-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2018-03-10
2018-12-28
KLAMRA ALBO PRÓBA OGNIA
Po bardzo udanym, pierwszym doświadczeniu z prozą Heinricha Bölla (1917-1985) za sprawą „Utraconej czci Katarzyny Blum”, odczułem potrzebę natychmiastowego przeczytania jeszcze jednej książki niemieckiego noblisty. Proza zamieszczona w tej króciutkiej książeczce to Böll nieco inny, bo te dwa opowiadania te powstały ponad dekadę przed uhonorowaniem pisarza literacką Nagrodą Nobla. Były one bowiem pierwotnie publikowane w „Frankfurter Allgemeine Zeitung” odpowiednio – „Kiedy wojna wybuchła” w grudniu 1961, a „Kiedy wojna się skończyła” – w czerwcu 1962 roku.
Böll, opowiadając o wojennej traumie, całkowicie odwraca perspektywę, przedstawiając ją z drugiej, mało popularnej, niemieckiej perspektywy. Te dwie prozatorskie miniatury stanowią niezwykłą klamrę, którą niemiecki pisarz spaja dwa brzegi wojennej traumy, opisanej za pomocą obrazów – samą traumę pomijając, jakże wymownym, milczeniem. Oba opowiadania spaja osoba narratora, który pomimo bliskich autorowi poglądów, nie może jednak być z nim tożsamy – jest bowiem od niego nieco młodszy – w chwili wybuchu wojny ma niespełna dziewiętnaście lat i jest telefonistą. Co prawda w późniejszych wydaniach do omawianych opowiadań dołączone zostało również trzecie – „Kim wreszcie ten chłopak ma zostać?”, opowiadające o dzieciństwie bohatera, jak również o tym, co ukształtowało jego poglądy, jednak literatura ta jest równie mocna i wymowna w formie dyptyku.
Mimo niewątpliwej ciężkości tematycznej, proza ta zaczyna się wręcz zabawnie, opis koszarowych absurdów pozwala spodziewać się, że będziemy mieli do czynienia z narracją w stylu najsłynniejszego dzieła Jaroslava Haška, gdy czytamy o wrzeszczących oficerach, oszczędnie gospodarujących własną inteligencją, czy wtedy gdy poznajemy rozkład dnia poborowych: „Było jeszcze widno, kiedy przeładowywaliśmy buty z wagonów na ciężarówki, ale kiedy przeładowywaliśmy je z ciężarówek do wagonów, ściemniło się i wciąż jeszcze było ciemno, kiedy przeładowywaliśmy buty z wagonów na ciężarówki. Potem znowu zrobiło się widno, przeładowywaliśmy bele siana z ciężarówek do wagonów”. I tak dalej, choć może lepiej byłoby powiedzieć und so weiter. Czasami, by coś ośmieszyć, nie jest potrzebny żaden silący się na oryginalność komentarz – wystarczy dosłownie przytoczyć czyjeś słowa lub z przesadną skrupulatnością opisać jakąś czynność. Ale za to później, jak grom z jasnego nieba pojawia się wiadomość o wybuchu wojny, dla bohatera oznacza to koniec dotychczasowego życia. Stwierdza on rzecz niezwykle istotną: „wojna odbiera śmieszności cały komizm”. Istotnym elementem rozliczenia z przeszłością, jest w opowiadaniu „Kiedy wojna wybuchła” oskarżenie skierowane przeciwko Kościołowi, który jest ukazany jako instytucja jawnie wspierająca nazistowski reżim. Kiedy cała jednostka wybiera się na mszę, narrator z żalem zauważa, że jego współtowarzysze broni najchętniej by go ekskomunikowali, chcieliby żeby jednoznacznie nie demonstrował, że należy do tego samego Kościoła, co oni – oburzają się na niego nie jako koledzy, nie jako żołnierze, ale przede wszystkim jako katolicy. Niemy protest bohatera robi duże wrażenie – najpierw demonstracyjnie rozpina kołnierz w czasie nabożeństwa, później – już przed Kościołem, rzuca na ziemię czapkę, zapala papierosa i wdaje się w prowokacyjną pogawędkę z napotkanym przypadkowo księdzem, oskarżając go o brak znajomości teologii. Bardzo mocno utkwiło mi również w pamięci, jak narrator kpi z haseł oficjalnej propagandy, gdzie, co u Bölla typowe, za komentarz służy brak komentarza: „Pamiętam tylko kronikę filmową: bardzo nieszlachetnie wyglądający Polacy znęcali się nad bardzo szlachetnie wyglądającymi Niemcami; w kinie było tak pusto, że mogłem palić podczas seansu”.
Zaś opowiadanie „Kiedy wojna się skończyła” to już proza o znacznej przewadze molowej tonacji, będąca zapisem powrotu narratora do zniszczonej dywanowymi nalotami Kolonii. Tu już wiele dzieje się na poziomie niewyrażalnych emocji, na przykład, gdy bohater staje się przypadkowym świadkiem plądrowania rodzinnego mieszkania, w na wpół zburzonej kamienicy rozpoznając fragment znajomej tapety. Z zażenowaniem obserwuje „towarzyszy” swojej podróży. Rzeczownik ten należy opatrzyć wiele mówiącym cudzysłowem, bowiem ich obecność skłania narratora do refleksji nad tym, gdzie przebiega „granica między nienawiścią a pogardą”. Widzi tchórzy i szubrawców, którzy w ostatniej chwili, jeszcze w pociągu, chcą przeistoczyć się w bohaterów i doszywają sobie nienależne im dystynkcje. Narratora charakteryzuje nienawiść do własnego kraju – tak skrajna, że godna samego Thomasa Bernharda. Wspomina, że chciano mu odebrać prawo do uważania się za Niemca – prowadzi to do dramatycznej deklaracji ze strony bohatera, że wolałby być martwym Żydem niż żywym Niemcem.
Myślę, że podobna proza była niemożliwa do napisania przy użyciu innych środków, niż te, zastosowane przez niemieckiego noblistę. Böll, w uzupełnieniu swojej tendencji do skrótowości posługuje się obrazami i psychologią. W tych dwóch opowiadaniach nic nie dzieje się wprost, prawdziwy dramat tworzy się dopiero w momencie, w którym czytelnik dopowiada sobie resztę historii. Cała ta książka jest nieustającym samobiczowaniem, literackim auto-da-fé. Z pełną świadomością faktu, że owa próba ognia, choćby najcięższa, nie zdoła do końca wypalić wszystkich win. Böll swoim pisarstwem oddaje sprawiedliwość tym wszystkim, mniej lub bardziej jawnie sprzeciwiającym się zbrodniom narodowego socjalizmu Niemcom, którzy mimowolnie znaleźli się w szczękach historii, wśród tak zwanej rasy panów. Odpowiedzialność za hitleryzm spadła na cały naród niemiecki – tym głębsza była tragedia takich ludzi, jak na przykład filozof Karl Jaspers, który po wyzwoleniu przez Amerykanów miał stwierdzić, że największą tragedią jego życia jest to, że przedstawiciele obcego narodu musieli wyzwolić go przed jego własnym. Dwa dni temu, podczas obchodów rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz, premier Morawiecki raczył stwierdzić, że to nie naziści dokonywali zbrodni, tylko Niemcy. Jest to stwierdzenie łatwe do zaakceptowania, ale populistyczne i nieuwzględniające złożoności ówczesnych realiów. Bo co też w takim razie myśleć o Böllu, Jaspersie, czy chociażby Tomaszu Mannie, który wyemigrował z III Rzeszy jeszcze w latach trzydziestych, a później za pośrednictwem BBC kierował do niemieckich słuchaczy płomienne apele o nieuleganie paranoi narodowego socjalizmu? Mamy uznać ich współwinę?
Niestety, nawet najbardziej przenikliwi krytycy, z których opiniami dotąd się liczyłem, nie ustrzegli się banałów, pisząc o Böllu na przykład: „Zabijał nas [Polaków], a ja teraz mam mu współczuć?”. Takie postawienie sprawy wydaje mi się po prostu nieuczciwe – zwłaszcza, że nie istnieje żaden jednoznaczny dowód, który wskazywałby na to, że Heinrich Böll w czasie wojny pozbawił kogokolwiek życia. Z pewnością zaś należy do najgłośniejszych sumień, domagających się od Niemców konieczności rozliczenia z przeszłością. Jego zaangażowanie społeczne przysporzyło mu wielu wrogów i epitetów. „Pamiętajcie, że byłem przeciw” – zdaje się nam mówić noblista. I odkrywa rzecz, która wydaje mi się być fundamentem tej prozy – że każdy człowiek posiada wiele twarzy. Dlatego też nie zamierzam zmienić zdania na temat Heinricha Bölla i nadal czytywać jego utwory, chyba że pojawią się jednoznaczne dowody jego winy. Od nazwiska Böll niedługa droga wiedzie do słowa „ból”. Jest to ból wynikający z poczynań jego własnego narodu, narzuconego mu miejscem urodzenia.
Na koniec drobna refleksja edytorska. Wyszperałem w antykwariacie wydanie sprzed ponad półwiecza. Opowiadania te ukazały się po polsku po raz pierwszy w 1966 roku, nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego, w ramach popularnej serii „Biblioteka Jednorożca”. Uzupełnieniem pozytywnego wrażenia, jakie zrobiła książka Heinricha Bölla są w moim przekonaniu bardzo dobre, choć nieoczywiste ilustracje Jana Samuela Miklaszewskiego (1907-1982) – grafika, znanego m.in. z ilustracji do Elementarza Falskiego.
KLAMRA ALBO PRÓBA OGNIA
Po bardzo udanym, pierwszym doświadczeniu z prozą Heinricha Bölla (1917-1985) za sprawą „Utraconej czci Katarzyny Blum”, odczułem potrzebę natychmiastowego przeczytania jeszcze jednej książki niemieckiego noblisty. Proza zamieszczona w tej króciutkiej książeczce to Böll nieco inny, bo te dwa opowiadania te powstały ponad dekadę przed uhonorowaniem...
2018-12-24
NIE ŚPIĘ, BO CZYTAM BÖLLA
„Utracona cześć Katarzyny Blum” to niewielka powieść, ale jej siła rażenia jest wprost potworna. To utwór bolesny, prawdziwy i niezwykle potrzebny, szczególnie w dzisiejszych czasach.
Po zakończonych niepowodzeniem protestach studenckich w roku 1968, Niemcami Zachodnimi co chwila wstrząsały kolejne ataki terrorystyczne, przeprowadzane przez skrajnie lewicowe bojówki spod znaku RAF (Frakcja Czerwonej Armii, inaczej zwana grupą Baader-Meinhoff). Na początku lat siedemdziesiątych, bulwarówki w rodzaju „Bilda”, czy „Die Welt” próbowały zrzucić na tę terrorystyczną organizację odpowiedzialność za prozaiczny napad na bank. Heinrich Böll (1917-1985), zawsze bardzo aktywny w kwestiach społecznych, zaprotestował przeciwko oszczerstwom, nieopartym na solidnych dowodach. Odpowiedzią była brutalna kampania brukowców przeciwko pisarzowi, którego oskarżono o gloryfikację terroryzmu. Ataki przybrały na sile, gdy w 1972 roku Böll został uhonorowany Literacką Nagrodą Nobla. „Utracona cześć Katarzyny Blum” została napisana dwa lata później i trudno ukrywać, że była osobistą zemstą pisarza, co widać już w specyficznej przedmowie: „Osoby i akcja niniejszego opowiadania są całkowicie zmyślone. Jeśliby natomiast przedstawione w nim pewne praktyki dziennikarskie przypominały praktyki gazety «Bild», nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione”.
Fabuła powieści Bölla miała uderzać prawdopodobieństwem i dlatego właśnie jest niesłychanie prosta. Katarzyna Blum, dwudziestosiedmioletnia pomoc domowa, osoba ze wszech miar uczciwa, skrupulatna i pruderyjna (w pewnych kręgach nazywana była „Mniszką”) spędza noc z przypadkowo poznanym na ostatkowej prywatce mężczyzną, Ludwikiem Göttenem, który, jak się okazuje, jest poszukiwany przez policję w związku z podejrzeniami o zabójstwo i dezercję. W ten sposób Katarzyna zostaje wplątana w całą aferę, problem w tym, że jej zeznania zostają ujawnione publicznie, co w konsekwencji powoduje wściekłą nagonkę bulwarówek, kierowaną przez dziennikarza o nazwisku Tötges. Stawia się jej zarzuty o współudział, nielegalne przywłaszczenie sobie majątku, jest uważana za złodziejkę, komunistkę, prostytutkę. Znalazłszy się w samym środku typowo kafkowskiej sytuacji, całe jej życie legnie w gruzach. W ciągu zaledwie czterech dni Katarzyna Blum przekształca się w morderczynię.
Czynnikiem decydującym o skali całego zdarzenia okazał się nakład – niektóre czasopisma zadawały sobie trud rzetelnego opisywania sprawy Katarzyny Blum, ale, niezwykle wymowne jest retoryczne pytanie postawione przez tytułową bohaterkę: „kto to czyta?”. Wszyscy czytają GAZETĘ. To pokazuje jasno, że głównym sprawcą nie jest sama gazeta, a społeczeństwo, które wytwarza zapotrzebowanie na tego rodzaju „publicystykę”. Tak jak kiedyś chleba i igrzysk, u Bölla lud potrzebuje tak zwanej „prostej prawdy”. Tymczasem prawda nigdy nie jest prosta.
Może właśnie dlatego styl powieści Heinricha Bölla jest taki, jaki jest. Niezwykle wyrachowany i ascetyczny. Sprawozdawczy i rzeczowy. Po to, by ani na krok nie zbliżyć się do tego, przeciwko czemu jest skierowany. Morderca jest znany od początku, gdyż to nie jest powieść sensacyjna. Niemiecki noblista przyjął funkcję sprawozdawcy, ma streszczać, a nie wydawać wyroki. W powieści ani jedna kropla krwi nie zostaje przelana na oczach czytelnika, „jeśli coś ma tutaj w ogóle płynąć, to nie krew”. Zawiedzionych tym faktem odbiorców, pisarz odsyła „do telewizji i kina na dreszczowce i musicale”. Naprawdę, kontrast pomiędzy tym, o czym Niemiec opowiada a sposobem, w jaki to czyni, potęguje wstrząsające wrażenie. Böll, rzeczowością swojego opisu sięga najdalej, jak się da – aż do granic naturalizmu. Gdy relacjonuje konsekwencje sprawy, wspomina o dalszych losach adwokata Katarzyny Blum, Blorny, który w wyniku sprawy utracił poważanie, nie pomijając nawet opisu zaniedbanej przezeń higieny osobistej i zapachu z ust.
Böll, mimo że konstruuje fikcję, zdaje sobie sprawę z prawdopodobieństwa tego, iż może się ona wydarzyć naprawdę, dlatego jego narracja jest maksymalnie rzeczowa i rzetelna. Stąd wielokrotnie powtarzane przez narratora słowo „jakoby” i oparcie konstrukcji powieści na źródłach – fikcyjnych, ale przecież prawdopodobnych. Niemiecki pisarz poprzedza „Utraconą cześć Katarzyny Blum” swoistą teoretyczną podbudowę, która służy mu do szczegółowego opisu kompozycji książki. I tak, nawiązując do dziecięcej zabawy kałużami (łączenie za pomocą patyka), wprowadza pojęcie kondukcji – co nasuwa wniosek, że w celu zachowania jak najpełniejszego obiektywizmu Böll jest zmuszony do tkania narracji z wielu odrębnych dokumentów i zeznań. Z góry zaznacza, iż może się zdarzyć, że jego relacja zacznie się „rozpływać” – należy bowiem, pozostając w wodnej metaforyce, uwzględnić możliwe „zaczopowania, spiętrzenia, zapiaszczenia, chybione źródła nie dające się połączyć a także prądy podskórne itd.. itd.”.
Powieść Bölla jest oskarżeniem skierowanym pod adresem tabloidyzacji prasy, mam jednak wrażenie, że w kontekście polskim przestała ona być największym problemem. Tytuły artykułów w rodzaju „Nie śpię, bo trzymam kredens” (który starałem się sparodiować w tytule recenzji), czy „Kołdra chciała mnie udusić”, mogą budzić co najwyżej politowanie i każdy, nawet przeciętnie inteligentny człowiek będzie wiedział, z czym ma do czynienia. Większego zagrożenia upatrywałbym gdzie indziej – żyjemy bowiem w czasach, w których skrajnie relatywizuje się prawdę, podporządkowując ją poglądom politycznym i partyjnym interesom. Żyjemy w czasach postprawdy – nie żadnych „fake newsów”, bo trudno zaprzeczyć, że to popularne w ostatnich latach pojęcie używane jest przede wszystkim do określania prawdy niewygodnej dla drugiej strony sporu. Oczywiście, szczególne nasilenie tych zjawisk da się obserwować od ponad trzech lat, czyli po zmianie władzy na tak zwaną „prawą i sprawiedliwą”, ale należy uczciwie przyznać, że odpowiedzialność za obecny stan rzeczy spoczywa na obu stronach politycznego sporu w Polsce. Dlatego właśnie „Utracona cześć Katarzyny Blum” może być bronią obosieczną.
Czytajcie Państwo Heinricha Bölla, a w szczególności „Utraconą cześć Katarzyny Blum”. Póki czas, zanim przemoc doprowadzi do tego, do czego może doprowadzić. Być może twórczość niemieckiego noblisty stanie się drogą do opamiętania. Nie śpię, bo czytam Bölla? Przeczytałem Bölla, ale nadal nie śpię.
NIE ŚPIĘ, BO CZYTAM BÖLLA
„Utracona cześć Katarzyny Blum” to niewielka powieść, ale jej siła rażenia jest wprost potworna. To utwór bolesny, prawdziwy i niezwykle potrzebny, szczególnie w dzisiejszych czasach.
Po zakończonych niepowodzeniem protestach studenckich w roku 1968, Niemcami Zachodnimi co chwila wstrząsały kolejne ataki terrorystyczne, przeprowadzane przez...
2018-10-05
WINO, KALIFORNIA I GŁĘBIA
Od dawna miałem ochotę przeczytać „Tortillę Flat”, jednak wznowienie powieści z 2013 roku, wydane przez Prószyńskiego z piękną okładką, zniknęło z księgarń bardzo szybko. Muszę zadowolić się wydaniem z 1980 roku, nakładem popularnej w owych latach serii „Nike”, które udało mi się wyszperać na jednej z wyprzedaży książek pobibliotecznych, gdzie kosztowało złotówkę. Notabene: wydaje mi się, że jeśli biblioteki pozbywają się takich książek, to w nie najjaśniejszych barwach rysuje się ich przyszłość.
Albowiem powiedzieć, że John Steinbeck po raz kolejny mnie nie zawiódł, to nic nie powiedzieć. „Tortilla Flat” okazała się nie tylko najlepszą spośród książek amerykańskiego noblisty, jakie dane mi było dotychczas przeczytać, ale prawdopodobnie jedną z dziesięciu, może piętnastu najważniejszych w czytelniczym doświadczeniu w ogóle. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że najwybitniejszych pisarzy powinno się czytać w porządku chronologicznym, albo przynajmniej odwrotnie chronologicznym – ale w ustalonym porządku. Poprzednim dziełem Steinbecka, które czytałem kilka miesięcy temu, było „Krótkie panowanie Pepina IV” – powiastka tyleż zabawna, co wtórna, którą od „Tortilla Flat” dzielą dwadzieścia dwa lata. W nagłym przeskoku między Steinbeckiem późnym i wczesnym, („Tortilla Flat” napisana została w 1935 roku) dysonans w jego twórczości widoczny jest tym bardziej.
Wypowiadam się na temat dzieła, które już znalazło swoje zasłużone miejsce pośród klasyki, dlatego powstrzymam się od wątpliwych analiz, a napiszę wyłącznie o własnych odczuciach. Wiem, że badacze doszukują się w powieści Steinbecka analogii do legendy o Królu Arturze. Nie miejsce to i czas, by podejmować próbę analizy utworu pod tym kątem, teoria ta wydaje się słuszna, jednak nie jest w moim przekonaniu najważniejsza. Bo najważniejszy w tej książce jest jej głęboki humanizm i epikureizm, filozofia radości życia, humor i pozytywne przesłanie. Właśnie ze względu na przedstawioną w powieści filozofię, na poziomie intertekstualnym „Tortilla Flat” zdaje się łączyć z tak wybitnymi dziełami literackimi, jak „Gargatua i Pantagruel” Rabelais’go, czy „Colas Breugnon” Rollanda. Danny, Pilon, Pablo, Jezus Maria, Wielki Joe Portugalczyk i Pirat to z całą pewnością podmioty słabe, które poszukują sposobów na złagodzenie doświadczanych „trudności bytu”. Sposobem jest picie wina i poszukiwanie miłości. Choć na kartach powieści Steinbecka alkohol leje się obficie, „Tortilla Flat” nie jest typowym przykładem literatury pijackiej, gloryfikującej nałogi i życiowy hedonizm. Nazwałbym ją raczej rodzajem traktatu o dobrym życiu. Narratorowi tej powieści zawdzięczamy jedno z najtrafniejszych teoretycznych ujęć picia wina:
„Teoretycznie poszczególne etapy opróżniania gąsiorków można stopniować następująco: nieco poniżej szyjki pierwszego gąsiorka - rozmowa poważna i skoncentrowana; dwa cale poniżej - smutne, romantyczne wspomnienia, trzy cale poniżej - analiza minionych sycących miłości, cal niżej - analiza minionych niezaspokojonych namiętności; dno pierwszego gąsiorka - ogólny, niesprecyzowany smutek. Nieco poniżej szyjki drugiego gąsiorka - czarna rozpacz; dwa palce poniżej - pieśń śmierci i tęsknoty; kciuk poniżej - każda inna znana pieśń. Na tym jeden system stopniowania kończy się, następuje specjalizacja. Od tej chwili wszystkiego można się spodziewać”.
Najdobitniej z powieści Steinbecka przemawia zaś do mnie cały jej (niepełny co prawda) franciszkanizm, którego przejawy dają się dostrzec w poczynaniach jednej z postaci. Pirat, bo o nim tu mowa, swój pseudonim zawdzięczał długiej brodzie, mieszkał w kurniku razem ze swoimi pięcioma psami, z którymi łączyła go relacja duchowa, wzajemne rozumienie myśli, rozmowy. Na co dzień Pirat zajmował się sprzedażą znalezionego drewna, za które otrzymywał dwadzieścia pięć centów dziennie. Za pieniądze uzbierane z tysiąca dni pracy, zamierzał ufundować złoty lichtarz dla świętego Franciszka, bo obiecał to temu świętemu w modlitwach, w zamian za darowanie życia choremu psu. I to właśnie Pirat jest adresatem słów, które wielu miłośników zwierząt mogłoby przyjąć za motto: „Nie wstydź się niczego (…) To nie grzech, że twoje psy cię kochają, i nie grzech, że ty je kochasz”. Postać Pirata jest też dobrym przykładem na to, że Steinbeck konstruuje bohaterów powieści ze sprzeczności, a daje się to zamknąć w czymś, co nazwałbym „ewolucją dobra”. Początkowo cała szajka jest bowiem raczej zainteresowana pieniędzmi Pirata, stara się zdobyć jego zaufanie, myśląc, że jego dwadzieścia pięć centów dziennie byłoby dobrym źródłem funduszy na zakup kolejnego gąsiorka wina. Dopiero, gdy Pirat dołącza do grupy paisanos, dobro warunkowe niepostrzeżenie ewoluuje w bezwarunkowe, interesowność – w bezinteresowność. Bohaterowie „Tortilli Flat” są niezwykle ludzcy, z krwi i kości, ich sumienia stają się przestrzeniami, w których ścierają się różne postawy, mają w sobie trochę z dobroczyńców, a trochę z krzywdzicieli – ostatecznie jednak zawsze zwycięża dobro – nawet jeśli jest czynione mimowolnie. Nieprzypadkowo pisze Steinbeck: „Trochę miłości to jak trochę wina. A zbyt dużo jednego i drugiego powoduje chorobę”. I tylko to powinno powstrzymywać czytelnika przed dostrzeganiem analogii pomiędzy losami paczki bohaterów a rycerskimi eposami, czy nawet – żywotami świętych. Żywoty bohaterów „Tortilli Flat” są mieszaniną komizmu i tragizmu (co najsilniej uwidacznia się w finale powieści) i są dowodem na trudną niekiedy do zniesienia wielowymiarowość ludzkiego istnienia.
Znajdą się zapewne i tacy, którzy zobaczą w „Tortilli Flat” jakąś wczesną apologię komunizmu – bo przecież jest to powieść o dużej wrażliwości społecznej, a wspólnota jaką stworzyli nasi paisanos, nieuchronnie zmierza właśnie w kierunku komuny, z bardzo silnie zarysowaną postacią duchowego guru, jakim jest centralna postać tej powieści – Danny. Dla mnie jest to jednak powieść o przyjaźni, o sensie współistnienia, o „solidarności cierpień”. Abstrahując od niezbyt optymistycznego zakończenia, Steinbeck pokazuje siłę wspólnoty, która razem jest mądrzejsza niż każdy z jej członków osobno. Rzecz tylko w uczciwym wyborze celów. „Tortilla Flat” to książka tak dalece pozbawiona wszelkiej pretensjonalności, charakteryzująca się prostotą w dobrym znaczeniu tego słowa. To książka-odtrutka na moralną martwotę świata. Powroty do kalifornijskiego Monterey, a szczególnie do jej dzielnicy płaskiej jak naleśnik, będą więc nie tylko niewykluczone, ale wręcz konieczne. Choćby po kawałeczku, po drobnym łyczku – by świat choć przez chwilę uwolnił gardło z uścisku i pozwolił winu płynąć. Bo jest to powieść – zupełnie odwrotnie niż sugerowałby to jej tytuł – bardzo głęboka.
WINO, KALIFORNIA I GŁĘBIA
Od dawna miałem ochotę przeczytać „Tortillę Flat”, jednak wznowienie powieści z 2013 roku, wydane przez Prószyńskiego z piękną okładką, zniknęło z księgarń bardzo szybko. Muszę zadowolić się wydaniem z 1980 roku, nakładem popularnej w owych latach serii „Nike”, które udało mi się wyszperać na jednej z wyprzedaży książek pobibliotecznych, gdzie...
2018-09-17
O SMUTKU I ROZUMIE
Lektura esejów Josifa Brodskiego (1940-1996), laureata literackiego Nobla w 1987 roku, wzbudziła we mnie sprzeczne odczucia. Bowiem z jednej strony nie podlega dyskusji, że są to zapisy niezwykle erudycyjne, pełne błyskotliwych myśli i zaskakujących skojarzeń, że – jednym słowem – jest to eseistyka wybitnego intelektualisty. Z drugiej jednak strony jest to, czemu w znakomitej przedmowie, zatytułowanej „Poeta Wielkiej Odmowy”, wyraz dała Irena Grudzińska-Gross, pisząc, że Brodski miał w Nowym Jorku „opinię wielkiego aroganta”. Kiedy w 1964 roku w Leningradzie Josif Brodski był sądzony za pasożytnictwo (skazany na przymusowe roboty, a osiem lat później pozbawiony obywatelstwa i wydalony z ZSRR), zapytany, czy posiada jakikolwiek dokument poświadczający fakt bycia poetą, odpowiedział: „myślę… że to od Boga”. Moim zdaniem owa replika, która była niczym innym, jak wynikiem ironii połączonej z zażenowaniem absurdem całego procesu, w późniejszych latach nabrała wymiarów mimowolnie spełniającej się przepowiedni. Brodski nie chciał zostać wieszczem, a jednak w pewnym wymiarze stało się odwrotnie. Eseje, zamieszczone w „Pochwale nudy”, są znakomite w swoim gatunku, jednak większość z nich jest nieznośnie solipsystyczna. Myślę, że poecie, wbrew jego własnym słowom, wyrażonym w jednym z esejów, zdarzało się „pomylić własny głos z jego echem”. By raz jeszcze zacytować autorkę przedmowy: „Jego oryginalność daje się jednak łatwo zauważyć w połączeniu eseistycznej formy z poetycko-erudycyjnym stylem. Przyprawionym solą arogancji”.
Owszem, Brodski w kilku miejscach jawi się jako wielki ironista – choćby wtedy, gdy swoje wspomnienia lat wojennych, które, jak by się mogło zdawać, powinny narzucać patetyczny ton narracji, zaczyna zdaniem: „Na początku była wołowina w puszkach”. Lub wtedy, gdy z pikantnymi szczegółami relacjonuje swój pobyt w Brazylii w latach siedemdziesiątych na międzynarodowym literackim kongresie. Tyle, że tym próbom nabrania dystansu wobec samego siebie stopniowo coraz trudniej jest uwierzyć. Ponieważ po przeciwnej stronie barykady mamy eseje, w których Brodski wchodzi w dialog z Markiem Aureliuszem, czy uznaje się za równego Horacemu. Poeta przemawia z wysokości swojego Parnasu, ex cathedra i lubi to robić – duża część tekstów zawartych w omawianym tomie, to coś, co pozwalam sobie nazwać „eseistyką epistolarną”. Oprócz wspomnianego listu do Horacego, Brodski stale się do kogoś zwraca – a to do Václava Havla, a to do absolwentów Darmouth College, których straszy, mówiąc: „istotną częścią tego, co Państwa czeka w przyszłości, zawładnie nuda, nerwica i depresja”, a to w jeszcze innym przemówieniu do absolwentów Uniwersytetu Michigan, gdy jego przemowa przybiera formę współczesnych przykazań.
W eseju „Stan zwany wygnaniem” dokonuje również i dziś ważnego rozróżnienia między emigrantem, a uchodźcą, wygnańcem, odmawiając samemu sobie określenia tym mianem. Choć sam zasłużył na miano dysydenta, kwestionuje konieczność istnienia narodu. Choć doświadczony przez historię, twierdzi, że „powszechna zgoda co do definicji tego, czym jest historia, nie jest możliwa, a nawet konieczna”. Choć był antysowiecki, był proimperialny – jak przypomina w przedmowie Grudzińska-Gross „był za wolnością Polski czy Litwy, ale nie Ukrainy”, co zresztą było przedmiotem jego polemiki z Czesławem Miłoszem. Nie jest, trzeba przyznać najlepszym futurologiem. W refleksji nad kwestią, jak rozwiązać problem braku zainteresowania poezją, noblista postuluje, by tomiki poetyckie wydawać w nakładzie 2,5 miliona egzemplarzy, chce budować księgarnie u bram fabryk, sprzedawać klasykę w supermarketach i aptekach, uważa, że tomiki poetyckie powinny się znajdować w każdej hotelowej szufladzie, obok Biblii. Urocze, ale bardzo idealistyczne są marzenia poety o przekształceniu narodu w „demokrację oświeconą”.
Wątki polskie? W pamięci utkwił mi zwłaszcza jeden – w eseju „Jak czytać książki”, będącym odczytem wygłoszonym z okazji otwarcia targów książki w Turynie w 1988 roku – Brodski stawia tam tezę, że aby wyrobić sobie gust w literaturze, należy czytać poezję. Wygłasza następnie swoją subiektywną listę najlepszych poetów każdego z najważniejszych europejskich języków. Gdy przychodzi kolej polszczyzny, Brodski nie ogranicza się do wymienienia nazwisk – Staffa, Miłosza, Herberta i Szymborskiej, ale również dodaje, że „najbardziej niezwykła poezja naszego stulecia powstała w języku polskim”. Oczywiście, miło jest czytać taką apologię naszego języka, ale znów trudno jest oprzeć się wrażeniu, że sądy wygłaszane przez poetę są zanadto akademickie i kategoryczne, by nie rzec - autorytatywne.
Tom zawiera piętnaście tekstów z lat 1978-1995, spośród których większość, bo aż dwanaście powstała już po przyznaniu Brodskiemu literackiego Nobla, stąd być może bierze się wrażenie, że przemawia do nas poeta laureatus. Wypada jednak zauważyć, że „Pochwała nudy” w takim wydaniu, w jakim proponuje nam ją Wydawnictwo Znak, niewiele ma wspólnego z oryginalnym, opublikowanym na rok przed śmiercią Brodskiego, tomem „On Grief and Reason”, a na pewno z kompozycyjnym zamysłem samego autora. Z niejasnych powodów, w polskim wydaniu zdecydowano się pominąć aż sześć esejów, które były integralną częścią wersji oryginalnej. Wątpliwości budzi nawet tytuł – w polskim przekładzie wykorzystano tytuł jednego z esejów, o ileż lepsze byłoby tłumaczenie dosłowne – „O smutku i rozumie”.
Wydanie ostatniego zbioru esejów rosyjskiego noblisty, w dwudziestą rocznicę jego śmierci, z pewnością jest wyłomem w luce, która powstała na rynku wydawniczym. Od wielu lat, twórczość Brodskiego jest nieobecna w księgarniach, a jego książki nierzadko osiągają zaporowe ceny na różnych internetowych aukcjach. Sam od wielu lat, bezskutecznie poszukuję „Wierszy bożonarodzeniowych” Brodskiego, skromnego tomiku, wydanego przez „Znak” w 2006 roku. Z uwagą przeczytałem list otwarty do wydawców Josifa Brodskiego „Reszty nie trzeba?” autorstwa Michała Stańka, w którym apeluje on o wydanie dzieł zebranych rosyjskiego noblisty. W tekście tym możemy przeczytać również, że tłumaczka wielu utworów Brodskiego, Katarzyna Krzyżewska, trzyma w szufladzie przekład ostatnich wierszy poety, roboczy zatytułowany „Wyspa przeznaczenia”. Nie wiem, czy to bezmyślna rusofobia, czy też usankcjonowana propagandą obecnej władzy niechęć do tzw. „elit”, ale podobno brak w naszym kraju wydawców zainteresowanych późnymi książkami Brodskiego. Podobnie, jak żadnego odzewu nie wywołała publikacja wspomnianego listu otwartego na łamach portalu LC.
Zdaję sobie sprawę z faktu, że krytykowanie tak wielkiego intelektualisty jest aktem niebezpiecznie bliskim samobójstwu, ale być może taki właśnie był zamysł Brodskiego, co znajduje odzwierciedlenie w słowach Grudzińskiej-Gross: „[Brodski] Walczył, byśmy my, jego czytelnicy, nie wygładzili go, nie zapeklowali. Dlatego stara się nas drażnić. Ale my się tak łatwo nie poddajemy”. Otóż stwierdzam ponad wszelką wątpliwość, że w „Pochwale nudy” Josif Brodski drażnił mnie wielokrotnie, ale się nie poddałem. Z drugiej jednak strony, gdzieś tam w głębi serca Brodskiego rozumiem – żył krótko, ciężko chory na serce, był świadom faktu, że ma mało czasu. I gdy pisze list do Horacego, zastanawiając się, czy rzymski poeta go w zaświatach rozpozna, to tak, jakby Brodski pośpiesznie budował sobie pomnik. Niekoniecznie trwalszy niż ze spiżu, ale może trwalszy niż ze… słowa? By, jak sam pisze, „nawet umierając, nie składać broni”? Pomimo wszelkich zastrzeżeń i niezależnie od opinii o samym Josifie Brodskim stwierdzam, że „Pochwała nudy” to bardzo wartościowa lektura, która prowokuje do myślenia, a nierzadko wywraca do góry nogami utarte poglądy, obnażając ich prostotę. Jednym słowem: Brodskiego warto czytać – temu właśnie powinno służyć wznowienie dzieł zebranych poety – choćby po to, by nas drażnił, i byśmy my, czytelnicy jeszcze bardziej się nie poddawali.
O SMUTKU I ROZUMIE
Lektura esejów Josifa Brodskiego (1940-1996), laureata literackiego Nobla w 1987 roku, wzbudziła we mnie sprzeczne odczucia. Bowiem z jednej strony nie podlega dyskusji, że są to zapisy niezwykle erudycyjne, pełne błyskotliwych myśli i zaskakujących skojarzeń, że – jednym słowem – jest to eseistyka wybitnego intelektualisty. Z drugiej jednak strony jest...
2017-09-15
DO GWIAZD PODZIEMNYCH SIĘ DOKOPAĆ
Wstyd się przyznać, ale „Rudowłosa” to pierwsze moje doświadczenie z prozą Orhana Pamuka. Najwidoczniej los sprawił, że z twórczością tureckiego noblisty przyjdzie mi zaznajamiać się w porządku odwrotnie chronologicznym. „Rudowłosa” to typowy przykład literatury inicjacyjnej, jak widać może być również inicjacją dla czytelnika.
Akcja powieści rozpoczyna się w 1986 roku, kiedy to szesnastoletni chłopiec o imieniu Cem, pochodzący z rozbitej rodziny, postanawia zarobić trochę pieniędzy, by opłacić kursy przygotowawcze do egzaminów wstępnych na wyższą uczelnię. Znajduje zatrudnienie jako pomocnik studniarza, mistrza Mahmuta przy kopaniu studni w wiosce o nazwie Öngören, położonej nieopodal Stambułu. Praca okazuje się wyjątkowo ciężka, ale z biegiem czasu stosunki łączące Cema i Mahmuta stają się czymś więcej niż tylko relacją mistrz-uczeń, zbliżając się do więzi łączącej ojca i syna. Spędzają razem niemal cały czas, również po pracy, chodząc po Öngörenie (tam Cem poznaje tytułową Rudowłosą, w której szaleńczo się zakochuje) . Pamuk rozpoczyna swoją najnowszą powieść cytatami z „Narodzin tragedii” Fryderyka Nietzschego, „Księgi królewskiej” Ferdousiego („Szahname”) i „Króla Edypa” Sofoklesa Bohaterowie lubią bowiem opowiadać sobie różne historie i to właśnie te należą do najczęściej przez nich przytaczanych. Wydaje się, że nie są świadomi faktu, że legendy te dotyczą ich bezpośrednio, a wszystko dąży do wypełnienia się przepowiedni i – przez to – do katastrofy. Cem jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, że owo lato 1986 roku, ten miesiąc spędzony przy pracy w sposób znaczący zaważy na całym jego późniejszym życiu.
Powieść Pamuka jest dziełem udanym, lecz jednak miejscami bardzo nierównym, gdyż z powodu częstotliwości pojawiania się nawiązań do mitu o Edypie staje się do bólu przewidywalna. Jej zakończenie jest tyle razy projektowane przez poszczególne zdarzenia, refleksje bohatera, że trudno się oprzeć wrażeniu, że narrator nie traktuje czytelnika zbyt poważnie, pod koniec mówiąc już wprost: „Wydarzenia z dawnych baśni i legend w końcu spotykają bowiem nas w życiu. A im więcej ich czytamy i im bardziej w nie wierzymy, tym częściej nam się przytrafiają. Zresztą opowieść nazywamy legendą wtedy, kiedy to, co jest w niej opisane, może się naprawdę wydarzyć”. O ileż bardziej zaskakujący byłby jej finał, gdyby odniesienie do greckiej mitologii pojawiało się rzadziej.
Moim zdaniem „Rudowłosa” jest powieścią, która broni się na poziomie klimatu, emocji odtworzonych przez autora niż na poziomie samej fabuły. Z dużą doza realizmu oddaje Pamuk atmosferę panującą w Turcji drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Zaledwie sześć lat po słynnym puczu wojskowym ciągle jest to kraj niespokojny, w którym publiczne wyrażanie poglądy nieprzychylnych wobec władzy może skończyć się aresztowaniem. Ciekawym aspektem jest też ukazanie Turcji, jako miejsca wahającego się, jak na szali, między okcydentalizmem a orientalizmem. Wydaje się, że pod tym względem niewiele się nad Bosforem zmieniło, patrząc z jednej strony na autorytarne rządy Erdoǧana, z drugiej zaś – na zwolenników dalszej integracji z Unią Europejską. Na kartach powieści Orhana Pamuka widać też rozwój Stambułu, w 1986 było to miasto liczące 5 milionów mieszkańców – dziś jest ich 15 milionów, wioska Öngören, w której Cem pomagał mistrzowi Mahmutowi przy kopaniu studni dziś jest częścią Stambułu i łakomym kąskiem dla deweloperów.
„Rudowłosa” to powieść będąca zlepkiem legend i jako taka, sama staje się legendą. Nade wszystko jest jednak powieścią drogi, drogi głównego bohatera, który musi wykopać studnię, „by dokopać się do gwiazd”. Droga ta jest warta tego, by nią, wspólnie z Orhanem Pamukiem, podążać.
DO GWIAZD PODZIEMNYCH SIĘ DOKOPAĆ
Wstyd się przyznać, ale „Rudowłosa” to pierwsze moje doświadczenie z prozą Orhana Pamuka. Najwidoczniej los sprawił, że z twórczością tureckiego noblisty przyjdzie mi zaznajamiać się w porządku odwrotnie chronologicznym. „Rudowłosa” to typowy przykład literatury inicjacyjnej, jak widać może być również inicjacją dla czytelnika.
Akcja...
2018-06-06
WE FRANCJI, CZYLI NIGDZIE?
„Krótkie panowanie Pepina IV” jest dowodem na literacką wszechstronność Johna Steinbecka (1902-1968) – amerykański noblista przeszedł bowiem do historii literatury jako dwudziestowieczny pozytywista, pisarz wrażliwy na kwestie społeczne, opisujący życie prostych ludzi z nizin społecznych. Tymczasem, w 1957 roku zaproponował on czytelnikowi coś zupełnie odmiennego, dzieło, które powoduje, że zarzuty o monotematyczność pod adresem amerykańskiego pisarza stają się nieuzasadnione.
Rzeczywiście, „Krótkie panowanie Pepina IV” wyróżnia się na tle pozostałych prozatorskich dokonań Steinbecka, nie pasuje do jego dorobku. Wielokrotnie podczas lektury powieści przyłapywałem się na tym, że zapominam, że jej autorem jest Amerykanin, a nie Francuz. To dzieło funkcjonuje w cieniu najlepszej francuskiej tradycji literackiej – w zetknięciu nowoczesnej powieści z teatrem absurdu. Czytając satyryczne dzieło Steinbecka, do głowy przychodzą bardzo zaskakujące hipoteksty, jak między innymi tzw. „powieści mądrości” Raymonda Queneau (np. „Niedziela życia”) i groteska dzieł Alfreda Jarry’ego. W ogóle odium „Ubu króla”, krąży bardzo wyraźnie nad postacią Pepina IV. Akcję swojej powieści umieścił Steinbeck w Paryżu, w bliżej nieokreślonym roku 19… – to nie tylko zabieg, mający na celu nadać fikcji pewną dozę uniwersalnego charakteru (można oczywiście domyślić się, ze tłem akcji jest Francja powojenna, z lat co najwyżej pięćdziesiątych), ale w mojej opinii dosłowne nawiązanie do najsłynniejszego dzieła Jarry’ego – aż chciałoby się w tym miejscu dokonać specyficznej jego trawestacji – „akcja rozgrywa się we Francji, to znaczy nigdzie”. Nigdzie? A może właśnie wszędzie?
Fabuła „Krótkiego panowania Pepina IV” w telegraficznym skrócie przedstawia się następująco: Pepin Héristal, pięćdziesięcioczterolatek zamieszkały w Paryżu prz Avenue de Marigny, wiedzie spokojne i dostatnie życie u boku żony Marie i córki Clotilde. Jest astronomem-amatorem, jednakże zaczyna odnosić na tym polu pewne sukcesy – jako pierwszy odkrywa kometę, którą nazywa Elizejską. Utrzymuje się z produktów pozostałości winnic niedaleko Auxerre, resztek rodowego dziedzictwa. Jednym słowem jest mężczyzną najzupełniej przeciętnym i, oddając głos narratorowi: „(…) gdyby spytać Pepina Héristala o jego wymarzony tryb życia, z kilku zaledwie zmianami opisałby życie, które wówczas prowadził”. Ale Héristal ma również inną tożsamość, w jego żyłach płynie błękitna krew, jest potomkiem Karola Młota. W tym samym czasie, we Francji pogłębia się kryzys parlamentarnt – kraj zostaje bez rządu. Dotychczasowy premier, Rumorgue, podaje się do dymisji i odchodzi z polityki, decydując się wrócić do badań naukowych nad „psychobotaniką”, a w szczególności do pracy nad nową książką pod tytułem „Dziedziczenie schizofrenii u roślin strączkowych”. W skłóconym parlamencie do głosu dochodzi frakcja monarchistów, którzy uważają, że jedynym ratunkiem dla Francji będzie przywrócenie królestwa. Po długich (i komicznych) obradach decydują się obwołać królem Pepina Héristala.
Opis obrad parlamentu, jak i później – uroczystości koronacyjnych to par excellence fragmenty utrzymane w tzw. poetyce karnawału, zapoczątkowanej przez Franciszka Rabelais’go, a opisanej przez Michaiła Bachtina. Wystarczy przyjrzeć się parlamentowi, w skład którego wchodziły następujące frakcje: „konserwatywni radykałowie, radykalni konserwatyści, rojaliści, centroprawicowcy, centrolewicowcy, chrześcijańscy ateiści, chrześcijańscy chrześcijanie, protokomuniści, neokomuniści, socjaliści i wreszcie komuniści”. John Steinbeck wykorzystał tę nadarzającą się okazję do tego, by ze swojego dzieła uczynić również satyrę na naród amerykański. W tym celu wprowadził do gry postać Toda – postępowego Amerykanina, narzeczonego córki Pepina, który podsuwa królowi pomysł między innymi handlowania tytułami szlacheckimi. Pomysł niby absurdalny, ale dziś już praktykowany – na przykład w samozwańczym Księstwie Sealandu.
W zgodnej opinii krytyków, „Krótkie panowanie Pepina IV” nie należy do najwybitniejszych dokonań Steinbecka. Zarzuca się powieści, że akcja jest senna i leniwa, dialogi sztuczne, a występujące w niej postaci są mało realistyczne. Otóż ja chciałbym z tego miejsca zgłosić swoje votum separatum – to jest znakomita, wielowarstwowa powieść. A to, że bohaterowie są nijacy, a dialogi sztuczne (co też nie do końca jest prawdą)? Moim zdaniem taki właśnie mógł być zamysł autora – przedstawić bohaterów, którzy są jedynie marionetkami w rękach polityki, chorągiewkami na wietrze losu. Późnemu dziełu Steinbecka przypięto łatkę powieści satyrycznej, co oczywiście jest prawdą, ale nie należy w moim przekonaniu zapominać, że tytułowy bohater jest postacią daleką od jednoznaczności. Pepin Héristal to bowiem postać tragiczna, wręcz, chciałoby się rzec – romantyczna, która poprzez społeczny awans, utraciła kontrolę nad swoim życiem, stając się jedynie czymś pomiędzy marionetką a małpą w cyrku.. Scena, w której członkowie parlamentu przychodzą oznajmić Pepinowi, że został wybrany królem jest również bardzo wymowna i przywołuje pewne skojarzenia z inną – jedną z najsłynniejszych w dwudziestowiecznej literaturze – sceną z Franza Kafki. W „Procesie” urzędnicy spowodowali, żeby Józef K. się obudził, u Steinbecka zaś nie dali mu zasnąć, mimo iż był zmęczony po całonocnym obserwowaniu nieba. Niezależnie od całej komicznej strony utworu, w „Krótkie panowanie Pepina IV” jest wpisany pewien fatalizm. Przecież od początku wiadomo, do czego zmierza cała historia, zwłaszcza, że podczas uroczystości koronacyjnych na straganach sprzedawane były miniaturowe gilotynki. To również – zbytnią przewidywalność – zarzucają powieści Steinbecka krytyce. Ale to nie jest przecież mankament utworu, to zwykła natura rzeczy – nawet z największym entuzjazmem witane „dobre zmiany”, szybko odchodzą w niesławie. Zaś najbardziej Steinbeckowską w klasycznym rozumieniu postacią utworu jest starzec wyjmujący posągi z dna fosy, który pomaga Pepinowi odzyskać tożsamość, mówiąc, że o tym, czy naprawdę jest królem, może przekonać się dopiero pod gilotyną.
Tytułowa postać, fikcyjna choć przecież prawdopodobna, jest oczywistym nawiązaniem do Pepina Krótkiego – historycznego władcy Francji z dynastii Karolingów. Angielski przymiotnik „short”, użyty w oryginalnym tytule, może mieć wiele znaczeń – na przykład w przekładzie francuskim nie zdecydowano się na użycie przymiotnika „bref” – tego samego, którym określano Pepina Krótkiego. W zamian za to tłumacz zdecydował się oddać niuans, poprzez użycie przymiotnika „éphémère”, którym niejako wyraża sąd wartościujący – panowanie było zatem nie tylko krótkie, ale przede wszystkim ulotne, nieważkie, niepoważne.
Uważam „Krótkie panowanie Pepina IV” za bardzo dobrą powieść, o trafnej diagnozie. Wnioski, które nasuwają się po tej lekturze są dalekie od optymizmu – to kolejny głos o tym, jak brudna polityka niszczy ludzi, a przede wszystkim o tym, jak bardzo boleśnie historia lubi się powtarzać. Śmiem twierdzić, że społeczeństwo opisane przez Steinbecka (cóż z tego, że fikcyjne!), jest poniekąd bardzo podobne do naszego: „Ludzie z natury nie dowierzają dobremu losowi. Gdy przyjdą złe czasy, myślimy tylko o obronie. To potrafimy doskonale. Nasz gatunek jest bezbronny jedynie wobec pomyślnych obrotów fortuny. Wpierw nas zdumiewają, potem przerażają, budzą gniew, by w końcu nas zniszczyć”. Steinbeck mocno naciąga strunę groteski, a jednocześnie nie pozwala jej pęknąć, uwiarygadniając akcję powieści, jakby chciał przez to powiedzieć, ze podobne breve regnum może się przydarzyć naprawdę. Czytajmy zatem Steinbecka i bądźmy czujni, bo dzisiejsza groteska, może stać się jutrzejszą grozą rzeczywistego absurdu.
WE FRANCJI, CZYLI NIGDZIE?
„Krótkie panowanie Pepina IV” jest dowodem na literacką wszechstronność Johna Steinbecka (1902-1968) – amerykański noblista przeszedł bowiem do historii literatury jako dwudziestowieczny pozytywista, pisarz wrażliwy na kwestie społeczne, opisujący życie prostych ludzi z nizin społecznych. Tymczasem, w 1957 roku zaproponował on czytelnikowi coś...
2017-12-29
SPEŁNIENIE W SAMOUNICESTWIENIU
Mnóstwo jest w „Dzikich palmach” ciemnych zakamarków. Niby to historia o miłości, ale czytelnik nie znajdzie tu choćby pierwiastka typowego romansowego banału. To powieść o miłości trudnej, absurdalnej, niemożliwej. On – Harry Wilbourne, staroświecki idealista (uważa na przykład, że mężczyzna nie powinien spać w piżamie i palić papierosów zamiast cygar, bo to niemęskie), raczej parweniusz, z niedokończonymi studiami medycznymi, dwudziestosiedmiolatek, który zakochał się po raz pierwszy, w związku z czym przeżywa spóźnione o co najmniej dekadę uczuciowe rozterki. „Jeżeli kiedyś będę miał nieszczęście mieć syna, zaprowadzę go osobiście do porządnego, czyściutkiego burdelu, kiedy skończy dziesięć lat” – powiedział McCord, przyjaciel Wilbourne’a, słuchając wynurzeń głównego bohatera. Ona – Charlotte Rittenmeyer, starsza od niego, zbuntowana, wywodząca się z nowoorleańskiej bohemy artystycznej, kobieta doświadczona przez życie, matka dwóch córek. Posiadaczka złowrogiego „żółtego spojrzenia”, zdecydowała się związać z Wilbournem i wyruszyć z nim w podróż po Stanach, dopiero wtedy, gdy ten znalazł na śmietniku portfel z tysiącem dwustoma dolarami zawartości. Związek Charlotte z Harrym od samego początku zapowiada się na toksyczny – ona chcąc go obudzić, ciągnie go za włosy, a on, gdy leży obok niej w łóżku, zostaje przez narratora porównany do sarkofagu. W przeciwieństwie do Harry’ego, Charlotte od początku pozbawiona jest złudzeń i już na pięćdziesiątej stronie książki przepowiada ich losy, losy miłości dążącej do samounicestwienia, mimowolnie streszczając całą powieść, mówiąc że: „(…) miłość i cierpienie to jedno i to samo i że wartość miłości mierzy się sumą, jaką trzeba za nią zapłacić; i zawsze, jeśli to wypada zbyt tanio, to znaczy, że człowiek oszukuje sam siebie”. Harry i Charlotte zapłacili bardzo wysoką cenę, co dowodzi, że raczej się kochali, mimo iż zupełnie nie było tego widać.
Nie wiem doprawdy, jak tego William Faulkner dokonał, ale spośród postaci występujących w „Dzikich palmach” naprawdę nikogo nie da się polubić, z nikim nie sposób się utożsamić. Dlatego też jest to lektura bardzo ciężka i wymagająca – powieść niewątpliwie stoi pod znakiem niekończących się zapisów myśli i przeżyć Harry’ego Wilbourne’a, kompletnie niezrozumiałych postaw i posunięć bohaterów, a także wielu zupełnie absurdalnych epizodów. Na przykład: Charlotte wyjmuje z lodówki i zawija w papier dwa kotlety, które bohaterowie mieli zjeść na kolację „- Straciliśmy robotę – powiedziała mu. – Więc szukamy psa (…) w słabym świetle gwiazd mogli widzieć wyraźnie odlanego z żelaza psa z góry Św. Bernarda, z głową przypominającą jednocześnie cesarza Franciszka Józefa i bankiera z Maine z roku 1859. Charlotte położyła kotlety na żelaznym piedestale, między żelaznymi łapami”. Ujmująca, specyficzna groteskowość tej sceny da się, moim zdaniem, wytłumaczyć jedynie ukrytym rymem zdania w oryginale otwierającego epizod:„We've lost our job. So we're looking for a dog.” Jest również w „Dzikich palmach” niezbyt chlubny, ale wart odnotowania, wątek polski – otóż w kopalni w Utah, w której Harry Wilbourne otrzymał etat dyżurnego lekarza, pracują nasi rodacy: „(...) w pobliżu nie było widać nikogo oprócz jakiegoś niechlujnego olbrzyma, którego wygląd zdumiał ich i zaskoczył. Miał na sobie barani kożuch, jego blade oczy wyglądały tak, jakby od dawna nie spał, a w niechlujnej twarzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa od szeregu dni nie golonej i nie mytej, malowała się duma, dzikość i trochę histerii. Był to Polak, nie mówił po angielsku, ale bełkocząc coś i gwałtownie gestykulując wskazywał przeciwną stronę kanionu (…) to złudzenie olbrzymiego wzrostu stwarzała jakaś atmosfera wokoło nich, promieniująca z nich wszystkich dziecięca naiwność i łatwowierność”. I jeszcze: „(…) złudzeniami można żyć dość długo i być szczęśliwym. To znaczy, kiedy się jest Polakiem i nie umie się nic prócz zakładania dynamitu pięćset stóp pod ziemią”.
William Faulkner nadał powieści tytuł „Dzikie palmy” wbrew swojej intencji, zmuszony do tego przez wydawcę, Random House. Książka oryginalnie miała nosić tytuł „If I Forgot Thee, Jerusalem” („Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”) i składać się z przeplatających się dwóch opowiadań – „Dzikie palmy” oraz „Stary”. Choć późniejsze amerykańskie wydania, zwracają hołd Faulknerowi, używając zgodnego z jego zamierzeniem tytułu – „The Wild Palms [If I Forget Thee, Jerusalem]”, w Polsce pozostano przy „Dzikich palmach”. Nie jest tajemnicą, że proza Faulknera dotarła do Polski po odwilży 1956 roku, niejako na przekór, głównie po to, by ukazać czytelnikowi biedotę amerykańskiego południa, oraz to, że jak to się mówi kolokwialnie „w Ameryce Murzynów biją”. Oceniam wydanie z serii „Koliber” z 1977 roku, gdzie zupełnie wycięto nowelkę pt. „Stary” i zignorowano właściwy tytuł. Rozumiem, że niespełna dekadę po antysemickim spektaklu 1968 roku, w Polsce nie mogłaby się ukazać książka pod tytułem „Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”. Nawet jeśli, a może tym bardziej, że słowa te pochodzą z biblijnej Księgi Psalmów, Psalm 137. Szkoda, bo myślę, że efekt byłby ciekawszy, a może i zrozumienie pełniejsze, gdyby można było czytać „Dzikie palmy” na przemian ze „Starym”, gdzie główny bohater toczy nierówną walkę z morskimi falami, by udzielić pomocy ciężarnej kobiecie.
Podsumowując – jednak lekturę „Dzikich palm” polecam, choć po nobliście z 1949 roku, niewątpliwym klasyku współczesnej literatury, spodziewałem się znacznie więcej. Pomimo całej patologicznej psychologii tej powieści, warto ją przeczytać, by zobaczyć bohaterów szamoczących się z przeznaczeniem, jak palmy na wietrze. Po to, by sprawdzić, czy zamiast włosów nie rosną nam liście, czy od stóp nie odbijają się już kokosy.
SPEŁNIENIE W SAMOUNICESTWIENIU
Mnóstwo jest w „Dzikich palmach” ciemnych zakamarków. Niby to historia o miłości, ale czytelnik nie znajdzie tu choćby pierwiastka typowego romansowego banału. To powieść o miłości trudnej, absurdalnej, niemożliwej. On – Harry Wilbourne, staroświecki idealista (uważa na przykład, że mężczyzna nie powinien spać w piżamie i palić papierosów...
2016-10-23
Przyszedł czas, by nieco nadrobić uniwersyteckie lektury. "Colas Breugnon" powinienem był przeczytać (w oryginale) na trzecim roku studiów, czyli jakieś 7 lat temu, w ramach kursu literatury francuskiej XX wieku. Żałuję, że zrobiłem to tak późno, bo myślę, że przez wszystkie lata dusznych psychicznych klimatów książka Rollanda mogłaby być pomocą, uświadamiając, że świat może być piękny i prosty. "Colas Breugnon" to dzieło wręcz emanujące dobrą energią i pozytywnym przesłaniem - śmieszy, buduje i wzrusza. I choć, jak przyznaje sam Romain Rolland (1866-1944) we wstępie, napisał "Colas Breugnon" niejako przypadkiem, chcąc stworzyć coś innego po kilkunastu latach pracy nad siermiężnym i wielotomowym "Janem Krzysztofem", to jednak właśnie to dzieło zapisało się na trwałe w historii literatury. I myślę, że na dalszy plan można zepchnąć te wszystkie analogie rabelaisowskie, czy łotrzykowskie - ważny jest ten wszechobecny optymizm i laudacja dla świata. I choć "Colas Breugnon" to proza już blisko stuletnia (1919 r.), to nadal świetnie się trzyma.
Przyszedł czas, by nieco nadrobić uniwersyteckie lektury. "Colas Breugnon" powinienem był przeczytać (w oryginale) na trzecim roku studiów, czyli jakieś 7 lat temu, w ramach kursu literatury francuskiej XX wieku. Żałuję, że zrobiłem to tak późno, bo myślę, że przez wszystkie lata dusznych psychicznych klimatów książka Rollanda mogłaby być pomocą, uświadamiając, że świat...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-23
ZANIM OBCY STAŁ SIĘ „OBCYM”
Podejmując wyzwanie zrecenzowania „Głodu”, należy w moim przekonaniu przede wszystkim pamiętać o sugestii Jerzego Giedroycia, by oddzielać dzieło od osoby autora. Knut Hamsun (1859-1952) to bowiem postać o dość odrażających poglądach – noblista od początku do końca popierał Hitlera (w 1942 roku spotkał się z nim osobiście), gloryfikował nazizm, a nawet podarował swój medal noblowski Goebbelsowi, jeszcze w maju 1945 pisał artykuły pochwalne na cześć Adolfa H. Za to wszystko po wojnie został poddany powszechnemu ostracyzmowi – a w końcu, skazany za zdradę ojczyzny i umieszczony w szpitalu psychiatrycznym.
„Głód” to jednak literatura największa z możliwych, bo naznaczona pierwiastkiem wizjonerstwa. Powieść Hamsuna, mimo iż napisana w 1890 roku, jest utworem niesamowicie nowatorskim – autor odszedł bowiem od modnego podówczas naturalizmu opisu i skoncentrował całą narrację jedynie na wewnętrznych przeżyciach bohatera, zapisie jego myśli, monologów, a wreszcie halucynacji. To przecież sensu stricte powieść psychologiczna, egzystencjalna. Proza Hamsuna to w pewnym sensie wstęp do dzieła Franza Kafki – dla głównego bohatera „Głodu” cały świat jest kafkowskim „Zamkiem”, a jego odpowiedź na pytanie „kto?”, brzmi zawsze – „ja sam”. Tytuł powieści może okazać się mylący – głód to akurat najmniejszy problem, z jakim boryka się bohater. Nie przyczyna, a skutek jego problemów. Proza Hamsuna jest tak naprawdę oskarżeniem skierowanym w stronę przypadkowości, bezcelowości i płycizny międzyludzkich kontaktów. „Głód” to więc przede wszystkim dogłębne studium samotności. Camusowskie odium unosi się tu bardzo wyraźnie.
Główny bohater, biedny, za to utalentowany i obdarzony niezwykłą przenikliwością literat, którego imienia nie poznajemy, włóczy się po ulicach Christianii (dawna nazwa Oslo), włócząc za sobą „ów wór z molami, zwany ciałem”. Jedynym źródłem jego utrzymania są drobne artykuły, które pisuje dla różnych czasopism. Większość dnia upływa mu jednak na poszukiwaniach pracy i miejsca do spania, co jednak jest mocno utrudnione zważywszy na stan jego zdrowia. Jest „młody i zdecydowany, zapomniawszy już jak wygląda szczęście”. Wadzi się z Bogiem: „(…) dumałem o wszystkim, coraz to bardziej rozgoryczony udręką, zadawaną mi przez Boga. Obrał złą metodę, jeśli sądził, że w ten sposób pociągnie mnie ku sobie i uczyni lepszym”. Uważa, że został dotknięty Boskim palcem, ale poprzez coś na kształt antyobjawienia, w sposób negatywny: „Ów palec boski, wetknięty z lekka w sieć moich nerwów, wywołał pewien nieład w drutach. Potem Bóg wyjął palec i oto zostały na nim drobniutkie niteczki nerwów. Po owym palcu została dziura, została rana w mózgu po palcu boskiej opatrzności”.
Wzruszające są zmagania głównego bohatera, by za wszelką cenę zachować własną godność. Bowiem pomimo najróżniejszych przykrości i przeciwności losu, jakie go spotykają, nie szuka litości. Za wszelką cenę stara się zachowywać moralnie, pilnując, by nie stać się typowym żebrakiem. Często wręcz konfabuluje na temat swojej sytuacji życiowej, celowo przedstawiając ją w niewłaściwym, lepszym świetle. Nazywa się nawet „bezdomnym radcą dworu”.
Powieść, pomimo wielu lat, które upłynęły od jej pierwszego wydania, nie straciła na aktualności, a myślę, że wręcz zyskała. Tak, jak bohater „Głodu”, żyją dziś na świecie miliony ludzi. Hamsun zwrócił nade wszystko uwagę na fakt, że tacy ludzie też mają prawo do posiadania własnej godności. Niezależnie od tego, czy nazwiemy ich, za Camusem, „obcymi”. Były, są i będą na świecie „natury delikatne, żyjące subtelnością, a umierające od brutalnego słowa”. Złościłem się na książkę norweskiego noblisty, nawet czasem popłakując pod nosem. Wstrząsające wrażenie spotęgowała bowiem świadomość, że za kilka-kilkanaście lat, moje życie może wyglądać podobnie do tego, które wiódł bohater „Głodu”. Z tą jednak różnicą, że w dzisiejszych czasach, czasopisma nie nagradzają autorów honorariami, a często wręcz sami ich żądają.
ZANIM OBCY STAŁ SIĘ „OBCYM”
Podejmując wyzwanie zrecenzowania „Głodu”, należy w moim przekonaniu przede wszystkim pamiętać o sugestii Jerzego Giedroycia, by oddzielać dzieło od osoby autora. Knut Hamsun (1859-1952) to bowiem postać o dość odrażających poglądach – noblista od początku do końca popierał Hitlera (w 1942 roku spotkał się z nim osobiście), gloryfikował nazizm,...
2017-10-18
„Wilk stepowy” Hermanna Hessego to podwójne lustro – nie dość, że odbija się w nim cała epoka, to jeszcze każdy człowiek może się w niej przejrzeć i w losach głównego bohatera, Harry’ego Hallera, dostrzec cząstkę siebie. Już na wstępie pozwolę sobie na zwrócenie uwagi, jak dalece i niepokojąco prorocze jest to dzieło – pacyfista Hesse już w 1927 roku uważał, że kolejna wielka wojna jest nieunikniona. Ktoś napisał, że „Wilkiem stepowym” mogą zachwycić się ludzie posiadający cząstkę schizofrenicznego umysłu, sami będący takimi właśnie „wilkami stepowymi”. Ja odnalazłem zaskakująco wiele, zbyt wiele podobieństw, co spowodowało, że lektura książki zafundowała mi wiele różnych, często skrajnych emocji. To opowieść przede wszystkim o nieprzystosowaniu do świata i panujących w nim norm, złożoności ludzkiej psychiki. Otóż Hesse postuluje, że człowiek często ma w sobie, nie jak uważa się powszechnie, dwie przeciwstawne natury, ale ich całe mnóstwo. Perypetie głównego bohatera są bardzo bliskie moim dotychczasowym przemyśleniom. Jednak myślę, że przy lekturze „Wilka stepowego” niezbędna jest ostrożność, momentami roznosi się nad nią niebezpieczne odium nietzscheanizmu – każdy bowiem podświadomie jest skłonny uznać się za jednostkę wybitną, która ma prawo negować zastane normy społeczne, tak jak Harry Haller. Tymczasem to musi się „w ogniu przepalić”, samemu sobie trzeba udowodnić, że jest się człowiekiem krańcowym. Nie napiszę niestety zbyt wiele, być może tak to już jest, że najtrudniej pisze się o dziełach najwybitniejszych. Sądzę, że nie pomylę się wiele, konkludując, że oto za sprawą „Wilka stepowego, napotkałem jedną z najważniejszych lektur dla mojej tożsamości, nie tylko czytelniczej.
„Wilk stepowy” Hermanna Hessego to podwójne lustro – nie dość, że odbija się w nim cała epoka, to jeszcze każdy człowiek może się w niej przejrzeć i w losach głównego bohatera, Harry’ego Hallera, dostrzec cząstkę siebie. Już na wstępie pozwolę sobie na zwrócenie uwagi, jak dalece i niepokojąco prorocze jest to dzieło – pacyfista Hesse już w 1927 roku uważał, że kolejna...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-19
2017-01-25
2017-04-15
„Czarodziejska góra” została umieszczona na 40. miejscu w rankingu 100 najważniejszych książek XX wieku według dziennika „Le Monde”. W literaturze, jak w sporcie – rankingi nie grają, ale mimo wszystko odnotujmy ten fakt. Sądzę, że wiele się nie pomylę, jeśli powiem, że jest „Czarodziejska góra” jedną z najtrudniejszych książek, jakie dotąd przeczytałem, jedną z najbardziej wymagających intelektualnych przygód, jakich doświadczyłem. Trudna nie tylko ze względu na objętość, lecz przede wszystkim mając na uwadze fakt, iż Tomasz Mann (1875-1955) zdaje się być jednym z tych pisarzy hołdujących czemuś, co nazwałbym nieokiełznanym pędem słowotwórczym – naprawdę wystarczy chwila nieuwagi i roztargnienia czytelnika, a już zamazuje się głębia sensu i zostają same słowa. A nie jest to z pewnością książka, którą czyta się w napięciu strona za stroną, chcąc szybko dowiedzieć się, co będzie dalej. Podobnie zresztą rzecz się ma z Proustem. Myślę, że w jakimś stopniu można ów pęd słowotwórczy Manna złożyć na karb typowo protestanckiego gadulstwa – co z kolei wspaniale uzasadnia fakt, że „Czarodziejska góra” jest jedną z książek, do której najczęściej nawiązuje w swojej twórczości Jerzy Pilch.
Można utwór Manna czytać na wielu płaszczyznach – najprościej na poziomie wiernego opisu życia ciężko chorych ludzi u progu pierwszej wojny światowej, czy też portretu społeczeństwa i ludzkich postaw wobec życia i śmierci można uznawać za dzieło filozoficzne – (aż się prosi, aby wyrobić sobie własne zdanie i zająć określone stanowisko w dychotomicznym sporze Settembrini vs. Naphta, będącym de facto osią całej powieści). Dla mnie jednak „Czarodziejska góra” jest przede wszystkim opowieścią o czasie, refleksje Castorpa na ten temat zdają się znajdywać potwierdzenie z biegiem czasu, w miarę coraz większych palimpsestów narracji.
Ciekawie jest też pomyśleć o „Czarodziejskiej górze” jako o parodii tzw. powieści edukacyjnej. Castorp, o którego duszę zażarty bój toczą Settembrini i Naphta (później także Peeperkorn), to osoba nad wyraz przeciętna, nieciekawa, która do tego stopnia nie posiada własnych poglądów, że za wszelką cenę chce dostać się pod czyjś intelektualny wpływ (nazywany jest „intelektualnym komiwojażerem”). Przyjeżdżając do Berghofu, miał co najwyżej osobliwe poglądy, takie jak na przykład, że poza Hamburgiem ludzie nie umieją dobrze prasować ubrań, czy też że nie cierpi pracy i trzaskania drzwiami. Pobyt zaplanowany na trzy tygodnie, przedłuża się do siedmiu lat, w trakcie których Castorp styka się z różnymi wyrazistymi postaciami, które są przecież niczym innym, jak alegorią świata. Settembrini jest tu symbolem humanizmu, Naphta – radykalizmu, Peeperkorn – dionizyjskiej radości życia, Joachim Ziemssen – obowiązku (żołnierskiego), a Kławdia Chauchat – miłości i pokusy. Przez siedem lat spędzonych na górze doświadczył wszystkiego, tak jakby przeżył wszystko.
Status „przeczytane” to w przypadku „Czarodziejskiej góry” spore nadużycie, bo wydaje się ciągle zbyt mało, zbyt pobieżnie, zbyt powierzchownie. A zatem powroty będą niezbędne – w miarę upływającego życia. Życia upływającego, co ważne – w normalnym tempie, bo większości z nas raczej nie będzie dana taka intymna relacja z czasem, jakiej doświadczył Hans Castorp. Owszem, miejscami lektura dłuży się i męczy, raz przepływa przez palce wartkim strumieniem, raz skuta lodem, mrozi palce. Myślę, że to jest dokładnie tak, jak sam Tomasz Mann to określił pod koniec: „opowieść nie była ani zajmująca, ani nudna, była opowieścią hermetyczną”. Powroty będą konieczne po to, by zrozumieć jeszcze dogłębniej, definitywniej – to niewątpliwe arcydzieło literatury światowej, które spokojnie można by umiejscowić nie na 40. miejscu, ale być może nawet w pierwszej dziesiątce najważniejszych książek w historii.
„Czarodziejska góra” została umieszczona na 40. miejscu w rankingu 100 najważniejszych książek XX wieku według dziennika „Le Monde”. W literaturze, jak w sporcie – rankingi nie grają, ale mimo wszystko odnotujmy ten fakt. Sądzę, że wiele się nie pomylę, jeśli powiem, że jest „Czarodziejska góra” jedną z najtrudniejszych książek, jakie dotąd przeczytałem, jedną z najbardziej...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-25
LITERACKI SPACER BEZ CELU
Po najnowszą powieść Patricka Modiano (ur. 1945) sięgnąłem, aby nie stać się ignorantem, w końcu to laureat Literackiej Nagrody Nobla 2014. Niestety, obawiam się, że zupełnie nie jest to „moja bajka”. „Żebyś nie zgubił się w dzielnicy” to książka, w której autor opowiada o rozgrzebywaniu własnej przeszłości, stopniowo rozkręcająca się spirala zdarzeń uwalnia wspomnienia i dawne przeżycia. Powołuje on bowiem do życia wyobcowanego pisarza, Jeana Daragane’a, który zmuszony jest do odkrycia własnej tożsamości na nowo.
Nie jest to nic nowego, w „Żebyś nie zgubił się w dzielnicy” Modiano powiela wyeksploatowane schematy, porusza się utartymi szlakami swojej twórczości, wyeksploatował on ten motyw w swoich poprzednich książkach, takich jak „Zagubiona dzielnica”, „Przejechał cyrk”, czy choćby w opowiastce dla dzieci „Katarzynka”. Oczywiście fabuła skonstruowana jest bardzo zręcznie, jednak całą historia nie dość, że urywa się w najciekawszym momencie, pozostawiając czytelnika w stanie niejakiego skonfundowania, to jeszcze trudno oprzeć się wrażeniu, że w powieści Modiano nie ma niczego ponad tę fabułę, nie ma niczego, żadnego punktu zaczepienia, który pozwalałby postrzegać „Zebyś nie zgubił się w dzielnicy” jako parabolę jakiegoś zjawiska, jako najmniejszą choćby metaforę.
Marek Bieńczyk (ur, 1956), po ogłoszeniu przez Akademię Szwedzką decyzji o przyznaniu Literackiego Nobla Patrickowi Modiano, powiedział: „(...) nie tworzy on wielkich, globalnych wizji świata i jego przyszłości, jak robi to na przykład Houellebecq, w jego twórczości nie ma wielkiego backgroundu intelektualnego. Żadnego intelektualnego zadęcia, żadna literatura ornamentalna, żadnej wielkiej pracy nad językiem. Zamiast tego wciągające, niedomówione i dość tajemnicze historie z przeszłości oraz ciemny wdzięk, któremu łatwo się poddać. Ten, kto nie poczuje się od razu zauroczony, szybko od powieści Modiano odpadnie. A ten, kto polubi tę magię, przeczyta wszystko”. Wiktor Dłuski (ur. 1939), tłumacz powieści Modiano „Zagubiona dzielnica” dodaje, że „ (...) powodem, dla którego Modiano nigdy nie zyskał w Polsce popularności, jest to, że jego twórczość to bardzo dyskretna, powściągliwa literatura. Jej najbardziej uderzającą cechą jest kameralny ton - czytając, ma się poczucie, że autor zwraca się do czytelnika, jakby dzielił się wspomnieniami w prywatnej rozmowie”. Kwestia recepcji tej twórczości w związku z powyższym jest bardzo subiektywna, jednak nie ulega wątpliwości, że Modiano nie należy do grona wielkich narratorów, „opowiadaczy prozy”, lektura „Żebyś nie zgubił się w dzielnicy” pozostawiła mnie całkowicie obojętnym i nie wzbudziła większych emocji. Z pewnością dam Patrickowi Modiano jeszcze szansę, ale jego ostatnia powieść bardzo mnie rozczarowała, gdyż przywykłem oczekiwać od literatury czegoś więcej. Nawiązując do tytułu – w dzielnicy bynajmniej się nie zgubiłem, ale po prostu nie widziałem jaki sens ma ten spacer, na który mnie zaproszono.
LITERACKI SPACER BEZ CELU
Po najnowszą powieść Patricka Modiano (ur. 1945) sięgnąłem, aby nie stać się ignorantem, w końcu to laureat Literackiej Nagrody Nobla 2014. Niestety, obawiam się, że zupełnie nie jest to „moja bajka”. „Żebyś nie zgubił się w dzielnicy” to książka, w której autor opowiada o rozgrzebywaniu własnej przeszłości, stopniowo rozkręcająca się spirala...
2017-06-23
PRÓBA BEZSTRONNOŚCI W OBLICZU TOTALITARYZMU
W 1947 roku John Steinbeck (1902-1968), wówczas czterdziestopięcioletni, piętnaście lat przed Nagrodą Nobla, ale już o ugruntowanej pozycji pisarz, z przyznaną siedem lat wcześniej Nagrodą Pulitzera za „Grona gniewu”, postanowił wybrać się do Związku Radzieckiego. Towarzyszył mu Robert Capa (właśc. Endré Ernő Friedmann, 1913-1954) – węgierski fotograf, jeden z najwybitniejszych reporterów wojennych. Podczas blisko półtoramiesięcznego pobytu, odwiedzili oni Moskwę, Stalingrad, Kijów oraz Gruzję. Była to historycznie druga z trzech podróży Steinbecka do ZSRR, po raz pierwszy późniejszy noblista był tam w 1937, później pojawił się też w 1963 roku. „Dziennik podróży po Rosji”, choć de facto pozbawiony formy dziennika, jest chronologicznym zapisem wydarzeń i wrażeń z tamtych dni.
Celem wyjazdu miało być stworzenie reportażu, opisującego Związek Radziecki w sposób maksymalnie bezstronny i neutralny, skupiając się przede wszystkim na udokumentowaniu życia zwykłych, prostych ludzi. „Pojedziemy, zostawiając za sobą wszelkie uprzedzenia, nie będziemy nikogo chwalić ani krytykować. Podejmiemy się wykonania uczciwej pracy reporterskiej, będziemy dokumentować wszystko, co zobaczymy i usłyszymy, będziemy unikać wyciągania wniosków w sprawach, o których nie mieliśmy wystarczającej wiedzy. (…) Uzgodniliśmy, że jeżeli będziemy cokolwiek krytykować, to wyłącznie na podstawie własnych doświadczeń” – tak oto w pierwszym rozdziale książki podsumowuje Steinbeck założenia podróży. Zwróćmy jednak uwagę, jak trudno było o obiektywizm zwłaszcza w 1947 roku. Było to zaledwie dwa lata po zakończeniu wojny, gdy kraj w dużej części wciąż jeszcze leżał w gruzach (najbardziej sugestywne są opisy Stalingradu), gdy stosunki amerykańsko-sowieckie były wciąż bardzo napięte, a w powietrzu wisiał następny konflikt – jedna strona nieustannie podejrzewała drugą o przygotowywanie kolejnej agresji.
Dlatego, choć lektura Steinbecka istotnie była fascynująca – mam po przeczytaniu „Dziennika z podróży po Rosji” nieco mieszane uczucia. Pytanie, czy można było być obiektywnym wobec ZSRR w 1947 roku? Czy wypadało zachowywać neutralność? Steinbeck i Capa pod koniec pobytu zwiedzają Kreml – czy byliby tak samo bezstronni, gdyby wiedzieli, co działo się w tym samym czasie nie tak daleko od nich – w katowniach Łubianki?
Dla Steinbecka znaleźć się w sowieckiej Rosji to było niczym znaleźć się na innej planecie – tuż po przyjeździe zastanawia się on na przykład nad tym, dlaczego na ulicach Moskwy nikt się nie uśmiecha. Podróż amerykańskiego pisarza po ZSRR można podsumować jako nieustanne przełamywanie barier – Sowietom nie mieściło się w głowach, że Amerykanie to tacy sami ludzie jak oni. To nieustanne szukanie podobieństw i doświadczanie kontrastów – tu np. dyskusja z sowieckimi literatami na temat roli pisarza w społeczeństwie – w ZSRR był on „architektem dusz” (słowa Stalina), w Stanach Zjednoczonych natomiast już wtedy pełnił rolę najpośledniejszą, „niższą od akrobatów i niewiele wyższą od fok”. Czy chociażby zdziwienie Steinbecka nad rozmiarem kultu Stalina i skupieniem władzy w jednych rękach: „kiedy (…) odpowiadaliśmy na pytania o funkcjonowanie naszego rządu, próbowaliśmy wytłumaczyć, że żywimy lęk przed powierzaniem władzy jednej osobie czy grupie ludzi, dlatego nasz system polityczny posiada wiele narzędzi, które mają na celu niedopuszczenie do tego, aby władzę przejęła jedna osoba”. I jeszcze: „Tym, co najbardziej dzieli Rosjan od Amerykanów czy Brytyjczyków, jest w naszym mniemaniu ich stosunek do rządu. Naród sowiecki uczy się, szkoli i zachęca do wiary w to, że rząd jest dobry, wszystko funkcjonuje perfekcyjnie, a zadaniem obywatela jest wspieranie władzy na wszelkie sposoby. Tymczasem wśród Amerykanów i Brytyjczyków przeważa głębokie przeświadczenie, że rząd jest w pewnym sensie niebezpieczny, władza winna podlegać ograniczeniom (…) politycy powinni być bez przerwy obserwowani i krytykowani, aby nie czuli się zbyt pewnie” (str. 34). Jakże to dziś znów aktualne, gdy uświadomimy sobie, że mimo iż tę lekcję odrobiliśmy w Polsce po 1989 roku, teraz, za sprawą tzw. „dobrej zmiany” znów zmierzamy w kierunku systemu sowieckiego.
Ale to wszystko polityka, a miało jej nie być. Przełamawszy pierwsze lody i bariery, Steinbeck i Capa doświadczali od zwykłych ludzi wiele dobroci i gościnności, czasem aż do przesady. Szczególne wrażenie zrobiła na gościach Gruzja, o której często mówiono im: „Dopóki nie zobaczycie Gruzji, nic nie widzieliście!” (Osobliwy to chichot historii, że wtedy uważana za najpiękniejszą część Związku Radzieckiego Gruzja, dziś jest niepodległa). Inną kwestią jest to, na ile przychylność sowieckich Rosjan była autentyczna i nieudawana, na ile zaś spowodowana zwykłym strachem – Steinbeck i Capa podczas pobytu mieli złudzenie wolności poruszania się po kraju, w rzeczywistości byli bez przerwy obserwowani i kontrolowani.
Jest też w „Dzienniku…” drobny akcent polski. Znajdziemy u Steinbecka podczas pobytu w Kijowie zapis spotkania z poetą Aleksandrem Kornijczukiem (1905-1972) i jego żoną Wandą Wasilewską (1905-1964) – komunistyczną pisarką, zwolenniczką m.in. przyłączenia Polski do ZSRR. Steinbeck określa ją jako „polską poetkę”, mimo iż ona sama raczej nie uważała się za Polkę. W tamtych latach powszechnie znany był taki oto dwuwers: „Kornijczuk i Wanda, nie rodzina a banda”.
Podczas ostatniej wizyty pisarza w ZSRR w 1963 roku, Bohdan Czeszko (1923-1988) tak określił Steinbecka: „być może nie należał do «zagorzałych przyjaciół ZSRR», ale i nie był wrogiem Rosji Sowieckiej”. Tej właśnie dwoistości był Steinbeck w pełni świadomy, kiedy pod koniec „Dziennika…” napisał: „Ten dziennik zapewne nie usatysfakcjonuje ani ortodoksyjnej lewicy, ani lumpenprawicy. Jedni powiedzą, że jest antysowiecki, drudzy – że prosowiecki. Bez wątpienia jest powierzchowny, bo jakże mogłoby być inaczej? Nie mamy żadnych wniosków poza jednym. Rosjanie nie różnią się niczym od reszty populacji świata. Oczywiście, są wśród nich źli ludzie, ale ogromna większość to bardzo dobrzy ludzie” (str. 247). Noblista nie ustrzegł się banału w tym zdaniu, chodziło mu zapewne o takie stwierdzenie: „Nie ma dobrych i złych narodów, są tylko dobrzy i źli ludzie”. Tę tezę udało się mu udowodnić – ponad wszelką wątpliwość.
„Dziennik z podróży po Rosji” czyta się świetnie, jak doskonałą powieść przygodową. Nie sposób też nie uśmiechnąć się w paru momentach – a to za sprawą dość specyficznej, podszytej ironią, przyjacielskiej relacji pomiędzy Johnem Steinbeckiem i Robertem Capą. Dlatego nawet jeśli niepełny, stronniczy właśnie poprzez próbę zachowania bezstronności jest to obraz, to i tak niezwykle udany jako dokument. Z pełnym przekonaniem zachęcam do przeczytania omawianej książki, a tym bardziej do samodzielnej próby znalezienia odpowiedzi na zasygnalizowane przeze mnie pytania.
PRÓBA BEZSTRONNOŚCI W OBLICZU TOTALITARYZMU
W 1947 roku John Steinbeck (1902-1968), wówczas czterdziestopięcioletni, piętnaście lat przed Nagrodą Nobla, ale już o ugruntowanej pozycji pisarz, z przyznaną siedem lat wcześniej Nagrodą Pulitzera za „Grona gniewu”, postanowił wybrać się do Związku Radzieckiego. Towarzyszył mu Robert Capa (właśc. Endré Ernő Friedmann,...
PRZEWODNIK PO ZAKAMARKACH UMYSŁU
Przystępując do lektury „Demiana”, obawiałem się tego, co krytycy najczęściej zarzucają powieściom Hermanna Hessego (1877-1962), a mianowicie przeintelektualizowania i zbyt nachalnego mistycyzmu. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. „Demian” to wspaniała opowieść o dojrzewaniu, poszukiwaniu samego siebie, umacnianiu samoświadomości. Opowieść, która wzrusza i inspiruje. Klasyczny przykład bildungsroman, czyli tzw. powieści inicjacyjnej.
W powieści Hessego narratorem jest niejaki Emil Sinclair, który, z perspektywy dojrzałego już człowieka, opowiada swoje losy począwszy od wczesnego dzieciństwa aż do lat studenckich, przerwanych wybuchem pierwszej wojny światowej. Wychodzi bowiem z założenia, że historia każdego człowieka jest „wieczna i boska”, a przez to godna bycia opowiedzianą, a także dlatego, że „wyjaśnić samego siebie każdy może tylko sam”. Sinclair od najmłodszych lat przeczuwał istnienie dwóch światów – pierwszy z nich to świat jego rodziców, świat ciepła, światła, jasności i czystości, gdzie królują miłość i szacunek. Drugim zaś światem jest świat zakazów, ciemności, świat brutalny, brzydki i przerażający – co, paradoksalnie, czyniło go w oczach bohatera jeszcze bardziej pociągającym. Sinclair zatem od początku balansuje na granicy tej dychotomii. Poszukuje własnej tożsamości, co rusz przeważając szalę własnego losu na jedną ze stron. „Nie pragnąłem przecież nic więcej, niż żyć tym, co samo chciało ze mnie się wydobyć. Czemuż było to tak bardzo trudne?” – te jakże istotne zdania otwierają powieść. Kluczowym momentem w jego życiorysie jest pojawienie się starszego Maksa Demiana, który stopniowo staje się dla Sinclaira duchowym przewodnikiem, wprowadzającym młodego adepta w arkana świadomego życia.
W losach głównego bohatera widać wyraźnie wpływ, jaki na autora miała myśl Carla Gustawa Junga i wprowadzony przez niego termin „procesu indywiduacji”, który jest konsekwencją analizy snów – a te miały ogromne znaczenie dla drogi Emila Sinclaira. „Demian” to w ogóle książka bardzo osobista. Dość powiedzieć, że pierwotnie jako jej autor figurował właśnie Emil Sinclair we własnej osobie, a nie Hermann Hesse, gdyż to nazwisko budziło podówczas duże kontrowersje. Trudno co prawda dziś rozpatrywać, jak dalece autobiograficzną postacią jest Sinclair, jednak z pewnością na kartach powieści spotykamy Hessego we własnej osobie, który w momencie pisania tego dzieła, ze względu na oskarżenia o zdradę ojczyzny, przeżywał kryzys egzystencjalny i musiał zmierzyć się ze sobą samym, poddając się psychoanalizie. „Demian” jest osobliwą mieszaniną symboli i idei – od chrześcijańskich po buddyjskie. Zaś jednym z najczęściej przywoływanych w powieści symboli jest Abraxas – wywodząca się z gnostycyzmu jednostka łącząca elementy boskie i diaboliczne.
Otwierając „Demiana” po raz pierwszy obawiałem się również, że cała jego uniwersalna metafizyka rozpłynie się gdzieś w morzu archaicznego, skomplikowanego języka, co w połączeniu z tematyką książki sugerowałaby również data jej powstania – rok 1919. Obawy te również okazały się bezpodstawne. Lektura płynie wartką strugą i – jak się wydaje – do jakiegoś celu. Na pewno nie jest to nieruchomy akwen wodny zdezaktualizowanych konceptów. Przekład autorstwa Marii Kureckiej (nota bene – żony poety Witolda Wirpszy), powstał bodajże w latach sześćdziesiątych i zwrócił moją uwagę tylko jednym archaizmem. Jest nią konstrukcja „mimo”, po której Kurecka używa biernika, zamiast jak się przyjęło w dzisiejszej polszczyźnie – dopełniacza: „mimo całą sensację strzelaniny”.
Z prozą Hessego jest moim zdaniem ten problem, że nie pozostawia ona obojętnym – albo się ją w całości akceptuje, albo w całości odrzuca, w zależności od tego, czy czytelnik odczuwa jakiekolwiek powinowactwo losów z bohaterem. Zarówno Maks Demian, jak i Harry Haller (bohater „Wilka stepowego”) po prostu nie biorą jeńców. „Ja sobie wzorców nie wybieram, ja sprawdzam podobieństwa” – pisał jeden z najsłynniejszych polskich poetów. Z całą odpowiedzialnością oświadczam, że sam należę zdecydowanie do tego pierwszego grona, co oczywiście nie jest równoznaczne z bezkrytycznym przyjmowaniem całej zawartej w niej treści. I chociaż nie da się ukryć, że to „Wilk stepowy” był tym dziełem niemieckiego noblisty, które jak dotąd zrobiło na mnie największe wrażenie, to uważam powieść Hessego za niezwykłą, wartościową lekturę, a jej autora za duchowego przewodnika, co najmniej takiego, jakim dla Emila Sinclaira był Maks Demian.
PRZEWODNIK PO ZAKAMARKACH UMYSŁU
więcej Pokaż mimo toPrzystępując do lektury „Demiana”, obawiałem się tego, co krytycy najczęściej zarzucają powieściom Hermanna Hessego (1877-1962), a mianowicie przeintelektualizowania i zbyt nachalnego mistycyzmu. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. „Demian” to wspaniała opowieść o dojrzewaniu, poszukiwaniu samego siebie, umacnianiu samoświadomości....