-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2020-06-05
Bezsilną złość czułem, czuję. Z książki wylewa się całe zło tego świata, cała nienawiść, pogarda, ochyda i nieprawość. Źli są bohaterowie - żadna postać nie wzbudza sympatii, podczas czytania kibicować można tylko Niemcom i szmalcownikom, życzyć bohaterom gazu i pieca. Tyle w nich zła, jadu, goryczy, czystej nienawiści, najwięcej do Polski i Polaków. Czytamy na okładce, że główni bohaterowie "(...) jako Żydzi nie mogą liczyć na nikogo, na pewno nie na Polaków." Jeżeli w czasie wojny Żydzi w Polsce na kogokolwiek mogli liczyć to tylko na Polaków. Mamy najwięcej odznaczonych medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Tylko u nas szmalcownictwo było przez państwo podziemne karane śmiercią. Filozof i szef przedwojennego ONR, dr Jan Mosdorf, w Auschwitz (gdzie zmarł w 1943 roku) do końca wspierał również Żydowskich wspołwięźniów. W Polsce nigdy nie powstał polskojęzyczny kolaboracyjny rząd, jak to miało miejsce we Francji, gdzie policja Francuska, nie niemiecki okupant, organizowała transporty kolejowe w jedną stronę dla swoich żydowskich obywateli. Z polskich żołnierzy nigdy nie utworzono oddziałów nazistowskich - w odróżnieniu od 33. Dywizji Grenadierów Pancernych SS i 14. Dywizji Grenadierów Pancernych SS (odpowiednio 1. Francuska dywizja SS Charlemange i tzw. SS Galizien czyli Pierwsza Ukraińska, obie formacje ochotnicze, wiec nie z przymusu, nie jeńcy). I taki gnój jak Twardoch wydaje w tym państwie książkę, w której to Polacy są głównym sprawcą cierpień żydowskich, a o samej Polsce pisze tak: "(...) przeklętej, przeklętej, po trzykroć przeklętej Polsce, najgorszym miejscu w jakim można być." Ten fragment podsumowuje 350 stron książki. Nie ma tu nic poza Polską podłością. Wszystkie postacie tylko chronią się przed Polakiem, Niemiec w okupowanej Warszawie jest praktycznie nieobecny. Główna bohaterka wraz Jakubem Szapirą, którym się zajmuje, przyjmowana jest w domu polskiej kolaborantki (oczywiście, że kolaborantki, przecież to Polka). Zorganizowała im schronienie, dobrą żywność, alkohol, czasem nawet grają na patefonie i tańczą jakby wojny nie było. Po niedługim czasie, w ramach podziękowań zabijają tę "polską kurwę" bo tylko tak mówi o niej Ryfka (zabawne, ze sama jeszcze przed wojną trudniąca się najstarszym zawodem świata).
O tym jest ta książka. O Polakach - genetycznych żydożercach.
Są też wycieczki w kierunku państwa Polskiego jako takiego, II RP. "Państwa z papieru" w ocenie Emilii. Państwa, które było pod zaborami od czterech pokoleń, ale które odrodzilo się siłą niezłomnej woli obywateli i zręczności dyplomatycznej swoich ówczesnych elit. Państwo, które po dwóch latach od wykrwawiania się na Wielkiej Wojnie, powstrzymało czerwoną zarazę w bitwie, która zmieniła losy świata - za taką uchodzi bitwa Warszawska. Państwo, które zbudowało od zera miasto portowe Gdynię i COP. Państwo, które, nawet w książce Twardocha, zapewniało byt i ochronę obywatelom (główne postacie w tym państwie żyją jak paczki w maśle do wybuchu wojny, mimo, że są Żydami). Państwo, które miało powstrzymać Hitlera przez tydzień, zanim zmobilizuje się Anglia i Francja, a które wytrzymało ponad miesiąc na dwóch frontach bez niczyjej pomocy. To państwo zwie się tutaj "państwem z papieru".
Na koniec najgorsze zostawiam, zostawiłem. Dopóki nie trafiłem na te wzmiankę, myślałem: "nie napisze recenzji, przemilczę". Teraz nie mogę. Wśród lejacej się spod pióra Twardocha podłości, to zabolało mnie do żywego. W jednym miejscu pada wzmianka o Polakach, którzy w Radziłowie, w lipcu 1941 roku spalili w stodole 500 Żydów. W lipcu 1941 roku, idące na wschód wojska niemieckie zajmowały nowe tereny dawnej Polski. I wprowadzali tam Niemcy swoją politykę etniczną. W okolicy wsi Wąsocz, Radziłów, Jedwabne działało Einsatzkommando pod dowództwem Hermanna Schapera. Do zadań komanda należało "zabezpieczanie tyłów frontu oraz oczyszczenie terenów z elementów żydowskich w sposób jak najbardziej angażujący miejscową ludność." Oddział Schapera był w Wąsoczu 5. lipca, w Radziłowie 7. lipca i w Jedwabnem 10. lipca, wtedy dochodziło do pogromów. Z inpiracji lub pod groźbą niemieckich żołnierzy, którzy miejscowych bandziorów do pogromów namawiali, obiecując ze oddadzą im żydowskie mienie, obietnicy zresztą nie dotrzymali. Sam Schaper juz w latch 50. został rozpoznany przez naocznychh świadków wydarzeń w Jedwabnem, wskazali że tam był z oddziałem niemieckich żołnierzy. W 2002 roku podczas prac wokół stodoły w Jedwabnem odkopano ponad 200 łusek karabinowych. Wtedy organizacje żydowskie z oburzeniem nakazały przerwanie badań, powołując się na bezczeszczenie cmentarza. Scenariusze mogą być różne - od jednego skrajnego, że Polacy swoimi rękami mordowali żydowskich sąsiadów tylko pod nadzorem i za aprobatą Niemców do innego skrajnego, w którym Niemcy rozstrzelali Żydów w Wąsoczu, Radziłowie i Jedwabnem a w stodole tylko spalono zwłoki. Dodatkowo, kiedy front przesuwa się dalej na wschód, to na terenie Ukrainy, po przejściu Wehrmachtu, specjalne oddziały SS dokonywały masowych rozstrzeliwań ludności żydowskiej (masakra w Babim Jarze, wrzesień 1941). Dlaczego dwa miesiące wcześniej na terenie Polski miałoby być zgoła inaczej?
Długo o tym było, ale nie mogłem przemilczeć. Nie mogłem tego nie powiedzieć.
Wracając do książki. Nie ma właściwie akcji, wydarzeń, dialogów. Tylko opisy wewnętrznych stanów bohaterów, wypełnionych nienawiścią, gniewem, bólem. Ale przede wszystkim nienawiścią.
Szczepan Twardoch ma warsztat literacki. Umie pisać, świetnie radzi sobie z językiem. Ale jednego słowa na pewno nie zna. Tym słowem jest przyzwoitość.
Bezsilną złość czułem, czuję. Z książki wylewa się całe zło tego świata, cała nienawiść, pogarda, ochyda i nieprawość. Źli są bohaterowie - żadna postać nie wzbudza sympatii, podczas czytania kibicować można tylko Niemcom i szmalcownikom, życzyć bohaterom gazu i pieca. Tyle w nich zła, jadu, goryczy, czystej nienawiści, najwięcej do Polski i Polaków. Czytamy na okładce, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-30
Bardzo cenna książka. Świetnie opowiedziana, porywająca, prosta i głęboka zarazem. Cieszmy się, że została wydana w Polsce.
Muszę tutaj znowu, bo wydaje mi się, że gdzieś o tym pisałem, przeciwstawić się kłamstwu lub co najmniej błędnej informacji powtarzanej w książkach popularonaukowych poświęconych astronomii. I za to obniżam ocenę. To poważna sprawa, bo dotyczy Kopernika.
Strona 37. opowiada o odkryciu Kopernika. Ostatni akapit brzmi:
"Została opublikowana ["De revolutionibus orbium coelestium" - przypis ode mnie] w 1543 roku i wielu ludzi zainspirowała do myślenia. Początkowo Kopernik obawiał się ją publikować i kilku osobom udostępnił rękopis prywatnie. W owych czasach nie można było tak po prostu zacząć głosić wszem i wobec, że Ziemia nie jest już w centrum Wszechświata. Kościół katolicki miał na ten temat inne zdanie - że Ziemia jest w centrum - a opinii Kościoła nie można było zignorować".
Otóż jest to NIEPRAWDA. Szkodliwa i paskudna nieprawda. Pod każdym względem. Od początku:
- Kopernik obawiał się Kościoła. Sam był biskupem, miał w lokalnym Kościele dużą władzę i włos by mu z głowy nie spadł nawet gdyby głosił bzdury - przenieśliby go może do innej parafii czy coś. [Przy okazji - ludzie, którzy głoszą, że Kościół taki zły i straszny i pewnie by skazał Kopernika na stos za książkę o układzie słonecznym, nie mają jednocześnie problemu z przyznawaniem, że w Kościele mamy korporacyjną zmowę i nie ruszamy swoich, nawet najgorszych degeneratów - logik, Herr Hauptmann].
-"Kościół miał na ten temat inne zdanie" - otóż nie miał żadnego. Budowa Układu Słonecznego nie należy i nie należała nigdy do doktryny Kościelnej. Ten pogląd został Kościołowi przyklejony w Oświeceniu (najbardziej zajadle antyklerykalna epoka w dziejach, porównywalna może do komunizmu jedynie). Na jakiej podstawie? Bo w Biblii są zdania typu "słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi" (Mt 5, 45) i jest ich wiele. Nigdzie nie ma informacji, że Ziemia jest w środku Układu Słonecznego, a o "wschodzeniu" i "zachodzeniu" Słońca mówimy do dziś - to zwyczaj językowy. To po pierwsze. Po drugie: Kościół przez niemal całą swoją historię (a już na pewno całe średniowiecze: od V do XV wieku) był filozoficznie zapatrzony w Arystotelesa. Największa doktryna teologiczna Kościoła, czyli dzieło św. Tomasza z Akwinu (1225-1274) zwana jest teologią arystotelesowsko-tomistyczną. I co z tego - zapytacie? To, że wg Arystotelesa prawdą jest to, co widać. Ze zmysłów pochodzi poznanie świata (Platon był opozycji do Arystotelesa, twierdząc, że prawdziwe są idee, a nie to co widzimy). A co każdy widzi jak wyjrzy przez okno? Że Słońce porusza się po niebie. Łatwo nam mówić, że tak nie jest 500 lat po Koperniku, ale to właśnie jest obserwacja. To nam mówi obserwacja otoczenia. Stwierdzenie Kopernika było podobnie "sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem" w XVI wieku, jak dzisiaj płaskoziemstwo, antyszczepionkostwo i palenie masztów 5G. Wtedy też wszyscy "wiedzieli, że to bzdura", przecież "widać, że się Słońce porusza".
No to dlaczego nie publikował Kopernik "De revolutionibus ..." ?
- Bo ten model nie działał. Od teorii naukowej oczekujemy, że wyjaśni zjawiska lub przewidzi co powinniśmy widzieć. Np. zaćmienia. Teoria Ptolemeusza (II wiek naszej ery, egipt, nie-chrześcijanin) z Ziemią w centrum Układu potrafiła wyjaśnić wszystkie obserwacje nieba. A Kopernik? Kopernik miał problem. Otóż założył, że centrum przyciągania w Układzie Słonecznym jest Słońce i to wokół niego krążą planety. Skoro tak, to środki orbit planet muszą być w środku Słońca. Ale Kopernik żył przed Keplerem (Kopernik: 1473-1543, Kepler 1571-1630) i nie wiedział, że orbity planet są elipsami. Był przekonany, że to okręgi (wówczas nie było obserwacji teleskopowych, które by umożliwiły odkrycie eliptyczności orbit - orbity znanych wówczas planet są prawie kołowe, tzn. mają bardzo mały mimośród). Przyłożył więc kołowe orbity do modelu ze Słońcem w środku i katastrofa była totalna. Nie tylko każda planeta miała "środek" orbity w innym miejscu, to jeszcze np. Jowisz miał swój środek orbity poza Słońcem, wokół którego miał krążyć. Sytuacja beznadziejna. Zastanówcie się, czy sami byście puścili do druku pracę, która:
1. jest sprzeczna z doświadczeniem (obserwacją nieba);
2. nie sprawdza się do przewidywania zjawisk (a jest teoria konkurencyjna, która działa - Ptolemeusz) i
3. Jest logicznie wadliwa i nieelegancka - każda planeta krąży wokół swojego środka a niektóre mają ten środek w próżni.
Nie wiem dlaczego twierdzenie, że się Kopernik bał Kościoła jest forsowane. Rozumiem to na poziomie polityczno-światopoglądowym, jak ktoś nie lubi Kościoła to mu takie wyjaśnienie pasuje. Ale prawda jest inna i bardzo łatwo akurat to kłamstwo zdemaskować. Autorem rozdziału drugiego jest Neil de Grasse Tyson, którego lubię i szanuję, za programy telewizyjne i wywiady w radiu. Skoro wypowiada się z pozycji eksperta i pisze książki jako autorytet, powinien dobrze przyjrzeć się swoim twierdzeniom i może poszukać trochę historii odkryć (wystarczy chronologia żeby wpaść na podane wyjaśnienie - Kopernik żył przed Keplerem i nie wiedział o eliptyczności orbit, to nie jest wiedza tajemna).
Zła wola, czy nieznajomość rzeczy? Zakładam nieznajomość rzeczy, staram się nie oceniać ludzi których nie znam osobiście, zwłaszcza jeśli ocena wypada negatywnie. Z dwojga złego, lepiej być człowiekiem głupim niż złym.
Poza tym, uważam, że "Witamy we Wszechświecie" powinien przeczytać każdy. Dla edukacji i dla przyjemności.
Bardzo cenna książka. Świetnie opowiedziana, porywająca, prosta i głęboka zarazem. Cieszmy się, że została wydana w Polsce.
Muszę tutaj znowu, bo wydaje mi się, że gdzieś o tym pisałem, przeciwstawić się kłamstwu lub co najmniej błędnej informacji powtarzanej w książkach popularonaukowych poświęconych astronomii. I za to obniżam ocenę. To poważna sprawa, bo dotyczy...
2019-10-16
Weinberg jest przykładem człowieka, który mimo eksperckiej wiedzy w swojej dziedzinie (nagroda Nobla w 1979 roku) nie potrafi żadnej części tejże wiedzy przedstawić. To najlepszy znany mi przykład osoby, która wie, ale nie umie uczyć. Lub oderwał się od rzeczywistości, co jest jeszcze gorszą oceną.
"Wykłady" Weinberga sprawiają wrażenie notatek przygotowanych na wewnętrzne seminarium dla pracowników naukowych Uniwersytetu Austin w Teksasie (Autor tam pracuje). Przejścia między kolejnymi wzorami wydają się być niczym nie uzasadnione, nie ma między nimi widocznej ciągłości rozumowania. (Anegdota - poprosiłem kiedyś kolegę o prześledzenie jednego wyprowadzenia i skończyliśmy z zapisaną całą tablicą, co oddaje poziom szczegółowości rozumowania Weinberga; w książce oba wzory dzielą dwa zdania tekstu).
Krótko mówiąc (i to jest cała recenzja, nic więcej nie trzeba mówić), założenie książki jest następujące: kto wie, ten wie, a kto nie wie, ten się z wywodu nie dowie. Antyteza tego, co rozumiemy przez 'wykład'.
Jako przykład podam rozdział 9. pt. "Formalizm Kanoniczny". Piękny i prosty kawałek matematyki (i trochę fizyki). Sekcja 9.2 - Zasady symetrii i prawa zachowania. We wzorze 9.2.1 (pierwsze równanie tego podrozdziału) autor wprowadza pewną funkcję F, następnie pokazuje, że jest to wielkość zachowana gdy spełniony jest warunek symetrii. Podając przykład takiego przekształcenia (wzór 9.2.5) przechodzi do zasady zachowania pędu. Patrzę nawet teraz (w tej chwili, podczas pisania zaglądam do książki) na wzory 9.2.4 i 9.2.6 i nadal nie widzę oczywistego związku między nimi, a wyprowadzanie zasady zachowania pędu z symetrii jest naprawdę bardzo proste i wiem jak to zrobić. Tłumaczenie Weinberga jest złe, zawiłe i niepotrzebnie "przeformalizowane". Da się to pokazać bardzo prosto, ale po co? - wydaje się pytać Autor.
Widzę kilka możliwych wyjaśnień katastrofy "Wykładów" Weinberga. Pierwszy (moim zdaniem najbardziej korzystny dla Autora) jest taki, że po prostu nie umie on tłumaczyć fizyki. Nie ma tym nic złego, nie każdy musi być uzdolniony we wszystkim - dobry naukowiec nie musi być od razu wybitnym wykładowcą czy ciekawym rozmówcą. Druga opcja - Weinberg stracił kontakt z normalnymi studentami. Jako podziwiany Noblista, guru współczesnej fizyki, może rozmawia on tylko ze swoimi kolegami z uczelni i prowadzi elitarne wykłady dla tych doktorantów, którzy właściwie nie potrzebują chodzić na wykłady bo już mechanikę kwantową świetnie znają i sami mogą jej uczyć. Z tego względu, Weinberg nie czuje potrzeb zwykłego czytelnika, który szuka zrozumienia fizyki, a z niniejszej książki go nie wyniesie. Możliwe również (trzecia teoria), że książka jest tylko załącznikiem do wykładów Autora, który podczas zajęć uzupełnia luki w dowodach i wyprowadzeniach zamieszczonych w książce oraz wyjaśnia wprowadzane obiekty (wspomniana funkcja w rozdziale 9; inny przykład: na porządku dziennym mamy w kolejnych wzorach przypadkowe [tak się wydaje] stosowanie indeksów "prim" , "bis" itd. - w tekście między równaniami autor nie wspomina skąd się te indeksy biorą i czym się różnią wielkości indeksowane od nieindeksowanych). Kto nie chodzi na wykłady Weinberga, ten się nigdy nie dowie.
Na koniec notacja. Mechanika kwantowa posługuje się notacją Diraca wykorzystującą symbole bra i ket jako wektory w przestrzeni Hilberta. Operatory działają na te stany i coś tam z nimi robią. Niemal wszystkie książki stosują tę samą, standardową notację. Ale nie Weinberg. Co prawda, sposób zapisu stosowany w "Wykładach" jest dopuszczalny ale ostrzegam, że jest inny od tego, co znajdujemy powszechnie w literaturze i porównując treść "Wykładów" z innymi źródłami musimy pamiętać o wybraniu jednej notacji. Za to nie obniżam oceny, nawet gdyby używana była standardowa kwantowa notacja wystawiłbym jedynkę.
Bardzo zła książka, nie polecam. Uważam tę książkę za najgorszą próbę wyłożenia mechaniki kwantowej i najgorszą książkę naukową w ogóle z jaką miałem styczność.
Weinberg jest przykładem człowieka, który mimo eksperckiej wiedzy w swojej dziedzinie (nagroda Nobla w 1979 roku) nie potrafi żadnej części tejże wiedzy przedstawić. To najlepszy znany mi przykład osoby, która wie, ale nie umie uczyć. Lub oderwał się od rzeczywistości, co jest jeszcze gorszą oceną.
"Wykłady" Weinberga sprawiają wrażenie notatek przygotowanych na wewnętrzne...
2020-04-22
David Griffiths jest czarodziejem dydaktyki. Mamy w polskim tłumaczeniu jedynie (niestety jedynie) "Podstawy elektrodynamiki", które jest akademickim arcydziełem. Griffiths jest specjalistą w dziedzinie elektrodynamiki właśnie i fizyki cząstek elementarnych - na wszystkie 3 tematy pisał książki (teorię cząstek podzielił niejawnie na niniejszą książkę oraz "Introduction to elementary particles").
Trzecie wydanie "Wprowadzenia do mechaniki kwantowej" Griffithsa jest książką doskonałą. Począwszy od pięknej, rozrywkowej okładki (na pierwszej stronie kot żywy, na ostatniej kot martwy - bardzo uroczy pomysł), poprzez nieformalny styl, niebywale jasny i prosty, skończywszy na głębi treści.
Książka podzielona jest na dwie części: Teorię (sześć pierwszych rozdziałów) oraz Zastosowania (kolejne 6). Autor przechodzi od zupełnych podstaw, przez formalizm, do rozwiązywania kluczowych problemów ukazujących typowe właściwości kwantowe. W każdym rozdziale znajdziemy co najmniej kilka rozwiązanych (tj. obliczonych do końca) przykładów omawianych tematów - doskonałe uzupełnienie wykładu, książka wychodzi poza suche definicje, pokazując jak te formalne obiekty i relacje działają.
Rzeczą, którą zawsze sprawdzam zaglądając do nowej książki nt. mechaniki kwantowej jest rozdział poświęcony oscylatorowi harmonicznemu. To jeden z najważniejszych układów w fizyce w ogóle (klasycznej i kwantowej) i dobra próba dla każdej książki. Mój prywatny test polega na tym, że sprawdzam wyprowadzenie komutatora operatorów kreacji i anihilacji dla oscylatora. Jeśli podany jest sam wynik, źle to świadczy o podejściu autora. U Griffithsa oczywiście jest jawnie podany ze wszystkimi krokami pośrednimi. Test oscylatora zaliczony.
Książka nie stroni od ogólnego obrazu mikroświata. Mechanika kwantowa fascynuje głównie dlatego, że stawia na głowie nasze codzienne wyobrażenia o świecie. I znajdziemy o tym kilka słów w książce - podrozdział 1.2 [omawia trzy światopoglądowe podejścia do mechaniki kwantowej: realistyczne, ortodoksyjne oraz agnostyczne - dzisiaj o znaczeniu historycznym, twierdzenie Bella rozstrzygnęło spór, niemniej ważne dla kontekstu kulturowego uprawiania fizyki] oraz Posłowie na końcu, gdzie szczegółowo omawiane są nierówności Bella, stwierdzające, że "świat staje się w każdym momencie", a to stwierdzenie (zrozumienie tego stwierdzenia) sprawia, że człowiek już nie patrzy na świat tak jak wcześniej.
Jestem zdania, że z książki Griffithsa można samemu nauczyć się mechaniki kwantowej na przyzwoitym (podstawowym) poziomie. Ta książka pozwala czytać ze zrozumieniem innych autorów i samemu zacząć kształcenie w zakresie mechaniki kwantowej.
Arcydzieło, niewątpliwie.
David Griffiths jest czarodziejem dydaktyki. Mamy w polskim tłumaczeniu jedynie (niestety jedynie) "Podstawy elektrodynamiki", które jest akademickim arcydziełem. Griffiths jest specjalistą w dziedzinie elektrodynamiki właśnie i fizyki cząstek elementarnych - na wszystkie 3 tematy pisał książki (teorię cząstek podzielił niejawnie na niniejszą książkę oraz "Introduction to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ocena, którą wystawiłem tej książce jest bardzo niesprawiedliwa na kilku poziomach:
1. Autor wykonał ogromną pracę pisząc książkę obejmującą całą tematykę mechaniki kwantowej w jednym tomie, wraz z wprowadzaniem niezbędnej matematyki gdy jest to konieczne.
2. W ocenie uwzględniłem liczne literówki, które do pewnego stopnia są dopuszczalne zwłaszcza w pierwszym wydaniu (którym dysponuję). Literówki niestety nie w tekście (który nie jest najważniejszy w tej książce - punkt 3) ale w równaniach; otóż często zdarza się, że pewna wielkość w tym samym równaniu raz zapisana jest pogrubioną czcionką (wskazuje wektor) a drugi raz zwykłą (funkcja, zmienna, cokolwiek). W przykłady obfituje np. rozdział 6 (str. 120-132), gdzie we wzorze 6.40 mamy nieuzasadnione użycie pogrubionej czcionki (akurat tutaj nie wprowadza to dużego zamieszania, bo kontekst ujawnia oczywistą pomyłkę i wiadomo jak należy ten wzór odczytywać). W tym samym szóstym rozdziale znajdujemy liczne użycie kropki przy dolnej linii tekstu ( . ) zamiast kropki na środku linii w zapisie iloczynu skalarnego - ta kłopotliwa notacja przewija się w wielu miejscach (w rozdziale 20. na przykład w wielu miejscach).
3. Ocena jest bardzo niesprawiedliwa, ponieważ nie wiem jak oddać zamysł autora. Książka pomyślana jest jak gdyby miała być zbiorem wyprowadzeń wzorów i przewodnikiem po matematycznym rozumowaniu w mechanice kwantowej. Tekst jest bardzo oszczędny i sprowadza się do wtrąceń między bardzo dokładnymi wyprowadzeniami matematycznymi. Dla studiujących mechanikę kwantową taka pomoc jest bezcenna. To jedna z najbardziej użytecznych książek jakie mam na półce. Ale nie może być używana jako jedyna książka - dowiemy się z niej jak obliczyć komutator operatorów kreacji i anihilacji kwantowomechanicznego oscylatora harmonicznego (większość podręczników podaje tylko wynik [dla ciekawych = 1]), ale nie dowiemy się jakie to ma znaczenie i po co to robimy (albo dowiemy się bardzo skrótowo). W połączeniu z innymi książkami okaże się bardzo pomocna w nauce. Nigdzie (chyba) nie widziałem tak szczegółowych rachunków jak w książce Desaia.
Jako matematyczna instrukcja obsługi mechaniki kwantowej książka zasługuje na 8 gwiazdek (-2 tylko za literówki). Jako osobnej publikacji, niezależnej od innych książek, czy jako książce "do czytania" wystawiłbym 5 punktów. Dlatego szóstka.
Ocena, którą wystawiłem tej książce jest bardzo niesprawiedliwa na kilku poziomach:
1. Autor wykonał ogromną pracę pisząc książkę obejmującą całą tematykę mechaniki kwantowej w jednym tomie, wraz z wprowadzaniem niezbędnej matematyki gdy jest to konieczne.
2. W ocenie uwzględniłem liczne literówki, które do pewnego stopnia są dopuszczalne zwłaszcza w pierwszym wydaniu...
2020-04-22
2020-04-22
2020-04-22
2020-04-22
2020-03-18
2020-02-04
2019-11-28
2019-11-28
2019-10-16
Dawno nie przyznawałem tak wysokiej noty. Chciałem nawet dać 10 gwiazdek. Tym bardziej się cieszę, że wreszcie jest ku temu okazja.
Książka Stuarta Clarka jest doskonała. Pięknie opowiedziana i ubogacona smakowitymi anegdotami z życia wielkich astronomów. Rzetelna i dosyć precyzyjna. Wspaniała.
Książka opowiada historię rozwoju astronomii jako dziedziny naukowej, historię astronomów zaangażowanych w ten rozwój i skrótowo prezentuje najważniejsze ustalenia astronomii dokonane na przestrzeni ostatnich 400 lat (mniej więcej). W tym również tych całkiem świeżej daty.
Uwagi:
- Jak zwykle w książkach popularnonaukowych, również u Clarka natrafiamy na niefortunne określenie 'pas asteroid'. Ogólnie czym jest asteroida nie wiadomo - tzn. wiadomo, mówię o tym złośliwie. Asteroidą nazywane są, szczególnie w krajach anglojęzycznych, planetoidy. I to tej drugiej nazwy powinniśmy używać. Asteroida pochodzi od gr. asteri czyli gwiazda; 'asteroida' określa więc obiekt gwiazdopodobny. Tymczasem żaden desygnat słowa 'asteroida' w niczym nie jest do gwiazdy podobny. Są to małe, nieregularnego kształtu, skaliste okruchy unoszące się w przestrzeni. Małe i skaliste więc raczej podobne do pewnego typu planet. W istocie, prawdopodobnie z tego właśnie skalnego gruzu powstają planety w procesie planetogenezy. Dlatego mówimy o planetoidach a nie asteroidach. Mamy w Układzie Słonecznym obszar zwany Pasem Planetoid (między Marsem a Jowiszem) a nie, tak jak czytamy w książce pas asteroid (Pas Planetoid to nazwa własna tego regionu Układu Słonecznego i nie należy jej przekręcać; osobnym błędem jest pisanie jej małą literą, to tak, jakby pisać małą literą nazwy planet).
- s. 81 - błąd językowy. W przedostatnim akapicie znajdujemy zdanie: "Z nich powstały z kolei jądra Jowisza, Saturna, Uranu i Neptuna". Dlaczego nie '(...) jądra Jowiszu, Saturnu, Uranu i Neptunu" ? Bo nie tak się odmienia nazwy planet. Dopełniacz liczby pojedynczej od planety Uran to Urana. Jądro Urana (planety); jądro uranu (atomu pierwiastka uran).
- To i ówdzie znajdziemy kilka literówek, które jednak nie utrudniają zrozumienia treści. Jest to pierwsze wydanie i błędy edytorskie mogą się pojawiać. Nie jest ich bardzo dużo ale są. Przykłady: str. 117 "Wyznaczenie odpowiedniej mieszaniny gazów nie jest jednak łatwe, ponieważ wielu potencjalnych kombinacjom przeczą dane geologiczne." ; str. 126 "Fraunhofer już jako dwudziestokilkulatek wynalazł maszynę do polerowania soczewek oraz nowy rodzaj pieca, w którym mógł produkował większe ilości szkła (...)" ; str. 182 "Dwie ściany 'Rosetty' w kształcie kostki były zaprojektowane z myślą o tym, że prawie nigdy nie będą zwrócone w stronę Słońce." ; str. 228 "Protony, mające ładunek dodatki, powinny się odpychać." ; str. 244/245 "Są to subtelne zmarszczki czasoprzestrzeni, wyzwalane w trakcie zderzeń gwiazd, powstawania czarnych dziur, a także samego Wielkim Wybuchu." ; również str. 245, pierwsze zdanie ostatniego akapitu: "Ciasno do siebie przytulone na czas startu, aby uszkodziły ich wibracje i przeciążenia (...)". Z takim natężeniem daje się wyłapać owe literówki, co kilkanaście stron. Być może jest ich więcej ale podczas czytania nie zawsze udaje się je wykryć. Nie wprowadzają jednak, jak mówiliśmy, niejednoznaczności ani nie zaburzają odbioru tekstu.
- Ogromnym atutem książki są doskonałe przypisy, zarówno pochodzące od autora jak i od polskiego tłumacza. W przypisach znajdziemy uaktualnione informacje, które nie były dostępne w czasie pisania książki, a także odnośniki do oryginalnych prac naukowych.
- str. 118 wspomina o młodej powierzchni Wenus nie podając ogólnie akceptowanego i bardzo interesującego wyjaśnienia tego fenomenu. Otóż: najstarsze skały znalezione na Wenus są bardzo młode, liczą nie więcej niż 600 mln lat. Skały marsjańskie czy księżycowe mają po 3-4 albo i więcej miliardów lat. Przyczyną (najprawdopodobniej) jest geologia Wenus, a dokładnie brak tektoniki. Na Ziemi mamy kilka płyt skorupy, pływających po płynnym płaszczu a między płytami są przerwy - to właśnie na granicach płyt powstają wulkany i trzęsie się ziemia. Istnienie płyt tektonicznych przynosi nam nieoczywistą na pierwszy rzut oka i zbawienną dla życia na Ziemi właściwość - ciepło wyprodukowane przez własną wewnętrzną promieniotwórczość Ziemi stopniowo wydostaje się na powierzchnię poprzez aktywność wulkaniczną i stałe powstawanie nowej skorupy (trochę na zasadzie taśmociągu - w jednym miejscu na granicy płyt tektonicznych powstaje nowa skorupa wyłaniając się z głębi Ziemi, w innym miejscu stara skorupa wciągana jest do płaszcza i przetapia się). Na Wenus płyt nie ma wobec tego ciepło powstające wewnątrz planety się tam w środku kumuluje. Temperatura stale rośnie, aż przekroczona zostaje granica powyżej której stopieniu ulega cała powierzchnia planety - cała powierzchnia Wenus topi się, następnie zastyga i powstaje nowa warstwa powierzchniowa z nowymi skałami. Dlatego na Wenus nie ma starych skał. Ciekawa koncepcja i szkoda, że nie ma jej opisanej w książce.
- przypis na str. 188; brak notacji wykładniczej - mamy tam zapis 1:1015, zamiast 1:10^15. Różnica jest duża, bo 1015 to tylko tysiąc i piętnaście, a 10^15 to 1000000000000000. Raczej każdy się domyśli, że 15 powinno być w wykładniku przy dziesiątce.
- na str. 153. i 154. czytamy, że Einstein połączył czas i przestrzeń w jeden obiekt czterowymiarowy. Właściwie zrobił to niemiecki matematyk Hermann Minkowski, stąd 4D-przestrzeń obu teorii względności nosi nazwę (czaso)przestrzeni Minkowskiego.
- str. 162 dziwne określenie "krzyżowy" eksperyment. Jeśli w oryginale było tu słówko "crucial" to na polski tłumaczymy je raczej jako kluczowy niż krzyżowy (mimo, że wywodzi się od łac. crux, czyli krzyż).
- str. 163 - ogólny wniosek z teorii względności wg autora jest taki, że wszystko jest względne. Zupełnie odwrotnie: obie teorie względności wywodzą się z założenia, że prawa fizyki są właśnie niezmienne, niezależnie od stanu ruchu obserwatora te prawa opisującego (jeżeli uniezależnimy prawa fizyki od wzajemnego ruchu jednostajnego i prostoliniowego obserwatora i układu eksperymentalnego, to dostaniemy Szczególną Teorię Względności, a jeżeli zażądamy niezmienniczości praw natury od dowolnego ruchu, także przyspieszonego, otrzymamy Ogólną Teorię Względności). Względność polega na tym, że każdy układ odniesienia ma swój upływ czasu i swoją metrykę (sposób mierzenia odległości) ale główną zasadą teorii względności jest niezależność (bezwzględność) praw fizyki od czegokolwiek - reszta (plastyczność czasu i przestrzeni) są tylko konsekwencjami tej bezwzględności.
- s. 289 wreszcie uczciwie o Koperniku i o tym, dlaczego nie publikował "De revolutionibus orbium coelestium" aż do swojej śmierci. Brawo dla autora. Wyłamał się z powtarzanego uparcie poglądu, że Kopernik bał się Kościoła i nie drukował swojego dzieła. To jest nieprawda - jego model po prosu nie działał tak dobrze jak model geocentryczny Ptolemeusza i Kopernik uważał, że jest w błędzie. Szczególnie środki kołowych orbit planet nie wypadały w tym samym punkcie, w Słońcu, tylko w różnych miejscach w pobliżu Słońca. Przyczyną wadliwości modelu Kopernika było założenie o kolistości orbit, które okazały się ostatecznie elipsami ale już po śmierci naszego astronoma.
- Ostatnie dwa rozdziały poświęcono kosmologicznym spekulacjom. Teorii strun (obecnie praktycznie porzuconej), prognozom przyszłości Wszechświata itd. Omówiono hipotezę Wieloświata (aktualnie również raczej negowaną, z prostego powodu: jest z definicji nienaukowa).
Mamy więc do czynienia z bardzo dobrą robotą. Świetny warsztat pisarski autora, "Ale kosmos" czyta się z wielką przyjemnością. Uroku dodają książce historyjki o astronomach, jak ta o młodym Edwinie Hubble'u, któremu z okazji ósmych urodzi pozwolono popatrzeć przez teleskop dziadka i od tej pory Hubble postanowił oddać się astronomii (str. 207). Właściwie każda postać pojawiająca się w książce wprowadzana jest wraz z jakąś interesującą historią. Uważam, że to wspaniała zaleta książki.
Mamy opowieść o historii astronomii. Opowieść o historii. Chcę przez to powiedzieć, że nie znajdziemy u Clarka żadnej matematyki. Trochę szkoda, bo w przypadku astronomii niektóre dowody są proste do przeprowadzenia a wzory nie wymagają zaawansowanej świadomości matematycznej. W moim przekonaniu to by jeszcze podniosło wartość książki, dodało uroku, pikanterii i mocniej osadziło opisywane teorie w fizycznej rzeczywistości. Ale nie mówię, że to błąd i nie obniżam z tego powodu oceny.
Proszę Państwa, oto najlepsza książka poświęcona astronomii od czasu "Witamy we Wszechświecie" pod red. Neila Tysona (jednak podejście stosowane w obu książkach jest bardzo odmienne, warto przeczytać obie). Polecam gorąco, cieszmy się pięknem nieba.
Dawno nie przyznawałem tak wysokiej noty. Chciałem nawet dać 10 gwiazdek. Tym bardziej się cieszę, że wreszcie jest ku temu okazja.
Książka Stuarta Clarka jest doskonała. Pięknie opowiedziana i ubogacona smakowitymi anegdotami z życia wielkich astronomów. Rzetelna i dosyć precyzyjna. Wspaniała.
Książka opowiada historię rozwoju astronomii jako dziedziny naukowej, historię...
2019-08-16
Doskonała i bardzo potrzebna książka. Po raz pierwszy dzieło popularnonaukowe nie powiela głupot i miejskich legend o fizyce. Zamiast tego mamy podane, bez ogródek i lania wody jak wygląda i jak działa mechanika kwantowa (nierelatywistyczna).
Polecam. Naukę zawsze polecam, ale te książki w szczególności. O ile mi wiadomo to jedyna okazja aby czytelnik "znikąd" miał sensowny dostęp do mechaniki kwantowej w sensie ścisłym. Warto podjąć wyzwanie, bo to właśnie mechanika kwantowa rządzi światem, sprawia, że ten świat jest jaki jest i że do kubka z herbatą mogę włożyć palec a w blat stolika na którym kubek stoi już nie mogę włożyć palca. Świat jest bardzo nieintuicyjny i zaskakujący. Nawet przelotny kontakt z prawdą o tym świecie, a prawdą jest mechanika kwantowa (gdybyśmy byli skazani tylko na fizykę klasyczną to nigdy bym tej recenzji nie napisał bo nie byłoby mnie, komputera, Was i naszego Wszechświata) raz na zawsze zmienia nasz ogląd rzeczywistości. To jest poznawczo i światopoglądowo wartościowe. Inaczej się doświadcza świata i łatwiej się nim zachwycić gdy wiemy jak on działa. Nic już nie będzie takie samo jeżeli po raz pierwszy złapiecie kontakt z mechaniką kwantową.
Wykład poprowadzony jest bardzo sensownie, w układzie zbliżonym do standardowego, podręcznikowo-wykładowego. Warto jednak zacząć od pierwszego tomu, bowiem mechanika kwantowa jest analogiczna do mechaniki klasycznej, ale w ujęciu tzw. kanonicznym (Lagranżowskim i Hamiltonowskim) a tego nie uczą w liceum - być może to by było zbyt interesujące a szkoły nie są po to, aby zainteresować uczniów nauką tylko po to, żeby sfrustrowani nauczyciele mieli gdzie pracować.
Z wykładu Susskinda dowiemy się co to jest operator Hermitowski, komutator, zasada nieoznaczoności, funkcja falowa i wielu innych rzeczy, którymi można potem imponować kolegom (tak, raczej kolegom, koleżankom nie polecam, przynajmniej na początku; nie poderwiesz dziewczyny w pubie na algebrę Clifforda macierzy gamma, przykro mi).
Czy osoba z przypadku odniesie korzyść z przeczytania drugiego tomu Teoretycznego Minimum? Tak, o ile z uwagą przeczytany jest pierwszy tom i są chęci. Bardzo warto.
Na koniec - dlaczego nie komplet gwiazdek? Są błędy edytorskie, czasami nie takie indeksy jak trzeba, gdzieś się trafi niezamknięty nawias... Drobiazgi ale bardzo ważne.
Doskonała i bardzo potrzebna książka. Po raz pierwszy dzieło popularnonaukowe nie powiela głupot i miejskich legend o fizyce. Zamiast tego mamy podane, bez ogródek i lania wody jak wygląda i jak działa mechanika kwantowa (nierelatywistyczna).
Polecam. Naukę zawsze polecam, ale te książki w szczególności. O ile mi wiadomo to jedyna okazja aby czytelnik "znikąd" miał...
2019-09-21
Mówiłem już, że żałuję, że tych książek nie było kiedy sam studiowałem? Bo żałuję i to bardzo. Oczywiście dlatego, że byłoby mi łatwiej. Ale seria Teoretyczne Minimum ma o wiele większą wartość. Od razu uprzedzę: książka jest dla każdego i nie wolno się jej bać.
W niniejszym tomie autorzy biorą na warsztat klasyczną teorię pola i szczególną teorię względności. Jest tu trochę matematyki, ale wprowadzana jest pomału i z dbałością o szczegóły więc uważny czytelnik na pewno się nie pogubi. Oczywiście cała ta formalna strona jest konieczna aby na poważnie zrozumieć o co chodzi. Zwieńczeniem wykładu jest wyprowadzenie relatywistycznej elektrodynamiki, która jest pierwszą teorią, ukazującą to, co fizycy mają na myśli mówiąc, że fizyka jest piękna. Już mechanika klasyczna jest urocza, mechanika kwantowa dziedziczy po niej ten urok, ale elektrodynamika ożeniona ze szczególną teorią względności jest absolutnym cudem. Dlaczego? W mojej (i nie tylko mojej) ocenie piękno fizyki bierze się z obecności trzech elementów: symetrii, konieczności i elegancji (inaczej zwięzłości).
- Symetria oznacza, że nasze równania są zawsze takie same, bez względu na sytuację w jakiej się znajdujemy opisując prawa fizyki. W trzecim tomie Teoretycznego Minimum mamy dosyć dokładny opis niezmienniczości Lorentzowskiej, czyli uniezależnienia praw przyrody od stanu ruchu obserwatora te prawa opisującego. To jeszcze nie cała wartość tej symetrii, z niej bierze się też zwięzłość elektrodynamiki ale o tym zaraz.
- Konieczność. Tego akurat nie widać w książce, bo tę cechę piękna fizyki najwyraźniej daje się zaobserwować gdzie indziej, więc nie będziemy się rozwodzić.
- Elegancja lub zwięzłość. Punktem kulminacyjnym całej książki są równania Maxwella. Są cztery króciutkie i dosyć proste równania, dające się zapisać w czterech linijkach (naprawdę są krótkie), które opisują całą wiedzę o wszystkich klasycznych zjawiskach elektrycznych i magnetycznych. Cztery równania. Wielotomowe podręczniki do elektrodynamiki i jeszcze więcej literatury technicznej omawia wnioski bezpośrednio płynące z tych równań. Wyobraźmy sobie dowolny proces obejmujący ładunki, prądy, pola elektryczne i magnetyczne, dosłownie cokolwiek z elektrodynamiki - to będzie w równaniach Maxwella. To jest zwięzłość. Kiedy potrafimy zapisać całą tę wiedzę w czterech linijkach, to jest to zwięzła informacja. Mieliśmy jeszcze wspomnieć o symetrii, jak ona się wiąże ze zwięzłością. To też jest opowiedziane i pokazane w książce. A więc mamy te cztery równania Maxwella, ale one nie są Lorentzowsko niezmiennicze. To znaczy, że stosując je tak jak zapisał je Maxwell (tak naprawdę w formie w jakiej zakuwają je studenci fizyki na całym świecie podał je Oliver Heaviside, bo w postaci podanej przez Maxwella były zbyt trudne), będą się zmieniać w zależności od stanu ruchu obserwatora. Czyli jeśli obserwator jest ruchomy względem opisywanego układu to równania Maxwella mają trochę inną postać niż dla obserwatora nieruchomego. W sukurs przychodzi nam szczególna teoria względności. Okazuje się, że nałożenie wymogu aby równania Maxwella były niezmiennicze Lorentzowsko, robi z nimi coś przepięknego. Redukuje liczbę równań o połowę, czyli zostają dwa. Bez utraty informacji - to jest dopiero zwięzłość. Nie zdradzę jak to się odbywa, nie odbiorę Wam tej przyjemności, ale powiem jedno: do dziś pamiętam i nigdy nie zapomnę co czułem kiedy po raz pierwszy poznawałem te koncepcje.
I wiecie co? Dzięki Susskindowi i jego książkom każdy może tego doświadczyć. Polecam chociaż raz w życiu przeżyć ten stan. Nie da się go porównać z niczym innym. Prawie...
Mówiłem już, że żałuję, że tych książek nie było kiedy sam studiowałem? Bo żałuję i to bardzo. Oczywiście dlatego, że byłoby mi łatwiej. Ale seria Teoretyczne Minimum ma o wiele większą wartość. Od razu uprzedzę: książka jest dla każdego i nie wolno się jej bać.
W niniejszym tomie autorzy biorą na warsztat klasyczną teorię pola i szczególną teorię względności. Jest tu...
2019-10-03
Uważam, że w pisaniu autobiografii jest coś niewłaściwego. Trzeba mieć odchylenie narcystyczne żeby pisać książki o sobie samym.
Richard Feynman to człowiek, z którym raczej bym się słabo dogadywał. Taki jego obraz wyłania się z obu części jego autobiografii. Po pierwsze sam fakt, że napisał autobiografię, świadczy, że ma o sobie wysokie mniemanie. A sposób w jaki na swój temat opowiada ukazuje jak bardzo wysokie. To jest pewien problem podczas czytania. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na język jakim pisze się teksty naukowe: prace dyplomowe, doniesienia konferencyjne, artykuły itd. - konwencja i dobry smak wymaga, aby pisać w stronie biernej, natomiast podczas wykładów i prezentacji stosujemy pierwszą osobę liczby mnogiej. Tak jest po prostu elegancko. Rozumiem, że książka "opowiadaniowa" by była wówczas niezdatna do czytania, ale właśnie dlatego nie należy pisać autobiografii. Jeżeli Twoje życie jest ciekawe, to ktoś to zauważy i na pewno opisze. Feynman nie ma problemu z pisaniem o swoim bohaterstwie i nieomylności. Widać, że się lubi i sam sobie mocno imponuje.
Co do samej książki. Zaczyna się trochę nieskładnie, od kilku luźno powiązanych ze sobą historii (powiązanych głównie osobą Feynmana). Ładna i chwytająca za serce opowieść o pierwszej miłości.
W moim odbiorze najciekawszy fragment całej książki to list do żony pisany w 1962 roku, podczas pobytu w Warszawie, na zorganizowanej przez prof. Leopolda Infelda z Uniwersytetu Warszawskiego Międzynarodowej Konferencji Teorii Grawitacji. Uwaga o tym, że Polacy budują stare budynki (tzn. świeżo wybudowane a wyglądają jak stare, np. tynk się gdzieś sypie) jest celna i zabawna. Jeśli nie chcecie koniecznie kupować tej książki (nie zachęcam ani nie odradzam) to poczytajcie w księgarni ten list, nie jest długi - uważam go za najbardziej interesujący fragment.
Połowa książki jest poświęcona badaniu katastrofy promu kosmicznego Challenger, ostatniego wielkiego sukcesu Feynmana (1986, zmarł w 1988). Utrzymana w tonie takim samym jak reszta książki oraz część pierwsza, czyli patrzcie i podziwiajcie. Doprawdy, ta maniera i ciągły samozachwyt wylewają się z kartek i chlupią pod nogami. W taki sposób mógłby o sobie opowiadać Lech Wałęsa a kto wie, czy nie byłby nieco skromniejszy. Historia Challengera jest mimo wszystko sprawnie opisana, czyta się ją dobrze.
Na koniec w Epilogu mamy jedno z wystąpień Feynmana, pt. "Wartość nauki". Bardzo dobre i bardzo krótkie. Jako zakończenie całości, dobrane idealnie.
Reasumując, Feynmana czyta się dobrze. Z lektury za wiele nie wynika, książka jest raczej mało pouczająca, chyba, że ktoś jeszcze nie wie jaki Feynman był wspaniały i wciąż nie złożył kwiatów na grobie. Tego najprędzej dowiecie się z autobiografii noblisty.
Uważam, że w pisaniu autobiografii jest coś niewłaściwego. Trzeba mieć odchylenie narcystyczne żeby pisać książki o sobie samym.
Richard Feynman to człowiek, z którym raczej bym się słabo dogadywał. Taki jego obraz wyłania się z obu części jego autobiografii. Po pierwsze sam fakt, że napisał autobiografię, świadczy, że ma o sobie wysokie mniemanie. A sposób w jaki na swój...
2019-04-23
2019-04-18
Ależ to było słabe.
Świat całkowicie niewiarygodny, nie wciąga i nie przekonuje.
Dialogi sztuczne i wymuszone.
Elementy politycznej poprawności i ideologiczne wstawki.
Książka właściwie skierowana tylko do maniakalnych no-lifów i piwniczaków z fobią społeczną. Dodajcie do tego wyraźnie pobrzmiewające nuty megalomanii i lekceważącej pogardy dla ludzi, żyjących poza piwnicą i wirualnym światem. To właśnie "Player one".
To było bardzo słabe. Nie polecam.
Ależ to było słabe.
Świat całkowicie niewiarygodny, nie wciąga i nie przekonuje.
Dialogi sztuczne i wymuszone.
Elementy politycznej poprawności i ideologiczne wstawki.
Książka właściwie skierowana tylko do maniakalnych no-lifów i piwniczaków z fobią społeczną. Dodajcie do tego wyraźnie pobrzmiewające nuty megalomanii i lekceważącej pogardy dla ludzi, żyjących poza...
Mierzę się z pewną trudnością jako recenzent. Z jednej strony należy mi ocenić obiektywną jakość i wartość książki, z drugiej niełatwo jest pozbyć się perspektywy, spełnionych bądź nie, oczekiwań względem niej.
Zaczniemy od oczekiwań by przejść do oceny chłodnym okiem.
Na książki Schwichtenberga natknąłem się przypadkiem i od pierwszego wejrzenia zrobiły na mnie ogromne, pozytywne wrażenie. Wreszcie, ktoś napisał książki, których szukałem (i nie znalazłem) jako student. Nareszcie ktoś mówi prosto i z sensem, do czytelnika, zamiast do siebie, ewentualnie kolegów z wydziału. Oto książka, dzięki której student złamie szyfr, którym mówi jego wykładowca. Takie miałem oczekiwania. I w tym zakresie, w jakim książka mówi o mechanice kwantowej oczekiwania spełnione zostały całkowicie. Ten zakres jednak, jest nieco zbyt wąski. A więc: wszystko, co opisano w książce, zostało opisane doskonale. Szkoda, że tak mało tego materiału.
Obiektywnie:
- Książka bardzo ładnie wydana, w przyjemnej oprawie graficznej. [To nie jest obiektywnie.] Wewnątrz dużo odręcznych rysunków autora. Estetyka trochę cierpi na niewyjustowanym tekście.
- Szerokie marginesy, na których zamieszczone są przypisy na wysokości odwołania.
- 16 numerwowanych rozdziałów - cała książka liczy ok 260 stron, co oznacza, że rozdziały są krótkie. To bardzo dobra praktyka, można wygodnie przyswajać materiał w małych ilościach.
- Wyjątek stanowi rozdział 3. (str. 47-93), który ma ambicję zaprezentowania całego podstawowego formalizmu mechaniki kwantowej. Przypuszczalnie najważniejszy w całej książce rozdział. Bardzo dobry, ale za długi na jedno posiedzenie, tym bardziej, że trzeba się go nauczyć w całości. [Tutaj dochodzi do głosu moja prywatna fiksacja, polegająca na tym, że bardzo nie chcę odkładać książki przed ukończeniem rozdziału lub w inny sposób wyodrębnionej części - rozumiem, że nie każdy tak ma.]
- Styl pisaniny luźny, konwersacyjny, tłumaczenia obrazowe, bardzo dobre analogie. Motywację napisania książki autor zdradza w przedmowie: "Wiele podręczników jest trudno zrozumieć nie dlatego, że przedmiot jest trudny, ale dlatego, że autor nie pamięta jak to jest być początkującym".
- Wyprowadzenia bardzo szczegółowe. Ta cecha decyduje o wartości książki. Autor nigdzie nie zakłada, że czytelnik domyśli się czegoś. Przekształcenia wykonywane zazwyczaj w jednej linijce tutaj są rozpisane na pół strony. O to chodzi, tak powinno być.
- Zawartość: przedmowa, ogólne rozważania o mechanice kwantowej, omówienie podstawowego formalizmu, granica klasyczna, najczęstsze sztuczki w mechanice kwantowej (np. separacja zmiennych); najważniejsze układy: nieskończone pudło, skończone pudło, atom wodoru (będzie osobno o wodorze), rozpraszanie na pudle, tunelowanie, oscylator harmoniczny (krytyczny rozdział), spin, rachunek zaburzeń. Dalej komentarz na temat interpretacji mechaniki kwantowej i uzupełnienia: rozwinięcie Taylora (świetne), transformacja Fouriera (znacznie gorzej) i delta Diraca (nieźle).
s. 112 - świetnie o zachowaniu fal, gdy energia jest mniejsza od bariery. Uwagi o rzeczywistym wykładniku przy exp całkowicie wyjaśniają tunelowanie. Aż dziwne, że żaden inny autor o tym nie wspomina.
Atom wodoru: największe rozczarowanie. Prawie nic, całość na dwóch stronach. Głównie omówienie jakościowe, nic poza tym, nawet poziomów energetycznych nie obliczamy. Wielka szkoda.
Krytycznym rozdziałem w każdej książce na temat mechaniki kwantowej jest oscylator harmoniczny. Sposób jego prezentacji w danej książce mocno kształtuje moją opinię o niej. U Scwhichtenberga jest doskonały. Nie mam nic do dodania, wszystko jasne. Jawnie wyprowadzone operatory położenia i pędu za pomocą operatorów kreacji i anihilacji - są; komutator operatorów kreacji i anihilacji - jest (6 linijek!); przejście do drabinki poziomów - jest; stan podstawowy - jest. Bardzo ciekawy przypis nr. 7 na str. 151 wiążący niezerową energię stanu podstawowego oscylatora z nieskończoną energią stanu podstawowego w kwantowej teorii pola.
Rachunek zaburzeń: tylko do pierwszego rzędu w energii i wektorach stanu. Trochę mało.
Pomyłki i literówki:
- s. 81 pakiet Gaussowski ma indeks górny '3' nie tam gdzie trzeba; jest przy pędzie (dp^3) zamiast przy różniczce (d^3p).
- s. 84 operator pędu nie ma indeksu przy delcie Jacobiego; bardzo nieistotne.
- W rozdz. 4 na str. 95 jest gwiazdka (symbol sprzężenia zespolonego) przy funkcji falowej, natomiast wszędzie dalej w tym rozdziale jest krzyż (symbol sprzężenia hermitowskiego) - wszędzie powinna być gwiazdka.
- str. 100. przyp. 2 - indeks '1' wypadł poza symbol bra, powinien być przy psi. Szczegół, bez znaczenia.
- s. 119 w równaniu 7.9 i 7.10 znowu krzyż przy funkcjach falowych, gdzie powinna być gwiazdka.
- Współczynnik transmisji bez żadnego wyprowadzenia, poza "after a long and tedious calculation we find" - do egzaminu nie wystarczy.
- str. 149 w równaniu 9.21 przy C powinna być raczej gwiazdka niż krzyż. Tak samo w 9.22.
Podsumowując: świetna książka, ale do zaliczenia wykładu z mechaniki kwantowej za mało. Ogólny formalizm bardzo dobrze, oscylator opisany rewelacyjnie, ale reszty jest zwyczajnie za mało.
Uważam, że 7 to uczciwa ocena. W zakresie tematów, które książka porusza robi to bardzo dobrze, jednak oczekiwałem, że będzie pokrywać cały materiał wykładu. Dla amatorów, pasjonatów fizyki: będziecie wniebowzięci; dla studentów: bardzo polecam, najlepszy początek, ale później Griffiths.
Mierzę się z pewną trudnością jako recenzent. Z jednej strony należy mi ocenić obiektywną jakość i wartość książki, z drugiej niełatwo jest pozbyć się perspektywy, spełnionych bądź nie, oczekiwań względem niej.
więcej Pokaż mimo toZaczniemy od oczekiwań by przejść do oceny chłodnym okiem.
Na książki Schwichtenberga natknąłem się przypadkiem i od pierwszego wejrzenia zrobiły na mnie ogromne,...