rozwiń zwiń

Przeczytaj fragment książki „Nemezis“ Macieja Siembiedy!

LubimyCzytać LubimyCzytać
14.04.2023

Maciej Siembieda powraca z epickim thrillerem! Książka „Nemezis” wypełniona jest tajemnicami i najmroczniejszymi figurami starożytnej mitologii w tle. Jak zwykle u mistrza intrygi Macieja Siembiedy, fikcja miesza się z prawdą a zagadki tożsamości i uwikłanie bohaterów w najgorętsze i najbardziej niebezpieczne namiętności, znajdują wyjaśnienie w mocnym i zaskakującym finale. Już dzisiaj użytkownicy Lubimyczytać mają szansę przeczytać przedpremierowo fragment najnowszej książki autora „Kołysanki”.

Przeczytaj fragment książki „Nemezis“ Macieja Siembiedy! Materiały Wydawnictwa Agora

Nemezis - okładka książki [Opis – Wydawnictwo Agora] O Brunonie i Herbercie przestępczy światek opolskiego Zaodrza mówił „bracia Janoschek”, jakby byli jednym. I prawdą było, że poszliby za sobą w ogień. Gdy Herbert ginie, Bruno poprzysięga zemstę – na dziesięciolecia staje się ona jego obsesją. W każdej z brawurowych ról, które napisało dla niego życie: fenomenalnego artysty cyrkowego rzucającego nożami, hitlerowskiego komandosa w czasie II wojny światowej z legendarnego oddziału Otta Skorzenego, PRL-owskiego więźnia, wreszcie uczestnika niebezpiecznej gry o przyszłość Śląska w nowej Europie.

Dlaczego Bruno musiał uciekać z domu?

Jaką tajemnicę nosiła w sercu przez lata Greta, dziewczyna obu braci, i czemu nagle wybrała tego drugiego?

Jak los skrzyżuje drogi Brunona i rodziny spolszczonych Greków Tosidowskich, znanych czytelnikom z powieści „Katharsis”?

O autorze

Mimo, że beletrystykę uprawia zaledwie od pięciu lat, Maciej Siembieda jest jednym z najpopularniejszych twórców powieści sensacyjnych w Polsce. Autor pięciu książek, których bohaterem jest ekspert od śledztw historycznych - Jakub Kania („444”, „Miejsce i imię”, „Wotum”, „Kukły”, „Kołysanka”), z których dwie otrzymały nominację do nagrody Wielkiego Kalibru. W dorobku ma thriller historyczny „Gambit”, nominowany do tytułu Książki Roku 2019 portalu Lubimyczytać oraz polsko-grecką sagę sensacyjną „Katharsis”.

Portret autora

Przeczytaj fragment książki „Nemezis”, autorstwa Macieja Siembiedy:

Rozdział 1.

Oppeln,

lato 1936 roku

 

Greta Gajda przyłożyła dłoń do czoła, aby osłonić oczy przed słońcem, i spojrzała w odległą perspektywę Breslauerstrasse. Powietrze falowało od upału. Przez chwilę była przekonana, że to, co widzi na końcu ulicy, jest jakąś kolorową fatamorganą, ale dudnienie bębnów i dźwięki fanfar udowodniły jej, że się myli.

Z końca Breslauerstrasse nadciągał cyrk Buscha.

Egzotyczne zwierzęta i jeszcze bardziej ekscytujący ludzie. Filigranowe woltyżerki w obcisłych trykotach i półnadzy atleci wysmarowani oliwą. Akrobaci i treserzy. Karły i olbrzymy. Klauni w kusych kraciastych marynarkach, żółtych melonikach, z piłkami zamiast nosów i karminowymi ustami wymalowanymi od ucha do ucha. Sztukmistrze i linoskoczkowie. Fakirzy połykający ogień i iluzjoniści wypuszczający w niebo białe gołębie z cylindrów, które jeszcze przed sekundą były puste.

Bajeczny pochód, zapowiadający wieczorne widowisko, tańczył, żonglował i wykonywał salta, jakby wiatr znad Odry rozwiał po Breslauerstrasse worek barwnego konfetti.

Greta wpatrywała się w niego jak urzeczona.

Wiwatujący tłum, usiłujący przekrzyczeć muzykę cyrkowych orkiestr, o mało nie zepchnął jej z trotuaru wprost w łapy niedźwiedzia prowadzonego na łańcuchu, ale bracia Janoschek błyskawicznie opanowali sytuację.

Całe Zaodrze tak o nich mówiło.

Nie „bracia Janoschkowie” czy „Janoschki”, ale „bracia Janoschek”. Jakby byli jednym. Syjamskim rodzeństwem, które łączyły nie kości miednicy czy klatki piersiowej, ale dusze. Szemrana opolska dzielnica za rzeką, nosząca oficjalną nazwę Odervorstadt, wiedziała, że kryje się w tym głęboka prawda. Bracia Janoschek poszliby za sobą w ogień.

Starszy, szesnastoletni Herbert, miał metr osiemdziesiąt, sylwetkę greckiego posągu i proste blond włosy. Próbował czesać je do tyłu, ale przy każdym energicznym ruchu głowy rozsypywały mu się na czoło poniżej brwi, a wtedy oczy Herberta – przedmiot westchnień sentymentalnych pensjonarek – wyglądały jak chabry kwitnące w łanie pszenicy. Kochała się w nim większość dziewcząt z Zaodrza. Ale Greta wolała Bruna.

Był niższy, miał jednak dopiero czternaście lat i ciągle rósł. Jego słomiane włosy były ostrzyżone na krótko jak u rekruta albo młodocianego bandyty wypuszczonego właśnie z więzienia, co w ich dzielnicy nie było rzadkim przypadkiem.

Młodszy z braci Janoschek nie szukał kolegów wśród przestępców z Odervorstadt, ale i oni omijali go szerokim łukiem. Chłopak był twardy i wysportowany. Doskonale posługiwał się pięściami i namiętnie ćwiczył ju-jitsu, korzystając ze starego podręcznika z rysunkami, który zdobył w zamian za komplet książek Karola Maya o Winnetou. Chodził z Gretą do tej samej klasy i od kiedy pamiętała, budził podziw nauczycieli gimnastyki. Dzień zaczynał od ćwiczeń ze sprężynami i podciągania się na drążku. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni codziennie pływał w Odrze i potrafił skakać do wody z mostu Wielbłądziego między Bolko-Insel a Pasieką, co imponowało nawet bandytom.

Każdy z mięśni Bruna był wyrzeźbiony tak wyraźnie, że studenci mogliby się na nim uczyć anatomii. Zabrakło mu urody i uroku Herberta, ale kobieta, która budziła się w Grecie, nawet w kinie wolała nieustraszonych kowboi niż pięknych amantów.

Bracia Janoschek jak na komendę przytrzymali ją za ramiona i plecami naparli na tłum, przesuwając gapiów o krok do tyłu i przewracając kilku z nich, co zwróciło uwagę niedźwiedzia na łańcuchu. Bestia ryknęła, a Greta poczuła gęsią skórkę. Jednak treser momentalnie odciągnął brunatnego olbrzyma, a uwagę dziewczyny przykuło zupełnie inne zwierzę.

Była to małpka kapucynka w wąskich czarnych spodniach z szamerowanymi złotymi lampasami, bufiastej białej koszuli i bogato wyszywanej czarnej kurtce. Na szyi miała zawiązaną czerwoną chustkę, a na głowie sombrero w kolorze kostiumu. Siedziała na ramieniu mężczyzny o długich kruczoczarnych włosach w stroju, który był wierną, choć o wiele większą kopią ubrania małpki. Meksykanin stąpał z godnością po bruku Breslauerstrasse, pobrzękując ostrogami, gdy wśród tłumu powstało nagłe ożywienie.

– Don Alvaro! – krzyknął ktoś tuż obok Grety, a kilka osób natychmiast zaczęło bić brawo. Najwyraźniej Meksykanin musiał zrobić na nich niezapomniane wrażenie podczas ubiegłorocznych występów cyrku Buscha.

Mężczyzna odsłonił w uśmiechu białe zęby, podszedł do trotuaru, zdjął sombrero i wytwornie się ukłonił.

Małpce nie trzeba było tłumaczyć sytuacji.

Błyskawicznie ściągnęła kapelusz, odwróciła go do góry rondem i podstawiła gapiom. Posypało się trochę fenigów, a elegancka pani w letniej fiołkowej sukience sięgnęła do torebki po portmonetkę, wydobyła z niej srebrną pięciomarkówkę i podała małpce. Kapucynka otaksowała monetę fachowym spojrzeniem kasjera Reichsbanku, ukryła ją w kieszeni kurtki i też się ukłoniła, co wywołało aplauz tłumu.

W tej samej chwili pani w fiołkowej sukience krzyknęła:

– Złodziej!

Zdezorientowani gapie przez moment gotowi byli uznać, że dotyczy to małpki, ale zaraz dołączył ktoś obok:

– Wyrwał torebkę! Ten w marynarskiej koszulce! Zatrzymać go!

Greta odwróciła wzrok i dostrzegła młodego mężczyznę brutalnie rozpychającego tłum. W lewej ręce pewnie trzymał skradzioną torebkę, prawą rozdawał ciosy tym, którzy nie chcieli lub nie zdążyli ustąpić mu z drogi. Nawet z odległości kilkunastu metrów widać było więzienny tatuaż z nagą kobietą, która prężyła się na przedramieniu złodzieja, gdy torował sobie drogę ucieczki.

Spojrzała na braci Janoschek.

Obaj stali w milczeniu, przyglądając się zamieszaniu. Takie były reguły Zaodrza. Znali napastnika, dwudziestoletniego złodzieja o pseudonimie „Flink”, ale przestrzegali prawa dzielnicy. W takich sytuacjach nikt nie interweniował, nikt niczego nie widział i nie zeznawał na policji. Bo i cóż się takiego stało? Bogata damulka straciła torebkę. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. A poza tym sama jest sobie winna. Nikt jej nie zapraszał na Odervorstadt i nie kazał świecić ludziom w oczy srebrną pięciomarkówką.

Greta popatrzyła na nich oburzona. Bruno odpowiedział wzruszeniem ramion, ale Herbert drgnął, oblał się rumieńcem wstydu i ruszył w stronę złodzieja. Brat przytrzymał go za ramię, ale starszy Janoschek wyrwał się krótkim szarpnięciem.

Dopadł „Flinka” w ciągu trzydziestu sekund.

Oburącz chwycił za marynarską koszulkę, która wydała charakterystyczny trzask rozrywanej tkaniny i została Herbertowi w dłoniach. Złodziej przebiegł jeszcze kilka kroków, a potem zatrzymał się i odwrócił. Na jego spoconej twarzy gniew mieszał się ze zdumieniem.

Krzyknął coś, czego Greta nie mogła usłyszeć, bo orkiestra cyrkowa zadudniła nagle głośnym marszem, który miał zagłuszyć incydent jak awanturę na weselu.

„Flink” to wykorzystał. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni spodni brzytwę i tym samym ruchem wyprowadzonym z biodra ciął w poprzek przez tors Herberta. Najpierw rozstąpił się materiał koszuli, a wraz z nim skóra. W kilka sekund pierś starszego z braci Janoschek przepasała krwawa szarfa.

Bruno, który nadal tkwił nieruchomo obok Grety, obserwując rozwój sytuacji, w tej samej chwili rozepchnął tłum i rzucił się w stronę walczących.

Biegł jak olimpijczyk.

Doskoczył do Herberta, który zbladł i upadł na kolana. Bruno przez moment się zawahał. Spojrzał na krwawiącą pierś brata, potem podniósł wzrok na jego twarz. Troska walczyła w nim z chęcią zemsty.

„Flink” uciekał. Najpierw w stronę podwórek, ale szybko pojął, że mogą stanowić pułapkę, dlatego skręcił nad Odrę. Wbiegł na nadrzeczną łąkę i obejrzał się, oceniając sytuację. Bruno był kilka metrów za nim. Zaraz go dopadnie.

Złodziej upuścił torebkę, poszukał stopami pewnego podparcia i machnął dłonią, otwierając trzymaną w niej brzytwę.

Bruno dopadł go, zrobił unik i kartki podręcznika do ju-jitsu zamigotały mu przed oczami, jakby przewracał je silny wiatr. Wybrał prostą blokadę ramienia i dźwignię, która bez trudu mogła złamać „Flinkowi” rękę w łokciu, jednak w ostatnim momencie zabrakło mu odwagi. Docisnął na tyle, że brzytwa poszybowała w powietrzu i spadła na trawę dwa metry dalej. Mimo to napastnik nadal był groźny. Sześć lat starszy, masywniejszy i zaprawiony w ulicznych bójkach.

Zdyszany i purpurowy z wściekłości cofnął się o pół kroku, aby zadać Brunowi cios kończący starcie, ale chłopak nagle przykucnął, mocno oparł się otwartymi dłońmi o ziemię i wyrzucił prawą nogę niczym Rosjanin tańczący kozaka. Zatoczył nią łuk i podciął „Flinka”, który runął na plecy.

Bruno poderwał się, podskoczył do leżącego i wykorzystując ciężar całego ciała, nadepnął mu na kolano. Rozległ się paskudny chrupot, zagłuszony przez podniesione głosy ludzi nadbiegających z Breslauerstrasse.

Na ich czele sapało dwóch tęgich policjantów, których widok wyraźnie zaniepokoił „Flinka”. Próbował wstać i rzucić się do ucieczki, ale uszkodzona rzepka dała o sobie znać. Zdołał jedynie podeprzeć się na łokciach i kantem prawej dłoni przeciągnąć po szyi, posyłając Brunowi gest symbolizujący poderżnięcie gardła. Chwilę później był już w kajdankach.

Wyższy z policjantów podniósł go i trzymał pod pachę. Niższy schylił się i podał torebkę spoconej pani w fiołkowej sukience, która w biegu zupełnie straciła szyk. Podziękowała, pobieżnie sprawdziła, czy nic nie zginęło, po czym wyciągnęła w stronę Bruna dłoń z banknotem dziesięciomarkowym. Za odzyskanie torebki i obezwładnienie złodzieja honorarium dwa razy wyższe niż za ukłon małpki.

Chłopak odmówił.

Fiołkowa dama wzruszyła ramionami z wyrazem dezaprobaty, odwróciła się na obcasach drogich czółenek i odeszła w stronę wachtmeistra, który trzymał już w dłoni kajet, aby spisać zeznania.

– Było brać – odezwał się Meksykanin, który wyrósł nagle obok Bruna wraz z ciągle przestraszoną Gretą. – Kiedy ostatnio miałeś w ręku dziesięć marek?

Mówił po niemiecku z obcym akcentem. Kapucynkę i sombrero pewnie zostawił pod opieką cyrkowców, żeby nie utrudniały pościgu.

– Nie zrobiłem tego dla nagrody – odparł młodszy Janoschek.
– Tylko dla brata – dodał i pytająco spojrzał na Gretę.

– Będzie żył – uspokoiła go dziewczyna. – Za pochodem cyrkowym zawsze jedzie ambulans. Na wszelki wypadek – wyjaśniła.
– Opatrzyli Herbertowi ranę i zabrali do szpitala.

– Gratuluję odwagi. – Meksykanin złożył Brunowi artystyczny pokłon, aż długie włosy opadły mu na twarz. – I sprawności.
– Odrzucił je do tyłu ruchem głowy. – Nadawałbyś się do cyrku.

– Codziennie się gimnastykuje – podpowiedziała Greta dumna z komplementów dla przyjaciela.

Południowiec spojrzał szarmancko.

– To twoja narzeczona? – spytał, nie odwracając wzroku na Bruna.

– Tak – potwierdził chłopak stanowczo, a Grecie nagle zrobiło się bardzo błogo.

Meksykanin sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i podał chłopakowi wizytówkę.

– Zapraszam na wieczorne przedstawienie. Pokaż to bileterowi i powiedz, że jesteś osobistym gościem Don Alvara. Przyjdźcie razem. – Uśmiechnął się do Grety, aż się zarumieniła. – Bo brat to chyba dziś nie da rady…

– Parę dni musi poleżeć – poinformowała rzeczowo Greta, która zawsze wszystko wiedziała. – Zszyją go, ale zostanie szrama. – Będzie mógł udawać jednego z tych dupków z hitlerowskich stowarzyszeń studenckich, którzy przechwalają się bliznami z pojedynków na szpady – dodała po polsku, żeby Meksykanin jej nie zrozumiał.

Ale Don Alvaro nagle przestał się uśmiechać. Przecząco pokręcił głową i położył palec na ustach.

 

Czterech akrobatów w barwnych trykotach szybowało pod kopułą cyrku tak wysoko, że Greta musiała zadzierać głowę, aby nie uronić ani sekundy z ich popisu.

Już w kołysce była chorobliwie ciekawska, a osobiste zdobywanie wiedzy o wszelkich rzeczach i zjawiskach stanowiło jej największą namiętność. Teraz z zapartym tchem obserwowała niewiarygodną koordynację ruchów ludzi i lin. Nawet olśniewający Johnny Weissmuller, który grał w filmach o Tarzanie, nie potrafił robić takich rzeczy.

Akrobaci fruwający pod sklepieniem lekko jak kolorowe papugi przekazywali sobie z rąk do rąk dziewczynę w białym trykocie. Gimnastyczka wylądowała właśnie na najwyższym trapezie i znieruchomiała, jakby sparaliżował ją nagły warkot werbli.

W tej samej chwili w cyrku zgasły wszystkie światła.

Nastąpiło kilka coraz bardziej niepokojących sekund, a potem w ciemności zatańczyły dwa jasne kręgi reflektorów. Pierwszy odnalazł postać dziewczyny na trapezie, wysoko jak na ósmym albo i dziewiątym piętrze drapacza chmur, który Greta oglądała dwa lata temu w Katowicach.

Drugi wydobył z mroku postać konferansjera w czarnym fraku i cylindrze. Pojawił się na środku areny nie wiadomo skąd. Wypowiedział tylko dwa słowa: salto mortale.

Rozbłysło blade światło, a werble znów zawarczały, potęgując napięcie. Widzowie wpatrywali się w pracowników cyrku, którzy ściągali siatkę ochronną rozpiętą na wysokości kilku metrów. Skok śmierci odbywał się bez asekuracji.

Uwinęli się w dwie minuty, a wtedy warkot przybrał na sile i za moment zamilkł.

W cyrku zapanowała absolutna cisza.

Dziewczyna na trapezie wyprężyła ciało, puściła liny trzymane w wyprostowanych rękach i zanurkowała w przestrzeń głową w dół, jakby skakała do basenu.

Przez kilka metrów leciała swobodnie niczym spadochroniarz pewny niezawodności swojego sprzętu. Nagle podwinęła kolana i wykonała obrót całego ciała. To zdawało się dodawać jej szybkości, bo kiedy się wyprostowała, nikt nie miał wątpliwości, że spada wprost w ramiona śmierci. Wysokość, ciężar i grawitacja robiły swoje.

Nagle z rozpędzonego bocznego trapezu oderwał się akrobata w błękitnym trykocie. W chwili, gdy było pewne, że dziewczyna roztrzaska się o ziemię, chwycił ją prawą dłonią za nadgarstek, jednocześnie zagarniając lewą pałąk trapezu rozbujanego przez kolegę. Oboje wylądowali na arenie z wdziękiem łabędzi.

Widzowie oszaleli.

Wszyscy zerwali się z miejsc i bili brawo na stojąco. Mijały minuty, a akrobaci kłaniali się tak często, że pewnie kręgosłupy rozbolały ich bardziej niż od wyczynów na trapezach. Z opresji wybawiła ich dopiero para klaunów w olbrzymich buciorach, którymi usiłowali wymierzyć sobie nawzajem kopniaka w tyłek, co kończyło się upadkami i wywoływało salwy śmiechu.

Greta sięgnęła po chusteczkę, żeby wytrzeć łzy, które pociekły jej z rozbawienia, i zerknęła na siedzącego obok Bruna. Był pogrążony w myślach. Krążyły gdzieś daleko poza cyrkiem. Zauważył spojrzenie i ujął ją za rękę. Znieruchomiała. Robił to wcześniej wiele razy podczas spacerów, na które zawsze chodzili we trójkę, z Herbertem. Ale teraz byli tylko we dwoje i to był zupełnie inny dotyk. Jakby wynikał z całego tego czarodziejskiego dnia. Z korowodu na Breslauerstrasse. Z incydentu, w którym jej Bruno wykazał się brawurową odwagą i pokonał jednego z najgorszych bandytów Zaodrza. A potem potwierdził Meksykaninowi, że Greta jest jego narzeczoną. Nigdy tego nie zapomni. Jeszcze dziś rano liczyła fenigi, których starczyło ledwo na zwiedzanie cyrkowego zwierzyńca i stajni, a teraz dzięki Brunowi siedziała w trzecim rzędzie na przedstawieniu galowym.

Jestem egoistką. Myślę tylko o sobie – przemknęło jej nagle przez głowę na wspomnienie zła, które spotkało Herberta, ale poczucie szczęścia nie dało się spłoszyć. Odwzajemniła uścisk, uświadamiając sobie, jak bardzo czekała na tę chwilę.

Na chłopaka, który ją pociągał i onieśmielał jednocześnie. Fascynował i zastanawiał. Darzył przyjaźnią i… kochał?

Popatrzyła na niego ukradkiem, jakby chciała się upewnić, ale miłość nie wystawia zaświadczeń na żądanie. Bruno wpatrywał się w arenę, skupiony i zdecydowanie zbyt poważny jak na rozradowaną widownię cyrku. Zawsze taki był. Milczący, szorstki, może nawet trochę mroczny.

Przeciwieństwo brata.

Herbert dla każdego miał w zanadrzu uśmiech i dobre słowo. Dużo czytał, pięknie mówił i recytował wiersze przy ogniskach nad Odrą, aż dostawało się gęsiej skórki. Greta mogłaby pójść z nim na spacer dookoła świata i ani przez chwilę nie zabrakłoby im tematu do rozmowy. Sto razy zastanawiała się, czy właściwie ulokowała uczucie, a jednak to, co ciągnęło ją do Bruna, było magnetyczne i pierwotne jak instynkt. Przeczytała zbyt wiele książek, aby nie odróżniać prawdziwych emocji od złudzeń.

Zresztą nikt nie stawiał ją przed koniecznością wyboru: albo-albo. Przyjaźniła się z obydwoma braćmi Janoschek. Chodzili w trójkę pod rękę i byli obiektem plotek sąsiadek z Zaodrza oraz wulgarnych żartów ich szemranych synków. Zdarzały się jej nagminnie, ale nigdy nie mówiła o nich Brunowi. Z litości dla żartujących.

Światła w cyrku przygasły i Greta na chwilę zamknęła oczy.

--

Artykuł sponsorowany, który powstał przy współpracy z wydawnictwem.


komentarze [5]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Iwona Niezgoda 15.04.2023 18:00
Czytelniczka

Już nie mogę doczekać się lektury "Nemezis", bo na warsztat autora od lat patrzę z nieskrywanym podziwem. Gdyby każdy z pisarzy darzył słowo pisane tak wielkim szacunkiem, jak robi to Maciej Siembieda, nasz rynek wydawniczy ścieliłby się samymi literackimi perełkami...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Anna Pruska 15.04.2023 16:15
Czytelniczka

Fragment zaostrzył apetyt. Chcę więcej. Chcę całość.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
n4y 14.04.2023 21:42
Czytelnik

Katharsis było naprawdę świetne, epickie wręcz. Jeśli teraz otrzymamy coś podobnej klasy, to czapki z głów... Oby!

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
krzysiek 14.04.2023 19:40
Czytelnik

Czekam z niecierpliwością.

 

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
LubimyCzytać 14.04.2023 12:00
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post