Na południe od Broad Pat Conroy 7,3
Zwykłam obruszać się, gdy ktoś zarzucał Patowi Conroyowi – nawiasem mówiąc, jednemu z moich ulubionych pisarzy – że w gruncie rzeczy, pomijając różnice fabularne, jest autorem tylko jednej książki, a każda następna stanowi powielanie przez niego pomysłów, wariacje na jeden jedyny temat, któremu poświęcił całą swoją twórczość. Dziś, po namyśle, uważam, że coś w tym jest; że nad książkami Conroya rzeczywiście unosi się pewna charakterystyczna aura, której nie sposób pomylić z nikim innym, a jego powieści zdominowała tęsknota za dzieciństwem i młodością, do których jego narratorzy mają niepowtarzalny, unikatowy stosunek – pełną ambiwalencji mieszaninę nostalgii i bólu. Lecz to, co zwykłam uważać za wytykanie mu słabości, dziś oceniam jako siłę Conroya, odróżniającą go od innych pisarzy i działającą na mnie zgoła magnetycznie.
„Na południe od Broad” to – oczywiście – opowieść o amerykańskim Południu, i – rzecz jasna – powieść, w której jeden z naczelnych wątków stanowi dorastanie – na tyle szczęśliwe, by wciąż je wspominać, a zarazem na tyle traumatyczne, by stanowić piętno na dorosłości. Przede wszystkim jednak jest to historia pięknej, skomplikowanej i trwającej nieomal całe życie przyjaźni gromadki ludzi, którzy nie mogliby różnić się od siebie bardziej – a mimo to potrafią wznieść się ponad to, co ich dzieli, by stworzyć wartościową, niepozbawioną przygód i dramatów relację.
Co charakterystyczne dla prozy Conroya, znów oferuje nam on narratora, którego nie sposób nie lubić i któremu po prostu nie da się nie kibicować. Leopold Bloom, zwany nieco złośliwie „Ropuchem”, to postać sympatyczna zarówno w wieku nastoletnim, jak i już w dorosłości; cynik o gołębim sercu, którego osobowość stanowi spoiwo całego przyjacielskiego grona. Na uwagę, jak zwykle, zasługują zabawne, błyskotliwe dialogi – tak błyskotliwe, że czytelnikowi przychodzi wręcz do głowy, że niemożliwe byłoby odwzorowywanie ich w rzeczywistości.
Niestety, „Na południe od Broad” – późniejsza powieść z dorobku nieodżałowanego Pata Conroya, pozbawiona jest tej lekkości charakterystycznej dla „Księcia przypływów” czy „Wielkiego Santiniego”. Mnogość wątków, które zdecydował się w niej poruszyć autor, odrobinę przytłacza: mamy tu i AIDS, i pedofilię w Kościele katolickim, i wątek kryminalny, i zakonny; i morderstwo, i miłość. Od całości trudno się oderwać, ale po zakończeniu lektury solidnego gabarytu trudno uciec od poczucia pewnego przeładowania, przesytu.
Mój ukochany pisarz pozostaje również niekwestionowanym mistrzem plastycznych i angażujących opisów przyrody. Cała jego miłość do małej ojczyzny – Charlestonu, znajduje odzwierciedlenie w sposobie, w jaki Conroy charakteryzuje swoje ukochane miasto. Eliza Orzeszkowa przewróci się pewnie w grobie, gdy napiszę, że to właśnie on – jak nikt inny – udowodnił mi, iż owe opisy stanowią ważny komponent każdego literackiego utworu, którego nie trzeba rozważnie omijać – ale którym można się delektować.