Przed kilku laty przeczytałam wypowiedź prof. Michała Głowińskiego, który oceniał powieść Wojdowskiego jako najważniejszą, jedną z najwybitniejszych o Holokauście. Wypożyczyłam ją wtedy i po kilkunastu stronach zrezygnowałam z czytania, po prostu nie dałam rady, nie byłam w stanie poradzić sobie z emocjami.
Teraz spróbowałam jeszcze raz, zmobilizowała mnie opinia Łukasza Starzewskiego.
Oczywiście było ciężko, czytałam powoli przytłoczona obrazami warszawskiego getta, rzeczywistością widzianą z perspektywy dwunastoletniego Dawida. Choć nie ma tu narracji pierwszoosobowej, to jego obecność jest tu wyraźnie zaznaczona.
To on i podobni mu chłopcy próbowali przedzierać się przez mur i zdobywać pożywienie, często tworząc bandy, jak ta Barucha Oksa.
Przejmujące i straszne sceny, niby znane mi z wielu innych książek czy filmów, tu są jakby skumulowane w swej nędzy, okrucieństwie, odarciu z jakiejkolwiek nadziei. Jednocześnie jest wola przetrwania, przeżycia kolejnego dnia i nocy, choćby w majakach tyfusu i głodu.
Na pewno warto, może nawet powinno się, przeczytać powieść Bogdana Wojdowskiego, który we wstępie napisał: "Jeżeli coś usprawiedliwia literaturę, która kreśli nietrwałe znaki, to nietrwałość losu człowieka", i dalej " Widzieć ostro, wyraźnie ten świat. Każde spojrzenie może być ostatnim".
„Każdy próbuje po swojemu szmuglować życie”. Mały, zdzielony w głowę przez żandarma, wystraszył się i nie przeszedł na drugą stronę muru getta ze swoją ceratową torbą, w której miał przynieść rodzinie trochę kartofli, soli i mydła. Potem jednak zawstydzony powrócił na Plac Grzybowski.
Spośród jedenastu opowiadań cztery są pewnego rodzaju uzupełnieniem Chleba rzuconego umarłym, nawet postaci w nich występują te same. Każde to króciutki snop światełka na niektóre z tych osób, na jeden epizod z życia w getcie, które niebawem miało zgasnąć. Z kolei najdłuższe opowiadanie w zbiorze, Ścieżka, jest niejako kontynuacją Chleba..., opisem drogi piętnastoletniej Alki, której udało się uciec z płonącego getta i przez dwa lata błąkała się po polskiej prowincji. Choćby tylko dla tej historii warto było po książkę sięgnąć.
„Przy wódce można świat cały ramieniem ogarnąć i przycisnąć do siebie, jak kundla.” - mówi Maniuś Bany, wozak, bohater tytułowy jednego z opowiadań o peerelowskiej Polsce. Jego przyszły teść doprecyzowuje swój stosunek do sprawy: „Alkoholików ja nie cierpię! Ja jestem pijak napadowy”. A sprawa zajmuje poczesne miejsce w prowincjonalnych obrazkach Wojdowskiego, opisywanych z reporterskim talentem, dbałością o szczegóły i wyczuciem oddającym polską rzeczywistość. Bohaterowie tych opowieści dużo mówią, jednym tchem dzielą się najnowszymi wiadomościami i plotkami o życiu swoim i sąsiadów, o zdradach, chorobach i innych takich, często wtrącając fatalistyczne oceny, proroctwa i ludowe mądrości. Nie ma w tych historiach jakiejś fabularnej dramaturgii, jest polska smuta i specyficzny, ciekawy styl Wojdowskiego. Jednak ich siły przekazu nie ma co porównywać z obrazkami z getta czy Ścieżką Alki.