Dzieci nocy Dan Simmons 6,8
ocenił(a) na 41 tydz. temu „Posłuchaj ich, dzieci nocy. Cóż to za muzyka!” Czytelnik „Draculi” Stokera może rozpozna te słowa, które usłyszał Jonathan Harker podczas swojego niezapomnianego pobytu w Rumunii. Amerykański powieściopisarz Dan Simmons nie tylko inspirował się tą powieścią w trakcie wybierania tytułu. Wspomniał w swoim wstępie, że temat wampirów został w wysączony do cna. Szczególnie najpopularniejszy przedstawiciel tego gatunku został już na wszystkie strony wyeksploatowany. Jednak pobyt w Rumunii, odwiedzenie miejsc, które były związane z Wladem Palownikiem i zapoznanie się tragicznymi skutkami reżimu Nicolae Ceaușescu zainspirowały go do napisania tej powieści.
Fabuła skupia się na amerykańskiej hematolog Kate Neuman, która w ramach wolontariatu pracuje w rumuńskim szpitalu. Tam adoptuje niemowlę, które cierpi na rzadką autoimmunologiczną chorobę i nadaje mu imię Joshua. Powraca z chłopcem do Stanów, gdzie chce stworzyć mu nie tylko dom, ale i zbadać przyczynę jego choroby. Wyniki badań przeważają wszelkie oczekiwania i mogą być przełomowe w leczeniu AIDS czy raka. Niestety chłopczyk zostaje uprowadzony i wszystkie poszlaki wskazują na to, że porywacze pochodzą z Rumunii. Kate zrobi wszystko, by odzyskać swojego syna z powrotem, jednak będzie musiała stawić czoło przeciwnikowi, który ją pod każdym względem przewyższa.
Przypadek sprawił, że „Dzieci nocy” stały się pierwszą książką Simmonsa, którą przeczytałam w całości, więc musiałam się obejść bez większych odniesień do jego pozostałych dzieł. Na etapie odkrywania jego historii byłam zachwycona. Spodobał mi się nie tylko sposób wprowadzenia wampirów, jak i przeróbka historii Wlada Palownika. Wplecenie w tę konstrukcję politykę Rumunii i osadzenie akcji w latach dziewięćdziesiątych wydaje się być pomysłowym zabiegiem, który skrywał w sobie duży potencjał.
Jednak skąd taka niska średnia? Im bardziej zagłębiałam się w ten szaleńczy pościg Kate, tym jaśniej rozumiałam. Nie chodzi tylko o to, że powieść ma w sobie więcej z sensacyjniaka, jak z horroru. Właściwie to nie znajdziemy w tej książce nadnaturalnych elementów. Wampiryzm zostaje zracjonalizowany, niemal zawężony do genetycznej anomalii i odczarowany za pomocą medycyny. To pasuje nawet do naszych czasów i ogólnie nie miałam z tym pomysłem czy z odmienioną historią Draculi problemów.
Bardziej drażniła mnie kreacja samej Rumunii, która przypomina mi jeden wielki kawał o łotewskich chłopach. Autor w swoim opisach, dialogach bohaterów czy ich spostrzeżeniach często ukazywał z komiczną dokładnością jak bardzo zacofany, biedny, skorumpowany i niebezpieczny jest to kraj.
Na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic dziwnego. Nie mam na nosie różowych okularów i nie twierdzę, że Rumunia nie była wtedy obrazem nędzy i rozpaczy. Reżim Nicolae Ceaușescu spustoszył i rozszarpał ten kraj, a jego prokreacyjna polityka wpędziła wiele rodzin w nędzę, a dzieciom zgotowało piekło. Wyczuwam jednak wyraźnie w kreacji autora złośliwość i czepialstwo. Wystarczy spojrzeć ile głupich politycznych kawałów opowiada Lucian albo jak często Kate snuje te swoje zatrważające porównania, w których jakieś otoczenie czy przedmioty wyglądają tak, jakby pochodziły sprzed wieków. Czy to ma być jakaś komedia, panie Simmons? Czy muszę to czytać niemal na każdej stronie? O kreacji miejscowych nawet nie wspomnę. Pisarz wykorzystuje każdą okazję na te swoje złośliwe wstawki, nawet gdy sytuacja im nie sprzyja. Pozytywne akcenty widzimy jedynie w nielicznych opisach dzikiej przyrody.
Nie trzeba chyba wspominać, że Kolorado jest oczywiście wyidealizowany do bólu. Najwidoczniej można wykreować nie tylko biało-czarnych bohaterów. Zresztą tych mamy też pod dostatkiem. Kate trudno polubić. Naprawdę niewiele jej brakuje do modelu współczesnej disnejowskiej bohaterki, która bez zważania na życie sojuszników realizuje swój samobójczy cel w dzikim i zacofanym kraju. Miewa jednak szczątkowe chwile słabości i zwątpienia, ale czytelnik nie dostaje okazji, by się w nie wczuć, gdyż wszystkie problemy zostają szybko rozwiązane. Przynajmniej Kate jest świadoma, że bez pomocy innych ani nie odnajdzie syna, ani nie poradzi sobie jego porywaczami.
Antagonistów z kolei wyrwano chyba ze starych filmów o agencie 007. Przypominają trochę kreskówkowych bandziorów z supermocami, którzy straszą wymyślnymi okropieństwami, ale w rzeczywistości nie stwarzają realnego zagrożenia. Dracula Simmonsa nie prezentuje się na tle całej powieści lepiej. Rozdziały „Sny o krwi i żelazie” przybliżają nam co prawda tę postać i realia, w których egzystował, ale nie jest to jakiś szczególnie głęboki portret władcy. Na pierwszy plan wysuwają się bardziej jego makabryczne działania, które są niemalże usprawiedliwione brutalnymi realiami, w których żył. To właśnie w tych rozdziałach skrył się ten cały horror, którego jednak pomieszano ze szczyptą niezamierzonego humoru.
Pomimo tych wszystkich drażliwych mankamentów jakoś nie żałuję przeczytania tej książki. Ma gdzieś tam swój urok i w dodatku rozbudził na nowo moje zainteresowanie Rumunią. Na razie mam mieszane uczucia względem autora, ale dam mu szansę.