Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

I JAK TU NIE KOCHAĆ KRÓLOWEJ ELŻBIETY?

Pierwszy raz od nie wiem kiedy trafiam na uczciwą polecajkę na okładce. Czytam: „Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo. Połączenie Panny Marple i The Crown” i – wyobraźcie sobie – nie ma w tym żadnej ściemy! Agathą Christie bezprawnie podpierali się w reklamach wydawcy słabiutkiego „Morderstwa w księgarni” Merryn Allingham czy marnego zbioru opowiadań „Panna Marple. 12 nowych historii” według Agathy Christie. A tym razem takie porównanie jest zupełnie uzasadnione.

Przyznam, że mocno powątpiewałam w efekty śledztwa prowadzonego przez jej Królewską Mość, no bo jak niby miałoby się to odbywać? Przecież królowa nie będzie biegać po mieście i przesłuchiwać podejrzanych. Na szczęście autorka bardzo sprytnie ten problem rozwiązała. Elżbieta prowadzi coś na kształt agencji detektywistycznej, w której główną rolę odgrywa Rozie - asystentka osobistego sekretarza królowej (bardzo ciekawa postać, dziewczyna o afrykańskich korzeniach, po służbie wojskowej) oraz były szef ochrony. Sama królowa jest mózgiem tej grupy i podobnie jak panna Marple używa szarych komórek do wyciągania wniosków na podstawie informacji zdobytych przez innych na jej zlecenie.

Intryga jest bardzo zręcznie poprowadzona, zakończenie nieoczywiste i logicznie uzasadnione. Klimat życia na zamku Windsor oddany bardzo wiernie; autorka albo ma osobiste doświadczenia z tym związane albo włożyła dużo pracy w solidną dokumentację tematu. I tu, niestety, muszę trochę ponarzekać. Informacje związane z kuluarami życia na królewskim dworze dla wielbicieli monarchii są niewątpliwie bardzo ciekawe, ale wielbicieli kryminałów mogą lekko wynudzić. Ile w końcu można czytać o dworskich rytuałach?

Wybaczam jednak debiutującej kryminalnie autorce ten błąd, spowodowany zapewne dobrymi chęciami, i z niecierpliwością czekam na kolejną część, licząc, że skoro w tym tomie na temat królewskiej służby powiedziała już wszystko, to w kolejnym bardziej się skupi na wątku detektywistycznym. Elżbieta I sprawdziła się w roli detektywa doskonale, ale nie można zapomnieć, że jest również monarchą. Zakończenie sprawia, że wielbiciele królowej będą ją kochać jeszcze bardziej.

Tak więc, jeśli jesteście fanami serialu „The Crown” i tęsknicie za panną Marple, tej książki nie wolno wam przegapić. Kupujcie tę książkę kochani, bo jak u nas królowa detektywka się nie przyjmie, to wydawnictwo sobie odpuści wydawanie kolejnych części. A jak do tej pory w Wielkiej Brytanii ukazały się już cztery i chciałabym je wszystkie przeczytać.
www.czytacz.pl

I JAK TU NIE KOCHAĆ KRÓLOWEJ ELŻBIETY?

Pierwszy raz od nie wiem kiedy trafiam na uczciwą polecajkę na okładce. Czytam: „Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo. Połączenie Panny Marple i The Crown” i – wyobraźcie sobie – nie ma w tym żadnej ściemy! Agathą Christie bezprawnie podpierali się w reklamach wydawcy słabiutkiego „Morderstwa w księgarni” Merryn Allingham czy marnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

KIEDY KREW ZAMARZA W ŻYŁACH
Faceci to szuje. Przynajmniej w tej książce.

Jeżeli kiedykolwiek przyszło wam do głowy, żeby zdradzić męża lub żonę, to po tej lekturze taki pomysł natychmiast wywietrzeje wam z głowy. Chwila przyjemności, a konsekwencje mogą być opłakane. Nikt nie chciałby się znaleźć w roli bohaterów tej powieści.

Rozkręca się to, jak to u Alvtegen, powolutku. Najpierw mamy doskonałe pod względem psychologicznym przedstawienie osób dramatu. Przeplatają się dwa wątki. W pierwszym żona dowiaduje się, że mąż ją zdradza i zamierza porzucić. Historię obserwujemy z punktów widzenia obojga małżonków. Uczcie się, drodzy polscy autorzy. Ta sama scena, opowiedziana tylko przez innego narratora może wnieść tak wiele nowego. Do tego właśnie służy narracja wielokrotna, a nie do watowania objętości powtórkami, kiedy nie wie się o czym pisać. Drugi wątek - to historia młodego człowieka po przejściach, obsesyjnie zakochanego w swojej (nie do końca) dziewczynie. Kiedy losy bohaterów obydwu tych wątków skrzyżują się, zaczyna się prawdziwy thriller.

Napięcie rośnie z każdą stroną, każde wydarzenie zwiastuje jakiś dramat, ale kto, co, z kim i dlaczego, pozostanie niewiadomą do samego końca. W pewnym momencie atmosfera zagęściła tak, że aż musiałam odłożyć książkę i poczekać na lepszy nastrój. Zaczęłam się domyślać do czego wszystko zmierza i musiałam się na to psychicznie przygotować. Alvtegen i tak mnie zaskoczyła (wiedziałam, że tak będzie, ale nie myślałam, że aż tak) i za takie zakończenie miałabym ochotę autorkę spalić na stosie.

Długo się zastanawiałam czy przyznać tej książkę maksymalną ocenę. Literacko jest to trochę słabsze niż bezbłędny „Cień”, nie tak wielowymiarowe, ale emocjonalnie o wiele bardziej rozkłada na łopatki, więc jednak tak, w swoim gatunku – to arcydzieło.

Jeżeli „Cień” wydał wam się książką smutną i nie pozostawiającą żadnej nadziei, to po przeczytaniu „Zdrady”, o ile jeszcze znajdziecie w niej jakieś analogie do własnego życia, możecie wpaść w najczarniejszą depresję. Ja do tej pory nie mogę się pozbierać i nic nie pomaga tłumaczenie, że to tylko „zwykły” thriller. Dlatego wstrzymam się z lekturą kolejnej (i ostatniej) książki Alvtegen. Organizm potrzebuje regeneracji.
www.czytacz.pl

KIEDY KREW ZAMARZA W ŻYŁACH
Faceci to szuje. Przynajmniej w tej książce.

Jeżeli kiedykolwiek przyszło wam do głowy, żeby zdradzić męża lub żonę, to po tej lekturze taki pomysł natychmiast wywietrzeje wam z głowy. Chwila przyjemności, a konsekwencje mogą być opłakane. Nikt nie chciałby się znaleźć w roli bohaterów tej powieści.

Rozkręca się to, jak to u Alvtegen,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

NOWA JAKOŚĆ
Podobno tylko krowa nie zmienia poglądów. Nie piszę tego, żeby się usprawiedliwić, że zmieniłam zdanie. Nadal uważam, że powieść kryminalna powinna być zamkniętą całością, bez niedokończonych wątków, z wyjątkiem wątków dotyczących życia prywatnego bohaterów. Co jednak, kiedy wątek osobisty jest również wątkiem kryminalnym? Wtedy trzeba dostosować poglądy do okoliczności.

A okoliczności są takie, że czytelnicy/widzowie kochają seriale i wydawcy to wiedzą. Jesteśmy zasypywani cyklami. Kiedyś na nowy odcinek telewizyjnej serii trzeba było czekać tydzień. Dzisiaj prawie wszystko można sobie obejrzeć na streamingach za jednym zamachem. Z książkami nie ma tak łatwo. Nie napisze się powieści w tydzień (sprawdzić, czy nie Mróz) i nie wprowadzi do dystrybucji tak szybko, bo to się nie kalkuluje. Cierpliwość czytelnika zostaje wystawiona na ciężką próbę, zanim otrzyma kolejną książkę ulubionego autora.

Tu było inaczej. Pięć książek cyklu ukazało się zaledwie w półtora roku. To by było imponujące tempo pisania, nawet jak na najpłodniejszego. Nie przypuszczam jednak, żeby Dagmara Andryka napisała te pięć powieści w tak krótkim czasie. Ta seria jest tak dobrze przemyślana, że nie mogła powstawać z dnia na dzień, tylko dlatego, że pierwsza część „załapała” i wydawca zmusza autora do pisania na kolanie kolejnej. Przyjmę zakład o skrzynkę piwa, że autorka najpierw zaplanowała całość (wątek ojca, który ciągnie się przez całą serię oraz każdy z wątków kryminalnych w poszczególnych powieściach) i dopiero wiedząc do czego zmierza, zabrała się za pisanie. Dlatego każda część jest na wysokim poziomie, nie ma watowania ani wymyślania na poczekaniu kogo by tu zrobić mordercą (najlepiej psychopatę).

Cykl Anna Maria Kier, którego ostatnią częścią jest „Joker” to zupełnie nowa jakość na polskim rynku wydawniczym. Duży szacun dla wydawnictwa Pruszyński, że zaryzykowało taki eksperyment. Mam nadzieję, że takie podejście biznesowe, wykazujące się cierpliwością dla autora i szanujące czytelnika sprawdziło się, i że inni wydawcy pójdą tą drogą. Ale sami najlepiej wiecie, czyją matką jest nadzieja.

A sam „Joker” trzyma w napięciu tak jak trzeba, mimo tego, że jego główny wątek kryminalny znów okazuje się wątkiem osobistym. Tym razem druga detektywka z naszego tandemu, informatyczka Wanda, musi rozwiązać tajemnicę zniknięcia własnego ojca. Historia ciekawa, wciągająca z dobrze zapętloną intrygą. Nic, tylko czytać i żałować, że to już koniec serii.

Jeśli miałabym okazać z czegoś niezadowolenie – to z zakończenia wątku ojca Anny Marii. I to jest ten rzadki przypadek, kiedy zaskakująca końcówka, mimo że w stu procentach logicznie uzasadniona, nie budzi moich zachwytów. Po prostu, nie tego chciałam. Ale cóż, autor ma takie prawo, a my, czytelnicy nie powinniśmy domagać się zakończenia zgodnego z naszymi oczekiwaniami. Licentia poetica. Takie podejście Dagmary Andryki, nie pod publiczkę, a wręcz pod prąd, bardzo sobie cenię.

Jeśli lubicie seriale, szczerze wam polecam całą serię. Tylko koniecznie czytajcie od początku, i po kolei.
www.czytacz.pl

NOWA JAKOŚĆ
Podobno tylko krowa nie zmienia poglądów. Nie piszę tego, żeby się usprawiedliwić, że zmieniłam zdanie. Nadal uważam, że powieść kryminalna powinna być zamkniętą całością, bez niedokończonych wątków, z wyjątkiem wątków dotyczących życia prywatnego bohaterów. Co jednak, kiedy wątek osobisty jest również wątkiem kryminalnym? Wtedy trzeba dostosować poglądy do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„ZABILI GO I UCIEKŁ”
Dawno nie zaglądałam do polskich debiutów, więc postanowiłam przekonać się, co w naszej trawie wydawniczej piszczy. No i piszczy bieda.

Są dwie rzeczy, które ratują „Wróżdę” przed totalną klapą: dobry styl i język (do tego już doszło, żeby coś, co powinno być normą trzeba traktować jako zaletę) oraz to, że wszystkie wątki jakoś się łączą (co nie znaczy jednak, że są logicznie uzasadnione).

Poziom niedorzeczności nie wznosi się, na szczęście, na aż takie wyżyny absurdu, żeby uspokajać nerwosolem skołatane nerwy (jak u Kościelnego w „Wybranym”, Śmielaka w „Postrachu”, czy Wójciak w „Oszukanej”), ale mimo wszystko motywacje bohaterów są tak nieprawdopodobne, a rozwiązania fabularne tak wyssane z palca, że naprawdę szkoda kilku godzin czasu na lekturę, aby przekonać się, jak daleko poniosła autorkę wybujała ponad miarę wyobraźnia. Ale o tem potem.

Pomysł fabularny jest mało wyszukany. W ilu thrillerach okazuje się, że osoba zaginiona lub uznana za zmarłą nagle wraca do gry? Coben, Blackhurst, Abbott kochają takie motywy, nasza autorka również nie sili się na oryginalność i gubi się w narratorach, prowadząc opowieść z wielu punktów widzenia.

Mimo, że to debiut, Agata Kunderman napisała tę powieść tak, jakby gonił ją termin w wydawnictwie na siedemnastą książkę i konieczne trzeba było dobić do limitu znaków. Umieściła w niej masę zapychaczy i powtórzeń, zupełnie nie mając pomysłu na wydarzenia, które popychałyby akcję do przodu. Te same historie opowiadane są ponownie przez innego narratora, co niczego nie wnosi, więc zwyczajnie nudzi. Bohaterka prowadzi dziesiątki bezproduktywnych rozmów, z których nic nie wynika. Połowę książki (uwaga, to hiperbola!) zajmuje to, co można streścić w jednym zdaniu: pojechała, pogadała i niczego się nie dowiedziała. A jak już się czegoś istotnego dowiedziała, to przypadkiem, i właściwie to nie ona.

Irytujące są również nieustanne refleksje bohaterki, jak to ona kocha/kochała swoje dziecko. Wiemy to od samego początku (dobrze wprowadzającego) i wierzymy. Nie trzeba dziesięć razy powtarzać. No chyba, że się celuje w mało gramotnego czytelnika.

Czytelnik trochę bardziej rozgarnięty, kiedy dotrwa do końca książki i poskłada sobie wszystkie wątki, poczuje się zażenowany. Naprawdę, autorka wyobraża sobie, że ludzie łykną te bzdury? Są tacy, co wszystko łykają, ale to nie dla nich przecież ta recenzja. Jeśli więc nie chcecie łykać kitu, to dalej będą wasze ulubione spoilery.
Doczytać można tu:
https://www.czytacz.pl/2024/04/agata-kunderman-wrozda-ocena-16.html

„ZABILI GO I UCIEKŁ”
Dawno nie zaglądałam do polskich debiutów, więc postanowiłam przekonać się, co w naszej trawie wydawniczej piszczy. No i piszczy bieda.

Są dwie rzeczy, które ratują „Wróżdę” przed totalną klapą: dobry styl i język (do tego już doszło, żeby coś, co powinno być normą trzeba traktować jako zaletę) oraz to, że wszystkie wątki jakoś się łączą (co nie znaczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

CDN...
Dagmary Andryki nie opuszcza wena. „Walet” - to bardzo dobra kontynuacja serii Anna Maria Kier. Uwaga! Ten cykl TRZEBA czytać w kolejności.

Jak należało się spodziewać mamy mocne, zaskakujące „zakończenie” wątku ojca (nie wyjaśnię, dlaczego zakończenie napisałam w cudzysłowie, bo byłby to spoiler, a musicie przecież jeszcze przeczytać ostatnią część).

Nowe śledztwo naszej agencji detektywistycznej w tej części wybija się na pierwszy plan i znów jest bardzo ciekawe, z precyzyjnie przemyślaną intrygą. Kiedy pojawił się brat bliźniak przez chwilę zwątpiłam w autorkę, no bo przecież to takie sztampowe rozwiązanie. A tu – nie! Zostałam wywiedziona w pole, co bardzo mnie ucieszyło.

Szkoda, że jeszcze tylko jeden tom przede mną.
www.czytacz.pl

CDN...
Dagmary Andryki nie opuszcza wena. „Walet” - to bardzo dobra kontynuacja serii Anna Maria Kier. Uwaga! Ten cykl TRZEBA czytać w kolejności.

Jak należało się spodziewać mamy mocne, zaskakujące „zakończenie” wątku ojca (nie wyjaśnię, dlaczego zakończenie napisałam w cudzysłowie, bo byłby to spoiler, a musicie przecież jeszcze przeczytać ostatnią część).

Nowe śledztwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

POTWORY
Dawno nie czytałam tak doskonałego, pod każdym względem, thrillera psychologicznego.

Jeżeli wyobrażacie sobie, że dobry thriller polega tylko na tym, że dużo się dzieje i co chwila życie naszych bohaterów jest zagrożone, to nie tym razem. Możecie sobie tę książkę odpuścić z czystym sumieniem. Jeżeli natomiast zgodzicie się ze mną, że źródłem lęku może być również to, co siedzi w nas samych, i że okrucieństwo polegające na okaleczaniu fizycznym to doprawdy drobiazg w porównaniu z krzywdami jakie można wyrządzić człowiekowi dręcząc własny lub cudzy umysł – czytajcie. Uprzedzam, to nie będzie łatwa lektura.

Karin Alvtegen dokonuje w tej książce wiwisekcji ludzkiej duszy. Pokazuje na pozór normalnych ludzi, w których drzemią potwory. Najgorsze jest to, że są to ludzie, którzy budzą powszechny szacunek, są postrzegani jako autorytety moralne (pisarz - laureat nagrody Nobla, jego syn, który troszczy się o spuściznę ojca). Im lepiej jednak poznajemy naszych bohaterów, tym większe budzą przerażenie.

Na tym właśnie autorka buduje dramaturgię opowieści. Nie ma klasycznego trupa w pierwszym akcie, w ogóle nie wiadomo, czy będzie jakiś trup, ale to zupełnie nie przeszkadza. Samo dochodzenie do prawdy o głównych postaciach dramatu i tego, co tak naprawdę ukrywają sprawia, że krew mrozi się w żyłach.

Tło obyczajowe tej powieści jest doskonale zarysowane. Karin Alvtegen jest bezbłędna w kreowaniu wiarygodnych, pełnokrwistych bohaterów (każda z postaci drugoplanowych jest barwna i przekonująca). Jeżeli czytaliście kryminały Håkana Nessera, który bardzo dobrze porusza się w tematyce obyczajowej, to na pewno spodoba wam się również „Cień”. Alvtegen ma jednak tę przewagę nad przynudzającym Nesserem, że prowadzi tę opowieść bezbłędnie dramaturgicznie. Od tej książki nie można się oderwać. Po prostu musimy przewrócić kolejną kartkę, żeby się dowiedzieć, co będzie dalej. Nie ma lania wody, powtarzania w kółko tych samych motywów, każde zdanie jest potrzebne i uzasadnione.

„Cień” to powieść, która rozsadza ramy swojego gatunku. Usatysfakcjonowani będą zarówno wielbiciele kryminałów czy thrillerów, lubiący rozwiązywać zagadki, ale również ci, którzy oczekują od literatury czegoś więcej. Tego „więcej” jest tu nawet więcej niż kryminału.

Tę książkę można dziś wyszperać jedynie w bibliotekach lub antykwariatach, ale warto podjąć ten trud. Ja to zrobiłam i nie żałuję, więc może i wy spróbujcie. Ja tam już zaczynam polowanie na kolejne książki autorki, a wydano ich w Polsce jeszcze tylko dwie.
www.czytacz.pl

POTWORY
Dawno nie czytałam tak doskonałego, pod każdym względem, thrillera psychologicznego.

Jeżeli wyobrażacie sobie, że dobry thriller polega tylko na tym, że dużo się dzieje i co chwila życie naszych bohaterów jest zagrożone, to nie tym razem. Możecie sobie tę książkę odpuścić z czystym sumieniem. Jeżeli natomiast zgodzicie się ze mną, że źródłem lęku może być również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

CO DALEJ, PROSZĘ PAŃSTWA, CO DALEJ?
Trzecia część cyklu Anna Maria Kier wciąż trzyma wysoki poziom.

Tym razem zagadka kryminalna rozwiązywana przez kobiecą agencję detektywistyczną (z męskim wspólnikiem, dlaczego nie) nie odgrywa najważniejszej roli. Chodzi o niewyjaśnione od kilku lat porwania dzieci, gdzie jedno z rodziców jest głównym podejrzanym, a potem okazuje się, jak zwykle w takich przypadkach, że „nic nie jest takim, jakim się wydaje”.

Na pierwszy plan wysuwa się osobiste życie głównej bohaterki, w którym jest również wiele zagadek do rozwiązania. Oczywiście, jak można było przypuszczać, pojawia się wątek ojca, który jako czarny charakter miesza w życiu córki jak może, ale o wiele ciekawsze jest osobiste śledztwo Anny Marii prowadzące do rozwikłania tajemnicy śmierci matki.

I znów mamy, niedokończone wątki, co zazwyczaj bardzo mnie w cyklach kryminalnych irytuje. Tym razem jednak (pierwszy raz mi się to zdarza, odkąd zaczęłam zapisywać swoje opinie na temat przeczytanych książek) wybaczam autorce z trzech powodów:
1. Na szczęście zabrałam się za czytanie serii dopiero, gdy już wszystkie części zostały wydane i nie musiałam czekać miesiącami na kolejny tom;
2. Historia tak mnie wciągnęła, że naprawdę chcę się dowiedzieć, co będzie dalej;
3. Polubiłam bohaterów i chcę się z nimi jeszcze trochę poprzyjaźnić.

No to – do czytania.
www.czytacz.pl

CO DALEJ, PROSZĘ PAŃSTWA, CO DALEJ?
Trzecia część cyklu Anna Maria Kier wciąż trzyma wysoki poziom.

Tym razem zagadka kryminalna rozwiązywana przez kobiecą agencję detektywistyczną (z męskim wspólnikiem, dlaczego nie) nie odgrywa najważniejszej roli. Chodzi o niewyjaśnione od kilku lat porwania dzieci, gdzie jedno z rodziców jest głównym podejrzanym, a potem okazuje się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

BEZ EMOCJI
Elly Griffiths zachwyciła mnie dwoma powieściami „PS. Dzięki za zbrodnie” i „Puste jest piekło”, postanowiłam więc sięgnąć po jej wcześniejsze książki. Gdybym jednak zaczęła spotkanie z autorką od „Szlaku kości”, być może do lektury kolejnych powieści w ogóle by nie doszło.

Nie jest źle, a nawet całkiem poprawnie, ale zabrakło mi w tym wszystkim jakiegoś bigla i bardziej wyrafinowanej intrygi. Drugim bohaterem tej książki jest archeologia i celtycka mitologia, co mi akurat zupełnie nie przeszkadza, tylko że akurat ta tematyka nie ma z samą historią kryminalną nic wspólnego. Ot, takie mamy miejsce akcji i takie tło, które niekoniecznie powinno wybijać się na pierwszy plan.

W konstrukcji książki widać pewne niedociągnięcia. Odkąd pojawia się narracja z punktu widzenia uwięzionej osoby, zakończenie staje się łatwo przewidywalne.

Elly Griffiths jest na szczęście autorką, która z każdą kolejną książką coraz bardziej się rozwija, więc jeśli wydawnictwo zdecyduje się na publikację nowego tomu z ostatniego cyklu z sikhijską policjantką, to pewnie się skuszę. Ale na drugi tom serii archeologicznej nie będę polować.
www.czytacz.pl

BEZ EMOCJI
Elly Griffiths zachwyciła mnie dwoma powieściami „PS. Dzięki za zbrodnie” i „Puste jest piekło”, postanowiłam więc sięgnąć po jej wcześniejsze książki. Gdybym jednak zaczęła spotkanie z autorką od „Szlaku kości”, być może do lektury kolejnych powieści w ogóle by nie doszło.

Nie jest źle, a nawet całkiem poprawnie, ale zabrakło mi w tym wszystkim jakiegoś bigla i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

AS W RĘKAWIE
Zmobilizowaliście mnie do przeczytania drugiego tomu z cyklu „Anna Maria Kier” i bardzo dobrze. Nie było wpadki. Kolejna część jest lepsza niż pierwsza. Mocne cztery z plusem, już bez naciągania.

Nie było „syndromu drugiego tomu” pisanego w pośpiechu. W przeciwieństwie do zaczynającego serię „Króla”, tym razem akcja zaczyna pędzić już od pierwszej kartki. Nie ma lania wody i streszczania na kilkudziesięciu stronach co działo się w poprzednim odcinku, bo autor nie ma pomysłu na książkę i musi wyrobić w terminie liczbę znaków. Mamy akurat tyle informacji, ile trzeba, żeby się nie pogubić.

Fabuła jest naprawdę dobrze przemyślana. Mam nadzieję, że dotyczyć to będzie całej serii. Podejrzewam, że Dagmara Andryka zanim zasiadła do pisania, miała pomysł na każdą część z osobna oraz na drugoplanowy wątek ojca, który przewija się od początku i tylko czeka na swój czas, aby się rozwinąć. Z tego powodu, jak również dlatego, że wątki osobiste związane z główną bohaterką odgrywają ważną rolę, warto tę serię czytać w kolejności.

Tym razem kobieca agencja detektywistyczna musi ochraniać popularną autorkę powieści erotycznych (właściwie regularnych pornosów), jak wieść gminna niesie emerytowaną prostytutkę, która z oczywistych względów ukrywa się pod pseudonimem. W dzisiejszych czasach nie ma dobrej sprzedaży książek bez lansu w internecie, więc wydawca wynajmuje seksowną dublerkę, która za naszą, już niestety ze względu na wiek o wiele mniej seksowną autorkę, prowadzi konto na Instagramie. No i ta dublerka zostaje zamordowana. Istnieje obawa, że dziewczyna zginęła przez pomyłkę, a celem zabójcy miała być sama autorka.

Zagadka kryminalna, którą muszą rozgryźć nasze detektywki jest ciekawa, opowieść wciąga, kobiece postaci są barwne i budzące sympatię. Cieszę się, że w polskiej literaturze kryminalnej pojawia się coraz więcej kobiet detektywów, a na szczęście, kobiecym autorkom kreowanie takich postaci wychodzi o wiele lepiej, niż autorom płci męskiej.

Na koniec jeszcze mamy trochę thrillu i zachętę do sięgnięcia po kolejny tom. Polubiłam się z bohaterkami bardzo, więc na pewno to zrobię.
www.czytacz.pl

AS W RĘKAWIE
Zmobilizowaliście mnie do przeczytania drugiego tomu z cyklu „Anna Maria Kier” i bardzo dobrze. Nie było wpadki. Kolejna część jest lepsza niż pierwsza. Mocne cztery z plusem, już bez naciągania.

Nie było „syndromu drugiego tomu” pisanego w pośpiechu. W przeciwieństwie do zaczynającego serię „Króla”, tym razem akcja zaczyna pędzić już od pierwszej kartki. Nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Panna Marple. 12 nowych historii Naomi Alderman, Leigh Bardugo, Alyssa Cole, Lucy Foley, Elly Griffiths, Natalie Haynes, Jean Kwok, Val McDermid, Karen M. McManus, Dreda Say Mitchell, Kate Mosse, Ruth Ware
Ocena 7,2
Panna Marple. ... Naomi Alderman, Lei...

Na półkach:

FALSYFIKATY
A tak sobie ostrzyłam zęby na nowe spotkania z panną Marple. Dwanaście bestsellerowych autorek miało być gwarancją sukcesu. O, święta naiwności! Trzeba było wyciągnąć wnioski z nieudolnego naśladownictwa stylu Agathy Christie w wykonaniu Sophie Hannah (pierwszą część nowych przygód Herculesa Poirot jeszcze dało się czytać; następna była tak przegadana i morderczo nudna, że porzuciłam książkę po kilku rozdziałach). Tutaj mamy ten sam problem. Niby tak samo, ale zupełnie nie to samo.

Wszystkie bestsellerowe autorki postanowiły (chyba jednak bez konsultacji ze sobą, bo w opowiadaniach przewijają się podobne pomysły), że trzeba pannę Marple uatrakcyjnić bestsellerowo. I tak, nasza dzielna miss podróżuje sobie po całym świecie, od Nowego Jorku po Hongkong. To kobieta nie do zdarcia. Akcja jednego z opowiadań rozgrywa się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Zważywszy, że już w 1930 roku miss Marple była siwowłosą staruszką, to czterdzieści lat później musiała mieć grubo powyżej setki, a wciąż jest sprawna fizycznie i bystra, jak za dawnych czasów. Bardzo bym się cieszyła, gdyby tak mogło być, ale jednak fizjologia temu przeczy. Ale co tam fizjologia.

Co tam zwięzłość stylu, intryga, logika i wartkie prowadzenie akcji. Przecież wystarczy, żeby było „look like” i już się można podeprzeć nazwiskiem autorki, które dla wielu czytelników wciąż jeszcze coś znaczy. Słabe to.

Jak w każdym takim zbiorze, niektóre teksty są lepsze, niektóre gorsze. Nie wiem jednak dlaczego te gorsze wydawca umieścił na początku. Czytałam te opowiadania bez większego entuzjazmu, bez przyjemności, z narastającym znużeniem. W połowie książki trochę się poprawiło.

Musiałam sprawdzić, czy ja aby panny Marple nie idealizuję, bo wspomnienia o niej mam ukryte w głębokich zakamarkach pamięci, przeczytałam więc ponownie oryginał, czyli zbiór opowiadań „Trzynaście zagadek” Agathy Christie. I to się czyta! Nie ma niepotrzebnego lania wody, jest suspens, ciekawe, różnorodne zagadki, chociaż miejsce akcji to samo – głęboka angielska prowincja. Kartki przewracają się same.

Nigdy więcej podróbek!
www.czytacz.pl

FALSYFIKATY
A tak sobie ostrzyłam zęby na nowe spotkania z panną Marple. Dwanaście bestsellerowych autorek miało być gwarancją sukcesu. O, święta naiwności! Trzeba było wyciągnąć wnioski z nieudolnego naśladownictwa stylu Agathy Christie w wykonaniu Sophie Hannah (pierwszą część nowych przygód Herculesa Poirot jeszcze dało się czytać; następna była tak przegadana i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

PRAWIE…
Gdyby mi ktoś powiedział, że będę chwalić Jakuba Ćwieka – nie uwierzyłabym. A jednak.

Wprawdzie do zachwytów mi daleko, ale w porównaniu z ostatnio przeczytaną książką tego autora („Szwindel”), po której nie miałam już ochoty na następne – „Święty z Centralnego” to prawie dobra powieść. Pamiętajcie, że „prawie” robi dużą różnicę.

Ćwiek nie ma tym razem kłopotów z dramaturgią. Akcja biegnie szybko, wydarzenia prowokują kolejne, nie ma lania wody, ciąg przyczynowo-skutkowy został zachowany.

Bohaterowie są ciekawi, wyraziści, wiadomo komu kibicować, a komu należą się baty. I tak, po jasnej stronie mocy mamy Mariusza, byłego bezdomnego o mrocznej przeszłości, który próbuje zacząć normalne życie i chłopaka (kiedyś dziewczynę), który mu w tym pomaga. I nie, wątek osoby transpłciowej nie jest tu tylko wstawką mającą ubarwić powieść zgodnie z modnymi obecnie trendami. Postać Miłosza naprawdę się broni, jest wiarygodna i od początku daje się lubić.

Policjant i gangsterzy stojący po ciemnej stronie wzbudzają negatywne emocje, co tym bardziej podbija sympatię do głównych bohaterów. Autor niepotrzebnie jednak przesadza z dosadnością języka. O ile w dialogach to jest uzasadnione, typy spod ciemnej gwiazdy mają prawo tak się wyrażać (chociaż, ile można), to wulgaryzmy w narracji odautorskiej nie mają uzasadnienia. Gangster może powiedzieć, że „zerżnął dupę”, ale kiedy w ten sposób wyraża się autor o swoim bohaterze – mnie to razi.

Odniosłam wrażenie, że Ćwiek dobrze oddał realia dworcowego życia bezdomnych i ich współistnienia z policją i lokalnymi gangsterami. Wprawdzie autopsja nie daje mi na ten temat żadnej wiedzy, ale nie wyczułam większych zgrzytów, co przemawia na korzyść książki. Oczywiście, można się czepiać, że zadomowieni na Centralnym przestępcy powinni zdawać sobie sprawę z obecnych tam kamer, i z tego, że nie wszyscy policjanci są skorumpowani, a więc pewne działania nie ujdą im bezkarnie, ale co tam. Odpuszczam. Środowisko bezdomnych doskonale opisał niedoceniony u nas autor kryminałów Mark Billingham w „Zapomnianych”. Jeśli po lekturze „Świętego z Centralnego” nabierzecie ochoty na zgłębienie tematu – Billinghama bardzo polecam.

Oprócz porachunków przestępców mamy tu również ciekawą zagadkę zaginięcia bezdomnego zwanego Santą (od Świętego Mikołaja), swoistego lokalnego „celebryty”, która z wątkiem gangsterskim ładnie się przeplata. I dopiero zakończenie powoduje, że z zachwytami (ewentualnymi) poczekam do następnej książki pana Ćwieka.

Zagadka, owszem, ciekawa, ale na jej rozwiązanie już autor nie miał pomysłu, za to bardzo chciał czytelnika zaskoczyć. Motyw zabójcy jest mocno naciągany. Zemsta po latach? Na osobie, która już dawno winę odpokutowała? Jakoś tego nie łykam. A już końcowa jatka, z trupem na trupie, to naprawdę nie na moje nerwy.

I jeszcze drobiazg topograficzny. Ja rozumiem, że wydawnictwo ma siedzibę w Łodzi. Może jednak, kiedy się wydaje książkę o Warszawie, to warto zatrudnić korektora z Warszawy? Co byście, drodzy wydawcy powiedzieli, gdyby wam jakiś autor umieścił Lumumbowo na Retkini? No właśnie. A Rakowiec nie znajduje się na Woli. Sprawdźcie w Googlach gdzie.
www.czytacz.pl

PRAWIE…
Gdyby mi ktoś powiedział, że będę chwalić Jakuba Ćwieka – nie uwierzyłabym. A jednak.

Wprawdzie do zachwytów mi daleko, ale w porównaniu z ostatnio przeczytaną książką tego autora („Szwindel”), po której nie miałam już ochoty na następne – „Święty z Centralnego” to prawie dobra powieść. Pamiętajcie, że „prawie” robi dużą różnicę.

Ćwiek nie ma tym razem kłopotów z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

KIEDY LICEALISTA SIĘ STARZEJE…
Pamiętam, że gdy czytałam tę książkę w liceum, zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Chyba nawet przeczytałam ją dwa razy. Gdy odnalazłam „Czarnego konia…” w mojej aplikacji czytelniczej, postanowiłam zaktualizować wspomnienia. Lepiej było tego nie robić.

To, co kiedyś wydawało się tak świetne, ledwo się mieści w moich dzisiejszych standardach. Chyba niepotrzebnie tak dużo czytam, doświadczenie życiowe też przeszkadza. Teraz widzę wszystkie błędy i absurdy, które kiedyś zupełnie mi umykały. Nie dlatego, że ich nie było, nie miałam po prostu pojęcia, że jakieś są.

Akcja toczy się w Świnoujściu, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Prywatny detektyw Arystoteles Bax wyręcza milicję obywatelską w prowadzeniu śledztwa w sprawie morderstwa, które w tym samym pensjonacie przydarza się drugi raz. W przypadku pierwszego zabójstwa sprzed roku, milicjanci w ogóle do niczego nie doszli, za drugim razem, odpuścili sprawę (nawet nie zebrali śladów), żeby nasz detektyw, niczym Herkules Poirot, mógł sobie działać sam. W realiach socjalistycznych – rzecz kompletnie nie do pomyślenia. Po pierwsze, nie było wtedy w Polsce prywatnych detektywów, po drugie, milicja nigdy by nie zezwoliła na takie praktyki, zwłaszcza, że w sprawę zamieszani byli cudzoziemcy.

Detektyw kiedyś wydał mi się sprytny, a dzisiaj widzę, że do bystrości mu daleko. Zupełnie go nie dziwi, że to dokładnie samo towarzystwo z różnych zakątków świata spotyka się znów w tym samym pensjonacie, w którym przed rokiem, w ich obecności popełniono morderstwo. To oczywiste, że mają w tym jakiś cel, bo kto by chciał spędzać urlop w miejscu, które wiąże się z tak przykrymi wspomnieniami. Dojście do tej prawdy zajmuje detektywowi dużo więcej czasu niż doświadczonemu czytelnikowi (licealiście to nie przeszkadzało).

Prowadzący śledztwo, właśnie jak gdyby był licealistą, a nie słynnym detektywem, ujawnia swoje teorie na prawo i lewo, przez co naraża życie swoje i mieszkańców pensjonatu oraz pakuje się w kłopoty. Licealista, rzecz jasna, wczuwa się w rolę detektywa i na jego głupkowate paplanie nie zwraca uwagi. I tak dalej, i tak dalej… Dowodów indolencji pana Baxa jest znacznie więcej, nie warto nawet tego przytaczać.

Treść treścią, można machnąć ręką na dziurawą intrygę, ale jedna kontestacja, zupełnie z innej bajki, która pojawiła się dzięki tej lekturze, dużo bardziej mnie zmartwiła. Kiedyś, zindoktrynowana przez władzę ludową (nie migajcie się, każdy jakoś tam był) byłam usatysfakcjonowana z tego, że „skarb” w końcu przeszedł na własność państwa. Dziś szczerze się oburzam, że nie trafił, zgodnie z ostatnią wolą spisaną w testamencie, do rąk prawowitych spadkobiorców.

Wniosek? Polskie kryminały powinni czytać wyłącznie licealiści. Wtedy wszystko wszystkim będzie się podobało.

Przy okazji próbowałam rozwiązać jeszcze jedną zagadkę: kto jest prawdziwym autorem tej książki, bo Jacek Roy to oczywiście pseudonim, podobnie jak Joe Alex (Słomczyński) czy Umberto Pesco (Iredyński). Śledztwo nie przyniosło jednak żadnych rezultatów. Gdybyście przypadkiem wpadli na trop – dajcie znać.
www.czytacz.pl

KIEDY LICEALISTA SIĘ STARZEJE…
Pamiętam, że gdy czytałam tę książkę w liceum, zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Chyba nawet przeczytałam ją dwa razy. Gdy odnalazłam „Czarnego konia…” w mojej aplikacji czytelniczej, postanowiłam zaktualizować wspomnienia. Lepiej było tego nie robić.

To, co kiedyś wydawało się tak świetne, ledwo się mieści w moich dzisiejszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

KIEDY LICEALISTA SIĘ STARZEJE…
Pamiętam, że gdy czytałam tę książkę w liceum, zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Chyba nawet przeczytałam ją dwa razy. Gdy odnalazłam „Czarnego konia…” w mojej aplikacji czytelniczej, postanowiłam zaktualizować wspomnienia. Lepiej było tego nie robić.

To, co kiedyś wydawało się tak świetne, ledwo się mieści w moich dzisiejszych standardach. Chyba niepotrzebnie tak dużo czytam, doświadczenie życiowe też przeszkadza. Teraz widzę wszystkie błędy i absurdy, które kiedyś zupełnie mi umykały. Nie dlatego, że ich nie było, nie miałam po prostu pojęcia, że jakieś są.

Akcja toczy się w Świnoujściu, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Prywatny detektyw Arystoteles Bax wyręcza milicję obywatelską w prowadzeniu śledztwa w sprawie morderstwa, które w tym samym pensjonacie przydarza się drugi raz. W przypadku pierwszego zabójstwa sprzed roku, milicjanci w ogóle do niczego nie doszli, za drugim razem, odpuścili sprawę (nawet nie zebrali śladów), żeby nasz detektyw, niczym Herkules Poirot, mógł sobie działać sam. W realiach socjalistycznych – rzecz kompletnie nie do pomyślenia. Po pierwsze, nie było wtedy w Polsce prywatnych detektywów, po drugie, milicja nigdy by nie zezwoliła na takie praktyki, zwłaszcza, że w sprawę zamieszani byli cudzoziemcy.

Detektyw kiedyś wydał mi się sprytny, a dzisiaj widzę, że do bystrości mu daleko. Zupełnie go nie dziwi, że dokładnie to samo towarzystwo z różnych zakątków świata spotyka się znów w tym samym pensjonacie, w którym przed rokiem, w ich obecności popełniono morderstwo. To oczywiste, że mają w tym jakiś cel, bo kto by chciał spędzać urlop w miejscu, które wiąże się z tak przykrymi wspomnieniami. Dojście do tej prawdy zajmuje detektywowi dużo więcej czasu niż doświadczonemu czytelnikowi (licealiście to nie przeszkadzało).

Prowadzący śledztwo, właśnie jak gdyby był licealistą, a nie słynnym detektywem, ujawnia swoje teorie na prawo i lewo, przez co naraża życie swoje i mieszkańców pensjonatu oraz pakuje się w kłopoty. Licealista, rzecz jasna, wczuwa się w rolę detektywa i na jego głupkowate paplanie nie zwraca uwagi. I tak dalej, i tak dalej… Dowodów indolencji pana Baxa jest znacznie więcej, nie warto nawet tego przytaczać.

Treść treścią, można machnąć ręką na dziurawą intrygę, ale jedna konstatacja, zupełnie z innej bajki, która pojawiła się dzięki tej lekturze, dużo bardziej mnie zmartwiła. Kiedyś, zindoktrynowana przez władzę ludową (nie migajcie się, każdy jakoś tam był) byłam usatysfakcjonowana tym, że „skarb” w końcu przeszedł na własność państwa. Dziś szczerze się oburzam, że nie trafił, zgodnie z ostatnią wolą spisaną w testamencie, do rąk prawowitych spadkobiorców.

Wniosek? Polskie kryminały powinni czytać wyłącznie licealiści. Wtedy wszystko wszystkim będzie się podobało.

Przy okazji próbowałam rozwiązać jeszcze jedną zagadkę: kto jest prawdziwym autorem tej książki, bo Jacek Roy to oczywiście pseudonim, podobnie jak Joe Alex (Słomczyński) czy Umberto Pesco (Iredyński). Śledztwo nie przyniosło jednak żadnych rezultatów. Gdybyście przypadkiem wpadli na trop – dajcie znać.
www.czytacz.pl

KIEDY LICEALISTA SIĘ STARZEJE…
Pamiętam, że gdy czytałam tę książkę w liceum, zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Chyba nawet przeczytałam ją dwa razy. Gdy odnalazłam „Czarnego konia…” w mojej aplikacji czytelniczej, postanowiłam zaktualizować wspomnienia. Lepiej było tego nie robić.

To, co kiedyś wydawało się tak świetne, ledwo się mieści w moich dzisiejszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„ŚMIECH CZYŚCI ZĘBY”

Gdyby Iva Procházková zechciała kogoś zamordować, policja byłaby bez szans.

Czytam kryminały, ponieważ lubię rozwiązywać zagadki i gimnastykować umysł. Tak samo, jak inni rozwiązują krzyżówki albo układają puzzle (też kocham). Co kto lubi.

W kryminałach najważniejszą rzeczą jest dla mnie dobrze skonstruowana intryga. Przeczytałam setki powieści kryminalnych z różnych stron świata, ale wśród współczesnych autorów, w dziedzinie umiejętności budowania intrygi Iva Procházková nie ma sobie równych. Na pewno nie w Polsce. Z zagranicznych autorów przychodzi mi do głowy jedynie Lemaitre.

Procházková jest bezbłędna również w warstwie obyczajowej. Tym razem trafiamy do środowiska azjatyckich emigrantów w Pradze, i nie jest tak, że autorka coś tam sobie wymyśliła i wrzuciła, dla podkoloryzowania całości. Ten świat wietnamsko-chiński naprawdę do mnie przemawia. Podejrzewam, że praskie realia można by przenieść do Warszawy w proporcji jeden do jeden, ale jeszcze nie trafiłam na polskiego autora, który by spróbował. A Procházkovej się udało. Musiała włożyć sporo pracy, żeby przeniknąć do tej diaspory. Szacun.

Początek odrobinę się dłuży (w porównaniu do pierwszego tomu, gdzie szybko akcja ruszyła z kopyta), ale wątek z ogromną wygraną w euro lotto, nadaje tej opowieści pikanterii. Wszystkie postaci są barwne; aż chce się poznać tych ludzi lepiej, i dostajemy tę szansę.

I znów, perfekcyjnie jestem wodzona za nos, szukam podejrzanych i prawie ich znajduję. Prawie, bo chociaż w prywatnym dochodzeniu, gdy pojawia się druga zbrodnia, jestem bardzo blisko prawidłowego rozwiązania, to zakończenie mnie zaskakuje. Na taką kombinację jednak bym nie wpadła.

Do tego detektyw, którego nie sposób nie lubić „węgierski Słowak w czeskiej policji (…) całkiem jak ze Szwejka”, sporo śmiechu, który nie dość, że czyści zęby to jeszcze poprawia nastrój i zakończenie, w którym chodzi o coś więcej, niż rozwiązanie zagadki.

Jeszcze tylko trzeci i ostatni kryminał Procházkovej został mi do przeczytania. Zostawiam go sobie na zaś, na tę smutną chwilę, kiedy dopadnie mnie chandra czytelnicza. W końcu nie można żyć samymi przyjemnościami.
www.czytacz.pl

„ŚMIECH CZYŚCI ZĘBY”

Gdyby Iva Procházková zechciała kogoś zamordować, policja byłaby bez szans.

Czytam kryminały, ponieważ lubię rozwiązywać zagadki i gimnastykować umysł. Tak samo, jak inni rozwiązują krzyżówki albo układają puzzle (też kocham). Co kto lubi.

W kryminałach najważniejszą rzeczą jest dla mnie dobrze skonstruowana intryga. Przeczytałam setki powieści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

DETEKTYW ASTROLOG
Tę książkę najbardziej docenią osoby cierpiące na chronicznie zawyżone poczucie odpowiedzialności.

Taka sytuacja. Siedmioletni chłopiec spada ze schodów i umiera. To ewidentnie nieszczęśliwy wypadek. Za jego przypadkową śmierć czują się jednak odpowiedzialni: siostra, która odruchowo go popchnęła (niespodziewanie ją połaskotał), macocha, która zamiast pilnować w tym czasie dzieci spotykała się z przyjacielem (dzieci spały, gdy wychodziła, więc jej wina nie jest ewidentna) i ojciec, który nie wrócił na czas do domu, bo uprawiał seks z sekretarką (gdyby przyszedł wcześniej i tak by nic nie pomógł). I wyobraźcie sobie, że oni wszyscy są podejrzani, tylko w sprawie zupełnie innej śmierci.

Do tego grona dołącza jeszcze kilku innych podejrzanych, z których każdy ma poważny motyw. Autorka prowadzi wszystkie wątki niezwykle klarownie i perfekcyjnie podrzuca fałszywe tropy. Czytelnik dostaje możliwość samodzielnego prowadzenia śledztwa, ale mimo tego, że czasami otrzymuje dużo więcej wskazówek, niż detektyw, broń Boże nie podaje mu się wszystkiego na tacy. Szare komórki muszą pracować. Już, już wydaje się, że sprawa będzie wyjaśniona, a tu nie. To była kolejna zmyła. I tak jest do samego końca. Uwielbiam takie gry autora z czytelnikiem; układać te klocki potrafią tylko prawdziwi mistrzowie.

Iva Procházková doskonale kreuje wyraziste postaci bohaterów, warstwa obyczajowa jest bezbłędna, detektyw budzi sympatię (tak, jemu też nieobce jest chronicznie zawyżone poczucie odpowiedzialności). Podinspektora Holinę lubię jeszcze z tego powodu, że docenia astrologię i wierzy w horoskopy. W moim świecie, w którym odrzucam wszystko pozbawione logiki, wierzę, że jeśli nawet dziś czegoś nie pojmujemy, kiedyś da się to wyjaśnić rozumem. Związek naszego życia z datą i miejscem urodzenia jest elementem z pogranicza wiedzy i ezoteryki, który akceptuję, bo liczę na to, że może już niedługo dowiemy się, dlaczego tak jest.

Kartki „Mężczyzny na dnie” przewracają się same. Nie zniechęcajcie się lekko zwolnionym tempem trzech pierwszych rozdziałów; wszystko jest po coś.

Niedawno zachwycałam się inną czeską autorką kryminałów - Michaelą Klevisovą, wylewając żale, że wydano w Polsce tylko dwie jej książki. Klevisová była bardzo dobra, Procházková jest doskonała. Po polsku możemy przeczytać tylko trzy jej powieści kryminalne i dwie książki dla dzieci. No dobrze, sprawdziłam, niewiele więcej napisała. Zajmowała się również innymi gatunkami: scenariuszami filmowymi i sztukami teatralnymi. Dzisiaj jest już w takim wieku, że ma prawo odpoczywać.

To bardzo ciekawa postać: córka Jana Procházki, jednego z liderów opozycji w czasach Praskiej Wiosny. Nie pozwolono jej studiować, więc pracowała jako sprzątaczka i kucharka. Nie mogła liczyć na publikację książek, a jej sztuki teatralne pozwalano wystawiać jedynie w niszowych teatrach na prowincji. Wyemigrowała z rodziną do Austrii w 1985 roku, a w 1995 roku wróciła do Czech.

Bardzo się cieszę, że odkryłam tę autorkę i natychmiast się w wami mą radością dzielę. Czytajcie Procházkovą i też się radujcie!
www.czytacz.pl

DETEKTYW ASTROLOG
Tę książkę najbardziej docenią osoby cierpiące na chronicznie zawyżone poczucie odpowiedzialności.

Taka sytuacja. Siedmioletni chłopiec spada ze schodów i umiera. To ewidentnie nieszczęśliwy wypadek. Za jego przypadkową śmierć czują się jednak odpowiedzialni: siostra, która odruchowo go popchnęła (niespodziewanie ją połaskotał), macocha, która zamiast...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

POŻEGNANIE?
Jak zwykle – doskonałe. Nie można się oderwać.
Jak zwykle – perfekcyjnie dopracowana intryga, bez żadnych dziur.
Jak zwykle – inteligentna rozrywka dla wymagających czytelników, którzy lubią rozwiązywać zagadkę razem z detektywem.

Na początku wydaje się, że rozwiązanie jest oczywiste, nawet komisarz Kruk daje się podejść, ale nic dziwnego, każdy by się dał. Może nie. Nie każdy. Tylko ten, komu zależy, aby w życiu zachowywać się przyzwoicie, a przyzwoicie, to nie zawsze znaczy zgodnie z prawem.

Komisarzowi Krukowi, znanemu z tego, że lubi wymierzać sprawiedliwość na własnych zasadach, wybacza się jednak dużo więcej, nawet to, że sabotuje własne śledztwo.

I znów, jak zwykle u Górskiego, historia nie wylatuje z głowy natychmiast po odłożeniu książki, tylko prowokuje pytania o kondycję człowieka. To nic, że na niektóre z nich nie potrafimy odpowiedzieć. O dziwo, wystarczy, jeśli tylko je sobie zadamy. Co my zrobilibyśmy w takiej sytuacji?

Wygląda na to, że to już koniec spotkań z komisarzem Krukiem, ale tak bardzo go polubiłam, że nie chcę w to wierzyć. Jest przecież jeszcze przynajmniej jedna sprawa do rozwiązania.

Nie lubię się powtarzać, ale w tym wypadku nie ma innego wyjścia. Piotr Górski jest obecnie najlepszym polskim pisarzem kryminałów. Cała seria z Krukiem jest bezbłędna. Kogo to jednak obchodzi? Na pewno nie jurorów konkursów kryminalnych, którzy z zadziwiającą konsekwencją autora ignorują, w kółko przyznając nagrody tym samym pisarzom.

Wydawnictwo traktuje chyba publikację książek Górskiego jako działalność charytatywną. W ogóle im nie zależy, żeby książki autora dobrze się sprzedawały. No niby to koncern międzynarodowy, ale słowo „promocja” jest im zupełnie obce. Aż sprawdziłam co wydają. Jakieś harlekiny ze średnią ocen około 4, a każdy tytuł na największym portalu czytelniczym ocenia przeciętnie po kilka osób. Są lokomotywy, które zarabiają na resztę: Tess Gerritsen, Alex Cava, Lemony Snicket, Karin Slaughter. Może to wystarczy? Mają kilku polskich autorów, o których nikt nie słyszał (patrz wyżej: uwaga na temat słowa „promocja”). No, niby dobrze, że w ogóle dają im szansę, ale międzynarodowy koncern wydawniczy, zaliczany do „big five”, wyraźnie traktuje Polskę jako siódme koło u wozu.

Ale, czy to mnie w ogóle powinno obchodzić? Mnie udało się Górskiego „odkryć”, a inni niech sobie czytają „you know who”.
www.czytacz.pl

POŻEGNANIE?
Jak zwykle – doskonałe. Nie można się oderwać.
Jak zwykle – perfekcyjnie dopracowana intryga, bez żadnych dziur.
Jak zwykle – inteligentna rozrywka dla wymagających czytelników, którzy lubią rozwiązywać zagadkę razem z detektywem.

Na początku wydaje się, że rozwiązanie jest oczywiste, nawet komisarz Kruk daje się podejść, ale nic dziwnego, każdy by się dał....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

BAJECZKI PANA CZECHOWICZA*
Dobrze, że zostało mi trochę Nervosolu po lekturze „Oszukanej” Karoliny Wójciak, bo znowu bardzo się przydał. Tym razem powód irytacji był inny – zostałam perfidnie oszukana.

Po pierwsze – to nie jest thriller. Autor w prologu rzuca trupa, zdradzając zakończenie. Po przeczytaniu kilkuset powieści kryminalnych mogłabym się założyć, że to chwyt dla przyciągnięcia uwagi, bo potem nic się nie będzie działo. Tak jest w istocie. Lepiej nie róbcie ze mną zakładów.

Przez pierwszą część wydaje się, że mamy kawałek solidnej powieści obyczajowej. Obserwujemy historię z punktu widzenia mężczyzny (Michał), przyzwalającego na znęcanie się psychiczne i fizyczne przez żonę, która sama doznała wcześniej jakiejś krzywdy. W tej historii jest jednak tyle niedomówień, że aż to się zaczyna robić męczące. Rozumiem zamysł: tajemnice miały budować napięcie, ale efekt jest odwrotny. Sekrety pojawiają się w nadmiarze i to zaczyna drażnić. Zawieszona zostaje najważniejsza tajemnica: co takiego się zdarzyło w Alcie, że miało aż tak wielki wpływ na życie bohaterów.

W części drugiej wyjaśnia się jedynie, jakiej krzywdy doznała żona (Agata). Ciekawa do tej pory opowieść, zaczyna nudzić. Czechowicz dla odmiany prowadzi narrację z punktu widzenia Agaty, ale niczego nowego nie ma do powiedzenia. Te same wydarzenia, tak samo interpretowane, te same tajemnice. Przez cały czas nie dostaję żadnych podpowiedzi, które dałyby satysfakcję własnego dochodzenia do prawdy, a o to przecież chodzi czytelnikom kryminałów i thrillerów.

Dopiero w części trzeciej (sama końcówka) wszystko zostaje wyłożone kawa na ławę. Obserwujemy krok po kroku poczynania zabójcy i poznajemy jego motywacje, ale niepokoju o losy bohaterki nie ma za grosz, bo przecież wiemy z prologu, że została zamordowana.

Kiedy wreszcie dowiaduję się, co wydarzyło się w Alcie, odkrywam, jak bardzo zostałam oszukana. Ludzie budzący współczucie, bezbronni, wydawało się wkręceni w spiralę przemocy i pokrzywdzeni przez los, okazują się psychopatami, zwyrodnialcami i potworami. Prawdopodobieństwo wydarzeń od początku wisiało na włosku, który zerwał się, pod ciężarem odkrytych tajemnic.

Zakładam, że książka miała być potępieniem przemocy, a odniosłam wrażenie, że jest jej gloryfikacją. Jak wam się podoba osoba, która w młodości wkłada kotu do odbytu środek żrący, a potem z satysfakcją obserwuje, jak z kota szorującego tyłkiem po asfalcie wylewają się wnętrzności? A wiecie czym się ta osoba w dorosłym życiu zajmuje? Nigdy byście na to nie wpadli.

Nie da się uzasadnić zarzutów bez spojlerów, więc tę gratkę znów muszę zostawić na koniec.

Historia udająca moralitet okazuje się tak samo fałszywa, tak opowiastka Karoliny Wójciak w „Oszukanej”. Książka Wójciak przeznaczona jest jednak dla masowych wciągaczy kitu, a powieść Czechowicza, kierowana jest, jak mniemam, do czytelnika, który czasem myśli. Piszę to w kontekście posłowia, po przeczytaniu którego zrobiło mi się autora naprawdę żal (wcale nie żartuję). Przeczytałam bowiem, że spełnił marzenie swojego życia, przeprowadził się do Islandii i tam zamierza pisać kolejne książki. Obawiam się, że aby wyżyć z pisania książek, to trzeba wziąć od Wójciak lekcje, jak to się robi. Tego jednak Jarosławowi Czechowiczowi serdecznie nie życzę. Chcąc pisać poważne książki, warto wziąć sobie do serca radę Józefa Hena: „pisarz ma nie kłamać”.

A teraz spoilery, czyli co się zdarzyło w Alcie. Uwaga, nie musicie dalej czytać, ale jeżeli chcecie, doczytać można tu:
https://www.czytacz.pl/2023/11/jarosaw-czechowicz-ciosy-ocena-16.html

BAJECZKI PANA CZECHOWICZA*
Dobrze, że zostało mi trochę Nervosolu po lekturze „Oszukanej” Karoliny Wójciak, bo znowu bardzo się przydał. Tym razem powód irytacji był inny – zostałam perfidnie oszukana.

Po pierwsze – to nie jest thriller. Autor w prologu rzuca trupa, zdradzając zakończenie. Po przeczytaniu kilkuset powieści kryminalnych mogłabym się założyć, że to chwyt dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

NADCIĄGA ARMIA KLONÓW

Jeszcze nigdy żadna książka aż tak bardzo nie zagrała mi na nerwach, żebym musiała brać krople na uspokojenie. Nie, nie ma tam makabresek i wypruwania flaków. Ta książka jest tak niewyobrażalnie, nieskończenie, bezdennie głupia, że sama perspektywa napisania recenzji (trzeba przecież ostrzec brać czytelniczą, która nie znosi wciskania kitu), spowodowała atak paniki i zmusiła do udania się do apteki po kolejną butelkę Nervosolu.

Na początku wydaje się, że jest to tylko wtórne i nudne. Już sam tytuł – „Oszukana” nie zachęca. Niedawno dworowałam sobie z tego przy okazji recenzji „Oszukanej” Magdy Stachuli (teraz znalazłam już 11 książek o tym tytule na największym portalu czytelniczym). W przypadku Wójciak jednak aż się prosi, żeby wysnuć teorię spiskową, że wybór tytułu nie jest przypadkowy. No bo skoro inne książki autorki noszą tytuły: „Nie mów nikomu” (Harlan Coben), „Koszmar” (Graham Masterton), „Wyrok” (Remigiusz Mróz, Mariusz Zielke), „Cel” (Elle Kenedy i in.), to nie wydaje wam się to dziwne? Tak trudno wymyślić własny, oryginalny tytuł? Może i tak, skoro to już piętnasta (SIC!) książka autorki. Ale może tu chodzi o coś zupełnie innego?

Karolina Wójciak, podobnie jak Magda Stachula czy Ewa Przydryga stosuje narrację wielokrotną w pierwszej osobie. To plaga, z którą już nie mam siły walczyć. Nie wiadomo, kto jest bohaterem, perspektywy się mylą, bo jeszcze mamy opowieść z przeszłości i wątek „powieści w powieści” (o dziwo, w trzeciej osobie). Wszystkie postaci mówią tym samym językiem. W kółko ględzą o tym, że są wspaniałe. Widocznie Wójciak uważa, że dzięki metodzie powtarzania czytelnik w to uwierzy. Ja nie wierzę. Na razie tylko ziewam, bo czytam drętwą obyczajówkę z drewnianymi bohaterami.

Pierwszy dzwonek alarmowy odzywa się, gdy wreszcie, o wiele za późno jak na thriller, zaczyna zawiązywać się intryga. Popularna pisarka romansów postanawia napisać pierwszy w życiu thriller i prosi o pomoc swoją przyszłą synową. Synowa jest dentystką i nigdy w życiu nie miała do czynienia z pisaniem powieści, ale - BĘC! – oczywiście zgadza się zostać współautorką. Podpisuje umowę nie czytając jej, z czego oczywiście wynikną konsekwencje. Okazuje się, że dentystka jest geniuszem literackim i - BĘC! BĘC! – pisze nawet lepiej, niż popularna autorka. Dobrze, załóżmy, że samorodni geniusze się zdarzają. Ale im dalej, tym gorzej.

Kiedy akcja się rozkręca wychodzi na jaw, że nasze bohaterki wcale nie są takie cudowne, jak się przedstawiały. Jedna o drugiej wyraża się per „wredna suka” i z tym się akurat zgadzam. Te baby są tak odrażające, niemoralne i głupie, że sama miałabym ochotę je zatłuc młotkiem. Czytam dalej z obrzydzeniem, tylko dlatego, żeby się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Prawdopodobieństwo psychologiczne postaci i wydarzeń jest mniej więcej takie, jakby Czerwony Kapturek zamiast iść do babci i dać się pożreć wilkowi, wyciągnął miecz samuraja i zatłukł wilka w burdelu, uciekając na miotle, która akurat tamtędy przelatywała.

Oczywiście, nie obejdzie się bez spoilerów, ale tę gratkę zostawiam na koniec. Na razie trochę absurdów, które niczego nie zdradzają.

Tajne dane, na przykład dotyczące ofiar gwałtu można w Polsce uzyskać – BĘC! – tak łatwo, jak łatwe jest sprawdzenie postów znajomych na Facebooku, a urzędnicy udzielają informacji o danych osobowych, łącznie z peselami, na piękne oczy, jakby nigdy nie słyszeli o ustawie o ochronie danych osobowych.

Dziewczyna zgłasza w 1979 roku zbiorowy gwałt i – BĘC! - wszyscy jej wierzą, chociaż obdukcja nie wykazuje śladów przemocy i nikt wtedy nawet nie słyszał o badaniach DNA, dzięki którym można by udowodnić, że „gwałcicieli” było wielu.

W systemach komputerowych polskich szpitali można bez problemu znaleźć historie leczenia wszystkich pacjentów, począwszy od lat – BĘC! BĘC! - sześćdziesiątych ubiegłego wieku! Gdyby ktoś nie wiedział, to informuję, że wtedy jeszcze nie było komputerów, takie papiery dawno zostały przemielone, a gdyby nawet nie, to nikomu przez myśl by nie przeszło, żeby je digitalizować.

Wystarczy. Takich głupot jest masa, nie mam siły więcej przytaczać. Popularna autorka zwraca młodej dentystce uwagę, że jak się pisze o latach osiemdziesiątych, to trzeba się do tego dobrze przygotować. Szkoda, że Wójciak nie wzięła sobie do serca własnej rady.

Nie wiem, co trzeba wciągać, żeby tak bardzo odlecieć od rzeczywistości, ale też chciałabym tego spróbować. Życie byłoby takie piękne.

A teraz wasze ulubione spoilery.

Chciałam to wszystko rozłożyć na czynniki pierwsze, ale dla homo sapiens chyba wystarczy streszczenie. Nałogowi wciągacze kitu i tak nie zrozumieją, że coś w tym jest nie tak.
Doczytać można tu:
https://www.czytacz.pl/2023/10/karolina-wojciak-oszukana-ocena-mniej.html

NADCIĄGA ARMIA KLONÓW

Jeszcze nigdy żadna książka aż tak bardzo nie zagrała mi na nerwach, żebym musiała brać krople na uspokojenie. Nie, nie ma tam makabresek i wypruwania flaków. Ta książka jest tak niewyobrażalnie, nieskończenie, bezdennie głupia, że sama perspektywa napisania recenzji (trzeba przecież ostrzec brać czytelniczą, która nie znosi wciskania kitu),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„LATA DWUDZIESTE, LATA TRZYDZIESTE…”
Na okładce przeczytałam: „stylowy kryminał z humorem”, „przedwojenna Warszawa”, „jeden skradziony obraz… i troje przyjaciół na jego tropie” – i to mi wystarczyło, żeby zacząć czytać. Tak, to dokładnie to, co lubię.

Nie było pudła. Klimat dawnej Warszawy został oddany bardzo wiernie. Widać, że autorka dobrze zna temat i porusza się po przedwojennej stolicy tak swobodnie, jakby tam mieszkała w poprzednim wcieleniu.

Książka napisana jest dobrym, lekkim stylem, solidnie przygotowana wydawniczo (nie dopatrzyłam się żadnych kiksów redakcyjnych czy literówek), język bohaterów jest zróżnicowany. Tam, gdzie trzeba mówi się „po warsiawsku”, więc nie mam wątpliwości, że Maja van Straaten zanim zabrała się do pisania, weszła w komitywę z twórczością Wiecha. Trochę za dużo nóżek baranich, ale same nóżki – spoko.

Postaci są sympatyczne i barwne, chociaż trochę czasu zajmuje nam, żeby się o tym przekonać. Kiedy już poznajemy do końca Franię Tańską – ziemiankę z dużym posagiem i jednocześnie malarkę pracującą w Muzeum Narodowym, Lolę – wpływową dziennikarkę plotkarskiego pisma, wywodzącą się z nizin społecznych i Sandora – z pochodzenia Węgra, właściciela składu tokaju – wiemy, że z tą trójką na pewno nie będziemy się nudzić.

Humor jest inteligentny, nie oczekujcie więc nieokiełznanych wybuchów śmiechu, raczej tego, że uśmiechniecie się do siebie, doceniając dowcip.

Intryga dobrze przemyślana, wszystko dzieje się „po coś”, co w dzisiejszych kryminałach nieczęsto się zdarza. Można się czepiać, że niektóre działania bohaterów są zbyt ryzykowne, ale zostaje to wyjaśnione, i ja to wyjaśnienie kupuję. Zakończenie zaskakuje i nie jest wyciągnięte z kapelusza. Autorka ma dryg do snucia opowieści (czytaj: zna zasady dramaturgii). Wprawdzie wyjaśnienie: jak zaginął obraz, nie do końca trafia mi do przekonania, ale przymykam oko, bo pomysł ciekawy.

Zabrakło jednak w tym wszystkim jakiegoś pazura, zachowania odpowiednich proporcji i konsekwentnego budowania napięcia. Czasami brakowało mi wiedzy o bohaterach, innym razem dostawałam opisy, które wydały mi się niepotrzebne. Może dlatego, że historię tę opowiada narrator wszechwiedzący, co dziś rzadko się stosuje. Przez to mamy niepotrzebny dystans do wszystkich postaci i nie angażujemy się . Ale to przecież debiut, więc takie rzeczy można wybaczyć. Autorka ma potencjał i wierzę, że kolejny tom będzie lepszy. Pytanie, czy do publikacji drugiego tomu w ogóle dojdzie. To, że mnie się ta zgrabna ramotka podoba – to nie jest dobry znak. To znaczy, że nie spodoba się masówce, łaknącej krwi, zboczeńców i psychopatów.

Wydawnictwo Lira nie zrobiło nic, żeby zaanonsować publice nową książkę i autorkę, więc nie sądzę, aby ta powieść „dobrze się sprzedawała”. A jak dojdzie do wypłaty tantiem, Maja van Straaten, jak wielu innych obiecujących autorów, może dojść do wniosku, że dalsza działalność charytatywna na rzecz polskiej literatury nie ma większego sensu.

Oj, jak ja nie chcę być Kasandrą!
www.czytacz.pl

„LATA DWUDZIESTE, LATA TRZYDZIESTE…”
Na okładce przeczytałam: „stylowy kryminał z humorem”, „przedwojenna Warszawa”, „jeden skradziony obraz… i troje przyjaciół na jego tropie” – i to mi wystarczyło, żeby zacząć czytać. Tak, to dokładnie to, co lubię.

Nie było pudła. Klimat dawnej Warszawy został oddany bardzo wiernie. Widać, że autorka dobrze zna temat i porusza się po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

KAŻDY MOŻE WYGRAĆ

„A co, jeśli nasz Układ Słoneczny jest tylko atomem w jakimś cudzym kosmosie?”
Działa na wyobraźnię? Ale to nie takie proste.

Byłam dziwnie spokojna, że Izabeli Szylko nie dopadnie „syndrom drugiego tomu”. Jeżeli kontynuacji nie pisze się w pośpiechu, jedynie dlatego, że część pierwsza „załapała” i wydawca chce szybko zarobić więcej kasy, tylko pracuje nad nią latami – nie mogło być wpadki. Nie przypuszczałam jednak, że autorka tak bardzo pozytywnie mnie zaskoczy.

„Poszukiwacze siódmej księgi” – pierwsza część dylogii - to lekka, wakacyjna wręcz powieść przygodowa, której najbliżej było do Pana Samochodzika. Izabela Szylko sama wspominała w wywiadach, że chciała w ten sposób spełnić marzenia z dzieciństwa i rozwiązując zagadkę historyczną, przeżyć literacką przygodę. W przypadku „Tajemnicy siódmej księgi” mamy regularną powieść sensacyjną, której nie powstydziliby się zachodni autorzy, a Dan Brown, to w ogóle mógłby się na niej uczyć, na czym polegają zwroty akcji i cliffhangery. Intryga jest perfekcyjnie zapętlona, wszystkie wątki są potrzebne i prowadzą w sposób nieoczywisty do spektakularnego finału.

Akcja prowadzona równolegle, z punktu widzenia ścigających i ściganych, pędzi jak ferrari w Formule 1. Praktycznie każdy rozdział kończy się tak, że zmusza do przewrócenia strony. Połknęłam książkę w jeden dzień, tak bardzo chciałam się dowiedzieć, co będzie dalej i kto okaże się prawdziwym zwycięzcą, bo to wcale nie było oczywiste.

Jeżeli po przeczytaniu części pierwszej mieliście pewien dyskomfort, nie wiedząc kim są tajemniczy prześladowcy Alicji i Jerzego, to wreszcie wszystko stanie się jasne. Już od pierwszych stron wiemy, że za kradzieżą stoi amerykański miliarder, jednak jego motywacje daleko odbiegają od gangsterskich standardów, do których przyzwyczaili nas autorzy powieści tego gatunku. W tej książce nie ma postaci czarno-białych. Przygotujcie się na to, że autorka wiele razy was zaskoczy.

Akcja przenosi się za Atlantyk, ale Izabela Szylko tak plastycznie i przekonująco opisuje miejsca, w których rozgrywa się akcja, że czytelnik ma poczucie, jakby sam znalazł się na meksykańskiej granicy, w Nowym Jorku czy w Vancouver. Jest to o tyle istotne, że o ile, zmotywowana lekturą „Poszukiwaczy siódmej księgi” zwiedziłam w tym roku Frombork i Lidzbark, to jednak wyprawę do Ameryki tropem bohaterów, póki co muszę odłożyć „na świętego Dygdy”.* Nie przypuszczam, żeby tym razem autorka odwiedziła wszystkie wspomniane lokalizacje, więc risercz musiał być drobiazgowy.

A tajemnica Kopernika? Tym razem postać samego astronoma schodzi na drugi plan, ale nie jego idea. Oczywiście, mam świadomość, że to fikcja literacka, ale tak dobrze przemyślana i tak prawdopodobna, że aż chciałoby się w nią uwierzyć. I tu dochodzimy do tego, co pozostaje w głowie po przeczytaniu książki, czyli wartości dodanej. Dlatego tak bardzo lubię powieści Izabeli Szylko, że u niej zawsze mogę na to liczyć. Tu, oprócz akcji, mamy jeszcze trochę astronomii, chemii, fizyki i … filozofii, w absolutnie nienachalnych i przyswajalnych ilościach.

„Jeśli jądro atomu jest wielkości pięści, to cały atom jest tak duży jak katedra św. Pawła w Londynie, a jeżeli jest to atom wodoru, to jego samotny elektron błąka się jak ćma w pustej katedrze, krążąc a to wokół ołtarza, a to znowu pod kopułą. Tak naprawdę, składając się z atomów, składamy się z pustki. Substancja naszego ciała utrzymuje się w swej postaci jedynie w wyniku działania sił elektromagnetycznych i nuklearnych, które stwarzają iluzję twardej materii. Gdyby udało się usunąć z ciała człowieka wypełniającą go próżnię, to skurczyłoby się ono do rozmiarów grudki materii, niewiele większej od plamki pozostawionej przez muchę na szybie. Gdyby zaś od każdego człowieka na Ziemi pobrać jedną komórkę, w której znajduje się cały zapis w postaci DNA, a następnie zważyć uzyskany z tych wszystkich komórek wspólny łańcuch DNA, to ważyłby on zaledwie dwie setne grama. Informacja o całej ludzkości waży mniej niż okruszek chleba.”

Myśleliście kiedyś o sobie w ten sposób? Że jesteście plamką na szybie? To spróbujcie. Może to coś zmieni w waszym życiu? Tak, jak zmieniło bohaterów tej książki.

„Wystarczy mieć przekonanie, że każda sytuacja, kiedy osiągnie punkt krytyczny, musi odwrócić się i zamienić w swoje przeciwieństwo. (…) To daje (…) odwagę i wytrwałość w okresach niepomyślnych oraz czyni roztropnymi i skromnymi w okresach powodzenia.”

„Tajemnica siódmej księgi” to nie tylko doskonała rozrywka, która zadowoli spragnionych sensacji czytelników. To książka również dla tych bardziej dociekliwych, poszukujących swojego miejsca we Wszechświecie. Może dzięki niej łatwiej przyjmować będą klęski i ostrożniej fetować zwycięstwa?

Jeśli „Tajemnica siódmej księgi” wpadnie w wasze ręce w pierwszej kolejności – nic się nie stanie, ale większą frajdę sprawi, jeśli najpierw będziecie poszukiwać siódmej księgi w poprzednim tomie, a potem rozwiązywać jej tajemnicę.

I tylko wielbiciele Czesiuchny będą niepocieszeni. W tej części dziarska blogerka nie występuje.

*na świętego Dygdy, co go ni ma nigdy, ludowe
www.czytacz.pl

KAŻDY MOŻE WYGRAĆ

„A co, jeśli nasz Układ Słoneczny jest tylko atomem w jakimś cudzym kosmosie?”
Działa na wyobraźnię? Ale to nie takie proste.

Byłam dziwnie spokojna, że Izabeli Szylko nie dopadnie „syndrom drugiego tomu”. Jeżeli kontynuacji nie pisze się w pośpiechu, jedynie dlatego, że część pierwsza „załapała” i wydawca chce szybko zarobić więcej kasy, tylko pracuje...

więcej Pokaż mimo to