-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2017-06-23
2017-05-30
ZAPISKI PONUREGO KRONIKARZA
Pilcha zawsze warto czytać. Choćby tylko dla jego charakterystycznych fraz, które „mają taką siłę i taką lekkość, że same z siebie wypływają na wierzch, same rzucają się na wzrok, słuch, a może i na inne zmysły” (str. 326). A „Dziennik” warto czytać tym bardziej, bo jest to interesujące świadectwo sprzed lat. W notce „Od Autora”, zamykającej tom, Pilch stwierdza „mój świat, gdy zaczynałem pisanie, był całkowicie inny od tego, który otacza mnie dziś”. Pierwszy zapis w „Dzienniku” pochodzi z 21 grudnia 2009 roku, ostatni zaś datowany jest na 21 listopada 2011 roku. Choć słowa Pilcha o zmianie, która dokonała się w otaczającym go świecie można odnieść do jego postępującej choroby, bądź też deklarowanej w pierwszym wpisie (trochę jednak na pokaz) utraty wiary w Boga, to jednak nie ulega wątpliwości, że okres opisany w „Dzienniku” to ostatnie w miarę spokojne czasy w Polsce. Potem nastąpił bowiem ten przeklęty 10 kwietnia 2010 roku, który pogłębił podziały, spowodował, że wszelkie porozumienie pomiędzy stronami polsko-polskiego konfliktu przestało być możliwe. Jednak zawiodą się ci, którzy będą poszukiwać w „Dzienniku” pikantnych złośliwości dotyczących katastrofy – wszystkie komentarze Pilcha dotyczące tej sprawy są niezwykle wyważone, przemyślane, wręcz momentami wzruszające (sam J.P bowiem został Smoleńskiem dotknięty osobiście – utratą kuzyna ks. Adama Pilcha). Przypominają się te chwile, kiedy (przez moment) była ta wspólna katastrofa, kiedy polski naród potrafił się zjednoczyć, zapominając o własnych urazach. Gdy patrzymy na te wydarzenie z perspektywy posiadanej dzisiejszej wiedzy, widzimy jak dalece katastrofa smoleńska została zawłaszczona przez jedną stronę politycznego sporu, próbującego nieustannie zbijać na ofiarach polityczny kapitał, pod pretekstem upamiętnienia ofiar, pogłębiać podziały w narodzie i decydować, kto jest prawdziwym Polakiem, a kto „gorszym sortem”. Nieprzypadkowo pisze Pilch na stronie 85 – „(…) mgła, co znad Smoleńska ustąpiła, powoli, a nawet raptownie u nas, w naszych duszach i w naszych mózgach nastała i królować będzie długo”.
Pilch z właściwą sobie swadą komentuje sprawy, które w tamtych dniach były istotne dla opinii publicznej, chciałbym tu odnieść się do zaledwie jednej z nich, a mianowicie do kontrowersji wokół wydanej w 2010 biografii Ryszarda Kapuścińskiego „Kapuściński non-fiction” autorstwa Artura Domosławskiego. Pilch pisze, opowiadając się po stronie Domosławskiego: „(…) w Polsce oczekiwania wobec biografii kogoś, kto wiódł żywot niebanalny, niekonwencjonalny i ryzykowny, są takie, by była banalna, konwencjonalna i nudna. Nudni do biografii najprzydatniejsi (…) I nie ma co sadzić dyrdymałów, że Domosławski kogoś krzywdzi. Taka, czy inna krzywda jest nader często w los bliskich artysty wpisana; można to kunktatorsko omijać, łagodzić, kastrować, czekać z pisaniem pół wieku – w końcu to taka nasza pimkowska szkoła: stawiać na nijakość i odwlekać w nieskończoność”. Ciekawie te słowa brzmią zwłaszcza dziś, w 2017 roku, w kontekście afery, jaką wywołała biografia „Pilch w sensie ścisłym” Katarzyny Kubisiowskiej. Dziś Pilch zarzuca autorce wszystko to, przed czym wtedy starał się obronić Domosławskiego. Prawda pisarza w oczy zakoliła, a to trochę rzutuje na odbiór „Dziennika”
Pojawiają się też bliskie sercu autora tematy: piłka nożna (która w opinii Pilcha zawsze wygra z literaturą), czy luteranizm. Częściowo są też, jak to nazwał sam Autor – „zapiski z upadku”, świadectwo pierwszych symptomów choroby i zniechęcenia, nostalgii za przeszłością: „Natomiast żeby zawsze było tak samo, może niekoniecznie wszystko jedno, jak tak samo, ale żeby zawsze w określony, a nawet w określenie identyczny sposób było tak samo – to jest mój egzystencjalny ideał, to jest w moim najgłębszym przekonaniu jedyny sposób na życie, na przetrwanie życia, kto wie, może i na wieczność” (str. 20). Pilch postuluje wręcz na ten użytek nieistnienie teraźniejszości: „Czas przestał istnieć. Dokładniej: czas teraźniejszy przestał istnieć, a z nim oba pozostałe, przyszłość nadlatuje tak nachalnie, że z miejsca przemija; przeszłość tak monstrualnieje, że jest wykluczone, by kiedykolwiek była niezdarzoną przyszłością czy inną teraźniejszością, co kiedyś trwała. Nie trwała. Nic nie trwało. Zdawało się, że coś jest, a to gnało jak nie wiadomo co. W ludzkim języku na tę przemijalność nie ma głosu” (str. 179).
Z biegiem dni „Dziennik” Pilcha staje się bowiem swoistymi zapiskami autsajdera, człowieka pozostającego na uboczu, zgorzkniałego i zmęczonego życiem. Ale mimo to, wciąż nie sposób go nie lubić, nie zachwycić się frazą, nie zadumać nad celnością spostrzeżeń. Pilcha bowiem zawsze warto czytać. Po mistrzowsku potrafił on bowiem swoim „Dziennikiem” nawiązać do niezwykle bogatej tradycji tego gatunku w Polsce. Myślę, że ten „Dziennik” będzie „rosnąć” przez następne lata, z biegiem wydarzeń będzie stawał się coraz lepszy, aktualniejszy, odważniejszy. Trudne bowiem lata przed Polską, przed nami. A to opisywać już będą w swoich dziennikach – inni.
ZAPISKI PONUREGO KRONIKARZA
Pilcha zawsze warto czytać. Choćby tylko dla jego charakterystycznych fraz, które „mają taką siłę i taką lekkość, że same z siebie wypływają na wierzch, same rzucają się na wzrok, słuch, a może i na inne zmysły” (str. 326). A „Dziennik” warto czytać tym bardziej, bo jest to interesujące świadectwo sprzed lat. W notce „Od Autora”, zamykającej...
2016-10-07
"O pisaniu" to zbiór listów Charlesa Bukowskiego z lat 1945-1993, których motywem przewodnim, mniej lub bardziej zauważalnym, jest literacka twórczość, pisanie. Wyłania się z nich obraz Bukowskiego, jako człowieka nieco różniącego się od Henry'ego Chinaskiego, bohatera jego prozy, którego przyjęło się uważać za literackie porte-parole autora. Bukowski w swoich listach jawi się jako osoba o nieprzeciętnej wrażliwości, czasem wręcz zagubiona w meandrach otaczającego go świata, odczuwająca świat boleśnie każdym porem skóry. Wbrew swojej literackiej legendzie, nie jest nawet aż tak często pijany (choć, za każdym razem, gdy pije przy pisaniu listu, nie omieszkuje tego zaznaczyć), nie "zalicza" nawet aż tak wielu kobiet, jak jego bohater. Jest wyrzutkiem, samotnikiem, przeżartym cynizmem aż do szpiku kości (to akurat podobnie do Chinaskiego), dla którego jedynymi istotnymi rzeczami nie są sława, wieczory poetyckie, czy wykłady creative writing, a to żeby mieć się czego napić, móc słuchać muzyki klasycznej w radiu, a przede wszystkim stale słyszeć dźwięk stukotu maszyny do pisania pod swoimi palcami. Dla Bukowskiego literatura, to nic innego, jak... następne zdanie prozy, wiersza, listu... To "następne zdanie" wydaje się być sensem jego życia, określać go. Oczywiście, jak każdy autor, musi też zabiegać o to, by jego twórczość była publikowana, rozsyłając rozmaite fragmenty swoich dzieł do różnych magazynów literackich, często spotykając się z nieprzychylnymi opiniami i nawet nie otrzymując zwrotu rękopisów. Naturalnie wszyscy, jako tako obeznani z twórczością Bukowskiego, obok refleksji ściśle związanych z pisaniem i wydawaniem, liczą na jego, jedyne w swoim rodzaju dygresje, dla uproszczenia nazwijmy je "obyczajowymi". I czytelnik nie odchodzi bynajmniej z pustymi rękami, zastając w "O pisaniu" Bukowskiego w wysokiej pod tym względem formie.
"O pisaniu" to rzeczywiście publikacja dla najbardziej zagorzałych wielbicieli Charlesa Bukowskiego, osobom chcącym rozpocząć przygodę z twórczością Amerykanina polecałbym raczej inne jego utwory, jak "Faktotum", czy "Kłopoty to męska specjalność". Sam jednak jestem wielbicielem Hanka i najnowszą książkę wydawnictwa "Noir sur Blanc" przeczytałem z przyjemnością. Doszedłem nawet do wniosku, że od pewnego momentu jest mi najzwyczajniej obojętne, o czym Hank mówi - bylebym mógł go czytać. Jest bowiem w jego prozie coś takiego, co sprawia, że mu się ufa - mało tego, chciałoby się rzucić wszystko w cholerę i zostać kimś jego pokroju. Jak dla mnie Charles Bukowski, gdyby żył, mógłby nawet czytać w telewizji prognozę pogody - co pewnie byłoby możliwe, gdyby za plecami miał odpowiednio zaopatrzoną lodówkę, jak podczas swoich sławetnych wieczorów autorskich. Pewnie nawet wtedy, wciśniętego w takie ramy, słuchałoby się go z przyjemnością i pewnie nawet wtedy nie omieszkałby nadmienić, że trzyma się z daleka od tej zgrai poetów, za najlepszych pisarzy uważa L.F. Céline'a i J.Fante, a najbardziej sobą był wtedy, gdy mieszkał w ciasnych klitkach, zarabiał grosze, lub gdy trafił na oddział dobroczynny szpitala w L.A, gdy po tygodniowym chlaniu dostał krwotoku z tyłka. Bukowski, stary sk...synu, nie sposób Cię nie lubić!
"O pisaniu" to zbiór listów Charlesa Bukowskiego z lat 1945-1993, których motywem przewodnim, mniej lub bardziej zauważalnym, jest literacka twórczość, pisanie. Wyłania się z nich obraz Bukowskiego, jako człowieka nieco różniącego się od Henry'ego Chinaskiego, bohatera jego prozy, którego przyjęło się uważać za literackie porte-parole autora. Bukowski w swoich listach jawi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
PRÓBA BEZSTRONNOŚCI W OBLICZU TOTALITARYZMU
W 1947 roku John Steinbeck (1902-1968), wówczas czterdziestopięcioletni, piętnaście lat przed Nagrodą Nobla, ale już o ugruntowanej pozycji pisarz, z przyznaną siedem lat wcześniej Nagrodą Pulitzera za „Grona gniewu”, postanowił wybrać się do Związku Radzieckiego. Towarzyszył mu Robert Capa (właśc. Endré Ernő Friedmann, 1913-1954) – węgierski fotograf, jeden z najwybitniejszych reporterów wojennych. Podczas blisko półtoramiesięcznego pobytu, odwiedzili oni Moskwę, Stalingrad, Kijów oraz Gruzję. Była to historycznie druga z trzech podróży Steinbecka do ZSRR, po raz pierwszy późniejszy noblista był tam w 1937, później pojawił się też w 1963 roku. „Dziennik podróży po Rosji”, choć de facto pozbawiony formy dziennika, jest chronologicznym zapisem wydarzeń i wrażeń z tamtych dni.
Celem wyjazdu miało być stworzenie reportażu, opisującego Związek Radziecki w sposób maksymalnie bezstronny i neutralny, skupiając się przede wszystkim na udokumentowaniu życia zwykłych, prostych ludzi. „Pojedziemy, zostawiając za sobą wszelkie uprzedzenia, nie będziemy nikogo chwalić ani krytykować. Podejmiemy się wykonania uczciwej pracy reporterskiej, będziemy dokumentować wszystko, co zobaczymy i usłyszymy, będziemy unikać wyciągania wniosków w sprawach, o których nie mieliśmy wystarczającej wiedzy. (…) Uzgodniliśmy, że jeżeli będziemy cokolwiek krytykować, to wyłącznie na podstawie własnych doświadczeń” – tak oto w pierwszym rozdziale książki podsumowuje Steinbeck założenia podróży. Zwróćmy jednak uwagę, jak trudno było o obiektywizm zwłaszcza w 1947 roku. Było to zaledwie dwa lata po zakończeniu wojny, gdy kraj w dużej części wciąż jeszcze leżał w gruzach (najbardziej sugestywne są opisy Stalingradu), gdy stosunki amerykańsko-sowieckie były wciąż bardzo napięte, a w powietrzu wisiał następny konflikt – jedna strona nieustannie podejrzewała drugą o przygotowywanie kolejnej agresji.
Dlatego, choć lektura Steinbecka istotnie była fascynująca – mam po przeczytaniu „Dziennika z podróży po Rosji” nieco mieszane uczucia. Pytanie, czy można było być obiektywnym wobec ZSRR w 1947 roku? Czy wypadało zachowywać neutralność? Steinbeck i Capa pod koniec pobytu zwiedzają Kreml – czy byliby tak samo bezstronni, gdyby wiedzieli, co działo się w tym samym czasie nie tak daleko od nich – w katowniach Łubianki?
Dla Steinbecka znaleźć się w sowieckiej Rosji to było niczym znaleźć się na innej planecie – tuż po przyjeździe zastanawia się on na przykład nad tym, dlaczego na ulicach Moskwy nikt się nie uśmiecha. Podróż amerykańskiego pisarza po ZSRR można podsumować jako nieustanne przełamywanie barier – Sowietom nie mieściło się w głowach, że Amerykanie to tacy sami ludzie jak oni. To nieustanne szukanie podobieństw i doświadczanie kontrastów – tu np. dyskusja z sowieckimi literatami na temat roli pisarza w społeczeństwie – w ZSRR był on „architektem dusz” (słowa Stalina), w Stanach Zjednoczonych natomiast już wtedy pełnił rolę najpośledniejszą, „niższą od akrobatów i niewiele wyższą od fok”. Czy chociażby zdziwienie Steinbecka nad rozmiarem kultu Stalina i skupieniem władzy w jednych rękach: „kiedy (…) odpowiadaliśmy na pytania o funkcjonowanie naszego rządu, próbowaliśmy wytłumaczyć, że żywimy lęk przed powierzaniem władzy jednej osobie czy grupie ludzi, dlatego nasz system polityczny posiada wiele narzędzi, które mają na celu niedopuszczenie do tego, aby władzę przejęła jedna osoba”. I jeszcze: „Tym, co najbardziej dzieli Rosjan od Amerykanów czy Brytyjczyków, jest w naszym mniemaniu ich stosunek do rządu. Naród sowiecki uczy się, szkoli i zachęca do wiary w to, że rząd jest dobry, wszystko funkcjonuje perfekcyjnie, a zadaniem obywatela jest wspieranie władzy na wszelkie sposoby. Tymczasem wśród Amerykanów i Brytyjczyków przeważa głębokie przeświadczenie, że rząd jest w pewnym sensie niebezpieczny, władza winna podlegać ograniczeniom (…) politycy powinni być bez przerwy obserwowani i krytykowani, aby nie czuli się zbyt pewnie” (str. 34). Jakże to dziś znów aktualne, gdy uświadomimy sobie, że mimo iż tę lekcję odrobiliśmy w Polsce po 1989 roku, teraz, za sprawą tzw. „dobrej zmiany” znów zmierzamy w kierunku systemu sowieckiego.
Ale to wszystko polityka, a miało jej nie być. Przełamawszy pierwsze lody i bariery, Steinbeck i Capa doświadczali od zwykłych ludzi wiele dobroci i gościnności, czasem aż do przesady. Szczególne wrażenie zrobiła na gościach Gruzja, o której często mówiono im: „Dopóki nie zobaczycie Gruzji, nic nie widzieliście!” (Osobliwy to chichot historii, że wtedy uważana za najpiękniejszą część Związku Radzieckiego Gruzja, dziś jest niepodległa). Inną kwestią jest to, na ile przychylność sowieckich Rosjan była autentyczna i nieudawana, na ile zaś spowodowana zwykłym strachem – Steinbeck i Capa podczas pobytu mieli złudzenie wolności poruszania się po kraju, w rzeczywistości byli bez przerwy obserwowani i kontrolowani.
Jest też w „Dzienniku…” drobny akcent polski. Znajdziemy u Steinbecka podczas pobytu w Kijowie zapis spotkania z poetą Aleksandrem Kornijczukiem (1905-1972) i jego żoną Wandą Wasilewską (1905-1964) – komunistyczną pisarką, zwolenniczką m.in. przyłączenia Polski do ZSRR. Steinbeck określa ją jako „polską poetkę”, mimo iż ona sama raczej nie uważała się za Polkę. W tamtych latach powszechnie znany był taki oto dwuwers: „Kornijczuk i Wanda, nie rodzina a banda”.
Podczas ostatniej wizyty pisarza w ZSRR w 1963 roku, Bohdan Czeszko (1923-1988) tak określił Steinbecka: „być może nie należał do «zagorzałych przyjaciół ZSRR», ale i nie był wrogiem Rosji Sowieckiej”. Tej właśnie dwoistości był Steinbeck w pełni świadomy, kiedy pod koniec „Dziennika…” napisał: „Ten dziennik zapewne nie usatysfakcjonuje ani ortodoksyjnej lewicy, ani lumpenprawicy. Jedni powiedzą, że jest antysowiecki, drudzy – że prosowiecki. Bez wątpienia jest powierzchowny, bo jakże mogłoby być inaczej? Nie mamy żadnych wniosków poza jednym. Rosjanie nie różnią się niczym od reszty populacji świata. Oczywiście, są wśród nich źli ludzie, ale ogromna większość to bardzo dobrzy ludzie” (str. 247). Noblista nie ustrzegł się banału w tym zdaniu, chodziło mu zapewne o takie stwierdzenie: „Nie ma dobrych i złych narodów, są tylko dobrzy i źli ludzie”. Tę tezę udało się mu udowodnić – ponad wszelką wątpliwość.
„Dziennik z podróży po Rosji” czyta się świetnie, jak doskonałą powieść przygodową. Nie sposób też nie uśmiechnąć się w paru momentach – a to za sprawą dość specyficznej, podszytej ironią, przyjacielskiej relacji pomiędzy Johnem Steinbeckiem i Robertem Capą. Dlatego nawet jeśli niepełny, stronniczy właśnie poprzez próbę zachowania bezstronności jest to obraz, to i tak niezwykle udany jako dokument. Z pełnym przekonaniem zachęcam do przeczytania omawianej książki, a tym bardziej do samodzielnej próby znalezienia odpowiedzi na zasygnalizowane przeze mnie pytania.
PRÓBA BEZSTRONNOŚCI W OBLICZU TOTALITARYZMU
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toW 1947 roku John Steinbeck (1902-1968), wówczas czterdziestopięcioletni, piętnaście lat przed Nagrodą Nobla, ale już o ugruntowanej pozycji pisarz, z przyznaną siedem lat wcześniej Nagrodą Pulitzera za „Grona gniewu”, postanowił wybrać się do Związku Radzieckiego. Towarzyszył mu Robert Capa (właśc. Endré Ernő Friedmann,...