Noc żywych Żydów Igor Ostachowicz 6,1
"Polityka" Justyna Sobolewska : "gorzka komedia o traumie. culture.pl : "przenikliwa opowieść o pamięci". Joanna Tokarska: "urocza, mądra, bardzo śmieszna". Dunin Wąsowicz "wyznaczył granicę (w domyśle poszukiwań formy wyrażenia tragedii żydowskiej". Mati Ihs, anno domini 2022 "Ludzie, co wyście brali, poproszę dwa razy dziennie do końca życia, i jakoś zniosę ten znój doczesny".
Na początek plusy: Igor Ostachowicz ma akceptowalny flow pisania. Sprawdziłby się w jakimś krótkim opowiadaniu, na jakimś trzecim miejscu na konkurs fantastyczny oragnizowany przez bibliotekę w Radomsku (co mi uczyniło Radomsko, nie wiem). Szybko okazuje się, że nadużywa przecinków, że uwielbia ględzić, ale gdyby to się skończyło na 10 stronach, nie byłoby tego tak bardzo czuć.
Tyle o plusach. O minusach.
Po co ten literacki koszmar został napisany. Przez 252 strony bierzemy udział w durnowatej, pisanej bez cienia jakiegoś planu, zamiaru, ani jakiegoś konspektu, literackiej jeździe bez trzymanki, gdzie wydarzenia następują po sobie bez żadnej logiki, sensu, wyczucia, suspensu. Widać że autor siadał dorywczo, pisał cztery zdania i biegł, bojawiem, robić zakupy, gotować obiad. Dostajemy przez to rozdziały na pół kartki, w których postać siada na ławce i tyle mamy z tego rozdziału. Ciąg przyczynowo skutkowy jest nieistniejący, akcja sobie leci jak dym z jointa (którego główny bohater sobie sporadycznie popala),a cała fabuła przypomina przekrzykiwanie się dziesięciu gości którzy właśnie tego jointa wypalili. Żeby nie było, ja nikomu takich przyjemności nie odmawiam, ale jednak, żeby pisać po pijaku to trzeba być Bukowskim. Początkowa łatwość językowa okazuje się być klatką - autor jedzie jedną nutą, jednym stylem przez całe 252 strony, nie rozkłada rytmu, nie różnicuje tempa. Nie buduje postaci, nie rozwija ich, główny bohater na ostatniej kartce jest dokładnie taki sam jak na pierwszej, dodatkowo, całkowicie obojętny dla czytelnika tak samo jak reszta postaci. Dodatkowo, ja tam czuję takie boomerskie smrody, jak w roku pańskim 2012 (rok premiery) ktoś przywołuje beavisa i butt-heada, każda postać kobieca służy albo do seksu (autor te seksy wsadza do treści z finezją Fabryki Słów),albo żeby się głupkowato zakochać (wszystkie postacie kobiece są w ogóle w jakimś zakresie niepełnosprytne, głupawe, nie zarabiające, jakieś wariatki, anime weganki, seksualne niewolnice, w najlepszym razie skretyniałe nastolatki). Co w kontekście mizoginii głównego bohatera, pisanego w pierwszoosobowej narracji, jest dość zrozumiałe (to nie ja! to podmiot liryczny!). Na koniec, cały ten Holokaust, nad którym rozpłakał się w recenzji Dunin Wąsowicz, jest tutaj wklejony z taką samą pieczołowitością, jak nazizm w indianie jonesie. Skojarzenie z Tarantino akurat trafne, ale to jest taki polski tarantino z warszawskiej arkadii - pomacha przed twarzą jakimiś zombimi żydami, ale jaja, co nie, i znika. Tu nie ma nawet wytyczania granic działki. Idę szukać innej książki, jak zostanę z nią jako ostatnią w 2022 to będzie kicha. Agnieś, żółta kartka.