszego do czasów zaprzeszłych. Nie wiadomo co jest fikcją a co faktem, pot z czoła spływa podczas tej lektury obficie.
Czemu jednak czytam dalej? Dla małych zachwytów, dla niewyrażalnych słowami momentów.
„Co znaczy „dzisiaj”? (…) I jeśli jest dzisiać, jak ty byś dzisiał? Chcę dzisiać. To znaczy chcę móc dzisiać.”
Dzisiaj skończyłam „Zimę”. Ale będę ją dzisiać jeszcze długo.

Zatem, po przeczytaniu drugiej części tetralogii autorstwa Ali Smith, już wiem. To nie będzie łatwa, ani miła relacja. Będę się wkurzać, rzucać książką w kąt, ale nie będę umiała odejść. Kolejne dwie części (plus jeszcze jedna, bonusowa, poza porami roku, która już za chwilę ukaże się w polskim tłumaczeniu), będą wołać mnie na tyle głośno, że przeczytam je na pewno. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznę pozornie nie na temat. Otóż, uwielbiam Bruce’a Willisa. Jestem od zawsze jego bezkrytyczną fanką, do tego stopnia, że filmom, w których grał, wybaczam wszystkie scenariuszowe mielizny. Nie idzie bowiem o akcję a o bohatera. Willisa wielbię wszak dlatego, że gra w owych filmach takie a nie inne postaci, to jest zabijaków od niechcenia, z błąkającym się na ustach cynicznym uśmieszkiem.
Jaki ma to związek z przeczytaną przeze mnie książką? Taki mianowicie, że główny bohater „Doliny Cieni”, Michał Wawrzyniec vel Tomasz Rach, Brucem Willisem zdecydowanie nie jest, choć – mam wrażenie – autorowi wydaje się inaczej. Śmiało zatem tworzy (autor, nie Willis, niestety) najbardziej nieprawdopodobne wersje historii, rozrzuca trupy (jak również materiał genetyczny, ale kto by się tam tym przejmował), dorzuca i miesza wątki kryminalno-sensacyjne (przemyt ludzi, lokalny mafioso) z łzawo-rodzinnymi (była żona, nieznana dotąd córka). Prawdopodobieństwo? Łeeee tam, bez sensu zawracać sobie tym głowę, patrzcie na Willisa, jupikajej!
Więc otóż nie. W tym przypadku to nie działa. „Dolinę cieni” czyta się wprawdzie szybko (i to jedyna naprawdę dobra rzecz, którą mogę o tej książce napisać), jednak z rosnącym niedowierzaniem, że oto ktoś napisał coś takiego całkiem na serio. Mimo że wątków tu tysiąc pięćset sto dziewięćset (co najmniej o tysiąc pięćset za dużo), w zasadzie żaden nie jest choć trochę prawdopodobny ani logiczny. Nie wystarczy wykrzykiwać „jupikajej”, by zyskać wdzięk Willisa, a bez tego naprawdę trudno jest wybaczyć nie tylko wiele, ale i cokolwiek.
Książki Bartosza Szczygielskiego cieszą się dobrą opinią, Może miałam pecha, ale ta lektura ani trochę nie przybliżyła mnie do dowiedzenia się czemu tak się dzieje.

Zacznę pozornie nie na temat. Otóż, uwielbiam Bruce’a Willisa. Jestem od zawsze jego bezkrytyczną fanką, do tego stopnia, że filmom, w których grał, wybaczam wszystkie scenariuszowe mielizny. Nie idzie bowiem o akcję a o bohatera. Willisa wielbię wszak dlatego, że gra w owych filmach takie a nie inne postaci, to jest zabijaków od niechcenia, z błąkającym się na ustach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wykupienie prenumeraty w wydawnictwie ArtRage powinno być uzależnione od konieczności uprzedniego zapoznania się z ostrzeżeniami typu: „Czytanie tych książek powoduje nieodwracalne zmiany w mózgu”. Albo: „Jeśli myślisz, że przyślą Ci jakieś miłe i szybkie lektury, walnij się lepiej czymś ciężkim w głowę!”. Albo: „Właśnie podwyższyłeś/podwyższyłaś sobie poziom ambicji czytelniczej o 100. Czy na pewno jesteś na to gotowy/gotowa?”.
Tak że ten. Czy czuję się po przeczytaniu tej książki, która bynajmniej nie jest lekturą w żaden sposób uproszczoną, jak koń, który właśnie przewiózł jednego dnia po raz dwudziesty fasiąg z turystami nad Morskie Oko? I to jak! Czy żałuję? Ani trochę.
Niewątpliwie jest to książka wywrotowa i trudna w odbiorze. Być może gdybym była queerową anarchistką, do tego hiszpańską, nie zrobiłaby na mnie żadnego wrażenia, jednak tak się składa, że nie tylko nią nie jestem, ale i chyba nawet nigdy koło takiej nie stałam. Sprawy nie ułatwia fakt, że bohaterkami i zarazem narratorkami są cztery spokrewnione ze sobą, stosunkowo młode, kobiety, z których każda dotknięta jest w większym lub mniejszym stopniu niepełnosprawnością intelektualną (procent niepełnosprawności wynosi od czterdziestu do siedemdziesięciu, co jakby nie patrzeć, małym procentem nie jest). Najwięcej miejsca zajmuje opowieść Nati, nieszczęśliwej posiadaczki „zespołu bramkowego” i – przyznaję – były momenty, gdy marzyłam o tym, by bramki się jej już zamknęły i przestała gadać, tak bardzo momentami było to nużące. Podpowiadam jednak, że nie należy wtedy przerzucać nerwowo kartek, a właściwą metodą postępowania jest zrobienie sobie przerwy w czytaniu. W zasadzie każdy element tej historii ma bowiem jakieś znaczenie i szkoda, naprawdę szkoda się tego pozbawiać (sprawdziłam, nie warto. Zrobiłam tak trzy razy i za każdym pokornie wracałam do stron, które pierwotnie pominęłam). Historią, którą czytało mi się najlepiej była natomiast ta opowiadana przez Àngels, w formie – uwaga! – pisanej na Whatsappie powieści, będącej tytułową lekturą uproszczoną. Doprawdy, niejeden prawnik czy urzędnik powinien uczyć się od Àngels prostoty przekazu. Niewątpliwie światu przyniosłoby to tylko same korzyści!
Wiele można by napisać na temat tego, o czym jest „Lektura uproszczona” i jaka jest. Jest na pewno bardzo o ciele i seksualności, i traktuje o tym bardzo bezpośrednio, nie biorąc jeńców. Skupię się jednak na tym, co mi najmocniej wybrzmiało w tej historii, a mianowicie temacie traktowania osób niepełnosprawnych intelektualnie przez państwo i pozostałych (czytaj: „normalnych”) członków społeczeństwa. Hiszpania jest jednym z tych krajów, w których – tak samo zresztą jak w Polsce – istnieje instytucja ubezwłasnowolnienia całkowitego. Instytucja ta, choć niewątpliwie wygodna i ułatwiająca życie wielu rodzinom, prowadzi zarazem do pozbawienia osób ubezwłasnowolnionych godności i szeregu podstawowych praw, będących niezbywalnymi prawami każdego człowieka. O zachowanie takich właśnie praw, takiej godności, walczą bohaterki „Lektury uproszczonej”. Umiecie sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji? Jeśli nie, sięgnijcie po książkę, bowiem oddanie przez autorkę głosu właśnie osobom ubezwłasnowolnionym (są nimi dwie z czterech bohaterek) sprawia, że musimy spojrzeć na ich sytuację z innej perspektywy, a tego nie da się już – na całe szczęście – odzobaczyć.
Przyznaję, z racji wykonywanej pracy, poczułam się nieco wywołana do tablicy przez autorkę. To co robię zawodowo, reprezentuje bowiem wszystko to, czemu ona w swojej książce-manifeście się sprzeciwia. I choć akurat przedstawiciel mojej profesji został potraktowany w „Lekturze uproszczonej” i tak dość łagodnie, nie mogłam oprzeć się poczuciu, że wszyscy coś przegapiamy. Coś ważniejszego niż prawo. Człowieczeństwo.
Ps. Gdybyście chcieli poczytać więcej o tym dlaczego ubezwłasnowolnienie jest złe i czym można byłoby je zastąpić, podsyłam kilka linków.
https://bip.brpo.gov.pl/pl/content/kpo/panel/ubezwlasnowolnienie-reforma-czy-likwidacja
https://bip.brpo.gov.pl/pl/content/komitet-onz-pyta-polske-o-realizacje-praw-osob-z-niepelnosprawnosciami
https://bip.brpo.gov.pl/pl/content/RPO-do-trybunalu-ubezwlasnowolnienie-calkowite-niekonstytucyjne
A ponadto zachęcam do obejrzenia wchodzącego właśnie na ekrany znakomitego filmu „Pamięć”, który również – choć w całkiem inny sposób – dotyka tego tematu.

Wykupienie prenumeraty w wydawnictwie ArtRage powinno być uzależnione od konieczności uprzedniego zapoznania się z ostrzeżeniami typu: „Czytanie tych książek powoduje nieodwracalne zmiany w mózgu”. Albo: „Jeśli myślisz, że przyślą Ci jakieś miłe i szybkie lektury, walnij się lepiej czymś ciężkim w głowę!”. Albo: „Właśnie podwyższyłeś/podwyższyłaś sobie poziom ambicji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka inspirowana życiem, w jego jednej z bardziej makabrycznych wersji, co sprawia, że mam bardzo mieszane uczucia. Nie lubię takich inspiracji, zwłaszcza, gdy są one świeże i bardzo współczesne, czytaj: gdy traktują, choćby pośrednio, o żywych ciągle i czujących ludziach. Donoghue jestem jednak w stanie to wybaczyć, gdyż inspiracja jest nader luźna, a historii podobnych do tej opisanej przez nią zdarzyło się niestety wiele (w tym w Polsce, tym kraju mlekiem, miodem i wartościami rodzinnymi płynącym), w związku z czym jej bohaterów nie można specjalnie utożsamiać z nikim konkretnym.
„Pokój” to historia pięcioletniego Jacka, opisana z jego perspektywy i jego językiem, co jest zabiegiem z założenia mocno ryzykownym. Ostatnio zetknęłam się tylko z jedną udaną próbą tego rodzaju i nie była to książka, lecz film, meksykański „Totem” (gorąco polecam!). W „Pokoju” udało się to tak sobie, choć pewnie, by wypowiedzieć się wiążąco, powinnam sięgnąć do angielskiego oryginału. Tłumaczenie wydaje się być przyzwoite (i nic więcej), choć przez pierwszych wiele stron nie czytało mi się tego ani trochę gładko, ani naturalnie (potem przywykłam).
A o czym to w ogóle? A o porwanej młodej kobiecie, więzionej (i gwałconej) przez siedem lat w tytułowym „pokoju”, która tamże rodzi dziecko i stara się ze wszelkich sił wychować je najlepiej jak to w takich warunkach możliwe. Jako studium macierzyńskiej miłości znakomite, choć natychmiast odzywa się tu moje cyniczne i spaczone wieloma latami pracy zawodowej „ja”, sącząc mi do ucha, że owszem, może to i możliwe, ale wyłącznie przy wysokim wyjściowym kapitale społeczno-kulturowo-psychicznym matki. Takowy owszem, nasza bohaterka ma, co niewątpliwie ułatwia Donoghue sprawę i czyni lekturę przyjemniejszą (choć przyjemna z założenia nie jest). Autorka mierzy się ponadto także z wizją życia „po” (po opuszczeniu „pokoju”) i czyni to owszem, w bardzo przejmujący sposób, jednak nie na tyle, by uciszyć ów diabelsko-cyniczny głos wewnątrz mnie. To co dzieje się bowiem z główną bohaterką (nie poznajemy jej imienia, dla syna, który jest narratorem opowieści, jest przecież tylko i aż Mamą), w sensie tego jak opiekuje się nią państwo, jest wzorcowe i modelowe (i nikt nie pyta o ubezpieczenie ani o to, kto pokryje koszty, wyobraźcie sobie!). To jak radzi sobie Jack jest również cudownym cudem, możliwym wyłącznie dzięki niewątpliwie wybitnej inteligencji tego dzieciaka (historia o dziecku z niższym IQ niewątpliwie nie czytałaby się tak dobrze). Tak, owszem, pojawiają się problemy, całkiem dużego, a niekiedy i potężnego kalibru, ale żaden nie jest nie do rozwiązania. Wątek powrotu naszej głównej bohaterki na łono rodziny i przyjęcia przez nią córki wraz z jej na wpół-dzikim dzieckiem, będącym – jakby nie patrzeć, nie da się zobaczyć niczego innego – owocem gwałtu? Jest, również. I nie jest bynajmniej super ugładzony, przeciwnie, autorka próbuje pokazać związane z nim trudności.
Ale, kurczę, nie wiem, być może to ja wymagam przeszczepu mózgu lub chociażby lobotomii, dzięki czemu zapomnę to wszystko co widziałam i z czym się zetknęłam w prawdziwym życiu, nie na kartach powieści. Póki co, nie jestem w stanie czytać „Pokoju” inaczej niż przyzwoicie napisanej książki, która jednak jest niczym więcej niż tylko jedną z wielu prób poradzenia sobie przez nas jako ludzi z faktem, że czasem na świecie dzieje się takie zło, które wyrządza szkody nie do naprawienia, a my nie chcemy w to wierzyć. Bo wolimy, ja również, myśleć, że wszystko może się skończyć dobrze, jeśli tylko się postaramy.
Nie mówcie jednak tego Brygidzie S. ze Sławna i jej dzieciom, jak również wielu innym polskim kobietom (nie będę tu wklejać linków, ale znam co najmniej kilka takich historii, które zostały ujawnione w ciągu ostatnich kilkunastu lat). I nie dawajcie im również książki Donoghue do przeczytania, chyba że chcecie okrutnie z nich zadrwić.

Książka inspirowana życiem, w jego jednej z bardziej makabrycznych wersji, co sprawia, że mam bardzo mieszane uczucia. Nie lubię takich inspiracji, zwłaszcza, gdy są one świeże i bardzo współczesne, czytaj: gdy traktują, choćby pośrednio, o żywych ciągle i czujących ludziach. Donoghue jestem jednak w stanie to wybaczyć, gdyż inspiracja jest nader luźna, a historii podobnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W tym roku mam szczęście do zbiorów opowiadań – to drugi, który trafił w moje ręce i drugi, który zachwycił.
Słyszałam jak autor mówił, że w jego tekstach rzeczywistość jest „lekko szturchnięta”. Jest to tak cudowny i znakomicie trafiający w sedno zwrot, że lepszego nie jestem w stanie wymyślić. Nie ma tu bowiem zjawisk nadprzyrodzonych, ani niczego, co można byłoby podciągnąć pod chociażby realizm magiczny. Ba! Gdy pomyśleć, nie ma tu niczego, co nie mogłoby się faktycznie wydarzyć (i co – niewykluczone – kiedyś komuś się przydarzyło, przydarza w tej chwili, albo przydarzy za czas jakiś). Mimo to istotnie, w każdym opowiadaniu występuje owo „szturchnięcie”, coś pozornie dziwnego i nieprawdopodobnego, co wytrąca czytelnika ze spokojnego rytmu i każe co najmniej szerzej otworzyć oczy oraz wrócić do poprzedniego zdania, by sprawdzić, czy na pewno przeczytało się to, co się przeczytało.
O czym są te opowiadania? Tak do końca nie wiem, bo mam wrażenie, że to zbiór, który z każdym kolejnym czytaniem będzie nabierał mocy, a ja – czytelniczej mądrości. Na pewno są o mężczyznach (idealnie się złożyło, poprzednie czytane przeze mnie – autorstwa Deeshy Philyaw – były o kobietach), na pewno są to mężczyźni najzwyklejsi w świecie i na pewno ich życie nie toczy się tak, by ktokolwiek uznał ich za ciekawych bohaterów przyszłej powieści lub – choćby! – opowiadania. Generalnie rzecz ujmując, można by uznać ich za nieudaczników. Niby chcą dobrze, a wychodzi jak zwykle, czyli wiadomo do czego.
Nie ma u Bogdała błyskotliwych puent czy zwrotów akcji. Są za to zdania, które wywołują u czytającego jęk zachwytu. Jest też pewien ciężar w sercu, narastający w miarę czytania.
Jeśli miałabym coś doradzać, sugerowałabym, by czytać te historie pomału, niespiesznie, tak jak niespiesznie autor je tworzył (poprzedni jego zbiór ukazał się, bagatela, 7 lat temu). To pozwoli docenić tak treść, jak i formę, złapać oddech, nie dać się przytłoczyć. Sama zrobiłam sobie tylko jedną przerwę, w połowie i myślę, że trzeba było robić ich więcej i częściej.
I – na koniec, bo postanowiłam zwracać uwagę również na to, mając na uwadze zalew szmiry wprost z Shutterstocka – zobaczcie, jaka genialna okładka! Autor to Kamil Rekosz, głębokie ukłony!

W tym roku mam szczęście do zbiorów opowiadań – to drugi, który trafił w moje ręce i drugi, który zachwycił.
Słyszałam jak autor mówił, że w jego tekstach rzeczywistość jest „lekko szturchnięta”. Jest to tak cudowny i znakomicie trafiający w sedno zwrot, że lepszego nie jestem w stanie wymyślić. Nie ma tu bowiem zjawisk nadprzyrodzonych, ani niczego, co można byłoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Za diabła, czy może raczej za kruka, nie wiem czemu wypożyczyłam tę książkę. Wprawdzie znam już autorkę, bo czytałam „Była sobie rzeka” (i nic kompletnie nie pamiętam, nawet tego czy mi się podobała), ale raczej chodziło o tzw. kompulsywne wypożyczanie, które z niewiadomych przyczyn nie jest jeszcze schorzeniem ujętym w klasyfikacji chorób ICD-10 lub ICD-11.
„Czarne skrzydła czasu” to niespieszna historia życia (i śmierci) Williama Bellmana, osadzona gdzieś w Anglii, w epoce wiktoriańskiej, pod koniec XIX wieku. Niespieszna, bo nie ma tu zapierających dech w piersiach wydarzeń czy zwrotów akcji. Jest zwykłe życie (niestety, od męskiej tylko strony, postaci kobiece są tu potraktowane bardzo zdawkowo) i sporo śmierci.
Co mi się podobało? Zdecydowanie wątek o rozbuchanym w tamtych czasach przemyśle pogrzebowym. Po lekturze spędziłam sporo czasu w internecie, czytając szereg różnych tekstów na ten temat. Nie będę tu epatować makabrycznymi obrazami, ale zdjęcia „rodzinne” ze zmarłymi naprawdę robią wrażenie. Ciekawy był też wątek włókienniczy, również dlatego, że pokazywał sposób myślenia nowoczesnego – jak na owe czasy – kapitalisty. Sama główna historia ujęła mnie raczej umiarkowanie, ale i autorka nie dała mi specjalnie szansy. Całość jest bowiem raczej bezpłciowa – ani miłość nie jest tu namiętna, ani groza przerażająca.
Na plus zaliczam również polskie aktualne wydanie (wiem, że wcześniej książka ukazała się u innego wydawcy i w innym tłumaczeniu). To seria butikowa Albatrosa, która jest w bezpieczny sposób ładna i porządna. Twarda oprawa z obwolutą, świetna wyklejka (bo okładka i obwoluta już tylko przyzwoite) plus materiałowa, wszyta zakładka.
Co mi się nie podobało? Wątek kruków. Był, owszem i autorka nadała mu sporą rangę. Nijak się to jednak nie przełożyło na fabułę. Wiem, hołd dla Poe (tak mówią), kara i wina, wątek magiczny i inne takie, a jednak to mi nie zagrało. Nie chcę spoilerować, ale mam wrażenie, jakby Setterfield stanęła w rozkroku. Mogła bowiem albo pójść w magię i grozę, albo w zabawę z czytelnikiem. Jak dla mnie, znacznie lepsza w tym przypadku byłaby ta druga opcja, jednak autorce zabrakło chyba odwagi. Efekt? Wyszło ni to, ni sio. Budowane od początku napięcie zdechło, uprzednio – pardon my French – puszczając bąka. Szkoda.
I, dla dobicia, jeszcze o tytule. „Czarne skrzydła czasu”, naprawdę? W poprzednim polskim wydaniu był to „Człowiek, którego prześladował czas” – niewiele lepiej, by nie napisać „gorzej”. Oryginalny tytuł to „Bellman & Black” i tak bym to zostawiła. Ale cóż ja się tam znam na literackim marketingu…

Za diabła, czy może raczej za kruka, nie wiem czemu wypożyczyłam tę książkę. Wprawdzie znam już autorkę, bo czytałam „Była sobie rzeka” (i nic kompletnie nie pamiętam, nawet tego czy mi się podobała), ale raczej chodziło o tzw. kompulsywne wypożyczanie, które z niewiadomych przyczyn nie jest jeszcze schorzeniem ujętym w klasyfikacji chorób ICD-10 lub ICD-11.
„Czarne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zawisłam nad klawiaturą, próbując napisać coś o tej książce i tak wiszę od kilkudziesięciu minut, nie umiejąc ująć w słowa tego co chciałabym napisać, a chciałabym napisać tylko dobre i mądre rzeczy. Bo też dobra i mądra to historia, co ani trochę nie oznacza „łatwa i przyjemna w czytaniu”, porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy otwieracie „Pięć ran”!
Mimo że akcja dzieje się w USA, w stanie Nowy Meksyk, w środowisku wprawdzie zasymilowanych, ale jednak niezupełnie białych ludzi, dla których językiem ojczystym jest język hiszpański, jej wymiar i wymowa są uniwersalne. Pomijając wątki etniczne, z powodzeniem można by bowiem przenieść akcję gdziekolwiek, również do Polski. Tu też mamy przecież nastoletnie matki (i tak samo jak w książce, uzyskanie przez nie jakiegoś instytucjonalnego wsparcia nie jest ani oczywiste, ani łatwe), tu również wiele matek utrzymuje dorosłych synów-nierobów i alkoholików, wybaczając im więcej niż powinny. Tu także dzieci wychowują się w niepełnych rodzinach, a udział ojca w tym procesie nierzadko kończy się na zapłodnieniu kobiety. Wreszcie tu również umieramy na raka oraz duże znaczenie przypisujemy religijnym i widowiskowym niekiedy obrzędom. I tu, i tam jesteśmy ludźmi, po prostu.
Yolanda ma pięćdziesiąt parę lat i dwoje dorosłych dzieci. Pracuje w urzędzie, gdzie jest cenioną pracownicą biurową. Jej życie prywatne nie ułożyło się dobrze – wprawdzie miała kiedyś męża, ale pił, ćpał (jak wielu w tej okolicy) i był agresywny. Mimo to zawsze sobie radziła. I poradzi sobie również teraz, gdy otrzyma śmiertelną i przerażającą diagnozę.
Amadeo, syn Yolandy, ma trzydzieści trzy lata i ciągle nie tylko mieszka z matką, ale i jest na jej utrzymaniu. Ma szesnastoletnią córkę, z którą w zasadzie nie ma kontaktu, mimo że mieszkają w nieodległych od siebie miejscowościach. Ma też przekonanie o własnej wyjątkowości, które ulega wzmocnieniu gdy zostaje wybrany do odgrywania roli Jezusa w czasie wielkopiątkowej procesji drogi krzyżowej.
Angel ma szesnaście lat. Jest wnuczką Yolandy i córką Amadeo, i za chwilę zostanie matką. Z własną matką się pokłóciła, dlatego postanowiła przeprowadzić się do babci (a przy okazji i do ojca). Udało się jej jednak dostać do programu „Dobry Start”, dzięki któremu nastoletnie matki mogą zdobyć wykształcenie, a tam spotkała osobę, która zmieniła jej życie – obdarzoną charyzmą nauczycielkę, Briannę.
„Pięć ran” to opowieść o życiu (i trochę śmierci) tej trójki. Nie ma tu żadnych spektakularnych wydarzeń, jest tylko prozaiczna codzienność, z całym jej zwyczajnym dramatyzmem. Czytając, widziałam ludzi, których kiedyś spotkałam – prywatnie lub zawodowo. Widziałam też niekiedy siebie. Żaden z bohaterów nie jest idealny, każdy ma jakieś wady i grzechy na sumieniu. Każdy jednak (nawet budzący we mnie najgorsze uczucia Amadeo) chciałby tak naprawdę dobrze. Tyle, że czasem nie umie, czasem nie chce, a czasem chce, ale nie wychodzi.
Polecam, choć przyczepię się do dwóch rzeczy. Po pierwsze: okładka. Koszmarna, absolutnie nieadekwatna do niczego. Po drugie, przydałoby się wyjaśnienie używanych hiszpańskich zwrotów. Znaczenia części można było się domyślić, ale nie wszystkich. To jednak niuanse, niewpływające na wartość książki.

Zawisłam nad klawiaturą, próbując napisać coś o tej książce i tak wiszę od kilkudziesięciu minut, nie umiejąc ująć w słowa tego co chciałabym napisać, a chciałabym napisać tylko dobre i mądre rzeczy. Bo też dobra i mądra to historia, co ani trochę nie oznacza „łatwa i przyjemna w czytaniu”, porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy otwieracie „Pięć ran”!
Mimo że akcja dzieje...

więcej Pokaż mimo to