rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Mierzę się z pewną trudnością jako recenzent. Z jednej strony należy mi ocenić obiektywną jakość i wartość książki, z drugiej niełatwo jest pozbyć się perspektywy, spełnionych bądź nie, oczekiwań względem niej.

Zaczniemy od oczekiwań by przejść do oceny chłodnym okiem.

Na książki Schwichtenberga natknąłem się przypadkiem i od pierwszego wejrzenia zrobiły na mnie ogromne, pozytywne wrażenie. Wreszcie, ktoś napisał książki, których szukałem (i nie znalazłem) jako student. Nareszcie ktoś mówi prosto i z sensem, do czytelnika, zamiast do siebie, ewentualnie kolegów z wydziału. Oto książka, dzięki której student złamie szyfr, którym mówi jego wykładowca. Takie miałem oczekiwania. I w tym zakresie, w jakim książka mówi o mechanice kwantowej oczekiwania spełnione zostały całkowicie. Ten zakres jednak, jest nieco zbyt wąski. A więc: wszystko, co opisano w książce, zostało opisane doskonale. Szkoda, że tak mało tego materiału.

Obiektywnie:

- Książka bardzo ładnie wydana, w przyjemnej oprawie graficznej. [To nie jest obiektywnie.] Wewnątrz dużo odręcznych rysunków autora. Estetyka trochę cierpi na niewyjustowanym tekście.
- Szerokie marginesy, na których zamieszczone są przypisy na wysokości odwołania.
- 16 numerwowanych rozdziałów - cała książka liczy ok 260 stron, co oznacza, że rozdziały są krótkie. To bardzo dobra praktyka, można wygodnie przyswajać materiał w małych ilościach.
- Wyjątek stanowi rozdział 3. (str. 47-93), który ma ambicję zaprezentowania całego podstawowego formalizmu mechaniki kwantowej. Przypuszczalnie najważniejszy w całej książce rozdział. Bardzo dobry, ale za długi na jedno posiedzenie, tym bardziej, że trzeba się go nauczyć w całości. [Tutaj dochodzi do głosu moja prywatna fiksacja, polegająca na tym, że bardzo nie chcę odkładać książki przed ukończeniem rozdziału lub w inny sposób wyodrębnionej części - rozumiem, że nie każdy tak ma.]
- Styl pisaniny luźny, konwersacyjny, tłumaczenia obrazowe, bardzo dobre analogie. Motywację napisania książki autor zdradza w przedmowie: "Wiele podręczników jest trudno zrozumieć nie dlatego, że przedmiot jest trudny, ale dlatego, że autor nie pamięta jak to jest być początkującym".
- Wyprowadzenia bardzo szczegółowe. Ta cecha decyduje o wartości książki. Autor nigdzie nie zakłada, że czytelnik domyśli się czegoś. Przekształcenia wykonywane zazwyczaj w jednej linijce tutaj są rozpisane na pół strony. O to chodzi, tak powinno być.
- Zawartość: przedmowa, ogólne rozważania o mechanice kwantowej, omówienie podstawowego formalizmu, granica klasyczna, najczęstsze sztuczki w mechanice kwantowej (np. separacja zmiennych); najważniejsze układy: nieskończone pudło, skończone pudło, atom wodoru (będzie osobno o wodorze), rozpraszanie na pudle, tunelowanie, oscylator harmoniczny (krytyczny rozdział), spin, rachunek zaburzeń. Dalej komentarz na temat interpretacji mechaniki kwantowej i uzupełnienia: rozwinięcie Taylora (świetne), transformacja Fouriera (znacznie gorzej) i delta Diraca (nieźle).

s. 112 - świetnie o zachowaniu fal, gdy energia jest mniejsza od bariery. Uwagi o rzeczywistym wykładniku przy exp całkowicie wyjaśniają tunelowanie. Aż dziwne, że żaden inny autor o tym nie wspomina.

Atom wodoru: największe rozczarowanie. Prawie nic, całość na dwóch stronach. Głównie omówienie jakościowe, nic poza tym, nawet poziomów energetycznych nie obliczamy. Wielka szkoda.

Krytycznym rozdziałem w każdej książce na temat mechaniki kwantowej jest oscylator harmoniczny. Sposób jego prezentacji w danej książce mocno kształtuje moją opinię o niej. U Scwhichtenberga jest doskonały. Nie mam nic do dodania, wszystko jasne. Jawnie wyprowadzone operatory położenia i pędu za pomocą operatorów kreacji i anihilacji - są; komutator operatorów kreacji i anihilacji - jest (6 linijek!); przejście do drabinki poziomów - jest; stan podstawowy - jest. Bardzo ciekawy przypis nr. 7 na str. 151 wiążący niezerową energię stanu podstawowego oscylatora z nieskończoną energią stanu podstawowego w kwantowej teorii pola.

Rachunek zaburzeń: tylko do pierwszego rzędu w energii i wektorach stanu. Trochę mało.

Pomyłki i literówki:
- s. 81 pakiet Gaussowski ma indeks górny '3' nie tam gdzie trzeba; jest przy pędzie (dp^3) zamiast przy różniczce (d^3p).
- s. 84 operator pędu nie ma indeksu przy delcie Jacobiego; bardzo nieistotne.
- W rozdz. 4 na str. 95 jest gwiazdka (symbol sprzężenia zespolonego) przy funkcji falowej, natomiast wszędzie dalej w tym rozdziale jest krzyż (symbol sprzężenia hermitowskiego) - wszędzie powinna być gwiazdka.
- str. 100. przyp. 2 - indeks '1' wypadł poza symbol bra, powinien być przy psi. Szczegół, bez znaczenia.
- s. 119 w równaniu 7.9 i 7.10 znowu krzyż przy funkcjach falowych, gdzie powinna być gwiazdka.
- Współczynnik transmisji bez żadnego wyprowadzenia, poza "after a long and tedious calculation we find" - do egzaminu nie wystarczy.
- str. 149 w równaniu 9.21 przy C powinna być raczej gwiazdka niż krzyż. Tak samo w 9.22.

Podsumowując: świetna książka, ale do zaliczenia wykładu z mechaniki kwantowej za mało. Ogólny formalizm bardzo dobrze, oscylator opisany rewelacyjnie, ale reszty jest zwyczajnie za mało.

Uważam, że 7 to uczciwa ocena. W zakresie tematów, które książka porusza robi to bardzo dobrze, jednak oczekiwałem, że będzie pokrywać cały materiał wykładu. Dla amatorów, pasjonatów fizyki: będziecie wniebowzięci; dla studentów: bardzo polecam, najlepszy początek, ale później Griffiths.

Mierzę się z pewną trudnością jako recenzent. Z jednej strony należy mi ocenić obiektywną jakość i wartość książki, z drugiej niełatwo jest pozbyć się perspektywy, spełnionych bądź nie, oczekiwań względem niej.

Zaczniemy od oczekiwań by przejść do oceny chłodnym okiem.

Na książki Schwichtenberga natknąłem się przypadkiem i od pierwszego wejrzenia zrobiły na mnie ogromne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bezsilną złość czułem, czuję. Z książki wylewa się całe zło tego świata, cała nienawiść, pogarda, ochyda i nieprawość. Źli są bohaterowie - żadna postać nie wzbudza sympatii, podczas czytania kibicować można tylko Niemcom i szmalcownikom, życzyć bohaterom gazu i pieca. Tyle w nich zła, jadu, goryczy, czystej nienawiści, najwięcej do Polski i Polaków. Czytamy na okładce, że główni bohaterowie "(...) jako Żydzi nie mogą liczyć na nikogo, na pewno nie na Polaków." Jeżeli w czasie wojny Żydzi w Polsce na kogokolwiek mogli liczyć to tylko na Polaków. Mamy najwięcej odznaczonych medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Tylko u nas szmalcownictwo było przez państwo podziemne karane śmiercią. Filozof i szef przedwojennego ONR, dr Jan Mosdorf, w Auschwitz (gdzie zmarł w 1943 roku) do końca wspierał również Żydowskich wspołwięźniów. W Polsce nigdy nie powstał polskojęzyczny kolaboracyjny rząd, jak to miało miejsce we Francji, gdzie policja Francuska, nie niemiecki okupant, organizowała transporty kolejowe w jedną stronę dla swoich żydowskich obywateli. Z polskich żołnierzy nigdy nie utworzono oddziałów nazistowskich - w odróżnieniu od 33. Dywizji Grenadierów Pancernych SS i 14. Dywizji Grenadierów Pancernych SS (odpowiednio 1. Francuska dywizja SS Charlemange i tzw. SS Galizien czyli Pierwsza Ukraińska, obie formacje ochotnicze, wiec nie z przymusu, nie jeńcy). I taki gnój jak Twardoch wydaje w tym państwie książkę, w której to Polacy są głównym sprawcą cierpień żydowskich, a o samej Polsce pisze tak: "(...) przeklętej, przeklętej, po trzykroć przeklętej Polsce, najgorszym miejscu w jakim można być." Ten fragment podsumowuje 350 stron książki. Nie ma tu nic poza Polską podłością. Wszystkie postacie tylko chronią się przed Polakiem, Niemiec w okupowanej Warszawie jest praktycznie nieobecny. Główna bohaterka wraz Jakubem Szapirą, którym się zajmuje, przyjmowana jest w domu polskiej kolaborantki (oczywiście, że kolaborantki, przecież to Polka). Zorganizowała im schronienie, dobrą żywność, alkohol, czasem nawet grają na patefonie i tańczą jakby wojny nie było. Po niedługim czasie, w ramach podziękowań zabijają tę "polską kurwę" bo tylko tak mówi o niej Ryfka (zabawne, ze sama jeszcze przed wojną trudniąca się najstarszym zawodem świata).

O tym jest ta książka. O Polakach - genetycznych żydożercach.

Są też wycieczki w kierunku państwa Polskiego jako takiego, II RP. "Państwa z papieru" w ocenie Emilii. Państwa, które było pod zaborami od czterech pokoleń, ale które odrodzilo się siłą niezłomnej woli obywateli i zręczności dyplomatycznej swoich ówczesnych elit. Państwo, które po dwóch latach od wykrwawiania się na Wielkiej Wojnie, powstrzymało czerwoną zarazę w bitwie, która zmieniła losy świata - za taką uchodzi bitwa Warszawska. Państwo, które zbudowało od zera miasto portowe Gdynię i COP. Państwo, które, nawet w książce Twardocha, zapewniało byt i ochronę obywatelom (główne postacie w tym państwie żyją jak paczki w maśle do wybuchu wojny, mimo, że są Żydami). Państwo, które miało powstrzymać Hitlera przez tydzień, zanim zmobilizuje się Anglia i Francja, a które wytrzymało ponad miesiąc na dwóch frontach bez niczyjej pomocy. To państwo zwie się tutaj "państwem z papieru".

Na koniec najgorsze zostawiam, zostawiłem. Dopóki nie trafiłem na te wzmiankę, myślałem: "nie napisze recenzji, przemilczę". Teraz nie mogę. Wśród lejacej się spod pióra Twardocha podłości, to zabolało mnie do żywego. W jednym miejscu pada wzmianka o Polakach, którzy w Radziłowie, w lipcu 1941 roku spalili w stodole 500 Żydów. W lipcu 1941 roku, idące na wschód wojska niemieckie zajmowały nowe tereny dawnej Polski. I wprowadzali tam Niemcy swoją politykę etniczną. W okolicy wsi Wąsocz, Radziłów, Jedwabne działało Einsatzkommando pod dowództwem Hermanna Schapera. Do zadań komanda należało "zabezpieczanie tyłów frontu oraz oczyszczenie terenów z elementów żydowskich w sposób jak najbardziej angażujący miejscową ludność." Oddział Schapera był w Wąsoczu 5. lipca, w Radziłowie 7. lipca i w Jedwabnem 10. lipca, wtedy dochodziło do pogromów. Z inpiracji lub pod groźbą niemieckich żołnierzy, którzy miejscowych bandziorów do pogromów namawiali, obiecując ze oddadzą im żydowskie mienie, obietnicy zresztą nie dotrzymali. Sam Schaper juz w latch 50. został rozpoznany przez naocznychh świadków wydarzeń w Jedwabnem, wskazali że tam był z oddziałem niemieckich żołnierzy. W 2002 roku podczas prac wokół stodoły w Jedwabnem odkopano ponad 200 łusek karabinowych. Wtedy organizacje żydowskie z oburzeniem nakazały przerwanie badań, powołując się na bezczeszczenie cmentarza. Scenariusze mogą być różne - od jednego skrajnego, że Polacy swoimi rękami mordowali żydowskich sąsiadów tylko pod nadzorem i za aprobatą Niemców do innego skrajnego, w którym Niemcy rozstrzelali Żydów w Wąsoczu, Radziłowie i Jedwabnem a w stodole tylko spalono zwłoki. Dodatkowo, kiedy front przesuwa się dalej na wschód, to na terenie Ukrainy, po przejściu Wehrmachtu, specjalne oddziały SS dokonywały masowych rozstrzeliwań ludności żydowskiej (masakra w Babim Jarze, wrzesień 1941). Dlaczego dwa miesiące wcześniej na terenie Polski miałoby być zgoła inaczej?

Długo o tym było, ale nie mogłem przemilczeć. Nie mogłem tego nie powiedzieć.

Wracając do książki. Nie ma właściwie akcji, wydarzeń, dialogów. Tylko opisy wewnętrznych stanów bohaterów, wypełnionych nienawiścią, gniewem, bólem. Ale przede wszystkim nienawiścią.

Szczepan Twardoch ma warsztat literacki. Umie pisać, świetnie radzi sobie z językiem. Ale jednego słowa na pewno nie zna. Tym słowem jest przyzwoitość.

Bezsilną złość czułem, czuję. Z książki wylewa się całe zło tego świata, cała nienawiść, pogarda, ochyda i nieprawość. Źli są bohaterowie - żadna postać nie wzbudza sympatii, podczas czytania kibicować można tylko Niemcom i szmalcownikom, życzyć bohaterom gazu i pieca. Tyle w nich zła, jadu, goryczy, czystej nienawiści, najwięcej do Polski i Polaków. Czytamy na okładce, że...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Witamy we Wszechświecie. Podróż astrofizyczna J. Richard Gott, Michael A. Strauss, Neil deGrasse Tyson
Ocena 8,1
Witamy we Wsze... J. Richard Gott, Mi...

Na półkach:

Bardzo cenna książka. Świetnie opowiedziana, porywająca, prosta i głęboka zarazem. Cieszmy się, że została wydana w Polsce.

Muszę tutaj znowu, bo wydaje mi się, że gdzieś o tym pisałem, przeciwstawić się kłamstwu lub co najmniej błędnej informacji powtarzanej w książkach popularonaukowych poświęconych astronomii. I za to obniżam ocenę. To poważna sprawa, bo dotyczy Kopernika.

Strona 37. opowiada o odkryciu Kopernika. Ostatni akapit brzmi:

"Została opublikowana ["De revolutionibus orbium coelestium" - przypis ode mnie] w 1543 roku i wielu ludzi zainspirowała do myślenia. Początkowo Kopernik obawiał się ją publikować i kilku osobom udostępnił rękopis prywatnie. W owych czasach nie można było tak po prostu zacząć głosić wszem i wobec, że Ziemia nie jest już w centrum Wszechświata. Kościół katolicki miał na ten temat inne zdanie - że Ziemia jest w centrum - a opinii Kościoła nie można było zignorować".

Otóż jest to NIEPRAWDA. Szkodliwa i paskudna nieprawda. Pod każdym względem. Od początku:
- Kopernik obawiał się Kościoła. Sam był biskupem, miał w lokalnym Kościele dużą władzę i włos by mu z głowy nie spadł nawet gdyby głosił bzdury - przenieśliby go może do innej parafii czy coś. [Przy okazji - ludzie, którzy głoszą, że Kościół taki zły i straszny i pewnie by skazał Kopernika na stos za książkę o układzie słonecznym, nie mają jednocześnie problemu z przyznawaniem, że w Kościele mamy korporacyjną zmowę i nie ruszamy swoich, nawet najgorszych degeneratów - logik, Herr Hauptmann].
-"Kościół miał na ten temat inne zdanie" - otóż nie miał żadnego. Budowa Układu Słonecznego nie należy i nie należała nigdy do doktryny Kościelnej. Ten pogląd został Kościołowi przyklejony w Oświeceniu (najbardziej zajadle antyklerykalna epoka w dziejach, porównywalna może do komunizmu jedynie). Na jakiej podstawie? Bo w Biblii są zdania typu "słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi" (Mt 5, 45) i jest ich wiele. Nigdzie nie ma informacji, że Ziemia jest w środku Układu Słonecznego, a o "wschodzeniu" i "zachodzeniu" Słońca mówimy do dziś - to zwyczaj językowy. To po pierwsze. Po drugie: Kościół przez niemal całą swoją historię (a już na pewno całe średniowiecze: od V do XV wieku) był filozoficznie zapatrzony w Arystotelesa. Największa doktryna teologiczna Kościoła, czyli dzieło św. Tomasza z Akwinu (1225-1274) zwana jest teologią arystotelesowsko-tomistyczną. I co z tego - zapytacie? To, że wg Arystotelesa prawdą jest to, co widać. Ze zmysłów pochodzi poznanie świata (Platon był opozycji do Arystotelesa, twierdząc, że prawdziwe są idee, a nie to co widzimy). A co każdy widzi jak wyjrzy przez okno? Że Słońce porusza się po niebie. Łatwo nam mówić, że tak nie jest 500 lat po Koperniku, ale to właśnie jest obserwacja. To nam mówi obserwacja otoczenia. Stwierdzenie Kopernika było podobnie "sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem" w XVI wieku, jak dzisiaj płaskoziemstwo, antyszczepionkostwo i palenie masztów 5G. Wtedy też wszyscy "wiedzieli, że to bzdura", przecież "widać, że się Słońce porusza".

No to dlaczego nie publikował Kopernik "De revolutionibus ..." ?

- Bo ten model nie działał. Od teorii naukowej oczekujemy, że wyjaśni zjawiska lub przewidzi co powinniśmy widzieć. Np. zaćmienia. Teoria Ptolemeusza (II wiek naszej ery, egipt, nie-chrześcijanin) z Ziemią w centrum Układu potrafiła wyjaśnić wszystkie obserwacje nieba. A Kopernik? Kopernik miał problem. Otóż założył, że centrum przyciągania w Układzie Słonecznym jest Słońce i to wokół niego krążą planety. Skoro tak, to środki orbit planet muszą być w środku Słońca. Ale Kopernik żył przed Keplerem (Kopernik: 1473-1543, Kepler 1571-1630) i nie wiedział, że orbity planet są elipsami. Był przekonany, że to okręgi (wówczas nie było obserwacji teleskopowych, które by umożliwiły odkrycie eliptyczności orbit - orbity znanych wówczas planet są prawie kołowe, tzn. mają bardzo mały mimośród). Przyłożył więc kołowe orbity do modelu ze Słońcem w środku i katastrofa była totalna. Nie tylko każda planeta miała "środek" orbity w innym miejscu, to jeszcze np. Jowisz miał swój środek orbity poza Słońcem, wokół którego miał krążyć. Sytuacja beznadziejna. Zastanówcie się, czy sami byście puścili do druku pracę, która:
1. jest sprzeczna z doświadczeniem (obserwacją nieba);
2. nie sprawdza się do przewidywania zjawisk (a jest teoria konkurencyjna, która działa - Ptolemeusz) i
3. Jest logicznie wadliwa i nieelegancka - każda planeta krąży wokół swojego środka a niektóre mają ten środek w próżni.

Nie wiem dlaczego twierdzenie, że się Kopernik bał Kościoła jest forsowane. Rozumiem to na poziomie polityczno-światopoglądowym, jak ktoś nie lubi Kościoła to mu takie wyjaśnienie pasuje. Ale prawda jest inna i bardzo łatwo akurat to kłamstwo zdemaskować. Autorem rozdziału drugiego jest Neil de Grasse Tyson, którego lubię i szanuję, za programy telewizyjne i wywiady w radiu. Skoro wypowiada się z pozycji eksperta i pisze książki jako autorytet, powinien dobrze przyjrzeć się swoim twierdzeniom i może poszukać trochę historii odkryć (wystarczy chronologia żeby wpaść na podane wyjaśnienie - Kopernik żył przed Keplerem i nie wiedział o eliptyczności orbit, to nie jest wiedza tajemna).

Zła wola, czy nieznajomość rzeczy? Zakładam nieznajomość rzeczy, staram się nie oceniać ludzi których nie znam osobiście, zwłaszcza jeśli ocena wypada negatywnie. Z dwojga złego, lepiej być człowiekiem głupim niż złym.

Poza tym, uważam, że "Witamy we Wszechświecie" powinien przeczytać każdy. Dla edukacji i dla przyjemności.

Bardzo cenna książka. Świetnie opowiedziana, porywająca, prosta i głęboka zarazem. Cieszmy się, że została wydana w Polsce.

Muszę tutaj znowu, bo wydaje mi się, że gdzieś o tym pisałem, przeciwstawić się kłamstwu lub co najmniej błędnej informacji powtarzanej w książkach popularonaukowych poświęconych astronomii. I za to obniżam ocenę. To poważna sprawa, bo dotyczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Weinberg jest przykładem człowieka, który mimo eksperckiej wiedzy w swojej dziedzinie (nagroda Nobla w 1979 roku) nie potrafi żadnej części tejże wiedzy przedstawić. To najlepszy znany mi przykład osoby, która wie, ale nie umie uczyć. Lub oderwał się od rzeczywistości, co jest jeszcze gorszą oceną.

"Wykłady" Weinberga sprawiają wrażenie notatek przygotowanych na wewnętrzne seminarium dla pracowników naukowych Uniwersytetu Austin w Teksasie (Autor tam pracuje). Przejścia między kolejnymi wzorami wydają się być niczym nie uzasadnione, nie ma między nimi widocznej ciągłości rozumowania. (Anegdota - poprosiłem kiedyś kolegę o prześledzenie jednego wyprowadzenia i skończyliśmy z zapisaną całą tablicą, co oddaje poziom szczegółowości rozumowania Weinberga; w książce oba wzory dzielą dwa zdania tekstu).

Krótko mówiąc (i to jest cała recenzja, nic więcej nie trzeba mówić), założenie książki jest następujące: kto wie, ten wie, a kto nie wie, ten się z wywodu nie dowie. Antyteza tego, co rozumiemy przez 'wykład'.

Jako przykład podam rozdział 9. pt. "Formalizm Kanoniczny". Piękny i prosty kawałek matematyki (i trochę fizyki). Sekcja 9.2 - Zasady symetrii i prawa zachowania. We wzorze 9.2.1 (pierwsze równanie tego podrozdziału) autor wprowadza pewną funkcję F, następnie pokazuje, że jest to wielkość zachowana gdy spełniony jest warunek symetrii. Podając przykład takiego przekształcenia (wzór 9.2.5) przechodzi do zasady zachowania pędu. Patrzę nawet teraz (w tej chwili, podczas pisania zaglądam do książki) na wzory 9.2.4 i 9.2.6 i nadal nie widzę oczywistego związku między nimi, a wyprowadzanie zasady zachowania pędu z symetrii jest naprawdę bardzo proste i wiem jak to zrobić. Tłumaczenie Weinberga jest złe, zawiłe i niepotrzebnie "przeformalizowane". Da się to pokazać bardzo prosto, ale po co? - wydaje się pytać Autor.

Widzę kilka możliwych wyjaśnień katastrofy "Wykładów" Weinberga. Pierwszy (moim zdaniem najbardziej korzystny dla Autora) jest taki, że po prostu nie umie on tłumaczyć fizyki. Nie ma tym nic złego, nie każdy musi być uzdolniony we wszystkim - dobry naukowiec nie musi być od razu wybitnym wykładowcą czy ciekawym rozmówcą. Druga opcja - Weinberg stracił kontakt z normalnymi studentami. Jako podziwiany Noblista, guru współczesnej fizyki, może rozmawia on tylko ze swoimi kolegami z uczelni i prowadzi elitarne wykłady dla tych doktorantów, którzy właściwie nie potrzebują chodzić na wykłady bo już mechanikę kwantową świetnie znają i sami mogą jej uczyć. Z tego względu, Weinberg nie czuje potrzeb zwykłego czytelnika, który szuka zrozumienia fizyki, a z niniejszej książki go nie wyniesie. Możliwe również (trzecia teoria), że książka jest tylko załącznikiem do wykładów Autora, który podczas zajęć uzupełnia luki w dowodach i wyprowadzeniach zamieszczonych w książce oraz wyjaśnia wprowadzane obiekty (wspomniana funkcja w rozdziale 9; inny przykład: na porządku dziennym mamy w kolejnych wzorach przypadkowe [tak się wydaje] stosowanie indeksów "prim" , "bis" itd. - w tekście między równaniami autor nie wspomina skąd się te indeksy biorą i czym się różnią wielkości indeksowane od nieindeksowanych). Kto nie chodzi na wykłady Weinberga, ten się nigdy nie dowie.

Na koniec notacja. Mechanika kwantowa posługuje się notacją Diraca wykorzystującą symbole bra i ket jako wektory w przestrzeni Hilberta. Operatory działają na te stany i coś tam z nimi robią. Niemal wszystkie książki stosują tę samą, standardową notację. Ale nie Weinberg. Co prawda, sposób zapisu stosowany w "Wykładach" jest dopuszczalny ale ostrzegam, że jest inny od tego, co znajdujemy powszechnie w literaturze i porównując treść "Wykładów" z innymi źródłami musimy pamiętać o wybraniu jednej notacji. Za to nie obniżam oceny, nawet gdyby używana była standardowa kwantowa notacja wystawiłbym jedynkę.

Bardzo zła książka, nie polecam. Uważam tę książkę za najgorszą próbę wyłożenia mechaniki kwantowej i najgorszą książkę naukową w ogóle z jaką miałem styczność.

Weinberg jest przykładem człowieka, który mimo eksperckiej wiedzy w swojej dziedzinie (nagroda Nobla w 1979 roku) nie potrafi żadnej części tejże wiedzy przedstawić. To najlepszy znany mi przykład osoby, która wie, ale nie umie uczyć. Lub oderwał się od rzeczywistości, co jest jeszcze gorszą oceną.

"Wykłady" Weinberga sprawiają wrażenie notatek przygotowanych na wewnętrzne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

David Griffiths jest czarodziejem dydaktyki. Mamy w polskim tłumaczeniu jedynie (niestety jedynie) "Podstawy elektrodynamiki", które jest akademickim arcydziełem. Griffiths jest specjalistą w dziedzinie elektrodynamiki właśnie i fizyki cząstek elementarnych - na wszystkie 3 tematy pisał książki (teorię cząstek podzielił niejawnie na niniejszą książkę oraz "Introduction to elementary particles").

Trzecie wydanie "Wprowadzenia do mechaniki kwantowej" Griffithsa jest książką doskonałą. Począwszy od pięknej, rozrywkowej okładki (na pierwszej stronie kot żywy, na ostatniej kot martwy - bardzo uroczy pomysł), poprzez nieformalny styl, niebywale jasny i prosty, skończywszy na głębi treści.

Książka podzielona jest na dwie części: Teorię (sześć pierwszych rozdziałów) oraz Zastosowania (kolejne 6). Autor przechodzi od zupełnych podstaw, przez formalizm, do rozwiązywania kluczowych problemów ukazujących typowe właściwości kwantowe. W każdym rozdziale znajdziemy co najmniej kilka rozwiązanych (tj. obliczonych do końca) przykładów omawianych tematów - doskonałe uzupełnienie wykładu, książka wychodzi poza suche definicje, pokazując jak te formalne obiekty i relacje działają.

Rzeczą, którą zawsze sprawdzam zaglądając do nowej książki nt. mechaniki kwantowej jest rozdział poświęcony oscylatorowi harmonicznemu. To jeden z najważniejszych układów w fizyce w ogóle (klasycznej i kwantowej) i dobra próba dla każdej książki. Mój prywatny test polega na tym, że sprawdzam wyprowadzenie komutatora operatorów kreacji i anihilacji dla oscylatora. Jeśli podany jest sam wynik, źle to świadczy o podejściu autora. U Griffithsa oczywiście jest jawnie podany ze wszystkimi krokami pośrednimi. Test oscylatora zaliczony.

Książka nie stroni od ogólnego obrazu mikroświata. Mechanika kwantowa fascynuje głównie dlatego, że stawia na głowie nasze codzienne wyobrażenia o świecie. I znajdziemy o tym kilka słów w książce - podrozdział 1.2 [omawia trzy światopoglądowe podejścia do mechaniki kwantowej: realistyczne, ortodoksyjne oraz agnostyczne - dzisiaj o znaczeniu historycznym, twierdzenie Bella rozstrzygnęło spór, niemniej ważne dla kontekstu kulturowego uprawiania fizyki] oraz Posłowie na końcu, gdzie szczegółowo omawiane są nierówności Bella, stwierdzające, że "świat staje się w każdym momencie", a to stwierdzenie (zrozumienie tego stwierdzenia) sprawia, że człowiek już nie patrzy na świat tak jak wcześniej.

Jestem zdania, że z książki Griffithsa można samemu nauczyć się mechaniki kwantowej na przyzwoitym (podstawowym) poziomie. Ta książka pozwala czytać ze zrozumieniem innych autorów i samemu zacząć kształcenie w zakresie mechaniki kwantowej.

Arcydzieło, niewątpliwie.

David Griffiths jest czarodziejem dydaktyki. Mamy w polskim tłumaczeniu jedynie (niestety jedynie) "Podstawy elektrodynamiki", które jest akademickim arcydziełem. Griffiths jest specjalistą w dziedzinie elektrodynamiki właśnie i fizyki cząstek elementarnych - na wszystkie 3 tematy pisał książki (teorię cząstek podzielił niejawnie na niniejszą książkę oraz "Introduction to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ocena, którą wystawiłem tej książce jest bardzo niesprawiedliwa na kilku poziomach:

1. Autor wykonał ogromną pracę pisząc książkę obejmującą całą tematykę mechaniki kwantowej w jednym tomie, wraz z wprowadzaniem niezbędnej matematyki gdy jest to konieczne.

2. W ocenie uwzględniłem liczne literówki, które do pewnego stopnia są dopuszczalne zwłaszcza w pierwszym wydaniu (którym dysponuję). Literówki niestety nie w tekście (który nie jest najważniejszy w tej książce - punkt 3) ale w równaniach; otóż często zdarza się, że pewna wielkość w tym samym równaniu raz zapisana jest pogrubioną czcionką (wskazuje wektor) a drugi raz zwykłą (funkcja, zmienna, cokolwiek). W przykłady obfituje np. rozdział 6 (str. 120-132), gdzie we wzorze 6.40 mamy nieuzasadnione użycie pogrubionej czcionki (akurat tutaj nie wprowadza to dużego zamieszania, bo kontekst ujawnia oczywistą pomyłkę i wiadomo jak należy ten wzór odczytywać). W tym samym szóstym rozdziale znajdujemy liczne użycie kropki przy dolnej linii tekstu ( . ) zamiast kropki na środku linii w zapisie iloczynu skalarnego - ta kłopotliwa notacja przewija się w wielu miejscach (w rozdziale 20. na przykład w wielu miejscach).

3. Ocena jest bardzo niesprawiedliwa, ponieważ nie wiem jak oddać zamysł autora. Książka pomyślana jest jak gdyby miała być zbiorem wyprowadzeń wzorów i przewodnikiem po matematycznym rozumowaniu w mechanice kwantowej. Tekst jest bardzo oszczędny i sprowadza się do wtrąceń między bardzo dokładnymi wyprowadzeniami matematycznymi. Dla studiujących mechanikę kwantową taka pomoc jest bezcenna. To jedna z najbardziej użytecznych książek jakie mam na półce. Ale nie może być używana jako jedyna książka - dowiemy się z niej jak obliczyć komutator operatorów kreacji i anihilacji kwantowomechanicznego oscylatora harmonicznego (większość podręczników podaje tylko wynik [dla ciekawych = 1]), ale nie dowiemy się jakie to ma znaczenie i po co to robimy (albo dowiemy się bardzo skrótowo). W połączeniu z innymi książkami okaże się bardzo pomocna w nauce. Nigdzie (chyba) nie widziałem tak szczegółowych rachunków jak w książce Desaia.

Jako matematyczna instrukcja obsługi mechaniki kwantowej książka zasługuje na 8 gwiazdek (-2 tylko za literówki). Jako osobnej publikacji, niezależnej od innych książek, czy jako książce "do czytania" wystawiłbym 5 punktów. Dlatego szóstka.

Ocena, którą wystawiłem tej książce jest bardzo niesprawiedliwa na kilku poziomach:

1. Autor wykonał ogromną pracę pisząc książkę obejmującą całą tematykę mechaniki kwantowej w jednym tomie, wraz z wprowadzaniem niezbędnej matematyki gdy jest to konieczne.

2. W ocenie uwzględniłem liczne literówki, które do pewnego stopnia są dopuszczalne zwłaszcza w pierwszym wydaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno nie przyznawałem tak wysokiej noty. Chciałem nawet dać 10 gwiazdek. Tym bardziej się cieszę, że wreszcie jest ku temu okazja.

Książka Stuarta Clarka jest doskonała. Pięknie opowiedziana i ubogacona smakowitymi anegdotami z życia wielkich astronomów. Rzetelna i dosyć precyzyjna. Wspaniała.

Książka opowiada historię rozwoju astronomii jako dziedziny naukowej, historię astronomów zaangażowanych w ten rozwój i skrótowo prezentuje najważniejsze ustalenia astronomii dokonane na przestrzeni ostatnich 400 lat (mniej więcej). W tym również tych całkiem świeżej daty.


Uwagi:

- Jak zwykle w książkach popularnonaukowych, również u Clarka natrafiamy na niefortunne określenie 'pas asteroid'. Ogólnie czym jest asteroida nie wiadomo - tzn. wiadomo, mówię o tym złośliwie. Asteroidą nazywane są, szczególnie w krajach anglojęzycznych, planetoidy. I to tej drugiej nazwy powinniśmy używać. Asteroida pochodzi od gr. asteri czyli gwiazda; 'asteroida' określa więc obiekt gwiazdopodobny. Tymczasem żaden desygnat słowa 'asteroida' w niczym nie jest do gwiazdy podobny. Są to małe, nieregularnego kształtu, skaliste okruchy unoszące się w przestrzeni. Małe i skaliste więc raczej podobne do pewnego typu planet. W istocie, prawdopodobnie z tego właśnie skalnego gruzu powstają planety w procesie planetogenezy. Dlatego mówimy o planetoidach a nie asteroidach. Mamy w Układzie Słonecznym obszar zwany Pasem Planetoid (między Marsem a Jowiszem) a nie, tak jak czytamy w książce pas asteroid (Pas Planetoid to nazwa własna tego regionu Układu Słonecznego i nie należy jej przekręcać; osobnym błędem jest pisanie jej małą literą, to tak, jakby pisać małą literą nazwy planet).

- s. 81 - błąd językowy. W przedostatnim akapicie znajdujemy zdanie: "Z nich powstały z kolei jądra Jowisza, Saturna, Uranu i Neptuna". Dlaczego nie '(...) jądra Jowiszu, Saturnu, Uranu i Neptunu" ? Bo nie tak się odmienia nazwy planet. Dopełniacz liczby pojedynczej od planety Uran to Urana. Jądro Urana (planety); jądro uranu (atomu pierwiastka uran).

- To i ówdzie znajdziemy kilka literówek, które jednak nie utrudniają zrozumienia treści. Jest to pierwsze wydanie i błędy edytorskie mogą się pojawiać. Nie jest ich bardzo dużo ale są. Przykłady: str. 117 "Wyznaczenie odpowiedniej mieszaniny gazów nie jest jednak łatwe, ponieważ wielu potencjalnych kombinacjom przeczą dane geologiczne." ; str. 126 "Fraunhofer już jako dwudziestokilkulatek wynalazł maszynę do polerowania soczewek oraz nowy rodzaj pieca, w którym mógł produkował większe ilości szkła (...)" ; str. 182 "Dwie ściany 'Rosetty' w kształcie kostki były zaprojektowane z myślą o tym, że prawie nigdy nie będą zwrócone w stronę Słońce." ; str. 228 "Protony, mające ładunek dodatki, powinny się odpychać." ; str. 244/245 "Są to subtelne zmarszczki czasoprzestrzeni, wyzwalane w trakcie zderzeń gwiazd, powstawania czarnych dziur, a także samego Wielkim Wybuchu." ; również str. 245, pierwsze zdanie ostatniego akapitu: "Ciasno do siebie przytulone na czas startu, aby uszkodziły ich wibracje i przeciążenia (...)". Z takim natężeniem daje się wyłapać owe literówki, co kilkanaście stron. Być może jest ich więcej ale podczas czytania nie zawsze udaje się je wykryć. Nie wprowadzają jednak, jak mówiliśmy, niejednoznaczności ani nie zaburzają odbioru tekstu.

- Ogromnym atutem książki są doskonałe przypisy, zarówno pochodzące od autora jak i od polskiego tłumacza. W przypisach znajdziemy uaktualnione informacje, które nie były dostępne w czasie pisania książki, a także odnośniki do oryginalnych prac naukowych.

- str. 118 wspomina o młodej powierzchni Wenus nie podając ogólnie akceptowanego i bardzo interesującego wyjaśnienia tego fenomenu. Otóż: najstarsze skały znalezione na Wenus są bardzo młode, liczą nie więcej niż 600 mln lat. Skały marsjańskie czy księżycowe mają po 3-4 albo i więcej miliardów lat. Przyczyną (najprawdopodobniej) jest geologia Wenus, a dokładnie brak tektoniki. Na Ziemi mamy kilka płyt skorupy, pływających po płynnym płaszczu a między płytami są przerwy - to właśnie na granicach płyt powstają wulkany i trzęsie się ziemia. Istnienie płyt tektonicznych przynosi nam nieoczywistą na pierwszy rzut oka i zbawienną dla życia na Ziemi właściwość - ciepło wyprodukowane przez własną wewnętrzną promieniotwórczość Ziemi stopniowo wydostaje się na powierzchnię poprzez aktywność wulkaniczną i stałe powstawanie nowej skorupy (trochę na zasadzie taśmociągu - w jednym miejscu na granicy płyt tektonicznych powstaje nowa skorupa wyłaniając się z głębi Ziemi, w innym miejscu stara skorupa wciągana jest do płaszcza i przetapia się). Na Wenus płyt nie ma wobec tego ciepło powstające wewnątrz planety się tam w środku kumuluje. Temperatura stale rośnie, aż przekroczona zostaje granica powyżej której stopieniu ulega cała powierzchnia planety - cała powierzchnia Wenus topi się, następnie zastyga i powstaje nowa warstwa powierzchniowa z nowymi skałami. Dlatego na Wenus nie ma starych skał. Ciekawa koncepcja i szkoda, że nie ma jej opisanej w książce.

- przypis na str. 188; brak notacji wykładniczej - mamy tam zapis 1:1015, zamiast 1:10^15. Różnica jest duża, bo 1015 to tylko tysiąc i piętnaście, a 10^15 to 1000000000000000. Raczej każdy się domyśli, że 15 powinno być w wykładniku przy dziesiątce.

- na str. 153. i 154. czytamy, że Einstein połączył czas i przestrzeń w jeden obiekt czterowymiarowy. Właściwie zrobił to niemiecki matematyk Hermann Minkowski, stąd 4D-przestrzeń obu teorii względności nosi nazwę (czaso)przestrzeni Minkowskiego.

- str. 162 dziwne określenie "krzyżowy" eksperyment. Jeśli w oryginale było tu słówko "crucial" to na polski tłumaczymy je raczej jako kluczowy niż krzyżowy (mimo, że wywodzi się od łac. crux, czyli krzyż).

- str. 163 - ogólny wniosek z teorii względności wg autora jest taki, że wszystko jest względne. Zupełnie odwrotnie: obie teorie względności wywodzą się z założenia, że prawa fizyki są właśnie niezmienne, niezależnie od stanu ruchu obserwatora te prawa opisującego (jeżeli uniezależnimy prawa fizyki od wzajemnego ruchu jednostajnego i prostoliniowego obserwatora i układu eksperymentalnego, to dostaniemy Szczególną Teorię Względności, a jeżeli zażądamy niezmienniczości praw natury od dowolnego ruchu, także przyspieszonego, otrzymamy Ogólną Teorię Względności). Względność polega na tym, że każdy układ odniesienia ma swój upływ czasu i swoją metrykę (sposób mierzenia odległości) ale główną zasadą teorii względności jest niezależność (bezwzględność) praw fizyki od czegokolwiek - reszta (plastyczność czasu i przestrzeni) są tylko konsekwencjami tej bezwzględności.

- s. 289 wreszcie uczciwie o Koperniku i o tym, dlaczego nie publikował "De revolutionibus orbium coelestium" aż do swojej śmierci. Brawo dla autora. Wyłamał się z powtarzanego uparcie poglądu, że Kopernik bał się Kościoła i nie drukował swojego dzieła. To jest nieprawda - jego model po prosu nie działał tak dobrze jak model geocentryczny Ptolemeusza i Kopernik uważał, że jest w błędzie. Szczególnie środki kołowych orbit planet nie wypadały w tym samym punkcie, w Słońcu, tylko w różnych miejscach w pobliżu Słońca. Przyczyną wadliwości modelu Kopernika było założenie o kolistości orbit, które okazały się ostatecznie elipsami ale już po śmierci naszego astronoma.

- Ostatnie dwa rozdziały poświęcono kosmologicznym spekulacjom. Teorii strun (obecnie praktycznie porzuconej), prognozom przyszłości Wszechświata itd. Omówiono hipotezę Wieloświata (aktualnie również raczej negowaną, z prostego powodu: jest z definicji nienaukowa).


Mamy więc do czynienia z bardzo dobrą robotą. Świetny warsztat pisarski autora, "Ale kosmos" czyta się z wielką przyjemnością. Uroku dodają książce historyjki o astronomach, jak ta o młodym Edwinie Hubble'u, któremu z okazji ósmych urodzi pozwolono popatrzeć przez teleskop dziadka i od tej pory Hubble postanowił oddać się astronomii (str. 207). Właściwie każda postać pojawiająca się w książce wprowadzana jest wraz z jakąś interesującą historią. Uważam, że to wspaniała zaleta książki.

Mamy opowieść o historii astronomii. Opowieść o historii. Chcę przez to powiedzieć, że nie znajdziemy u Clarka żadnej matematyki. Trochę szkoda, bo w przypadku astronomii niektóre dowody są proste do przeprowadzenia a wzory nie wymagają zaawansowanej świadomości matematycznej. W moim przekonaniu to by jeszcze podniosło wartość książki, dodało uroku, pikanterii i mocniej osadziło opisywane teorie w fizycznej rzeczywistości. Ale nie mówię, że to błąd i nie obniżam z tego powodu oceny.

Proszę Państwa, oto najlepsza książka poświęcona astronomii od czasu "Witamy we Wszechświecie" pod red. Neila Tysona (jednak podejście stosowane w obu książkach jest bardzo odmienne, warto przeczytać obie). Polecam gorąco, cieszmy się pięknem nieba.

Dawno nie przyznawałem tak wysokiej noty. Chciałem nawet dać 10 gwiazdek. Tym bardziej się cieszę, że wreszcie jest ku temu okazja.

Książka Stuarta Clarka jest doskonała. Pięknie opowiedziana i ubogacona smakowitymi anegdotami z życia wielkich astronomów. Rzetelna i dosyć precyzyjna. Wspaniała.

Książka opowiada historię rozwoju astronomii jako dziedziny naukowej, historię...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mechanika kwantowa. Teoretyczne minimum Art Friedman, Leonard Susskind
Ocena 7,8
Mechanika kwan... Art Friedman, Leona...

Na półkach:

Doskonała i bardzo potrzebna książka. Po raz pierwszy dzieło popularnonaukowe nie powiela głupot i miejskich legend o fizyce. Zamiast tego mamy podane, bez ogródek i lania wody jak wygląda i jak działa mechanika kwantowa (nierelatywistyczna).

Polecam. Naukę zawsze polecam, ale te książki w szczególności. O ile mi wiadomo to jedyna okazja aby czytelnik "znikąd" miał sensowny dostęp do mechaniki kwantowej w sensie ścisłym. Warto podjąć wyzwanie, bo to właśnie mechanika kwantowa rządzi światem, sprawia, że ten świat jest jaki jest i że do kubka z herbatą mogę włożyć palec a w blat stolika na którym kubek stoi już nie mogę włożyć palca. Świat jest bardzo nieintuicyjny i zaskakujący. Nawet przelotny kontakt z prawdą o tym świecie, a prawdą jest mechanika kwantowa (gdybyśmy byli skazani tylko na fizykę klasyczną to nigdy bym tej recenzji nie napisał bo nie byłoby mnie, komputera, Was i naszego Wszechświata) raz na zawsze zmienia nasz ogląd rzeczywistości. To jest poznawczo i światopoglądowo wartościowe. Inaczej się doświadcza świata i łatwiej się nim zachwycić gdy wiemy jak on działa. Nic już nie będzie takie samo jeżeli po raz pierwszy złapiecie kontakt z mechaniką kwantową.

Wykład poprowadzony jest bardzo sensownie, w układzie zbliżonym do standardowego, podręcznikowo-wykładowego. Warto jednak zacząć od pierwszego tomu, bowiem mechanika kwantowa jest analogiczna do mechaniki klasycznej, ale w ujęciu tzw. kanonicznym (Lagranżowskim i Hamiltonowskim) a tego nie uczą w liceum - być może to by było zbyt interesujące a szkoły nie są po to, aby zainteresować uczniów nauką tylko po to, żeby sfrustrowani nauczyciele mieli gdzie pracować.

Z wykładu Susskinda dowiemy się co to jest operator Hermitowski, komutator, zasada nieoznaczoności, funkcja falowa i wielu innych rzeczy, którymi można potem imponować kolegom (tak, raczej kolegom, koleżankom nie polecam, przynajmniej na początku; nie poderwiesz dziewczyny w pubie na algebrę Clifforda macierzy gamma, przykro mi).

Czy osoba z przypadku odniesie korzyść z przeczytania drugiego tomu Teoretycznego Minimum? Tak, o ile z uwagą przeczytany jest pierwszy tom i są chęci. Bardzo warto.

Na koniec - dlaczego nie komplet gwiazdek? Są błędy edytorskie, czasami nie takie indeksy jak trzeba, gdzieś się trafi niezamknięty nawias... Drobiazgi ale bardzo ważne.

Doskonała i bardzo potrzebna książka. Po raz pierwszy dzieło popularnonaukowe nie powiela głupot i miejskich legend o fizyce. Zamiast tego mamy podane, bez ogródek i lania wody jak wygląda i jak działa mechanika kwantowa (nierelatywistyczna).

Polecam. Naukę zawsze polecam, ale te książki w szczególności. O ile mi wiadomo to jedyna okazja aby czytelnik "znikąd" miał...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szczególna teoria względności i klasyczna teoria pola. Teoretyczne minimum Art Friedman, Leonard Susskind
Ocena 7,6
Szczególna teo... Art Friedman, Leona...

Na półkach:

Mówiłem już, że żałuję, że tych książek nie było kiedy sam studiowałem? Bo żałuję i to bardzo. Oczywiście dlatego, że byłoby mi łatwiej. Ale seria Teoretyczne Minimum ma o wiele większą wartość. Od razu uprzedzę: książka jest dla każdego i nie wolno się jej bać.

W niniejszym tomie autorzy biorą na warsztat klasyczną teorię pola i szczególną teorię względności. Jest tu trochę matematyki, ale wprowadzana jest pomału i z dbałością o szczegóły więc uważny czytelnik na pewno się nie pogubi. Oczywiście cała ta formalna strona jest konieczna aby na poważnie zrozumieć o co chodzi. Zwieńczeniem wykładu jest wyprowadzenie relatywistycznej elektrodynamiki, która jest pierwszą teorią, ukazującą to, co fizycy mają na myśli mówiąc, że fizyka jest piękna. Już mechanika klasyczna jest urocza, mechanika kwantowa dziedziczy po niej ten urok, ale elektrodynamika ożeniona ze szczególną teorią względności jest absolutnym cudem. Dlaczego? W mojej (i nie tylko mojej) ocenie piękno fizyki bierze się z obecności trzech elementów: symetrii, konieczności i elegancji (inaczej zwięzłości).

- Symetria oznacza, że nasze równania są zawsze takie same, bez względu na sytuację w jakiej się znajdujemy opisując prawa fizyki. W trzecim tomie Teoretycznego Minimum mamy dosyć dokładny opis niezmienniczości Lorentzowskiej, czyli uniezależnienia praw przyrody od stanu ruchu obserwatora te prawa opisującego. To jeszcze nie cała wartość tej symetrii, z niej bierze się też zwięzłość elektrodynamiki ale o tym zaraz.

- Konieczność. Tego akurat nie widać w książce, bo tę cechę piękna fizyki najwyraźniej daje się zaobserwować gdzie indziej, więc nie będziemy się rozwodzić.

- Elegancja lub zwięzłość. Punktem kulminacyjnym całej książki są równania Maxwella. Są cztery króciutkie i dosyć proste równania, dające się zapisać w czterech linijkach (naprawdę są krótkie), które opisują całą wiedzę o wszystkich klasycznych zjawiskach elektrycznych i magnetycznych. Cztery równania. Wielotomowe podręczniki do elektrodynamiki i jeszcze więcej literatury technicznej omawia wnioski bezpośrednio płynące z tych równań. Wyobraźmy sobie dowolny proces obejmujący ładunki, prądy, pola elektryczne i magnetyczne, dosłownie cokolwiek z elektrodynamiki - to będzie w równaniach Maxwella. To jest zwięzłość. Kiedy potrafimy zapisać całą tę wiedzę w czterech linijkach, to jest to zwięzła informacja. Mieliśmy jeszcze wspomnieć o symetrii, jak ona się wiąże ze zwięzłością. To też jest opowiedziane i pokazane w książce. A więc mamy te cztery równania Maxwella, ale one nie są Lorentzowsko niezmiennicze. To znaczy, że stosując je tak jak zapisał je Maxwell (tak naprawdę w formie w jakiej zakuwają je studenci fizyki na całym świecie podał je Oliver Heaviside, bo w postaci podanej przez Maxwella były zbyt trudne), będą się zmieniać w zależności od stanu ruchu obserwatora. Czyli jeśli obserwator jest ruchomy względem opisywanego układu to równania Maxwella mają trochę inną postać niż dla obserwatora nieruchomego. W sukurs przychodzi nam szczególna teoria względności. Okazuje się, że nałożenie wymogu aby równania Maxwella były niezmiennicze Lorentzowsko, robi z nimi coś przepięknego. Redukuje liczbę równań o połowę, czyli zostają dwa. Bez utraty informacji - to jest dopiero zwięzłość. Nie zdradzę jak to się odbywa, nie odbiorę Wam tej przyjemności, ale powiem jedno: do dziś pamiętam i nigdy nie zapomnę co czułem kiedy po raz pierwszy poznawałem te koncepcje.

I wiecie co? Dzięki Susskindowi i jego książkom każdy może tego doświadczyć. Polecam chociaż raz w życiu przeżyć ten stan. Nie da się go porównać z niczym innym. Prawie...

Mówiłem już, że żałuję, że tych książek nie było kiedy sam studiowałem? Bo żałuję i to bardzo. Oczywiście dlatego, że byłoby mi łatwiej. Ale seria Teoretyczne Minimum ma o wiele większą wartość. Od razu uprzedzę: książka jest dla każdego i nie wolno się jej bać.

W niniejszym tomie autorzy biorą na warsztat klasyczną teorię pola i szczególną teorię względności. Jest tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uważam, że w pisaniu autobiografii jest coś niewłaściwego. Trzeba mieć odchylenie narcystyczne żeby pisać książki o sobie samym.

Richard Feynman to człowiek, z którym raczej bym się słabo dogadywał. Taki jego obraz wyłania się z obu części jego autobiografii. Po pierwsze sam fakt, że napisał autobiografię, świadczy, że ma o sobie wysokie mniemanie. A sposób w jaki na swój temat opowiada ukazuje jak bardzo wysokie. To jest pewien problem podczas czytania. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na język jakim pisze się teksty naukowe: prace dyplomowe, doniesienia konferencyjne, artykuły itd. - konwencja i dobry smak wymaga, aby pisać w stronie biernej, natomiast podczas wykładów i prezentacji stosujemy pierwszą osobę liczby mnogiej. Tak jest po prostu elegancko. Rozumiem, że książka "opowiadaniowa" by była wówczas niezdatna do czytania, ale właśnie dlatego nie należy pisać autobiografii. Jeżeli Twoje życie jest ciekawe, to ktoś to zauważy i na pewno opisze. Feynman nie ma problemu z pisaniem o swoim bohaterstwie i nieomylności. Widać, że się lubi i sam sobie mocno imponuje.

Co do samej książki. Zaczyna się trochę nieskładnie, od kilku luźno powiązanych ze sobą historii (powiązanych głównie osobą Feynmana). Ładna i chwytająca za serce opowieść o pierwszej miłości.

W moim odbiorze najciekawszy fragment całej książki to list do żony pisany w 1962 roku, podczas pobytu w Warszawie, na zorganizowanej przez prof. Leopolda Infelda z Uniwersytetu Warszawskiego Międzynarodowej Konferencji Teorii Grawitacji. Uwaga o tym, że Polacy budują stare budynki (tzn. świeżo wybudowane a wyglądają jak stare, np. tynk się gdzieś sypie) jest celna i zabawna. Jeśli nie chcecie koniecznie kupować tej książki (nie zachęcam ani nie odradzam) to poczytajcie w księgarni ten list, nie jest długi - uważam go za najbardziej interesujący fragment.

Połowa książki jest poświęcona badaniu katastrofy promu kosmicznego Challenger, ostatniego wielkiego sukcesu Feynmana (1986, zmarł w 1988). Utrzymana w tonie takim samym jak reszta książki oraz część pierwsza, czyli patrzcie i podziwiajcie. Doprawdy, ta maniera i ciągły samozachwyt wylewają się z kartek i chlupią pod nogami. W taki sposób mógłby o sobie opowiadać Lech Wałęsa a kto wie, czy nie byłby nieco skromniejszy. Historia Challengera jest mimo wszystko sprawnie opisana, czyta się ją dobrze.

Na koniec w Epilogu mamy jedno z wystąpień Feynmana, pt. "Wartość nauki". Bardzo dobre i bardzo krótkie. Jako zakończenie całości, dobrane idealnie.

Reasumując, Feynmana czyta się dobrze. Z lektury za wiele nie wynika, książka jest raczej mało pouczająca, chyba, że ktoś jeszcze nie wie jaki Feynman był wspaniały i wciąż nie złożył kwiatów na grobie. Tego najprędzej dowiecie się z autobiografii noblisty.

Uważam, że w pisaniu autobiografii jest coś niewłaściwego. Trzeba mieć odchylenie narcystyczne żeby pisać książki o sobie samym.

Richard Feynman to człowiek, z którym raczej bym się słabo dogadywał. Taki jego obraz wyłania się z obu części jego autobiografii. Po pierwsze sam fakt, że napisał autobiografię, świadczy, że ma o sobie wysokie mniemanie. A sposób w jaki na swój...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ależ to było słabe.

Świat całkowicie niewiarygodny, nie wciąga i nie przekonuje.

Dialogi sztuczne i wymuszone.

Elementy politycznej poprawności i ideologiczne wstawki.

Książka właściwie skierowana tylko do maniakalnych no-lifów i piwniczaków z fobią społeczną. Dodajcie do tego wyraźnie pobrzmiewające nuty megalomanii i lekceważącej pogardy dla ludzi, żyjących poza piwnicą i wirualnym światem. To właśnie "Player one".

To było bardzo słabe. Nie polecam.

Ależ to było słabe.

Świat całkowicie niewiarygodny, nie wciąga i nie przekonuje.

Dialogi sztuczne i wymuszone.

Elementy politycznej poprawności i ideologiczne wstawki.

Książka właściwie skierowana tylko do maniakalnych no-lifów i piwniczaków z fobią społeczną. Dodajcie do tego wyraźnie pobrzmiewające nuty megalomanii i lekceważącej pogardy dla ludzi, żyjących poza...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Psychologia. Kluczowe koncepcje. Tom 1. Podstawy psychologii Robert L. Johnson, Vivian McCann, Philip G. Zimbardo
Ocena 7,5
Psychologia. K... Robert L. Johnson, ...

Na półkach:

Bardzo amerykański styl pisania. Mocno dialogowy język (osobiście wolę wykładowy w publikacjach akademickich), gdzieniegdzie nawet potoczny.

Zalecam trochę krytycyzmu przy fragmentach opisujących anatomię topograficzną mózgu. Np. informacja, że podwzgórze należy do pnia mózgu jest jawnie błędna (należy do międzymózgowia). Tak jest napisane zarówno w tekście jak i w słowniku na końcu książki. Podobnie informacje o genetyce pozostawiają trochę do życzenia, a już słowniczkowa definicja genu to obraz nędzy i rozpaczy. Opis działania neuronów (potencjał czynnościowy) również do weryfikacji w innych źródłach. Np. strona 91 podaje mylące informacje o potencjale czynnościowym: czytamy "w stanie spoczynku jony wewnątrz aksonu naładowane są ujemnie a stan ten nazywany jest potencjałem spoczynkowym. Jednakże stan ten łatwo zmienić. Kiedy ciało komórki zostaje pobudzone, wywołuje to kaskadę zdarzeń, określaną jako potencjał czynnościowy. To chwilowo ZMIENIA ŁADUNEK JONÓW [podkreślenie największej bzdury jest moje] i wywołuje impuls elektryczny, który płynie wzdłuż aksonu". To zupełnie nie tak wygląda. W stanie spoczynkowym we wnętrzu komórki znajdują się jonu potasu (K+) a na zewnątrz jony sodu (Na+). Stężenia jonów po obu stronach błony komórkowej nie są równe, stąd na błonie występuje potencjał (spoczynkowy, -70 mV). Gdy komórka zostanie pobudzona NIE ZMIENIA SIĘ ŁADUNEK JONÓW tylko jony sodu wpadają przez otwarte kanały błonowe do wnętrza komórki i wyrównują stężenie ładunków po obu stronach błony (najpierw w komórce jest mniej K+ niż Na+ na zewnątrz a w potencjale czynnościowym ich ilości się wyrównują a nawet pojawia się tzw. nadstrzał kiedy to jonów dodatnich jest więcej w komórce niż na zewnątrz). I ten sygnał jest przewodzony wzdłuż aksonu. Warto sprawdzać te informacje w bardziej profesjonalnych źródłach.

Co do samej psychologii - nie znam się, więc się nie wypowiem. Czytałem jako zainteresowany laik, żeby dowiedzieć się czegoś nowego z dziedziny z którą nigdy nie miałem zbyt bliskiej styczności. Mam nadzieję, że informacje dotyczące psychologii są wiarygodne.

Bardzo amerykański styl pisania. Mocno dialogowy język (osobiście wolę wykładowy w publikacjach akademickich), gdzieniegdzie nawet potoczny.

Zalecam trochę krytycyzmu przy fragmentach opisujących anatomię topograficzną mózgu. Np. informacja, że podwzgórze należy do pnia mózgu jest jawnie błędna (należy do międzymózgowia). Tak jest napisane zarówno w tekście jak i w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Teoretyczne minimum. Co musisz wiedzieć, żeby zacząć zajmować się fizyką George Hrabovsky, Leonard Susskind
Ocena 7,7
Teoretyczne mi... George Hrabovsky, L...

Na półkach:

Czegoś takiego nie widziałem nigdy wcześniej. Ale zawsze chciałem by taka książka została napisana. Ponieważ fizyka jest zbyt piękna i zbyt ważna aby była zarezerwowana dla wąskiego grona specjalistów. Doskonała praca Susskinda. Na szczególne uznanie zasługuje oczywiście podejście autora, który nie traktuje czytelnika jak głupka. Książka pisana po partnersku, w założeniu, że kto naprawdę chce, ten zrozumie. Miałem już dość czytania po raz kolejny tych samych analogii, tych samych porównań, tych samych opisów jakie serwują nam książki popularnonaukowe. "Teoretyczne minimum" nie jest kolejną książką popularnonaukową. Ma większe ambicje. I jest adresowana do tych czytelników, którzy również mają większe ambicje. Pierwsza (chyba pierwsza) pozycja na polskim rynku, która wykracza poza wyjaśnianie przez machanie rękami. Pokazuje jak naprawdę działa i jak cudownie prosty jest nasz świat, którym rządzi jedna tylko zasada.

Dodatkową wartością, perełką dla której sam bardzo się cieszę, że przeczytałem tę książkę, jest wytłumaczenie działania symbolu Leviego-Civity z trzema indeksami (podany sposób raczej nie działa na większą liczbę indeksów - szkoda). Bardzo ułatwia to pracę z tym zapisem.

Książka ma jednak kilka problemów. Głównie są to literówki we wzorach. Np. na str. 91 i 92 mamy zapis drugich pochodnych, w których w "mianowniku" operatora różniczkowego dwójka jest przy literce d zamiast przy zmiennej. Albo na str. 191, równania (7) w pierwszym nawiasie Poissona powinno być, oczywiście, {qi, qj} a jest {qi, gj}. Mamy też drobny błąd na str. 208/209 w rozpisanych składowych operatora nabla: wszystkie składowe mają indeks x, powinny mieć kolejno x, y i z.
Są to drobne usterki i łatwo je zauważyć, jednak wolałbym, żeby nie było ich w ogóle.

Czegoś takiego nie widziałem nigdy wcześniej. Ale zawsze chciałem by taka książka została napisana. Ponieważ fizyka jest zbyt piękna i zbyt ważna aby była zarezerwowana dla wąskiego grona specjalistów. Doskonała praca Susskinda. Na szczególne uznanie zasługuje oczywiście podejście autora, który nie traktuje czytelnika jak głupka. Książka pisana po partnersku, w założeniu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stewart jest zapewne zdolnym matematykiem, ale talentu dydaktycznego mu niestety brakuje. Co nie oznacza, że "Obliczanie Wszechświata" to zła książka. Odebrałem ją osobiście jako nijaką, pozbawioną wyrazu i, rzecz najgorsza, zachwytu. Stąd stosunkowo niska ocena.

Syllabus errorum:

s. 43 informacja w tekście i przypis mówią, że Kartezjusz napisał "Traktat o świetle" w 1662 roku. Nie mógł tego zrobić, bo zmarł w 1650.

s. 64 Pas Kuipera jako obiekty krążące wokół Neptuna. Kuriozalne stwierdzenie. Są to obiekty krążące wokół Słońca poza orbitą Neptuna. Absurdalny błąd.

s. 83 i cała książka - uparcie utrzymywane określenie Pas asteroid (między Marsem a Jowiszem) i w ogóle określenie asteroida. Gr. asteri to gwiazda, więc asteroida to obiekt "gwiazdopodobny". Planetoidy są tak odległe od gwiazd jak to możliwe. Nie mają z nimi zgoła nic wspólnego.

W całej książce spotykamy nazwy własne obszarów Układu Słonecznego, jak Dysk Rozproszony czy Pas Kuipera, pisane małą literą. To błąd.

Przypis na str. 108. Przed nawiasem (w rachunkach powierzchni Pasa PLANETOID) powinno być pi. Jest użyty inny symbol, być może z powodu niekompatybilności czcionki. [Czepiam się tych asteroid. Zwykle walczę z tym określeniem z przyczyn logicznych (to nie są obiekty gwiazdopodobne, tylko, jeśli już, bardziej planetopodobne) lecz tym razem użycie określenia Pas asteroid na Pas Planetoid (między Marsem a Jowiszem) jest nie tylko pretensjonalne ale wprost błędne - przyjętą oficjalną nazwą na ten obszar Układu Słonecznego jest Pas Planetoid].

s. 382 niepotrzebny minus w wykładniku. Jeśli określamy prawdopodobieństwo, to mówimy, że istnieje szansa jak 1 do 10^47 (przykład z książki) albo tylko 10^-47 ale błędem jest zapis 1 do 10^-47.

s. 393 - błąd w definicji elektronowolta. eV jest bardzo małą jednostką energii (w makroświecie). W przeliczeniu na dżule to jest 1.6x10^-19 J. W książce brakuje minusa przy wykładniku.

s. 397 Dyskusyjna definicja i jawnie błędna wartość stałej Plancka. Definicję możemy opuścić, jednak wartość stałej to 6.63x10^-34 J x s. Podana w definicji wartość (1.054x10^-34) to tzw. zredukowana stała Plancka (albo, rzadziej, stała Diraca), równa oryginalnej stałej Plancka (6.63x10^-34) podzielonej przez 2pi.

Stewart jest zapewne zdolnym matematykiem, ale talentu dydaktycznego mu niestety brakuje. Co nie oznacza, że "Obliczanie Wszechświata" to zła książka. Odebrałem ją osobiście jako nijaką, pozbawioną wyrazu i, rzecz najgorsza, zachwytu. Stąd stosunkowo niska ocena.

Syllabus errorum:

s. 43 informacja w tekście i przypis mówią, że Kartezjusz napisał "Traktat o świetle" w 1662...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lawrence Krauss napisał bardzo złą książkę. Z kilku powodów. Taka jest moja opinia i postaram się ją niżej uzasadnić.

Po pierwsze to nie jest historia rozwoju fizyki, jak mogłoby się wydawać. Tak jak "Bóg urojony" nie jest o teorii ewolucji. Nie bez powodu przywołuję dzieło życia Richarda Dawkinsa, mamy tutaj bowiem do czynienia z dokładnie tym samym zjawiskiem, z tą różnicą, że autor nie jest tak uczciwy jak Dawkins i sugeruje nam (choćby przez tytuł), że jego książka jest o czymś innym. Nie dajcie się zwieść, to nic innego jak antyreligijny paszkwil obrzydliwie wykorzystujący historię fizyki do wsparcia światopoglądu autora. I to jest druga, najgorsza, nieuczciwość wobec czytelnika - autor sprzedaje osiągnięcia nauki razem ze swoim ideolo, jako twierdzenia zgoła naukowe, wręcz naukowo udowodnione ponad wszelką wątpliwość. Nie trzeba być nawet bardzo bystrym aby zauważyć, że związek jest zazwyczaj żaden.

Teraz może bardziej szczegółowo.

- S. 37. Mamy ordynarne kłamstwo o "biblijnym poglądzie, że Wszechświat ma 6 tysięcy lat". To bzdura. Teoria o sześciu tysiącach lat pochodzi z XVII wieku od biskupa Jamesa Ushera (anglikanin), który na podstawie własnych interpretacji ustalił początek świata na 4004 rok p.n.e. Kościół nigdy tego poglądu oficjalnie nie zaaprobował. To nawet nie wynika ze Starego Testamentu, są to tylko prywatne opinie XVII-wiecznego biskupa. Tego w biblii po prostu nie ma. Nie da się tego nawet wywnioskować z opisu stworzenia świata jaki mamy w Księdze Rodzaju.
Na poprzedniej (36) stronie autor spiera się, że nauka powstała pomimo chrześcijaństwa i fakt, że najwięksi luminarze nauki (Newton, Galileusz, Ampere, i inni) byli ludźmi religijnymi nie ma znaczenia. Nie ma tu miejsca na długie dywagacje, ale musimy powiedzieć sobie jedno: to, że nauka nowożytna powstała w Europie (chrześcijańskiej) a nie np. w Indiach czy w rejonach arabskich, nie jest przypadkowe. Tylko w chrześcijaństwie sfera świata materialnego jest tak mało ważna, że w zasadzie nie ma w niej nic świętego. Skoro tak, to można ten materialny świat poddawać dowolnym eksperymentom, bez obaw o popełnienie bluźnierstwa. Ta właściwość chrześcijaństwa umożliwiła prowadzenie badań i wytwarzanie sztucznych warunków eksperymentalnych, które w innych religiach zostałyby potraktowane jako bluźnierstwo, czyli próba załapania Boga za rękę aby sprawdzić jak działa.

- S.62 Kłamstwo o tym, że przed Maxwellem (XIX wiek) głównym źródłem wiedzy o świecie materialnym była biblia. Biblia nigdy w historii ludzkości nie była traktowana jako źródło wiedzy o świecie materialnym. W Piśmie Świętym treścią jest coś innego, to zapis relacji Boga z człowiekiem. Nie ma tam instrukcji sadzenia winorośli, ani poradnika dla rybaków. Wiedzę o konstrukcji świata czerpano głównie np. (od II wieku n.e.) z Almagestu Ptolemeusza, czy z Arystotelesa (całe średniowiecze oparte było na fizyce Arystotelesa; średniowiecze - podawane za czas największego religijnego zaćmienia umysłów).

- S. 63 Pewna niekonsekwencja. Autor pisał na stronie 10. że w księdze Psalmów jest poezja, żeby na stronie 63. wyśmiać DOSŁOWNĄ interpretację jednego z Psalmów. To w końcu poezja czy podręcznik astronomii?

- S. 65 Konflikt Galileusza przedstawiony jako wojna z kościołem. W istocie była to prywatna wojna papieża Urbana VIII. Prace Galileusza były znane od już od kilkunastu lat i nigdy nie było z nimi problemów. Problemy zaczęły się, gdy Galileusz napisał "Dialog o dwu najważniejszych układach świata (...)" gdzie jednym z bohaterów jest Simplicio (dosłownie można to imię tłumaczyć jako Prostaczek). I tenże Simplicio przemawia w "Dialogu" słowami papieża Urbana VIII. Papież się oczywiście połapał, że Galileusz z niego zakpił i się zdenerwował. Stąd cały proces (drugi, pierwszy wcześniejszy był dla Galileusza pomyślny i łagodny, Galileusz przyjaźnił się z papieżem). W 1632 roku, gdy zaczął się proces Galileusza, miał on (Galileusz) za sobą prawie 20 lat aktywności publicystycznej. Autor oczywiście powiela również fałsz o "oficjalnym" kościelnym stanowisku ws. budowy Układu Słonecznego.

- S.98/99 Autor wyśmiewa dogmat o Trójcy Świętej jako absurdalny. Rozumiem, że istnienie wody w trzech postaciach jednocześnie również przekracza zdolność pojmowania Kraussa. Albo opisywany dualizm korpuskularno-falowy.

- S.105 Tu mamy błąd rzeczowy. Czytamy, że funkcja falowa daje prawdopodobieństwo znalezienia cząstki w danym punkcie. Bardzo źle powiedziane. Po pierwsze sama funkcja falowa nie ma fizycznego znaczenia (bo jest zespolona). Dopiero kwadrat modułu funkcji falowej ma fizyczną interpretację i jest nią gęstość prawdopodobieństwa (a nie prawdopodobieństwo) znalezienia cząstki w pewnym obszarze (a nie w punkcie, bo w punkcie zawsze wynosi zero, to wynika z definicji).

- S.111 Bardzo głupio o "fotonach powstających z niczego". Chciałbym żeby tak było. Mielibyśmy darmowe źródło energii. Fotony w lampce oświetlającej książkę nie powstają z niczego. Powstają z bardzo konkretnych powodów, w zależności od tego jaka to jest lampka (żarówka z żarnikiem, czy LED itd).

- S.173/174 Błędna informacja o emisji neutrina w rozpadzie neutronu. Tak samo podaje załączony rysunek. Autor w ogóle nie wspomina o liczbie leptonowej, która jest kluczowa dla zrozumienia różnych rozpadów. W skrócie, aby liczba leptonowa była zachowana w rozpadzie neutronu, emitowane jest antyneutrino elektronowe (antycząstka neutrina). Nigdzie dalej nie ma sprostowania tej informacji, do końca czytamy o emisji neutrina.

- S.175 Źle opisany rozpad mionu. Również łamie zasadę zachowania liczby leptonowej. Mamy informację, że mion rozpada się na elektron i neutrino mionowe. Rozpadowi temu towarzyszy również antyneutrino elektronowe (trzy cząstki są po rozpadzie mionu).

- S.177 Wzmianka o biskupie Usherze, tym który "odczytał" w biblii datę 4004 r. p.n.e. jako początek Wszechświata. Oczywiście autor twierdzi, że to logiczny wniosek z księgi Rodzaju (chyba nie czytał).

- S.202 Niepoprawnie o granicy Chandrasekhara. Autor pisze, że gwiazda o masie 1,4 masy Słońca wybucha jako supernowa lub staje się czarną dziurą. Granica Chandrasekhara nie dotyczy całej gwiazdy ale jej jądra które pozostaje po odrzuceniu zewnętrznej atmosfery, tzw. białego karła. Jeśli to jądro (biały karzeł) jest cięższe niż 1,4 masy Słońca to supernowa wybucha. Aby jednak jądro gwiazdy przekroczyło tę granicę, sama gwiazda musi być 8-10 razy cięższa od Słońca. Z kolei aby z gwiazdy pozostała czarna dziura, musi zostać przekroczona kolejna granica masy gwiazdy neutronowej (jeszcze coś innego niż biały karzeł), zwana granicą Tolmanna-Oppenheimera-Volkoffa. Nie powinno się tak niedbale opowiadać o astrofizyce bo to droga donikąd. Ludzie przeczytają i dostają złudzenie wiedzy, a chodzi chyba o to aby wiedzieli dobrze.

- S.216 w drugim akapicie dwa razy słowo "jednak" obok siebie. Z kronikarskiego obowiązku odnotowuję.

- S.273 Źle przetłumaczone tytuły artykułów. Raczej nie jest to wina autora.

- W całej książce niepoprawnie odmienia się słowo "kwark" przez przypadki. Dopełniacz liczby pojedynczej to "kwarka" a nie "kwarku". To również nie wina Kraussa, ale irytuje.

- S.339 Bozony W i Z odkryto w 1983 roku a nie w 1993. Może literówka.

A więc podsumowując. Autor jest złośliwy i bardzo nie fair wobec odbiorców. Wykorzystywanie nauki do celów ideologicznych zawsze budzi niesmak. W "Największej przygodzie" jest tego szczególnie dużo. Całość sprawia wrażenie, osobistej antyreligijnej krucjaty autora, natomiast historia nauki jest tylko dodatkiem, którym autor wspiera swoje tezy.

Bardzo zła książka.

Lawrence Krauss napisał bardzo złą książkę. Z kilku powodów. Taka jest moja opinia i postaram się ją niżej uzasadnić.

Po pierwsze to nie jest historia rozwoju fizyki, jak mogłoby się wydawać. Tak jak "Bóg urojony" nie jest o teorii ewolucji. Nie bez powodu przywołuję dzieło życia Richarda Dawkinsa, mamy tutaj bowiem do czynienia z dokładnie tym samym zjawiskiem, z tą...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Gdzie ci mężczyźni? Nikita D. Coulombe, Philip G. Zimbardo
Ocena 6,6
Gdzie ci mężcz... Nikita D. Coulombe,...

Na półkach:

Mamy tutaj dosyć wartościową książkę, podejmujacą problemy tzw. męskiego świata. Jak się okazuje problemy ważne, których jednak mężczyźni z wielu (całkiem oczywistych) powodów nie sygnalizują.

W sposób szczególny polecam tę książkę dziewczynom i kobietom, mężczyźni bowiem mają świadomość problematyki poruszanej w pracy Zimbardo i Coulombe. Kobiety, które chcą nieco lepiej zrozumieć świat mężczyzn, zrozumieć z czym wiąże się bycie facetem i nierzadko dlaczego mężczyźni są tacy jacy są, znajdą tu wiele odpowiedzi i wskazówek. W istocie podczas lektury towarzyszyło mi bardzo silne przeczucie, że docelowym adresatem książki są właśnie Panie.

Styl jest lekki i przyjemny w odbiorze. Tekst nie sprawia żadnych trudności, wyraźnie książka została napisana po to aby czytał ją każdy zainteresowany a nie tylko kręgi akademickie. Należy jednak docenić wartość naukową i wkład pracy autorów. Bibliografia liczy 500 pozycji co czyni tę książkę chyba jedną z najlepiej udokumentowanych i dopracowanych pozycji tego typu.

Jest to w moim odczuciu książka stojąca w rozkroku pomiędzy pracą naukową a popularnonaukową. Zimbardo ma ogromny talent pisania wartkim, dynamicznym językiem. Jest słusznie uznawany za czołowego popularyzatora psychologii.

Reasumując, polecam książkę "Gdzie ci mężczyźni". Zwłaszcza kobietom, to może bardzo ułatwić komunikację między plciami i wzmocnić wzajemny szacunek gdy będziemy bardziej świadomi tego co dzieje się w naszych głowach, naszym otoczeniu, na jakich podstawach budujemy naszą męską tożsamość i z jakimi problemami się zmagamy.

Mamy tutaj dosyć wartościową książkę, podejmujacą problemy tzw. męskiego świata. Jak się okazuje problemy ważne, których jednak mężczyźni z wielu (całkiem oczywistych) powodów nie sygnalizują.

W sposób szczególny polecam tę książkę dziewczynom i kobietom, mężczyźni bowiem mają świadomość problematyki poruszanej w pracy Zimbardo i Coulombe. Kobiety, które chcą nieco lepiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szczególnie interesujące są, w mojej opinii, polemiki prasowe z innymi autorami. Przeraża natomiast ilość literówek w tekście. Szkoda.

Ogólnie należy powiedzieć, że książkę czyta się dobrze i szybko. Jak w każdym zbiorze tekstów, są momenty lepsze i gorsze, a może to tylko odbicie prywatnych zainteresowań. Sporo ciekawych informacji, dobra publicystyka historyczna (uwaga, to nie jest książka historyczna, tylko publicystyczna, trzeba o tym pamietać żeby nie było rozczarowania.

Szczególnie interesujące są, w mojej opinii, polemiki prasowe z innymi autorami. Przeraża natomiast ilość literówek w tekście. Szkoda.

Ogólnie należy powiedzieć, że książkę czyta się dobrze i szybko. Jak w każdym zbiorze tekstów, są momenty lepsze i gorsze, a może to tylko odbicie prywatnych zainteresowań. Sporo ciekawych informacji, dobra publicystyka historyczna (uwaga,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cieszę się z przeczytania nowej książki Tysona. To mała perełka na rynku pop-naukowym, bardzo pozytywnie odmienna od wielu innych podobnych wydawnictw. Przede wszystkim książeczkę czyta się doskonale - pomaga w tym odpowiednie tempo narracji, umiejętnie rozmieszczone dygresje i ciekawostki ubogacające główny wykład a przede wszystkim, cudowne poczucie humoru autora, które osobiście bardzo mi odpowiada. Trochę rubaszne, czasem grubiańskie ale cały czas w dobrym guście. Zadbano aby książka była aktualna - wielki plus, zważywszy na fakt, że "Kosmiczne zachwyty" ukazały się po raz pierwszy w USA w roku 2007, czyli z punktu widzenia rozwoju nauki, bardzo dawno temu. W przypisach znajdziemy uzupełnienia tam, gdzie bardziej współczesna wiedza rozchodzi się z tym, co pisał autor 11 lat temu. Miło, że zadbano o takie szczegóły.

Uchybień natury merytorycznej właściwie nie stwierdzam. Jest mi bardzo miło, że mogę to powiedzieć, bowiem nagromadzenie różnych nieścisłości a czasem rażących błędów rzeczowych w literaturze popularnonaukowej ostatnio przybiera rozmiary plagi. Zastanawiam się, na ile jest to "zasługa" autorów, ich nieuwagi lub nadmiernych uproszczeń, a na ile tłumaczenia i nieznajomości rzeczy przez polskich edytorów. Muszę poczytać kilka książek w oryginałach i sprawdzić, czy w tych samych miejscach występują podobne błędy, czy też powstają one na etapie przygotowywania lokalizacji. Tak czy inaczej, ten zarzut nie znajduje zastosowania w "Zachwytach" absolutnie.

Pod dyskusję mógłbym podać:

s. 48 "Rewolucja kopernikańska, opierająca się na założeniu, że nie jesteśmy wyjątkowi (...)". Bardzo popularne i często spotykane ujęcie przewrotu myślowego dokonanego przez Kopernika. Niby, że usuwając Ziemię z centrum Wszechświata symbolicznie zdegradował Kopernik gatunek ludzki jako wyjątkowy w skali Wszechświata czy w inny sposób uprzywilejowany. Tylko, że to jest bzdura. Taka interpretacja koncepcji Kopernika pojawiła się dopiero w epoce Oświecenia, gdzie ludzkość faktycznie miała o sobie wyjątkowo wysokie mniemanie, to wówczas człowiek po raz pierwszy uwierzył, że rozumem może ogarnąć całość rzeczywistości a sukces rozwijających się nauk przyrodniczych (przede wszystkim Newtonowskiej fizyki) utwierdził ówczesnych w tym przekonaniu. Rewolucja kopernikańska jednak polegała w swej istocie tylko na przebudowaniu Układu Słonecznego w głowach XVI-wiecznych społeczeństw. Często mówi się, że przez ten zwrot akcji Kopernik zwlekał z opublikowaniem "De revolutionibus orbium coelestium" bo się bał reakcji Kościoła. To też jest nieprawda. Kopernik był, po pierwsze biskupem, i to szanowanym, własna organizacja nie pozwoliłaby go skrzywdzić (nota bene o tym fakcie z życia Kopernika Tyson, i chyba żaden inny autor popularnonaukowy, nawet się zająknie). Po drugie, i ważniejsze, o czym Tyson wspomina, jest to, że Kopernik w swoim heliocentrycznym modelu zakłada kołowe orbity planet. A wiecie co się stanie, gdy w modelu heliocentrycznym zastosujemy orbity kołowe? Nic nie działa. Środki wszystkich orbit, które przecież powinny wypadać w tym samym punkcie - Słońcu, są porozrzucane w pobliżu Słońca, ale na pewno nie w jego środku. Najgorzej wypada środek orbity Jowisza, który nie tylko "nie trafia" w Słońce, ale wręcz lokuje się poza orbitą Merkurego. Katastrofa. I Kopernik o tym wiedział, że jego system nie działa. Dlatego nie chciał go publikować aż do roku swojej śmierci. Też byście mieli wątpliwości czy wypuścić coś takiego, zwłaszcza, że model Ptolemeusza, wówczas całkowicie akceptowany, działał bez zarzutu, przewidywał zaćmienia itd. Przypisywanie Kościołowi terroryzowania naukowców jest tutaj nieuprawnione i nierzetelne.

s. 86 - zgłaszam problem techniczno-językowy. Przy omawianiu metody Eratostenesa wyznaczania obwodu Ziemi, autor podaje, że Syene od Aleksandrii dzieli 5000 stadiów. "Stadiów" to dopełniacz liczby mnogiej słowa "stadium" czyli etap (np. rozwoju). Poprawną wersją byłoby oczywiście "stadionów", od słowa "stadion" czyli starożytnej greckiej jednostki długości, równej (średnio, bo różne były sposoby liczenia) 185 metrów (tej informacji nie ma w książce a chyba by się przydała).

s. 104 ponowne wciskanie Kościołowi "dogmatu" o położeniu Ziemi w centrum Wszechświata. Takie stwierdzenie nigdy nie było dogmatem (czyli prawdą wiary) Kościoła w całej jego historii. Kościół zajmował się innymi rzeczami niż modele budowy Układu Słonecznego.

s. 111/112 warunki na Wenus. Ciśnieniu wenusjańskiemu bliżej 90-krotności ciśnienia Ziemskiego. Niewielka różnica, bo autor podaje, że 100-krotnie. Jednak dla precyzji...

s. 117 - o przyczynach skazania Giordano Bruno na śmierć przez Kościół. Za wymienione przez autora poglądy Bruno akurat NIE został skazany na stos. Bruno głosił wiele rzeczy, ale żadna z tych, które mamy w książce, nie była przyczyną skazania. [Bezpośrednim powodem było negowanie dwóch twierdzeń Kościoła: że Wszechświat został stworzony przez Boga kiedyś tam (w sensie, że miało to miejsce w pewnej chwili w przeszłości) oraz zaprzeczenie przez Bruno końcu świata. Bruno twierdził po prostu, że Wszechświat istniał od zawsze [i nie kłócił się, że za sprawą Boga - dopiero teraz się nie mieści prostym ludziom w głowie, że Wszechświat może być wieczny a jednocześnie stworzony przez Boga, jednak ten problem w czasach Bruna był rozwiązany [przez św. Tomasza z Akwinu w XIII wieku]] i będzie istniał już zawsze] to chyba ostatni już nawias, muszę unikać piętrowych dygresji.

rozdział 7 - nieprofesjonalne używanie określenia "asteroida". Ono powinno zostać wycofane z obiegu, nie odpowiada bowiem całkowicie obiektom, które opisuje. W całym rozdziale 7 chodzi o planetoidy i Pas Planetoid (tak on się nazywa) między Marsem a Jowiszem. Pamiętajmy, że to są planetoidy a nie asteroidy. Bądźmy precyzyjni.

W rozdziale 8 przy omawianiu punktów libracyjnych nie ma rysunku. To nie jest błąd, oczywiście, ale ten fragment aż krzyczy o ilustrację.

s. 211 pierwsze zdanie ostatniego akapitu."Kiedy porównujemy dwa obiekty, mówimy, że jeden z nich jest cięższy, często tak naprawdę mamy na myśli ich gęstość a nie wagę". Poważny zgrzyt, który zawsze wyprowadza mnie z równowagi. Waga jako masa. Po kolei:

Masa - w kilogramach wyrażamy. Niezmienna cecha obiektów nierelatywistycznych. Masę ma każdy taką samą na Ziemi, Księżycu, Jowiszu i w stanie nieważkości też. Kiedyś utożsamiano masę z licznością materii.

Ciężar - siła, z jaką najbliższe ciało niebieskie przyciąga dany obiekt. Zwykle łatwa do obliczenia jako iloczyn masy i przyspieszenia grawitacyjnego. Na Księżycu ciężar tego samego ciała jest 6 razy mniejszy niż na Ziemi. Przy tej samej masie. Tę wielkość wskazuje...

Waga - czyli urządzenie do mierzenia ciężaru. Waga ma sprężynę (lub inny mechanizm reagujący na przyłożenie siły), która odkształca się proporcjonalnie do działającej siły. De facto waga mierzy ciężar a nie masę. Ta sama waga wskaże inną wartość na Ziemi niż na Księżycu dla tej samej masy. Wagi Ziemskie mają tak dobraną skalę, że wynik podają od razu w kilogramach, ale bezpośrednio mierzą ciężar w newtonach.

Oczywiście w powyższym zdaniu w miejsce nieszczęsnej wagi należy wstawić słowo "masę".

Summa summarum, książkę oceniam bardzo dobrze. Przede wszystkim dostarcza dobrej rozrywki, ciekawych informacji i inspiracji. Polecam wyjątkowo.

Cieszę się z przeczytania nowej książki Tysona. To mała perełka na rynku pop-naukowym, bardzo pozytywnie odmienna od wielu innych podobnych wydawnictw. Przede wszystkim książeczkę czyta się doskonale - pomaga w tym odpowiednie tempo narracji, umiejętnie rozmieszczone dygresje i ciekawostki ubogacające główny wykład a przede wszystkim, cudowne poczucie humoru autora, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dobra książka. Ciekawa, wciągająca lektura. Zalecam jednak ostrożność przy czytaniu, bo wkradło się sporo błędów rzeczowych. Wymieńmy kilka:

str. 35/36 podaje błędną, a na pewno mylącą, informację o przyczynie skazania Giordano Bruno na śmierć. Tekst jednoznacznie sugeruje, że Bruno spłonął na stosie za głoszenie poglądów heliocentrycznych i atomistycznych. To jest nieprawda. Jednym z poglądów głoszonych przez Giordano Bruno była koncepcja nieskończonego Wszechświata - nieskończonego w przestrzeni i w czasie. Nieskończoność Wszechświata w czasie pociąga za sobą negowanie aktu Stworzenia - za tę herezję właśnie inkwizycja skazała Bruno na stos.


s. 45 Dziwny zapis tytułu dzieła Newtona jako "Mathematical Principles of Natural Philosophy". Nigdzie nie spotkałem się z tytułem angielskim, bo opus magnum Newtona zostało napisane po łacinie i pod oryginalnym tytułem funkcjonuje (Philosophiae Naturalis Principia Mathematica). Zwykle podaje się właśnie tytuł oryginału (angielski przekład ukazał się ponad 110 lat po premierze).


s. 50 przypis (*) zawiera błąd w wyprowadzeniu wzoru F = ma z postaci F = dp/dt. Tekst podaje F*dt = m*dv i każe dzielić obustronnie to wyrażenie przez dv, co prowadzi do wzoru (F*dt)/dv = m. Wyjściowy wzór należy podzielić przez dt, aby otrzymać F = m(dv/dt) a ponieważ dv/dt = a, otrzymujemy F = ma. Być może literówka.


s. 53 czytamy, że Edmond Halley napisał list do Newtona w 1868 roku. Newton zmarł w 1727 a Halley w 1742 roku. Zastanówmy się, który to mógłby być rok. Na pewno nie 1668 - Newton miał wtedy 25 lat i nie był szeroko znany ("Principia" ukazały się dopiero w 1687), Halley miał wtedy lat 12. Data 1688 wydaje się rozsądna, to już po wydaniu "Principiów. Zakładając, że komuś tylko przestawiły się cyferki - powinno być raczej 1688 w tym miejscu.


s. 56 - wymiar stałej grawitacyjnej G jest dyskusyjny. Wartość jest dobra, ale jednostki powinny być podstawowe (kg, m, s). W książce mamy wymiar stałej G w postaci: (N*m^2)/kg^2. Newton jest jednostką pochodną. W literaturze naukowej wymiarem stałej G jest m^3/(kg*s^2).


s. 72 Ostatni akapit trochę myli daty. Odkrycie elektronu przez Thompsona to rok 1897 (w książce mamy 1895) a jądro atomowe odkrył Rutherford w 1911 roku (wtedy opublikował interpretację wyników doświadczenia przeprowadzonego w 1909 roku przez swoich współpracowników Geigera i Marsdena).


s.80 czytamy: "W chwili przechodzenia przez wąskie szczeliny lub po napotkaniu przeszkody fale 'załamują się' albo zmieniają kierunek rozchodzenia się". Subtelna, ale bardzo ważna nieścisłość. Załamanie ma miejsce przy przechodzeniu fali między ośrodkami, w których warunki rozchodzenia się fali są różne (np. inna jest prędkość fali). Natomiast na przeszkodach fala ulega ugięciu, czyli dyfrakcji. To jest duży błąd.


s. 82 "Ziemia obraca się wokół własnej osi z prędkością 465 metrów na sekundę". Opisując ruch obrotowy brył sztywnych (np. kuli Ziemskiej) trzeba uważać. Podana wartość jest prawdziwa dla punktów położonych na równiku, tam faktycznie obrót zachodzi z prędkością ok. 1600 km/h. Problem polega na tym, że prędkość liniowa punktu na obwodzie rotującej bryły zależy od odległości tego punktu od osi obrotu. W naszej szerokości geograficznej wirujemy na powierzchni Ziemi z prędkością ok. 998 km/h - dużo wolniej niż na równiku. A bieguny nie mają prędkości liniowej wcale (tzn. =0). Tych informacji nie ma w książce, a sama prędkość liniowa na równiku jest informacją niewystarczającą. Do opisywania ruchu obrotowego najlepiej stosować prędkość kątową, ponieważ jest ona wszędzie taka sama.


s. 101 powtarza błędną informację o datach odkrycia protonu i elektronu.


s. 119 W przypisie błędny wzór na promień Schwarzschilda. Książka podaje R= GM/c^2. Poprawny wzór to 2Gm/c^2. Czynnik dwa w liczniku mocno zmienia wyniki. Stosując wzór podany w książce dla Ziemi otrzymujemy promień 4,45 mm a nie poprawną wartość (którą zresztą autor podaje) 8,893 mm.



s. 134 Czytamy, że w chwili Wielkiego Wybuchu powstała niewielka liczba cięższych niż wodór i Hel pierwiastków. To nieprawda. Te pierwiastki powstały w masywnych gwiazdach.


s. 177 - cytat: "To Dirac w 1927 roku wysunął hipotezę, że gdyby przyjąć, iż elektron ma dwie możliwe orientacje spinu, to być może wytłumaczyłoby, dlaczego każdy orbital może pomieścić do dwóch elektronów."

Poprawna chronologia wydarzeń jest taka:

1922 rok. Otto Stern i Walter Gerlach doświadczalnie odkrywają kwantowy charakter momentu pędu. Nikt nie wie, dlaczego otrzymują takie wyniki.

1926 rok - pojawia się równanie Schrodingera. Równanie falowe opisujące cząstki nierelatywistyczne.
Wkrótce po ukazaniu się artykułu Schrodingera ("Quantizierung als Eigenvert Problem") ukazuje się jego relatywistyczna wersja - równanie Kleina-Gordona. Oba równania odpowiadają cząstkom o spinie zero (albo bez spinu).

1927 - Pauli wpada na pomysł (motywowany wynikami doświadczenia Sterna-Gerlacha), że spin jest kolejną liczbą kwantową, którą mogą różnić się elektrony w atomie i dlatego liczba obsadzeń stanów energetycznych ("powłok" elektronowych) się podwaja. Pauli w sposób sztuczny wprowadza do równania Schrodingera koncepcję spinu (macierze spinowe) i tak zmodyfikowane równanie nosi nazwę równania Pauliego.

1928 rok - Dirac publikuje relatywistyczne równanie falowe cząstki o spinie 1/2. Założeniem Diraca było, aby jego równanie podniesione do kwadratu dawało równanie Kleina-Gordona. Zastosowanie takiego podejścia skutkuje równaniem Diraca, w którym spin pojawia się spontanicznie, jako relatywistyczno-kwantowa własność cząstek.

s. 179 całkowicie niepoprawnie o spinorach Diraca. Autor pisze, że spinor Diraca to macierz 4x4. Nie. Spinor to czteroskładnikowa funkcja falowa taka, że każdy składnik odpowiada kolejno: cząstce o spinie +(1/2), cząstce o spinie -(1/2), antycząstce o spinie +(1/2) i antycząstce o spinie -(1/2). Zwykle przedstawia się je w postaci macierzy kolumnowej (w wymiarze 4x1 - cztery wiersze, jedna kolumna). Macierze 4x4 pojawiają się w równaniu Diraca, ale to nie są spinory.

s. 215. Cytat otwierający rozdział 13. wg informacji w przypisie został wygłoszony przez Pauliego w maju 1985 roku. Pauli zmarł w grudniu 1958, mógł te słowa wypowiedzieć w maju 1958 - znowu się chyba cyferki poprzestawiały.

s. 259 - czytamy, że "cząstki elektrycznie obojętne są swymi antycząstkami". To prawda w odniesieniu do cząstek elementarnych, ale już nie np. do mezonów K.

s. 294 - w słowniku, w definicji izospinu: "Wprowadzony w 1932 roku przez Stevena Weinberga (...)". Weinberg urodził się 1933 roku a izospin wprowadził do fizyki jądrowej Werner Heisenberg.

s. 303 - literówka w nazwisku jednego z odkrywców mechanizmu nadprzewodnictwa. Mamy 'Copper' zamiast Cooper (Leon).

s. 310 powtarza błędny wzór na promień Schwarzschilda. Ponownie bez czynnika 2 w liczniku.




Trudno jest mi się ustosunkować do tej książki. To na pewno dobra próba. Zwłaszcza w przypisach autor robi dobrą pracę pokazując wyprowadzenia lub przynajmniej uzasadnienia prostych wzorów. Narracja jest prowadzona w odpowiednim tempie, nadążanie za wywodem nie wymaga zbytniego wysiłku. Autor nie wychodzi poza to, co wiadomo na pewno, a jest to duży plus w zalewie książek o kwantowej grawitacji, teoriach strun, M-teoriach, wszechświatach równoległych... W "Masie" mamy koncentrację na konkretach.


Umiarkowanie polecam. Z zastrzeżeniem, żeby czytać uważnie i sprawdzać podawane informacje.

Dobra książka. Ciekawa, wciągająca lektura. Zalecam jednak ostrożność przy czytaniu, bo wkradło się sporo błędów rzeczowych. Wymieńmy kilka:

str. 35/36 podaje błędną, a na pewno mylącą, informację o przyczynie skazania Giordano Bruno na śmierć. Tekst jednoznacznie sugeruje, że Bruno spłonął na stosie za głoszenie poglądów heliocentrycznych i atomistycznych. To jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiele powinno się napisać o tej książce. Taki mam zamiar. Dla niecierpliwych - wspaniała lektura. Głęboka, refleksyjna, mądra i zręcznie napisana. Życzmy sobie aby jak najwięcej pojawiało się takich książek.

W kilku miejscach, tam gdzie uważam to za intelektualnie uzasadnione, pozwolę sobie wyrazić osobiste zdanie, polemizujące z opinią Autora. Następnie wskażemy sobie drobne błędy i/lub nieścisłości które się w książce pojawiły.

Ogólna refleksja: książka, być może niezamierzenie, pokazuje jak wadliwy i ubogi jest twardy, naukowy światopogląd. Jak bardzo nauka, jej język, jej metody, nie przystają do pytań światopoglądowych. Jak bardzo nauka jest bezradna wobec koncepcji Boga, pytań celowościowych, aksjologicznych i innych ważnych kwestii światopoglądowych. Najważniejszym wnioskiem tej cudownej książki jest zrozumienie, że poza nauką musimy odwoływać się do innych rodzajów wiedzy, poznania, rozumowań bo nasze kontakty z rzeczywistością są znacznie głębsze i bogatsze niż tylko to co możemy zmierzyć, dotknąć, obliczyć czy nawet zdefiniować. Autor, odchodząc gdzieniegdzie od tematów czysto naukowych, pokazuje praktyczną bezużyteczność nauki w kwestiach wykraczających poza dziedzinę jej zainteresowań. To największa wartość dzieła Marcusa du Sautoy. To dla nas wszystkich ważna lekcja.

Już na początku Autor wspomina rozmowę radiową na temat koncepcji Boga. Stara się zdefiniować czym Bóg miałby być, aby dociekać czy taki byt może istnieć. Problem nieadekwatności nauki do spraw transcendencji jawi się w całej mocy: precyzyjny język matematyki nie umożliwia rozważania takich hipotez. Matematyka wypada w tej próbie wręcz żałośnie.

Jak na książkę popularnonaukową, błędów merytorycznych zbyt wiele nie jest. Większość to drobne usterki, które można przypisać tłumaczeniu. Z kronikarsko-recenzenckiego obowiązku wyliczę znalezione nieścisłości:

s. 21 trzeci akapit. Hipoteza kwantów powstała przed ogłoszeniem szczególnej teorii względności. W grudniu 1900 roku Max Planck wprowadza pojęcie kwantu promieniowania, natomiast praca Einsteina "O elektrodynamice ciał w ruchu" ukazuje się dopiero w 1905.

s. 42. komentarz do zakładu Pascala. Autor pisze: "Takie rozumowanie traci sens, jeśli prawdopodobieństwo istnienia Boga faktycznie wynosi zero (...)". Trzeba świadomie zrezygnować z koncepcji Boga aby to prawdopodobieństwo "wyzerować". Nikt nie może powiedzieć, że to prawdopodobieństwo jest zerowe. A skoro tak, to zakład Pascala pozostaje w mocy. Dlaczego? Ponieważ nie wiemy i nie możemy wiedzieć czy Bóg jest czy nie. I nie możemy tego sprawdzić. Reszta to logika. Szanse są równe (właśnie są - Bóg albo jest albo nie, tertium non datur) - to po pierwsze. Po drugie - potencjalna szkoda przy złym obstawieniu Zakładu Pascala jest nieskończona a więc żadem doczesny "koszt" wiary nie jest zbyt duży względem potencjalnej wygranej. Każda skończoność ma się do nieskończoności jak zero. Nie wierzę, że matematyk tego nie wie - uważam, że świadomie manipuluje czytelnika. Wyobraźmy sobie dowolnie małą szansę zajścia niewyobrażalnej (w istocie nieskończonej) katastrofy - w tym konkretnym przykładzie chodzi o potępienie duszy. Każda, nawet najmniejsza szansa zajścia takiego nieszczęścia każe nam zabezpieczyć się przed taką ewentualnością. Wniosek Pascala jest słuszny, w tej sprawie Autor się myli. Wymówka Autora, z punktu widzenia matematyki jest absurdalna i bezzasadna.
Aby zilustrować przykładem: szansa wygranej w lotto to 1:14 000 000. Wydaje się beznadziejnie mała. Więc dlaczego ludzie grają? Bo stawka jest tak wysoka, że nie warto odmawiać sobie nawet tak nikłej szansy dopóki prawdopodobieństwo sukcesu nie jest dokładnie zerowe. Gdyby gra toczyła się o 100 złotych, nikt by o to nie zadbał. Ale wygrana może odmienić życie. Natomiast jeśli przejdziemy z naszym przykładem do matematycznej granicy nieskończonej wygranej i nieskończenie małej szansy sukcesu - to okazuje się, że nadal warto. Jedna nieskończoność unieważnia drugą. Inny przykład: wyobraźmy sobie własne dziecko. Ciężko chore. Śmiertelnie. Dostajemy informację, że jest pewna metoda leczenia, skuteczna w jednym przypadku na miliard. Jeśli mamy do wyboru - pewna śmierć dziecka lub taka mała (niezerowa) szansa ocalenia - logika i rachunek prawdopodobieństwa podpowiada jasno: próbować!
Nagroda w postaci wiecznej chwały w obliczu Boga, lub porażka w postaci wiecznego potępienia unieważnia "nieskończenie małe" prawdopodobieństwo (w rzeczywistości wcale nie takie małe, statystycznie 50/50, tylko wielu nie chce dopuścić do siebie tej myśli) istnienia Boga.
Wbrew pozorom dziś Zakład Pascala nadal pozostaje w mocy. Nie jesteśmy mądrzejsi od XVII naukowców, takich jak Newton czy Leibniz. Tym co nas od nich odróżnia jest brak pokory aby przyznać prawo istnienia bytom, które nieskończenie nas przerastają, które przekraczają nasz rozum.
Cytując przywołanego już Newtona: "hypoteses non fingo" - hipotez nie wymyślam, miał Newton tak odpowiedzieć na pytanie o przyczynę grawitacji. Miał w sobie tyle pokory, aby uznać ograniczoność swojego rozumu. Obecnie to zatraciliśmy.

s. 77 o ewolucji narządu wzroku. Autor zastanawia się, czy ewolucja biologiczna jest deterministyczna, ponieważ wiele gatunków zwierząt, niezależenie i w różnych okresach historii życia na Ziemi, wykształciło narządy wzroku. Wyjaśnienie jest znane i proste. Krokodyle, mewy, małpy, pszczoły, kangury, węże, ludzie i inne Ziemskie stwory żyją w różnych środowiskach, prowadzą zróżnicowany tryb życia, pobierają różny pokarm. Ale światło Słoneczne jest w każdym z tych środowisk takie samo a zmysł wzroku tak samo przydatny - czy to do polowania czy wypatrywania drapieżników. Stąd wykształcenie zmysłu wzroku leży w interesie wszystkich Ziemskich zwierząt. Tam, gdzie nie ma światła, np. w jaskiniach albo na dnie oceanów, zwierzęta są ślepe bo wytworzenie takiej ewolucyjnej cechy jak wzrok nie było tam potrzebne.

s. 113 - rachunek różniczkowy jako dzielenie przez zero. Zbyt daleko idące uproszczenie. Wyrażenie 'dx' w mianowniku operatora różniczkowego odpowiada infinitezymalnemu przyrostowi zmiennej x. Bardzo małemu, ale nie zerowemu. dx w granicy dąży do zera ale go nie osiąga. Dlatego rachunek różniczkowy działa i daje dobre wyniki. Podstawienie za dx zera wszystko psuje.

s. 117 - błąd rzeczowy. Cytat: "(...) lit, oddalony od niego o osiem miejsc sód oraz znajdujący się po kolejnych ośmiu krokach potas były miękkimi, błyszczącymi i RADIOAKTYWNYMI metalami". Podkreślenie moje. Lit, sód i potas nie są radioaktywne. Tzn. posiadają radioaktywne izotopy, jak każdy pierwiastek, ale w formie występującej w przyrodzie nie są radioaktywne. Chodzi zapewne o AKTYWNOŚĆ chemiczną, czyli łatwość wchodzenia w reakcje. Są to metale aktywne i zapewne o to Autorowi chodziło. Domyślam się, że błędnie przetłumaczono 'activity' na 'radioactivity'.

s. 134 - niefortunne zdanie: "Neutrina są niemal zupełnie pozbawione masy i ładunku". Masy - owszem, mają tak małą masę, że takie stwierdzenie może być w przybliżeniu użyte. Ale jeśli mówimy o cząstkach elementarnych, to one albo mają ładunek, równy liczbowo ładunkowi elementarnemu z odpowiednim znakiem, albo go nie mają. Nie ma sensu określenie "niemal pozbawiony ładunku" bo ładunek elementarny jest niepodzielny (z wyjątkiem kwarków, ale one nie występują swobodnie).

s. 134 - czytamy, że koncepcja neutrin była niezbędna jako "uzupełnienie w teoretycznych analizach rozkładu neutronów i mionów". Nieszczęśliwie dobrane słowo 'rozkładów'. W oryginale zapewne było tu słowo 'decay' czyli rozpad (promieniotwórczy). Rozkład to może być statystyczny i wtedy używamy słowa 'distribution'. Rozkład zwłok można określić przez 'decay' ale to inne znaczenie. W tym przypadku chodzi o precyzyjnie zdefiniowane określenie rozpadu promieniotwórczego.

s. 171 - mamy Jamesa Clarka Maxwella. Chodzi Jamesa Clerka Maxwella. Zapewne tłumaczenie. Clerk to pierwsza część nazwiska a nie drugie imię.

s. 202 - "Dostrzegliśmy wtedy, że cząstki przelatujące przez jedyną szczelinę, ulegają lekkiej dyfuzji". Poważny błąd. Dyfuzja to zjawisko samorzutnego mieszania się substancji. Gdy psikamy perfumami w jednym miejscu to zapach staje się po pewnym czasie wyczuwalny w całym pomieszczeniu. Na skutek dyfuzji właśnie. Natomiast zmiana kierunku rozchodzenia się fali (a cząstki mają właściwości falowe), jak w opisywanym w książce eksperymencie, nosi nazwę dyfrakcji. To zupełnie różne pojęcia zaczerpnięte z mocno odrębnych działów fizyki.

s. 240 - Wreszcie prawda o Giordano Bruno. Spłonął na stosie za twierdzenia że Wszechświat jest nieskończony w czasie co przeczyło ówcześnie dogmatycznie rozumianemu stworzeniu świata przez Boga w danej chwili czasu oraz usuwało dzień Ostateczny. Za ten drugi wniosek (o niemożliwości końca świata) Bruno został skazany. Ta historia od lat jest przekłamywana. Wg nieprawdziwej ale popularnej wersji Bruno spłonął dlatego, że dopuszczał istnienie innych zamieszkanych światów we Wszechświecie.

s. 274 - Wszechświat 378 tysięcy lat po Wielkim Wybuchu stał się przezroczysty dla światła bo spadła gęstość cząstek które wcześniej je rozpraszały. To nie jest prawda. 378 000 lat po Wielkim Wybuchu temperatura Wszechświata spadła do 3000 K. W takiej temperaturze energia elektronów jest zbyt mała aby wyswobodziły się one z atomów wodoru. Atomy wodory związały elektrony na swoich powłokach. Pamiętajmy, że światło rozprasza się na elektronach swobodnych, lub słabo związanych (czyli takich których energia wiązania jest dużo niższa niż rozpraszanych fotonów). Wobec tego światło, które rozpraszało się na swobodnych elektronach nie mogło już rozpraszać się na elektronach związanych w atomach wodoru i helu we wczesnym Wszechświecie.
[Mam świadomość, że bardzo ryzykownie wypowiadam się o tym rozpraszaniu. Nie chcę aby ten komentarz był zbyt długi, więc tylko wspomnę, że np. rozpraszanie Rayleigha zachodziło po związaniu elektronów, ale ten rodzaj rozpraszania nie zmienia energii fotonów ani ich nie pochłania, zmienia tylko kierunek propagacji.]

s. 286 - hipoteza Wieloświata i wartości stałych. Dużo trzeba tu napisać. Hipoteza Wieloświata pochodzi od Hugh Everetta III i rozważań nad mechaniką kwantową. W skrócie chodzi o to, że każdy scenariusz kwantowy ("kot żywy i kot martwy") urzeczywistniają się, tylko że ma to miejsce w równoległych wszechświatach. Taki kolejny wszechświat pączkuje w każdej chwili gdy funkcja falowa układu kwantowego ma ulec kolapsowi. Taka jest koncepcja.
Żyjemy w naszym Wszechświecie. To jest niewątpliwy fakt obserwacyjny. A ponieważ żyjemy w naszym Wszechświecie to on musi stwarzać nam do tego sposobność. I tak oto gdyby masa elektronu była odrobinę inna, mniejsza lub większa, niż jest nie mogłoby powstać życie jakie znamy. Gdyby stała struktury subtelnej była nieco inna - nie mogłoby powstać życie jakie znamy. Gdyby ułamek masy jąder deuteru, które podczas łączenia się w jądro helu zamienia się w energię był nieco inny - nie mogłoby powstać życie jakie znamy. Gdyby stała Plancka była inna - nie mogłoby powstać życie jakie znamy. Wydaje się, że Wszechświat był przygotowany na wygenerowanie życia w którymś momencie swojej historii. Aby tej konkluzji uniknąć niektórzy naukowcy postanowili wykorzystać hipotezę Everetta. Stwierdzili, że Wszechświat, podczas nieskończenie wielu poprzednich "prób" dobierał inne wartości stałych fundamentalnych aż w końcu przypadkowo trafił się nam taki zestaw, że w tym (kolejnym, jednym z wielu) Wszechświecie zaistnieliśmy. Że wcześniej istniało multum Wszechświatów z innymi stałymi i tam życie nie powstało. Aż zaistniał nasz Wszechświat, który w kosmicznej loterii trafił doskonale wszystkie podstawowe liczby aby możliwe było pojawienie się życia.
To jest złe tłumaczenie.
Udowodniono, że wszystkie modele kosmologiczne, umożliwiające zmiany stałych fizycznych w momencie Wielkiego Wybuchu, dopuszczają takie zmiany również w dowolnym innym momencie ewolucji Wszechświata. Nie ma takich modeli, które pozwalają na takie zmiany tylko w chwili gdy nowy Wszechświat powstaje, tzn. istnieją ale modele takie są niespójne. Fakt, że teraz nie obserwujemy zmian stałych przyrody oznacza, że takie zmiany są niemożliwe. Także w chwili Wielkiego Wybuchu. Oznacza to, że stałe fundamentalne są w jakimś sensie uniwersalne. Obowiązują zawsze i wszędzie. Spodziewam się wyjaśnienia podobnego do tego, które tłumaczy uprzywilejowaną pozycję kształtu kuli - czarne dziury, gwiazdy, planety, krople wody są kuliste. Znamy wyjaśnienie takiego stanu rzeczy: kula ma najkorzystniejszy stosunek powierzchni do objętości. Dokładnie mówiąc: kula umożliwia zamknięcie objętości przy pomocy najmniejszej powierzchni ograniczającej, co minimalizuje energię powierzchniową np. kropelki wody. Uważam, że podobnie można wytłumaczyć wartości stałych - jako najkorzystniejszy możliwy układ.
A więc jeśli istnieje wiele Wszechświatów, to wszystkie mają podobne wartości stałych jak nasz. To wytłumaczenie "teleologicznego zaprojektowania" Wszechświata, które Autor lansuje w wielu miejscach już jest nieaktualne.

s. 301 - Wieloświat lepszy od koncepcji Boga. Cóż, argument, że Wieloświat jest lepszy bo nie sugeruje istnienia nowego bytu, tylko wielu wersji czegoś o czym wiemy, że istnieje co najmniej jedno (nasz Wszechświat) jest bardzo sensowny. Ale, wyjaśniająca moc hipotezy Wieloświata upadła, patrz wyżej.

s. 343 - "Jeśli masa jakiejś gwiazdy przekroczy 1,4 masy Słońca (...)" to wg Autora pozostanie po niej czarna dziura. Mamy kolejny błąd rzeczowy, który uważam za poważny. Nie pierwszy to raz kiedy autor książki popularnonaukowej miesza pojęcia. Szkoda. Uporządkujmy informacje.
Gwiazdy trochę większe od Słońca (nawet 3-4 razy bardziej masywne) gdy wypalą paliwo jądrowe, odrzucają zewnętrzne warstwy atmosfery i stają się białymi karłami. Biały karzeł ma wielkość mniej więcej równą rozmiarowi Ziemi (ok. 10 000 km średnicy). Takie białe karły stygną potem przez ogromnie długi czas.
Granica Chandrasekhara dotyczy pozostałości po gwieździe, a dokładnie to właśnie białego karła. Gdy taki biały karzeł ma masę przekraczającą 1,4 masy naszego Słońca - wybucha jako supernowa i staje się gwiazdą neutronową. Aby biały karzeł osiągnął masę większą niż 1,4 masy Słonecznej pierwotna masa gwiazdy z której on powstaje musi być ok. 10 razy większa niż masa naszego Słońca.
Gwiazda neutronowa. Jest bardzo mała, ma średnicę kilku-, kilkunastu kilometrów, czyli zmieściłaby się w małym mieście. Składa się z samych neutronów. Możemy wyobrażać sobie gwiazdy neutronowe jako wielkie jądra atomowe bez protonów. Ale gwiazdy neutronowe też mają swoją masę graniczą. Nazywa się ona granicą Tolmana-Oppenheimera-Volkoffa i wynosi od 0,7 do 3 mas Słońca (nie jest tak dokładnie określona jak granica Chandrasekhara dla białych karłów). Po przekroczeniu granicy TOV przez gwiazdę neutronową zachodzi zapadnięcie się takiej gwiazdy neutronowej w czarną dziurę.
A więc gwiazdy (ciągu głównego) o masie przekraczającej 1,4 masy Słońca nie muszą stać się czarnymi dziurami. Pod koniec życia w ciągu głównym (przypominamy sobie diagram Hertzsprunga-Russela) taka gwiazda odrzuca większość tworzących ją gazów a to co pozostaje (biały karzeł) ma masę znacznie mniejszą od 1,4 masy Słonecznej.

s. 506 - uproszczenie o Wielkim Wybuchu jako początku Wszechświata i przypisanie tego poglądu środowisku naukowemu. Nadużycie. Od samego początku hipoteza Wielkiego Wybuchu była traktowana jako "początek Wszechświata jaki znamy i jaki rozumiemy" a nie jako początek Wszechświata w ogóle. Nie wiadomo co i czy w ogóle coś było wcześniej. Panuje zgoda, że tego nie wiemy a utrzymywanie, że na pewno nie było wcześniej nic jest nieuprawnione.

To mniej więcej wszystko co mam do powiedzenia o tej książce. Doskonale się ją czyta, dostarcza mnóstwo dobrej rozrywki. Bardzo wartościowe są opisy rozmów Autora z różnymi wybitnymi naukowcami. Rozmowy na tematy naukowe i światopoglądowe. Dyskutanci są zróżnicowani jeśli chodzi o poglądy, nie można powiedzieć, że Autor dokonał tendencyjnego wyboru. Rozmowy są fascynujące i bardzo wartościowe zarówno poznawczo jak i światopoglądowo.

Ostatecznie uważam, że "To, czego się nie dowiemy" jest książką niezwykle wartościową. Wyjątkową pośród licznych podobnych publikacji. Na pewno każdy powinien po nią sięgnąć. Daje całkiem dobry przegląd współczesnych problemów naukowych i głęboki, frapujący komentarz. Daje do myślenia i nie pozostawia obojętnym. Poszerza horyzonty myślowe również przez odwołania do klasyki filozofii, m. in. Arystotelesa, Poppera, Hume'a, Sartre'a, Russella. Mamy dyskusję twierdzenia Godla, temat rzadko poruszany w literaturze popularnej a przecież arcyciekawy, nie tylko dla matematyków. Napisana jest dynamicznie i z polotem.

Autor ma poglądy. Nie winię go za to, we własnej książce ma prawo je eksponować i ich bronić. Jedyny zarzut jaki mogę uczynić, to niesprawiedliwe wartościowanie argumentów przeciwnych osobistym przekonaniom autora, jak np. przy omawianiu zakładu Pascala czy hipotezy Wieloświata. Należy jednak zaznaczyć, i czynię to z przyjemnością, że Autor wyraża się z szacunkiem o religii i osobach wierzących w środowisku naukowym. Nikt nie powinien czuć się lekceważony podczas lektury, bez względu na światopogląd. W czasach kpin ze średniowiecznych zabobonów, autorów przekonanych że wiedzą wszystko najlepiej i są po to aby pouczać czytelnika, po lekturze książek Dawkinsa czy innych "oświeconych" autorów, takie podejście zasługuje na pochwałę.

Brawo. Polecam.

Wiele powinno się napisać o tej książce. Taki mam zamiar. Dla niecierpliwych - wspaniała lektura. Głęboka, refleksyjna, mądra i zręcznie napisana. Życzmy sobie aby jak najwięcej pojawiało się takich książek.

W kilku miejscach, tam gdzie uważam to za intelektualnie uzasadnione, pozwolę sobie wyrazić osobiste zdanie, polemizujące z opinią Autora. Następnie wskażemy sobie...

więcej Pokaż mimo to