Najnowsze artykuły
- ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
- ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
- Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
- ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Magdalena Okraska
Źródło: https://klubjagiellonski.pl/wp-content/uploads/2018/11/magda-okraska-1440x2564.jpg
3
7,1/10
Urodzona: 01.01.1981
Etnografka, nauczycielka, zwykła dziewczyna z prowincji. Od kilkunastu lat działa społecznie dla wspólnego dobra w stowarzyszeniach, nieformalnych organizacjach i związkach zawodowych. Wspiera każdą walkę i strajk skrzywdzonych. Mieszka w Zawierciu.
7,1/10średnia ocena książek autora
358 przeczytało książki autora
495 chce przeczytać książki autora
6fanów autora
Zostań fanem autoraSprawdź, czy Twoi znajomi też czytają książki autora - dołącz do nas
Książki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Świat po pandemii. Nowe idee na nowe czasy
Remigiusz Okraska, Magdalena Okraska
8,0 z 1 ocen
6 czytelników 0 opinii
2020
Najnowsze opinie o książkach autora
Nie ma i nie będzie Magdalena Okraska
6,6
Recenzja z tezą
„Nie ma i nie będzie” to gorzki i przejmujący portret opuszczonych miast, w których główny zakład pracy, będący jednocześnie jedynym żywicielem danej społeczności, pod pozorami wolnorynkowego racjonalizmu zlikwidowano albo sprywatyzowano i też zlikwidowano.
Scenariusz w konsekwencji likwidacji był zawsze taki sam – brak zabezpieczeń socjalnych, brak jakiegokolwiek planu na sprawiedliwą transformację, brak jakiejkolwiek alternatywy, bo wyobrażony sektor usług nie zapchał dziur po dużych zakładach w wielu miastach (po dziś dzień). To wszystko spowodowało oczywiście erozję życia społecznego, powszechną zapaść na rynku pracy, przymusową emigrację, wzrost przestępczości, jednym słowem mówiąc – anomię.
Według propagandy, którą sączono na początku lat 90. m.in. w „Kronikach Filmowych” (można sobie obejrzeć na YouTube),która z dnia na dzień z tuby propagandowej PRL-u stała się orężem propagandy neoliberalnej, wszyscy oni byli sami sobie winni. A bo leniwi, a bo zakład niewydolny, a bo niepotrzebni w nowej, dynamicznej gospodarce rynkowej, a w ogóle powinni założyć spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i wziąć się za siebie, wziąć sprawy w swoje ręce. Nie trzeba być Wiesławem Godzicem, żeby z medioznawczego punktu widzenia stwierdzić, że wpływ telewizji na kształtowanie opinii i dyskursu trzy dekady temu był znacznie silniejszy niż choćby teraz. Tym bardziej, gdy media publiczne stały się „wolne”, a więc domyślnie traktowano je jako bardziej obiektywne.
A za liczbami i likwidacjami zawsze stoją ludzie. Setki, tysiące – ludzi i oraz ich osobistych dramatów. Ci ludzie mieli rodziny, mieszkania, ulubione bary, sklepy, znajomych, rutyny, często przesiedlali się do danego miasta za pracą. Praca wyznaczała sens ich życia i dumę, definiowała ich człowieczeństwo. Bywało, że ci ludzie po likwidacjach zostawali na miejscu (nie każdy mógł wyjechać) i patrzyli, jak dzień po dniu, zakład, w którym pracowali nawet po kilkadziesiąt lat, niszczeje, jak do szybu kopalni ładuje się azbest, jak wywożona za bezcen jest wysokojakościowa stal, jak podupada lokalna infrastruktura, jak ich dzieci wyjeżdżają za granicę, znajomi popadają w apatię czy popełniają samobójstwa, jak ulice zamierają, jak umiera życie, jak umierają miasta. Ci ludzie często nie mają nawet odwagi pójść w miejsce, gdzie ich zakład istniał, tak silna jest trauma. Trudno się temu dziwić, nie można się temu dziwić i nie można odmawiać tym ludziom poczucia krzywdy, złości, a czasem i uzasadnionej nienawiści wymierzonej w konkretnych architektów „niezbędnych” reform.
Dzika transformacja ma konkretne nazwiska, nie zadziała się samoistnie za pomocą mitycznej niewidzialnej ręki wolnego rynku, a jej autorzy są nadal zapraszani jako autorytety na liberalne przedstawienia typu Campus Polska.
Likwidacja przemysłu, wokół którego kręciło się całe życie i tworzył się lokalny dobrobyt, spowodowała „koszty społeczne”, czyli po prostu ofiary w ludziach, o których się niewiele mówi, tragedie, które się celowo przemilcza, budując oczywiście w kontrze do tego liczne i barwne historie sukcesu, jak to temu się powiodło, tamten założył firmę, a jeszcze tamten to i tamto. O tym, że tego typu narracje są dalej żywe, może świadczyć próba zdyskredytowania „Nie ma i nie będzie” przez Wojciecha Szota, który na doczepkę swojej recenzji przeprowadził wywiad z radnym z Paroja, który w karkołomny sposób postanowił ratować wizerunek wyludniającego się od lat Myszkowa, argumentując, że w mieście jest wszystko w porządku, bo jemu się powiodło, lata 90. to był dla niego „świetny czas” no i jest też ścieżka rowerowa i supermarket – szczyt marzeń XXI wieku.
Liczne historie sukcesów „od pucybuta do milionera”, czy też te mniej ostentacyjne, ale równie naiwne (bo pokazują wyjątki, a nie kontinuum),są dobrze znane, w ostatnich dekadach miały nadreprezentację we wszystkich możliwych środkach przekazu. Chodziło i chodzi o nic innego, żeby sprawić wrażenie, że sukces może osiągnąć każdy, że jest na wyciągnięcie ręki, a kto go nie osiągnął, sam sobie na to zasłużył, japa cicho, nierobie! Tylko konsekwentnie wtłaczając ludziom do głów symboliczny przekaz, że jeszcze rok czy dwa i ciężką pracę dorobią się milionów, mit może być kultywowany, szczególnie przez tych, którzy z racjonalnego i klasowego punktu widzenia nie powinni w mieć w tym żadnego interesu.
„Nie ma i nie będzie” oddaje głos tym wszystkim, którzy na transformacji przegrali, stracili sens swojego życia, przestali być przydatni, którym amputowano sprawczość i nie zaoferowano nic w zamian. Górnicy, pracownicy i pracownice fabryk, zakładów bawełnianych… Magiczna ręka wolnego rynku zadziałała szybko – z dnia na dzień setki często wysoko wykwalifikowanych robotników i robotnic stało się niepotrzebnych, nieprzydatnych. Oczywiście według architektów zmian, wszyscy oni z dnia na dzień mieli stać się maklerami, posiadaczami kapitału, przedsiębiorcami i milionerami. A jak nie zostali, to są homo soveiticusami.
Okraska zahacza także o tych, którzy próbują w podupadających miasteczkach jakoś żyć, oddaje głos także tym, którzy się poddali i wyjechali do większego miasta, mimo że bardzo chcieli zostać, pokazując tym samym, że zmiany transformacyjne sprzed trzech dekad rezonują po dziś dzień na osoby wchodzące na rynek pracy.
To, co w „Nie ma i nie będzie” wzruszyło mnie najbardziej, to sentymentalizm i szczera reporterska empatia. Magda nie traktuje swoich rozmówców jako obiekt badań, nie podsuwa im odpowiedzi, nie patrzy z góry. Pije z nimi piwo, śliwowicę, je schaboszczaki, słucha i po ludzku im współczuje. To jest właśnie ten mityczny „czuły narrator”. Okraska nie udaje quasi bezstronnego obserwatora i całe szczęście, bo taka reporterska maniera jest gruntu fałszywa i próbuje sprytnie wmówić czytelnikowi ukryte pozory obiektywizmu, które są niczym innym jak zwykłym paternalizmem. Nie jesteśmy obiektywni, obiektywny reportaż nie istnieje, koniec, kropka.
Nie trafiają do mnie argumenty, że ta książka jest reportersko czy też literacko słaba. Język, którego Okraska używa, jest plastyczny, niemalże czuję na języku (choć nie jem mięsa) wypływający z kotleta w kształcie polski tłuszcz, kwaskowatość zalewajki, skwar słońca, widzę jej oczami wiwisekcję martwych miast, podążam wraz z nią śladami po chaotycznych „cięciach” Balcerowiczowskiej terapii szokowej; widzę martwe, zarośnięte i rozkradzione poprzemysłowe resztki z perspektywy dziewczyny włóczącej się po ruinach dawnego życia, które oczywiście były niezbędnym „kosztem” do zbudowania nowego lepszego świata.
Perspektywa „busowa” i piesza to też spory walor tej książki, bo zwraca uwagę na wykluczenie transportowe. Napisy na murach, czy to, co lokalsi jedzą, gdzie jedzą i jakie mają nadruki na podkoszulkach, to wszystko się składa na etnograficzny portret danej miejscowości i jak najbardziej ma uzasadnienie w kontekście tematu reportażu.
Podsumowując – czytajcie „Nie ma i nie będzie”, polecajcie znajomym i niech takich książek powstaje więcej i więcej. Ma boleć, ma być rozdrapywane, jątrzone, a im większy z tego powodu raban, tym lepiej. Te przemilczane historie muszą zostać jak najobszerniej spisane, zanim ich świadkowie odejdą, a na miejskich placykach zostaną już wyłącznie tani propagandziści sukcesu, którzy będą budować narrację rodem z folderów reklamowych.
„Nie ma i nie będzie” to gorzki i przejmujący portret opuszczonych miast, w których główny zakład pracy, będący jednocześnie jedynym żywicielem danej społeczności, pod pozorami wolnorynkowego racjonalizmu zlikwidowano albo sprywatyzowano i też zlikwidowano.
Scenariusz w konsekwencji likwidacji był zawsze taki sam – brak zabezpieczeń socjalnych, brak jakiegokolwiek planu na sprawiedliwą transformację, brak jakiejkolwiek alternatywy, bo wyobrażony sektor usług nie zapchał dziur po dużych zakładach w wielu miastach (po dziś dzień). To wszystko spowodowało oczywiście erozję życia społecznego, powszechną zapaść na rynku pracy, przymusową emigrację, wzrost przestępczości, jednym słowem mówiąc – anomię.
Według propagandy, którą sączono na początku lat 90. m.in. w „Kronikach Filmowych” (można sobie obejrzeć na YouTube),która z dnia na dzień z tuby propagandowej PRL-u stała się orężem propagandy neoliberalnej, wszyscy oni byli sami sobie winni. A bo leniwi, a bo zakład niewydolny, a bo niepotrzebni w nowej, dynamicznej gospodarce rynkowej, a w ogóle powinni założyć spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i wziąć się za siebie, wziąć sprawy w swoje ręce. Nie trzeba być Wiesławem Godzicem, żeby z medioznawczego punktu widzenia stwierdzić, że wpływ telewizji na kształtowanie opinii i dyskursu trzy dekady temu był znacznie silniejszy niż choćby teraz. Tym bardziej, gdy media publiczne stały się „wolne”, a więc domyślnie traktowano je jako bardziej obiektywne.
A za liczbami i likwidacjami zawsze stoją ludzie. Setki, tysiące – ludzi i oraz ich osobistych dramatów. Ci ludzie mieli rodziny, mieszkania, ulubione bary, sklepy, znajomych, rutyny, często przesiedlali się do danego miasta za pracą. Praca wyznaczała sens ich życia i dumę, definiowała ich człowieczeństwo. Bywało, że ci ludzie po likwidacjach zostawali na miejscu (nie każdy mógł wyjechać) i patrzyli, jak dzień po dniu, zakład, w którym pracowali nawet po kilkadziesiąt lat, niszczeje, jak do szybu kopalni ładuje się azbest, jak wywożona za bezcen jest wysokojakościowa stal, jak podupada lokalna infrastruktura, jak ich dzieci wyjeżdżają za granicę, znajomi popadają w apatię czy popełniają samobójstwa, jak ulice zamierają, jak umiera życie, jak umierają miasta. Ci ludzie często nie mają nawet odwagi pójść w miejsce, gdzie ich zakład istniał, tak silna jest trauma. Trudno się temu dziwić, nie można się temu dziwić i nie można odmawiać tym ludziom poczucia krzywdy, złości, a czasem i uzasadnionej nienawiści wymierzonej w konkretnych architektów „niezbędnych” reform.
Dzika transformacja ma konkretne nazwiska, nie zadziała się samoistnie za pomocą mitycznej niewidzialnej ręki wolnego rynku, a jej autorzy są nadal zapraszani jako autorytety na liberalne przedstawienia typu Campus Polska.
Likwidacja przemysłu, wokół którego kręciło się całe życie i tworzył się lokalny dobrobyt, spowodowała „koszty społeczne”, czyli po prostu ofiary w ludziach, o których się niewiele mówi, tragedie, które się celowo przemilcza, budując oczywiście w kontrze do tego liczne i barwne historie sukcesu, jak to temu się powiodło, tamten założył firmę, a jeszcze tamten to i tamto. O tym, że tego typu narracje są dalej żywe, może świadczyć próba zdyskredytowania „Nie ma i nie będzie” przez Wojciecha Szota, który na doczepkę swojej recenzji przeprowadził wywiad z radnym z Paroja, który w karkołomny sposób postanowił ratować wizerunek wyludniającego się od lat Myszkowa, argumentując, że w mieście jest wszystko w porządku, bo jemu się powiodło, lata 90. to był dla niego „świetny czas” no i jest też ścieżka rowerowa i supermarket – szczyt marzeń XXI wieku.
Liczne historie sukcesów „od pucybuta do milionera”, czy też te mniej ostentacyjne, ale równie naiwne (bo pokazują wyjątki, a nie kontinuum),są dobrze znane, w ostatnich dekadach miały nadreprezentację we wszystkich możliwych środkach przekazu. Chodziło i chodzi o nic innego, żeby sprawić wrażenie, że sukces może osiągnąć każdy, że jest na wyciągnięcie ręki, a kto go nie osiągnął, sam sobie na to zasłużył, japa cicho, nierobie! Tylko konsekwentnie wtłaczając ludziom do głów symboliczny przekaz, że jeszcze rok czy dwa i ciężką pracę dorobią się milionów, mit może być kultywowany, szczególnie przez tych, którzy z racjonalnego i klasowego punktu widzenia nie powinni w mieć w tym żadnego interesu.
„Nie ma i nie będzie” oddaje głos tym wszystkim, którzy na transformacji przegrali, stracili sens swojego życia, przestali być przydatni, którym amputowano sprawczość i nie zaoferowano nic w zamian. Górnicy, pracownicy i pracownice fabryk, zakładów bawełnianych… Magiczna ręka wolnego rynku zadziałała szybko – z dnia na dzień setki często wysoko wykwalifikowanych robotników i robotnic stało się niepotrzebnych, nieprzydatnych. Oczywiście według architektów zmian, wszyscy oni z dnia na dzień mieli stać się maklerami, posiadaczami kapitału, przedsiębiorcami i milionerami. A jak nie zostali, to są homo soveiticusami.
Okraska zahacza także o tych, którzy próbują w podupadających miasteczkach jakoś żyć, oddaje głos także tym, którzy się poddali i wyjechali do większego miasta, mimo że bardzo chcieli zostać, pokazując tym samym, że zmiany transformacyjne sprzed trzech dekad rezonują po dziś dzień na osoby wchodzące na rynek pracy.
To, co w „Nie ma i nie będzie” wzruszyło mnie najbardziej, to sentymentalizm i szczera reporterska empatia. Magda nie traktuje swoich rozmówców jako obiekt badań, nie podsuwa im odpowiedzi, nie patrzy z góry. Pije z nimi piwo, śliwowicę, je schaboszczaki, słucha i po ludzku im współczuje. To jest właśnie ten mityczny „czuły narrator”. Okraska nie udaje quasi bezstronnego obserwatora i całe szczęście, bo taka reporterska maniera jest gruntu fałszywa i próbuje sprytnie wmówić czytelnikowi ukryte pozory obiektywizmu, które są niczym innym jak zwykłym paternalizmem. Nie jesteśmy obiektywni, obiektywny reportaż nie istnieje, koniec, kropka.
Nie trafiają do mnie argumenty, że ta książka jest reportersko czy też literacko słaba. Język, którego Okraska używa, jest plastyczny, niemalże czuję na języku (choć nie jem mięsa) wypływający z kotleta w kształcie polski tłuszcz, kwaskowatość zalewajki, skwar słońca, widzę jej oczami wiwisekcję martwych miast, podążam wraz z nią śladami po chaotycznych „cięciach” Balcerowiczowskiej terapii szokowej; widzę martwe, zarośnięte i rozkradzione poprzemysłowe resztki z perspektywy dziewczyny włóczącej się po ruinach dawnego życia, które oczywiście były niezbędnym „kosztem” do zbudowania nowego lepszego świata.
Perspektywa „busowa” i piesza to też spory walor tej książki, bo zwraca uwagę na wykluczenie transportowe. Napisy na murach, czy to, co lokalsi jedzą, gdzie jedzą i jakie mają nadruki na podkoszulkach, to wszystko się składa na etnograficzny portret danej miejscowości i jak najbardziej ma uzasadnienie w kontekście tematu reportażu.
Podsumowując – czytajcie „Nie ma i nie będzie”, polecajcie znajomym i niech takich książek powstaje więcej i więcej. Ma boleć, ma być rozdrapywane, jątrzone, a im większy z tego powodu raban, tym lepiej. Te przemilczane historie muszą zostać jak najobszerniej spisane, zanim ich świadkowie odejdą, a na miejskich placykach zostaną już wyłącznie tani propagandziści sukcesu, którzy będą budować narrację rodem z folderów reklamowych.
Nie ma i nie będzie Magdalena Okraska
6,6
Traktuję to jako rozwinięcie poprzedniej książki Okraski - Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu. Wszędzie właściwie ta sama przygnębiająca historia - miasta (miasteczka) zbudowane wokół kopalni, zakładu (lub kilku) umierają po transformacyjnej likwidacji wspomnianych firm.
Mam też wrażenie że pomimo tego że minęło prawie 35 lat od transformacji, to do dziś ponosimy jej konsekwencje. Wszyscy uciekają nawet ze średniej wielkości miast do największych metropolii w Polsce, bo tylko tam można ogarnąć sensowniejsze studia i lepszą robotę.
Nie będę twierdził że nic się nie zmienia na lepsze, ale konsekwencje tamtych decyzji, są wciąż odczuwalne...