rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Każdego życia dość

Małe życie to powieść, którą bardzo łatwo osądzić. Za mało akcji, za dużo szczegółów, szantaż emocjonalny, jednowymiarowość postaci, jednowymiarowość świata (w tym – jak to w ogóle możliwe? – jednowymiarowość Nowego Jorku), epatowanie cierpieniem, powtarzalność, polityczna poprawność i mało subtelne wykorzystanie schematu powieści gejowskiej. Do tego za długa. Czytałem recenzję, widziałem, że wiele osób w taką pułapkę wpadło.

Jakkolwiek zabrzmi to nieskromnie, tę książkę trzeba umieć czytać. Nie olśniewa blaskiem społecznych nawiązań, bo ich do opowiedzenia tej historii nie potrzebuje. Nie wabi wielowymiarowością postaci, bo to powieść o małym życiu, o tym, że choćbyśmy nie wiem jak bardzo się starali, pozostaniemy zawsze w ograniczonym zestawie wątków, a niektóre z nich tak nas zdominują, że inne rzucimy w kąt, okażą się niewarte zaangażowania. Razi trochę psychoterapeutyczna wykładnia zachowania i działań Jude’a, głównego bohatera, ale tylko wtedy, jeżeli nie dostrzeżemy konkretów w każdej jednej opisanej sytuacji. Nawet jeśli opisanej to raz piąty, dziesiąty, to jednak wciąż skupionych na tym, co się stało. Małe życie to też życie pełne powtórzeń tych samych małych rzeczy. I na inne nagle starcza czasu.

Opowiedziane historia
Yanagihara zaczyna trochę tak, jakby chciała nam przedstawić lepszą, bardziej inteligencką, artystowską może wersję serialu Przyjaciele. W innych czasach, w innym miejscu. Czterech chłopaków poznaje się w college’u, jest przyjaźń na całe życie, powiązanie losów, wzajemna sieć zależności i nie do końca jednoznacznych relacji. Są tuż po studiach, szukają swego miejsca w życiu. Po omacku, nie traktując tegoż życia jeszcze zbyt poważnie. Do tego dochodzą odniesienia do ich zawodowych pasji, opowieści o pracy, anegdoty o spotkaniach ze znajomymi, opisy miejsc, w których bywają. Rytuały młodości. Dowiadujemy się sporo o JB, Malcolmie, Willemie, Jude pozostaje tajemnicą. Zaczynamy podejrzewać, że nie dowiemy się już niczego więcej o jego skazach z dzieciństwa i wykorzystywanych potem w terapiach wątkach, gdy nagle sytuacja zupełnie się odwraca. Z biegiem lat, które w powieści zaczynają biec jakoś po swojemu, nie zważając już na kontekst, to Jude staje się główną postacią, a potem postacią przytłaczającą. Przez wiele stron będzie to ukazywane poprzez jego relację z Willemem, nie związek i nie romans, potem już w samotności, gdy Willema zabraknie.
Dlaczego więc nie jest to opowieść o Judzie, nie zaczyna się w jego dzieciństwie, nie biegnie, nie dociera do wyznaczonych celów? Dlaczego główny bohater musi pokonać tylu innych, żeby wysunąć się na pierwszy plan? Głownie chodzi o to, że Jude nie ma przeszłości, którą dałoby się opisać na takich samych zasadach, jak dziecięce lata pozostałej trójki. Jego przeżycia będą powracać w dorosłości, ale same w sobie nie mają dla bohatera znaczenia, kształtują jego dorosłość, dzieciństwa całkowicie pozbawiając. To udany zabieg, pokazać, że nie każde życie ma wszystkie etapy opisane w podręcznikach do biologii czy psychologii, niektórzy zaczynają później, inni kończą wcześniej. Kiedy brniemy z Jude’em przez kolejne spiętrzone opisy brutalnych zachowań, molestowania, pozbawiania godności i przywłaszczania sobie tego małego chłopca, dokonujemy z autorką i razem z nim samym kreacji.

W wywiadzie, który przeprowadził z Hanyą Yanagiharą Krzysztof Cieślik dla „Dwutygodnika”, autorka mówi, że od początku zakładała, iż główny bohater powieści będzie budził litość, współczucie, ale też frustrację, zniechęcenie. Będzie drażnił tym, jak zachowuje się wobec innym, swoim niepomiernym egotyzmem, ale też tym, co go spotkało. Bo przecież było tego więcej, niż przypada na jedno życie, a zarazem mniej, bo cały czas spotykało go to samo – molestowanie i upokarzanie – tyle że w różnych, jakkolwiek to zabrzmi, wersjach.
Całe późniejsze życie to próby odczarowania tamtego okresu i ponoszenia jego konsekwencji, nierówna walka z demonami dzieciństwa. W pewnym momencie ma się wrażenie, że najczęściej w powieści pojawia się słowo: przepraszam. Jude przeprasza wszystkich za to, jak trudno z nim być (i wytrzymać), wszyscy wokół przepraszają Jude’a za to, że tego nie potrafią, że w ich mniemaniu starają się za słabo. Krąg jest zamknięty, nie da się ocenić tych starań z innej perspektywy. Życie się nie toczy, związki się nie rozwijają. To ciągłe stanie w miejscu, przerabianie raz po raz tych samych sytuacji, zmieniają się tylko dekoracje. Wydarzenie z coraz dalszej przeszłości – Jude’a obserwujemy niemal do sześćdziesiątki – są jak przefiltrowana przez język współczesnej psychoterapii przepowiednia delficka. I im bardziej Jude próbuje jej nie wypełnić, tym mocniej ona właśnie przekłada się na tu i teraz.
Podczas lektury odnosi się też czasem wrażenie, że to nie ludzie są bohaterami powieści, ale jakieś niekoniecznie upostaciowione emocje i uczucia. Niektórzy mówią, że to książka o sile męskiej przyjaźni, ale przecież ta przyjaźń w wielu miejscach jest jednak tylko pobożnym życzeniem, czasem jednej, czasem obu stron. Jude’a z Willemem łączy silna potrzeba przyjaźni, pcha ich ku sobie dziwna moc, która każe próbować raz po raz, a potem znowu. To raczej książka o sile niemożności, niewidzialnych ścianach i sufitach, którzy rzutują na ludzkie relacje.

W salonie przybranych rodziców Jude’a wisi niezwykły podobno obraz: Willem słuchający Jude’a opowiadającego historię. Obrazów tej pary, ale też samego Jude’a jest więcej. JB, przyjaciel obojga z młodości, robi o nich całe wystawy o zdobywa uznanie za te kolekcje. To istotny trop lekturowy. Yanagihara bierze w nawias opowiadaną przez siebie historię, dzieli ją na żywe obrazy, na scenki, przedstawia z osobna, zestawia w pakiety. To rzeczywistość przetworzona na potrzeby (sztuki? bezpardonowego dźgania w jaźń?), dlatego zamazująca kontury i powtarzająca motywy, czasem chyba się w nich też gubiąca. Jude jest zwielokrotniony jak na obrazach swojego przyjaciela, podobnie jak jego cierpienie i jego życiorys. Poza wszystkim autorka zdaje się mówić, że w każdym życiu jest pewien potencjalnych nadmiar, taka cząstka, która rozpycha się, bo czuje się najważniejsza, i dojrzewa szybciej niż inne, zaczyna dominować, jakby była na obrazie wiszącym w słynnej galerii.

Każdego życia dość

Małe życie to powieść, którą bardzo łatwo osądzić. Za mało akcji, za dużo szczegółów, szantaż emocjonalny, jednowymiarowość postaci, jednowymiarowość świata (w tym – jak to w ogóle możliwe? – jednowymiarowość Nowego Jorku), epatowanie cierpieniem, powtarzalność, polityczna poprawność i mało subtelne wykorzystanie schematu powieści gejowskiej. Do tego za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pokolenie bydgoszczan
Najciekawsze w powieści Łukasza Orbitowskiego jest wszystko to, co nie jest zbrodnią i co ze zbrodnią nie ma nic wspólnego. Okazuje się bowiem, że są to równie podejrzane elementy rzeczywistości jak użycie noża ze skutkiem śmiertelnym.

Światy
Inna dusza to jeden wielki akt oskarżenia. Udało się Orbitowskiemu powiedzieć coś, co powinno brzmieć jak banał, a u niego zachwyca przenikliwością. Świat jest błahy, momentami pretekstowy wobec ludzkich zachowań i pragnień, a z kolei te przestają się liczyć wobec ogromu beznadziei, która zasadza się na każdym krzaku i czai za każdym blokiem. Ten marazm, ten czarny PR rzeczywistości, to przesłanie przedwczesnych emo zostaje w powieści non-fiction (gatunek wciąż do ustalenia, zdefiniowania) ubrane w serię najprawdziwszych obserwacji z ciasnego świata lat dziewięćdziesiątych minionego wieku. Bydgoszcz to miast duszne, które trudno przewietrzyć, wciąż próbujące wziąć głębszy oddech, ludzie tu żyją, próbując dorównać swoich wyobrażeniom – czyli jak wszędzie – a te wyobrażenia dają się złożyć w piękną patologię, którą nie pogardziłby niejeden psychoterapueta.
Powtórzę po wielu recenzentach, ale nie sposób tego waloru nie podnieść. Nawet gdyby w Bydgoszczy Orbitowskiego nie wydarzyła się żadna spektakularna zbrodnia, nawet gdyby nie udało mu się stworzyć tak ciekawej formy narracyjnej i nawet gdyby jego bohaterowie zaszeleścili czasem papierowo sypiącym się wąsem – to i tak pozostałaby to książka więcej niż godna uwagi. Rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych została tu sportretowana z takim wyczuciem autentyzmu, że pozazdrościć mogą autorowi Innej duszy wszyscy, którzy mieli się za głos dorastającego wówczas pokolenia (jak niegdyś Paulina Wilk). Autor Szczęśliwej ziemi ma pełną świadomość, że konkret czyni kontekst, a kontekst buduje się z nawarstwiania konkretów. Dowodów na istnienie tamtego świata – dowodów pamięci – ci tu w bród, najważniejsze jednak, że zagrały one w scenach beznadziei i nadziei, wyraziły stojące za nimi tęsknoty, pokazały swą służebność w kreowaniu lepszego świata.

Literatury
Pomysł na książkę nie wyszedł od samego Orbitowskiego. Tym razem podsunął mu ją wydawca – próbujący znaleźć niszę na coraz rozleglejszym rynku polskiej literatury non-fiction. Jeśli Inną duszę uznać za typowy projekt Od Deski Do Deski, to ambicją wydawnictwa okaże się również konfrontacja nurtu non-fiction z literaturą jako taką, postawienie jej przed zwierciadłem i zadanie pytania: „Lustereczko, powiedz przecie”. A to ponoć nie kłamie. Orbitowskiemu udała się sztuka rzadka – sportretować gatunek, pisząc zarazem powieść (czyli de facto poza gatunek wychodząc), i to w zupełnie odmiennym stylu. Najważniejsza z tych krytycznoliterackich konstatacji dotyczyłaby samej potrzeby tworzenia książek biograficznych, faktograficznych, zbierających w całość wydarzenia bądź kruszących je na kawałki na potrzeby swoiście rozumianej transparentności świata, który nas otacza. W klasycznym non-fiction zapewne rozważania o przyczynach morderstwa, motywacjach młodego zabójcy zakończyłyby się na postawieniu zgrabnego narracyjnego pytajnika: czy byłby to system pytań wynikających z poczynionych badań, domniemań wyciągniętych zza oglądniętej szafy, czy przewierconych słów którejś z odbytych rozmów – wszystko jedno. Każde z tych rozwiązań swoim pomysłem na powieść autor Innej duszy falsyfikuje, a jeszcze wcześniej obnaża jako dalekie od non-fikcjonalnych założeń. Jednocześnie dowodzi siły fikcji jako takiej, która tkwi w prowadzeniu rozległej narracji, w znajdowaniu kontekstów, szukaniu szczegółów uwiarygadniających zasadę, prawidło, zdarzenie, człowieka. Wskazuje zarazem pewne przejście od literatury artefaktycznej, wypełnionej znamionami, oznakami, tropami, atrybutami wreszcie, próbującej budować spójny obraz świata, do literatury pełnej niepewności, znaków zapytania, niemożności ogarnięcia świata inaczej niż poprzez złapanie go za nogi, a zarazem wykorzystującej rzeczywistość – rzeczy, obserwacje, charaktery – do diagnozowania. W gruncie rzeczy non-fiction w wydaniu Orbitowskiego to podsumowanie ruchów, które zachodziły na literackiej szachownicy przez cały wiek XX i właśnie osiągnęły jako taki status równowagi.

Zbrodnie
Co jednak z samym zabijaniem, co z duszą mordercy, sercem, uczuciami, emocjami? Zwolennicy krwawych scen będą zawiedzeni, ale ten swój niedosyt będą mogli karmić już od pierwszych stron. Orbitowski rzuca przecież swoje zbrodnie na szerokie społeczne tło, daje wybrzmieć życiorysowi sprawcy, sprawdzić się jego obsesjom. W dodatku, żeby pozbawić tych morderstw jednoznacznego wymiaru, zabiera im trzecioosobowego narratora, konstruując swego rodzaju hybrydę – świadka wydarzeń, towarzysza, który zarazem świadkiem i towarzyszem nie jest, mając świadomość i będąc – używając sejmowej nowomowy – depozytariuszem wiedzy niczym najlepiej skonstruowany narrator wszechwiedzący. W konsekwencji nad światem przedstawionym wisi widmo niespełnienia, jakiegoś jakby i jakiegoś gdyby, a także jakiegoś ale.
Sam morderca jest zwykły i niezwykły zarazem. Absurdalności jego czynów nie osłabiają ani rodzinne relacje, ani towarzystwo, ani nawet skłonności (słynna już scena z zabijaniem kotków) czy cechy charakteru. Żaden czytelnik nie złapie się na psychologiczne sztuczki, bo też i mechanizmy opisywane przez autora nie temu służą. W gruncie rzeczy właśnie obnażają nietożsamość zbrodni i świata zbrodniarza, zgrabnie zarzucająca mieczem Damoklesa: każdy mógłby to zrobić. Szukanie wyjaśnień jest tu kompletną bezradnością, nieferowanie wyroków nie wynika z humanitarnej roli sztuki, ale z pewności, że każdy byłby unikiem. Pozbawiając swoją książkę atutów paraboli, Orbitowski daje w zamian zalety exemplum. Obnaża zasadę rządzącą światem, która jednak nie została sformułowana, na dosadnym przykładzie. Tyle. W życiu bowiem nic nie ma oprócz życia. I śmierci.

Pokolenie bydgoszczan
Najciekawsze w powieści Łukasza Orbitowskiego jest wszystko to, co nie jest zbrodnią i co ze zbrodnią nie ma nic wspólnego. Okazuje się bowiem, że są to równie podejrzane elementy rzeczywistości jak użycie noża ze skutkiem śmiertelnym.

Światy
Inna dusza to jeden wielki akt oskarżenia. Udało się Orbitowskiemu powiedzieć coś, co powinno brzmieć jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fałsze i mity
Tak naprawdę dwie opowieści, które snuje w tej książce tytułowa bohaterka, wcale się od siebie nie różnią. Obydwie pokazują siłę okoliczności, w których człowiekowi przyszło żyć, i konieczność znalezienia uwierającej tożsamości w świecie niedającym rady przyjąć siebie takim, jakim jest. Autor nie daje pierwszeństwa żadnej z nich.

Wiecie państwo, co to jest koczerga? Nikt? To pogrzebacz, jeden z ważniejszych rekwizytów w Matce Makrynie. Nigdy niemal niewykorzystywany zgodnie z przeznaczeniem, dla niewtajemniczonych może pozostać na zawsze ostrym narzędziem do zadawania ciosów na oślep, bez dbałości o to, której części ciała dosięgną. Koczerga jest bez wątpienia wyrazem tej rupieciarskiej predylekcji Jacka Dehnela – przyznaje się do niej w każdej powieści od nowa, deklaruje miłość do przedmiotów, do ich użytkowania, ale i po prostu bycia, gromadzenia – ale jest też wyjątkowo poręczną (!) alegorią. Jak i sama główna bohaterka.
Cała ta książka jest tak pod względem stylu, toku opowieści, jak i bohaterów i rekwizytów w zupełności idiomatyczna. To historia, której nikt nie chce ufać, ale której można wierzyć, tak jak wierzyli wielcy romantycy – siły swe mierzyli na domniemane zamiary wydarzeń, ludzi i ich czynów. Ich wypowiedzi zostają przywołane, żeby nikt nie zapomniał, kto i kiedy. To nie jest opowieść, która miałaby przybliżyć postać, zrekonstruować przebieg wydarzeń, zajrzeć w głąb psychiki, nie jest to też w żadnym razie książka demaskatorska, bo – umówmy się – kogo mogłoby dziś ekscytować pokazanie prawdziwej tożsamości udawanej zakonnicy, która umiała skrzętnie wykorzystać naddatki romantycznej mistyki. Julia Wińcz nie wychodzi z niej jak żywa, jakiej by jej nie spotkać, jest posągowa, hieratyczna, wyobrażona i znacząca. Alegoryczna jak kaczorga. To jej siła, ale zarazem i słabość.
Do pewnego stopnia jest to powieść emancypacyjna, książka z wyraźnym przesłaniem feministycznym, które tu pełni rolę przewodnika po świecie rozdanych nierówno ról i obnaża społeczne układy jako wadliwe, domagające się rewizji. Dość to zresztą – przyznajmy – współczesna wyliczanka krzywd i nierówności. „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka” (s. 379) – aż dziw, jak bardzo te oczywiste składniki wykluczenia wylicza główna bohaterka. Na swoje nieszczęście, mówi więcej, niż może wiedzieć.
Krzywdy to domagające się rewizji, jak się rzekło, ale jednak niemrawo. Autor raczej je indeksuje niż potrafi przekazać ich siłę – znów zbyt wyraźna skłonność do załatwienia ważnej sprawy wypolerowaną alegorią. Dałoby się to wytłumaczyć, gdyby – jak twierdzi Kinga Dunin i z czego sama się rakiem wycofuje w tekście Kłamstwa Makryny zamieszczonym na stronie Krytyki Politycznej – bohaterem tej opowieści był język, gdyby to nim opowiadana była historia oszustki uwikłanej w wielkie i małe mechanizmy historii.
Tymczasem w obu opowieściach pobrzmiewa jednak sztuczność i wydumanie i jakaś taka niezrozumiała gładkość. Sporo lepiej jest w tej z gruntu fałszywej – opowieści snutej na potrzeby paryskiej emigracji i rzymskokatolickiej wierchuszki. Tutaj wielkie słowa, rozbuchana metaforyka, martyrologiczna przesada odnajdujące się i w potwórzeniach, i piętrowych zdaniach znajdują uzasadnienie i zarazem obnażają nieprawdziwość tej historii budowanej na kłamstwie, które nie jest przeciwieństwem prawdy – bo prawda jest taka, że to wszystko się w jakichś okolicznościach wydarzyło – ale przeciwieństwem mówienia prawdy.
Gorzej gdy Makryna mówi jako Julka. Tam też udaje, kryguje się i miota, używa pojęć, których nie rozumie, podsłuchanych zwrotów barwiących myśli, mówienia cudzym dyskursem. Rozumiem koncept prostaczki próbującej ubrać się w piórka cudzej elokwencji i uważam go za udany w zamyśle, ale niezrealizowany w powieści. Rozumiem, że spowiedź głównej bohaterki miała być w gruncie rzeczy pokazaniem fałszywości skruchy jako swego rodzaju image’u i rozumiem jej skłonność – właściwie konieczność – uciekania od samej siebie. Bardzo rozumiem ją, nie rozumiejąc chęci jej ojca dyrektora do dokręcania narracyjnych śrub tak mocno, że materia pęka w szwach. Ta opowieść wyraźnie ślizga się po własnej powierzchni, nie dociera do sedna sprawy, nie opowiada, czy uznać opowieść za wyznanie, czy za uznanie dla samej siebie.
Z tematem emancypacyjnym wiąże się tu w sposób dość przewrotny rewizjonizm romantyczny. Romantyzm polski to temat rzeka, ale taka, której koryto jest od dawna wyrównane. Nie sprawia on niespodzianek interpretacyjnych, a raczej nie sprawiał, bo od jakiegoś czasu można w tej kwestii mówić nieco innym głosem. I innym głosem powiedziano też już chyba wszystko. Matka Makryna bierze się za dekonstrukcję tej jednolitej tkanki, już zdekonstruowaej, za jej prucie, radzi sobie na swój sposób z mesjanizmem i towarzyszącymi mu –izmami, ale przy tym korzysta z tych samych środków, które ów romantyczny wehikuł czasu, tak łatwo dający się przenieść do epok kolejnych, niesie w przestworza myśli ludzkich i (za)światy idei. Z jednej strony bardzo pięknie wpina w to patchworkowe towarzystwo postać kobiecą, która rozbestwia męskich bohaterów – doprowadza ich do spazmów, metafizycznych orgii – ale kiedy się wie, że to wszystko blaga, że męczeństwo jest wymyślone, to inaczej widzi się jej rolę.
Dotąd kobietom wyznaczano w tamtych realiach jednoznaczną rolę wiernych towarzyszek niedoli, niezapomnianych kochanek, ckliwych dam serca. Obok mężczyzn, krok za nimi. Makryna Mieczysławska sama napisała dla siebie scenariusz, w którym rozgrywa męską publikę i czyni zasadnymi pytania o autentyczność wszystkich po kolei uniesień patriotycznych i tym podobnych. Wyrywa się na niepodległość, a przy okazji każe romantycznym tuzom ustawiać się pod siebie. Dehnel wyraźnie pokazuje – również na przykładzie historii z Towiańskim, spod którego skrzydeł wyrywa Makryna Mickiewicza – że ten przetarg na zagospodarowanie polskiej potrzeby wolności był ustawiony, ale głównie dlatego, że wszyscy biorący w nim udział dawali sobą pomiatać niczym łatki, które za chwilę wemkną w mieszek. To teza jednak tyleż obrazoburcza, co uproszczona. Ten amalgamat szlachetnych intencji, wielkości ducha i słabości idei, skłonności do przesady i poszukiwania prawdy w zakłamanym świecie (zakłamanym nie tylko zakłamaniem granic) w powieści jawi się zbyt jednoznacznie jako widowisko z udziałem niczego nieświadomej publiczności. Nie chodzi o to, że tak widzi go Makryna, bo jej akurat wolno, ale o to, że Dehnel w tej sposób skonstruował jej wypowiedzi, że wynikające z nich konstatacje wykraczają daleko poza jej ogląd świata.
Najlepiej to chyba widać w dość przegadanych anegdotach wielkoemigracyjnych, które są rozwinięciem uwagi z epilogu Pana Tadeusza o tym, czego to pełno na paryskim bruku („przekleństw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,/ zapoznych żalów potępieńczych swarów”). Owszem, ładnie widać to kłębowisko pijanych żmii widziane przez pryzmat sprytnej staruszki, niemniej przekonceptowana wizja zabija jej naturalność. Z niewiadomych powodów główna bohaterka nie potrafi też zapamiętać nazwiska Słowackiego, który napisał o niej poemat, choć z nazwiskami pomniejszych bohaterów tego towarzystwa nie ma takich problemów. Ta drażniąca maniera dodana do postaci wiele mówi o zasadzie jej tworzenia.
Autor ma doskonały warsztat, również warsztat historyka, co przejawia się z nadmiaru researchu albo korzystania ze źródeł, i przyćmiewa swą bohaterkę na tyle, że ją samą pastiszuje, podczas gdy ona sama ma być tu pastiszem.

Ostatecznie więc jeśli ta książka męczy, a męczy momentami dość mocno, to dlatego, że zbyt mocno wyczuwalne są w niej składniki, z której zrobiono to danie ewidentnie pod względem wykonania dążące do perfekcji. Dość łatwo idzie pokazać, z czego Dehnel zrobił powieść, gorzej ze spoiwem. Każdy z poruszonych tematów ma swój ciężar, a każdy aspekt – uciemiężenia, otumanienia itp. – swoją ważność, w całości jednak nie stanowią one literackiego kontinuum, a przekazują sobie w odpowiednich pałeczkę. Bieg trwa i momentami bywa pasjonujący, ale te momenty przejęcia jednak nużą. Koniec końców Makryna okazuje się fałszywa sama w sobie, a nie w swych kreacjach.

Fałsze i mity
Tak naprawdę dwie opowieści, które snuje w tej książce tytułowa bohaterka, wcale się od siebie nie różnią. Obydwie pokazują siłę okoliczności, w których człowiekowi przyszło żyć, i konieczność znalezienia uwierającej tożsamości w świecie niedającym rady przyjąć siebie takim, jakim jest. Autor nie daje pierwszeństwa żadnej z nich.

Wiecie państwo, co to jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stężenie fantastyki jak na książkę tego gatunku – umiarkowane. Choć wydawnictwo ogłasza z plotkarskim zacięciem, że autor to nowa gwiazda tego nurtu. A niech sobie ogłasza. Parafialnie. Na szerokich wodach literatury Piskorski nie potrzebuje namaszczenia, a "Cienioryt" protezy promocyjnej.
W istocie bowiem nie o przeciągnięcia rzeczywistości w stronę wyobraźni idzie w tej książce, ale o kondycję człowieka co i raz podmywaną wizją wielkiej historii, co to wojny, królowie, zwycięstwa i zdrady. I księgi, które to głoszą. Wykorzystując lekko podrasowany model powieści płaszcza i szpady i słoneczną scenerię Półwyspu Iberyjskiego, autor "Cieniorytu" pisze traktat o wolnej woli i powinnościach wobec świata, który nas ukształtował, choć na swoją modłę. Główny bohater, a potem jego cień – co wam, to przypomina, pytam się? – walczy o sprawiedliwość, choć może wcale tego nie chce. Dopuszcza się królobójstwa, choć w istocie wcale ono królobójstwem nie jest, boć to na tronie żaden król nie zasiada, ale podły uzurpator, i to z drugiej strony rzeczywistości. Dylemat znany z Kordiana każe spojrzeć na książkę z nieco większą podejrzliwością i może wykraść ją fantazmatom.
Wykraść, ale docenić kunszt i fantasowe podpórki fabularne. Ta książka czyta się sama, niesiona zgrabnymi nad wyraz zdaniami (gdyby nie dało się za nic innego, polubiłbym powieść za sformułowanie „obudził go zapach świeżej krwi”, które samo jest przecież opowieścią), wyrazistą konstrukcją świata, dopracowanymi w fantastyce scenami starć, pojedynków i charakterystyk postaci. Dla relaksu jak znalazł.
Dla szukania dziury w całym też. Oto bowiem, na poziomie teoretycznym, jawi się "Cienioryt" jako traktat o historii gatunków. Piskorski próbuje rozmawiać z fantastami językami innych aniołów, i to nie bez miłości do nich (języków, a i aniołów literackich, muz może, pewnie). Co, przekładając na odpowiedni dyskurs, zdaje się być postmodernistyczną refleksją nad prezentacyjnością i reprezentacyjnością literatury.

Stężenie fantastyki jak na książkę tego gatunku – umiarkowane. Choć wydawnictwo ogłasza z plotkarskim zacięciem, że autor to nowa gwiazda tego nurtu. A niech sobie ogłasza. Parafialnie. Na szerokich wodach literatury Piskorski nie potrzebuje namaszczenia, a "Cienioryt" protezy promocyjnej.
W istocie bowiem nie o przeciągnięcia rzeczywistości w stronę wyobraźni idzie w tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbrodnia, która ma znaczenie

Wydawca zachęca do czytania "Carnivii" nośną paralelą: zwraca uwagę na to, że akcja dzieje się w Wenecji prawdziwej i wirtualnej jednocześnie. W rzeczywistości (!) jednak związki pomiędzy miastem kanałów a jej cyberodbiciem są dużo bardziej skomplikowane i lustrzaność światów to jeden zaledwie element relacji.

Najpierw jest morderstwo w aurze religijnego skandalu – ginie kobieta przebrana (?) za katolickiego księdza. Potem jest młoda pani karabinier i jej mentorowaty partner. Co z tego wyniknie, na planie prywatnym, domyślić się dość łatwo. Jest też inna młoda kobieta, amerykańska żołnierka, do Włoch przysłana z określoną misją, która jednak – za sprawą przypadku – zmienia się na inną. Powoli losy obu młodych kobiet, Kat i Holly, splatają się jak Wenecja rzeczywista i wirtualna, i zaczynają toczyć się jedną fabularną ścieżką, a potem już zupełnie wspólnie. Tymczasem morderstwo, punkt wyjścia, zapalnik akcji, zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, jest jak kamyk wrzucony w wodę, który powoduje drżenie tafli jeziora, marszczy ją i wprawia w ruch szukający dla siebie spełnienia. Im większy kamyk, tym wyraźniejsze kręgi. A ten okazuje się naprawdę spory. W konsekwencji pojedyncze morderstwo ociera się o gabinety najznaczniejszych polityków świata, po drodze zahaczając o znaczące organizacje militarne i najistotniejsze wydarzenia z najnowszej historii Europy. Rozmach pomysłu dorównuje tu koronkarskiej misterności jego realizacji. Jonathan Holt jest mistrzem dyskrecji i ma nieograniczone pokłady pisarskiej cierpliwości – ani w jednym momencie fabuły nie wybiega przed szereg, nie miesza kręgów, nie przyspiesza niepotrzebnie tam, gdzie nie należy. Akcja biegnie ruchem jednostajnie przyspieszonym (jeśli nie pomyliłem fizycznych wielkości), a kiedy na końcu wyhamowuje, to czytelnik pozostaje z wrażeniem, że za chwilę zacznie się od początku, ale tym razem kamyk wrzucony do jeziora będzie jeszcze cięższy. I może nawet szlachetny.

Feminizm a zbrodnia
Tak, feministyczne wątki z mocną lewicową podpórką (bo bywa i feminizm nielewicowy, w co niektórym uwierzyć trudno) w kryminałach wszelakich sprzedają się jak świeże bułeczki. Prawa kobiet to temat nośny, wydaje się, że ideologicznie i publicystycznie wykończony, a więc dostarczający gotowych pomysłów, łatwych do utopienia we krwi, a przy tym niosący formułę empatii społecznej, na którą wszyscy, nawet ci najmniej przekonani do solidaryzmu, są w stanie się zgodzić. Pozwala wykazać się podczas lektury wrażliwością, dokonać rytualnego samooczyszczenia z drobnomieszczańskiego przywiązania do wszelkich społecznych nierówności. Larsson, poważniej chyba traktujący społeczne niż literackie powinności pisarza, jest w tym mistrzem, ale po nim całe hordy nie tylko skandynawskich twórców próbują wymyślić własne zbrodnie na feministycznej konstrukcji. Udaje się gorzej lub lepiej. Ten przydługi wstęp akapitu ma służyć właśnie temu, by powiedzieć, że Holtowi udaje się niemal zupełnie, choć podąża tą właśnie wydeptaną ścieżką idei. Kręgi jego fabuły są również kręgami kobiecego cierpienia i kobiecego upośledzenia w społeczeństwie, poczynając od podwójnych standardów oceny romansów pracy – różnych dla kobiet i mężczyzn, kończąc na nacjonalistycznych próbach wykorzystywania kobiecej płodności. Autor odważnie zagłębia się w religijną obłudę, demaskuje atawistyczny szowinizm stojący za decyzjami odmieniającymi oblicze tej ziemi i szuka początku lontu, który biegnie do tej bomby. Świat zdaje się kurczyć i rozszerzać, przemierzając te wszystkie szczeble wtajemniczenia w niesprawiedliwość, wołać przy tym, obwieszczać, że są to akty tego samego dramatu. Wolałbym wszakże, żeby ten morał został niewypowiedziany (a właśnie zostaje po barbarzyńsku streszczony w jednym, nieco pretensjonalnym zdaniu na końcu), ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Dwa światy?
Ze światów wirtualnych mamy w "Carnivii" tę właśnie – skrupulatnie odtworzoną Wenecję, której cyberplace mają tyle samo kamieni, co ich pierwowzór. Przez długi czas ta wspaniała Wenecja służy jedynie jako ozdobnik, sceny, które dzieją się w jej – niech będzie – przestrzeni są widziane z perspektywy pulpitu bohaterów, a wydarzenia mają charakter raczej turystyczny. Im dalej w fabułę jednak, tym związki pomiędzy oboma miastami zaczynają nabierać komplikacji i niuansów, świat wirtualny staje się streszczeniem tego wszystkiego, co w rzeczywistym wydarzyć się nie może, oddaje swoje zero-jedynkowe mury na potrzeby ludziom, którzy w rzeczywistości analogowej nie widzą dla siebie miejsca, jak na przykład kobietom uważającym się (niebezpodstawnie, choć i nieortodoksyjnie) za kapłanki katolickie. W dodatku stanowi cień świata rzeczywistego, swego rodzaju odbicie, w którym zachowuje się niedopowiedziane „na żywo” kwestie. W gruncie rzeczy dałoby się pomyśleć, że nieistotny jest tu sam pomysł na odbitą rzeczywistość, a pokazanie, że możliwości jest znacznie więcej, niż nam się na co dzień wydaje. Możliwości dojścia do prawdy i osiągnięcia zamierzonych celów. Wystarczy jedynie pomyśleć świat nieco nieszablonowo, z innego kąta. Wirtualna przestrzeń to jedynie wariant rzeczywistości prawdziwej, jego wizja, spełniona w innych punktach, historia dziejąca się po trosze alternatywnie, ale właśnie tuż obok, za rogiem, równomiernie. Kusi, by pomyśleć, że w istocie chodzi o dokonane symalakrum, przypis do świata prawdziwego. Czy taka jest przyszłość wirtualnego świata (albo światów)?
Jonathan Holt, śmiem twierdzić, nie wykorzystuje wszystkich szans, jakie daje fabule wirtualna Wenecja, ale przecież nie to jest jego celem. Za to pokazuje nowe możliwości dla kryminału, którego konwencja – umówmy się – zużywa się dość szybko i aktualnie goni w piętkę. To rozszerzenie rzeczywistości dzięki umiejętnościom programistów pozwala przesuwać granice prawdy i kłamstwa, kierować tropy w stronę, na którą nie ma miejsca w dusznych przestrzeniach miast, zatrzymywać morderstwo w pół drogi, albo odwrotnie: podwajać je, potrajać czy nawet multiplikować bez końca. Lista motywów zbrodni, psychologicznie skończona, nagle się wydłuża. Gdyby iść dalej, a Holt w paru momentach idzie, dałoby się pokazać, że nie ma o co kruszyć kopii i kryminał nagle zaczyna zjadać własny ogon, dowodząc, że te zbrodnie w gruncie rzeczy, jeśli je zobaczyć w tej rozszerzonej rzeczywistości, najzwyczajniej w świecie pozbawione są sensu, a tak zwana logika, objawiająca się dedukcją i będącą na jej usługach intuicją, nagle przestaje być śledztwem.
W gruncie rzeczy dobrze się dzieje, że ten wirtualny porte-parole miasta nie zaistniał w książce jako miejsce akcji równie istotne co oryginał – wówczas ta opowieść straciłaby nie tylko na społecznej wyrazistości, ale też – śmiem twierdzić – na przejrzystości fabuły, rozłożeniu akcentów akcji i napięciu. Przede wszystkim zaś umknęłoby to, co Holtowi wychodzi lepiej niż wielu twórcom współczesnym kryminałów – charakterystyka postaci. Te stworzone w "Carnivii" czasem odbijają się od papierowych wzorców rozpisanych na wiele, wiele stronic poprzedników, generalnie jednak są z krwi i kości. I wchodzą w autentyczne relacje, a nie udawane, siłowe, tworzone sztucznie na potrzeby akcji. Oczywiście, osobowości mają z rozpiski, wypełnione dobrze motywowaną samotnością, poczuciem odosobnienia czy nawet izolacji, ale nagle w gęstych od zapachu zbrodni ulicach Wenecji ten model wyobcowania doczekał się nazwania, a zatem i w tym Holt idzie nieco dalej niż pierwszy z brzegu wymyślacz spektakularnych zbrodni, który po prostu potrzebuje psychologicznych podpórek. To generalnie należałoby wskazać jako pierwszą zaletę tej książki – wszystko, co się wydarza, ma znaczenie, i odbija się szerokim echem. W tym autor jest nieprzejednanie konsekwentny.

Autor nigdy nie jest sam
Kim nie jest Jonathan Holt, mający zamiar kontynuować tak błyskotliwie rozpoczętą karierę jeszcze dwoma tomami Carnivii i pewnie wieloma innymi dobrze zaplanowanymi zbrodniami? Danem Brownem. To nazwisko pojawia się w cytowanych na okładkach zachwytach krytyków po to, by można od niego odbić kunszt samego Holta. Ten jakoby jest Brownem z bardziej giętkim językiem i bez zadętego akademickiego bohatera. Cóż, nie wpadłbym na takie porównanie, myślę sobie jednak post factum, skoro już powstało, że ci, co na niego wpadli, mogli, nie widząc widzieć. Mam wrażenie, że bezpretensjonalność i sytuacji, i bohaterów, ubranie ich w zwykłość, codzienność i przeciętność, która po drodze zmaga się ze światowym spiskiem, to pewien trop dla kryminalnych twórców. Popkulturowa rewolucja, szukanie zwykłych bohaterów i pozwalanie im na bycie zwykłymi poza tymi kilkoma momentami wielkich czynów, które bardziej się dzieją, niż dzieją dzięki nim. Świat powieści nie musi się już skrzyć niezwykłością, błyszczeć od gładko rzucanych i równie gładko odbijanych dowcipów i powiedzonek, a bohater nie musi mieć dwóch twarzy – tej na co dzień, i tej od święta, czyli na czas zbawiania świata.

Zbrodnia, która ma znaczenie

Wydawca zachęca do czytania "Carnivii" nośną paralelą: zwraca uwagę na to, że akcja dzieje się w Wenecji prawdziwej i wirtualnej jednocześnie. W rzeczywistości (!) jednak związki pomiędzy miastem kanałów a jej cyberodbiciem są dużo bardziej skomplikowane i lustrzaność światów to jeden zaledwie element relacji.

Najpierw jest morderstwo w aurze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakuba Kluga nie ma i nigdy nie było, autor, a właściwie narrator za poruczeniem autora i pod jego protekcją, wywołał go z niebytu. Ale nie tak, jak nie było Wokulskiego czy Castorpa. Jakuba Kluba nie i ma nigdy nie było, co innego szachy. Co innego powstanie styczniowe, co innego motyle i zszywacze. Tyle naraz światów ze wszystkich stron świata, a do tego jeszcze jeden – Jakub Klug.

Proza Kaspra Bajona należy do tych zgrzytających. Od pierwszego zdania trzyma odległość od czytelnika, skorego do wyliniałych narracji, przesiąkniętego potrzebą opowieści, baśni i cynizmem wobec wszystkiego, co nie składa się we wzruszającą albo dającą się określić jakimkolwiek innym przymiotnikiem historię. Tu zdania idą własnym rytmem, wyznaczają go na przekór utartym schematom, gdzieniegdzie utożsamiając się z którymś z dyskursów, z którymś ze sposobów opowiadania, z którymś z misternie klejonych przez wieki sposobów myślenia o świecie jako całości – na przykład Księdze Natury, na przykład exemplum, na przykład symulakrum – a potem zatrzymując się w zdziwieniu, że dotarły do nikąd. To znaczy do Jakuba Kluga, który był też powodem rozpoczęcia też wędrówki przez kartki. Korzystają i porzucają schematy, jak kapryśna kochanka bawiąca się uczuciami, albo kapryśna pogoda nic sobie nierobiąca z ulubionych parasolów przechodniów i nagle zabierająca chmurę, by pokazać słońce.
Klug to obraz totalnej dekoncentracji. Świat przymiarek i tych wszystkich „dlaczego” i „dlaczego by nie” zadawanych w dobrej wierze, ale też z intencją pobudzenia rzeczywistości do odwrócenia się na drugą stronę, przeniesienia granic nieco dalej, staranowania zapór dzielących ją samą od nierzeczywistości, czy czegokolwiek, co nią nie jest. Bajon podejrzewa świat o jeszcze jednego Kluga, obok tych wszystkich, którzy się temu świat zdarzyli, i zarazem podpowiada światu, jak mógłby takiego Kluga dokooptować do swoich poznanych już wytworów. Pojawia się tedy swego rodzaju Golem, powołany sztucznie, z przypisów, notatek, poszukiwań, naukowych wycieczek w bok zwanych potocznie dywagacjami, ale też ekskursji natury filozoficznej. I, co równie ciekawe, kiedy na końcu przychodzi pewność, że nic nie było oprócz głosu, podejrzenia wcale nie ustają, sprawa nie zostanie zamknięta, ani nawet zaniechana z braku dowodów. W miejsce Kluga pojawiają się postacie następne, równie prawdopodobne, co nieistniejące, równie kuszące swoją przejrzystością i byciem naszym ciekawszym alter ego, co pobudzające mechanizm obrony przed powątpiewaniem.

Czasami ten mechanizm wywoływania z niebytu – niebytu po Leśmianowsku będącego jak mur, po postmodernistycznemu wyglądający jak wszystko naraz, zarazem chaos, z którego wszystko powstać może, jak i zaprzeczenie chaosu, czyli pospolity bałagan połączony jedynie słowem nazywającym, po metaliteracku będący kolejnym levelem w grze zwanej obrabianiem tyłka uzurpatorom treści zamkniętych w pojedyncze gatunki – w każdym razie czasem ten mechanizm wraz ze swoim niebytem, który jest wodą na jego młyn, zacina się i – jako się rzekło – zgrzyta. Zdania stają kołkiem, prawie że osikowym, słowa kręcą się wokół własnej osi, szykując wyjścia dla nagromadzonej w nich treści, która nagle przegląda się we własnej przypadkowości, postacie przychodzą jak z innej baśni i przez chwilę podejrzewamy Bajona o naśladowanie pana Kleksa. Jeśli ktoś czyta nieuważnie, przyjdzie mu do głowy, że nie przyłożył się redaktor, ale tak naprawdę proza podana nam w formie książki zamkniętej ładną obwolutą, aczkolwiek złożona zbyt rozwlekle, wcale książką nie jest. Jest tej prozy falsyfikatem, pierwszym wcieleniem, potencją, stąd czasami szwankuje mechanizm opowiadania, bo on tym nam opowiada równie ważne treści jak gładkim pędzeniem dalej. Jest trochę tak, jakby Kasper Bajon przestał pracować nad swoją książką, kiedy wyszło na jaw, że pewne rzeczy są nie udowodnienia, a jedynie przyrastają wciąż nową warstwą słów, poradnych i nieporadnych, genialnych i całkiem zwyczajnych, mających zdolność referowania rzeczywistości i trafionych jak papierową kulą w narysowany koślawo płot. "Klug", ale już nie Jakub Klug, ma szansę zatem odrodzić się z popiołów czy prochu, jeśli ktoś ją w taki zetrze, w formie doskonalszej. Tylko po co. Wątpliwość co do potrzeby towarzyszy jej tak samo mocno, jak wątpliwość co do sposobu.

A, zapomniałem dodać – Jakub Klug został zamordowany. Żadna tajemnica, żaden spojler, nie chodzi przecież o pisarza z kluby Agathy Christie. Bohaterowie tacy jak on muszą zostać zamordowani, żeby ich morderstwem potem żył świat, zdefiniowany na kilka sposobów, a każdy sztywny. „Jego zmasakrowane ciało znaleziono nad Tamizą w 1888 roku”. Czyżby? Przecież Chińczycy wynaleźli szachy wiele, wiele wieków wcześniej i zdołali je udoskonalić, a Garri Kasparow grał po mistrzowsku znacznie później. To mogło się zdarzyć w każdym czasie, któremu da się przypisać atrybut teraźniejszości, bo nie zdarzyło się nigdy. A jeśli założyć, że w roku 1888 – data zgrabna, trzeba przyznać – to należało zbudować do niej historię. Kłopotliwy brak próżni, pustego miejsca, szczelin, pomiędzy, w międzyczasie – drażni nadawcę tej książki, nie mylić z narratorem, i szuka z nich wyjścia. Pragnienie sensu, znaczenia, pełni, symetrii pomiędzy tu i tam, wczoraj i jutro, dzisiaj i zawsze. Dlatego tego Kluga jest tak dużo, nawet tam, gdzie nie ma go wcale.

Jakuba Kluga nie ma i nigdy nie było, autor, a właściwie narrator za poruczeniem autora i pod jego protekcją, wywołał go z niebytu. Ale nie tak, jak nie było Wokulskiego czy Castorpa. Jakuba Kluba nie i ma nigdy nie było, co innego szachy. Co innego powstanie styczniowe, co innego motyle i zszywacze. Tyle naraz światów ze wszystkich stron świata, a do tego jeszcze jeden –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszyscy ludzie Oza
Najpierw pomyślałeś, że kibuc to świat, a jego członkowie są kimś w stylu alegoryzowanych typów ludzi – coś jakby wioska smerfów. Potem jednak przyszło ci do głowy, że komu jak komu, ale Ozowi nie wypada przypinać łatki Papy Smerfa światowej literatury.

Teraz siedzisz i myślisz, że w historiach bohaterów Wśród swoich (mistrzostwo w kategorii tytułów gorzko-ironicznych) światy innych ludzi, mieszkańców nie-kibucu i nie mieszkańców kibucu, po prostu znajdują schronienie dla swoich emocji. Nie jakieś tam staroświeckie, albo i całkiem ponowoczesne, alegorie, ale system naczyń połączonych. Ironiczna zatwardziałość tych samych stałych elementów w człowieku każdej szerokości geograficznej przekuta w literacki artefakt. Oz nie buduje sytuacji wzorcowych, ani komnaty luster, daje jedynie sygnał, że oto jesteśmy u siebie.
Pewnie, że w pierwszym rzędzie jest to tęsknota i poczucie niespełnienia, ale u Oza te jakże literackie i przez literaturę eksploatowane uczucia mienią się taką ilością (bo już nie liczbą) odcieni, że nie można odetchnąć z ulgą po przeczytaniu pierwszej i każdej kolejnej książki tego autora i powiedzieć: „Znam, czytałem”. Czytałeś, ale nie znasz. Autor Opowieści o miłości i zmroku pozwala wierzyć w to, że mikrokosmos, jakim okazuje się człowiek, jest nieskończony, ale pozwala też wątpić, czy to jest dzieło godne naśladowania przez jakiegoś innego demiurga.
Amoz Oz jest mistrzem w tworzeniu nastroju, nikt mu nie odbierze słodko-gorzkiej wiary w to, że każda historia jest częścią narracyjnej całości, a każda wypowiedź ginie w natłoku słów dopiero wtedy, gdy wybrzmi we wszystkich tych głowach, w których wywoła jakiś tam odzew. A więc jest słodko-gorzki, bo jego wiara w człowieka jako indywiduum mające zawsze pełną widownię sąsiaduje z niewiarą w moc czynów, które by te widownię miały czym zająć. Nazwałbyś to Kompleksem Merkucja, niedoścignionego w anektowaniu uwagi innych i świadomego rangi zdania: „Bierz licho oba wasze domy”. Każda z postaci mieszkającą wśród swoich (i Wśród swoich) wypowiada choć jedno takie zdanie, ale ono w końcu milknie, przeżarte przez codzienność, żadne nie ma merkucjańskiej mocy.

Izraelski pisarz szuka jednak nie tylko odpowiedzi na pytania o to, na ile człowiecze „Stań się” ma moc stwarzającą, pyta również o to, co człowiek człowiekowi winien. W kibucu takie pytania trafiają na twardy grunt zasad i przekonań o budowaniu nowego lepszego świata, w książkach Oza na granitowy kamień wątpliwości, czy da się inaczej. Sam siebie pytasz, jak w takim razie. I nie wiesz. Inaczej jednak niż w pojedynkę, niż we wspólnocie, niż w przynależności. Oz idzie całą galaktykę dalej od Gombrowicza w wątpliwościach, czy istnieje człowiek poza drugim człowiekiem i pozostałymi ludźmi. Odpowiedź nie jest optymistyczna, ale jest przede wszystkim pokorna. Autor Czarnej skrzynki godzi się z każdą zależnością od drugiego człowieka, nawet jeśli ta zależność polega na wyzwalaniu się spod wpływu, pod warunkiem, że da się ją nazwać. A często się nie da. Więc z niezgody pisze o tym książki.
Przez to bohaterowie jego opowiadań nie są ani szczęśliwi, ani nieszczęśliwi. Są zadziwieni uwikłaniem i tym, że odpowiedź na pytanie o siebie znajdują u sąsiada, albo lepiej: towarzysza. Tak jak Mosze Jaszar, rozdarty pomiędzy powinnościami wobec ojca i obowiązkami wobec kibucu, który gdzieś poza tym misternym dychotomicznym układem odgaduje jeszcze jakiegoś samego siebie, ale zaraz widzi ten obrazek w oczach nauczyciela czy szpitalnego portiera. Jak Jotam Kalisz, o którego przyszłość toczą boje włoski wuj fundujący studia na nieinteresującym go kierunku i kibucowa rada mająca wobec młodzieńca swoje plany; on sam nie znajduje odpowiedzi na pytanie, czy ma „dość odwagi, żeby zostawić kibuc, matkę i brata i w pojedynkę, z pustymi rękami, wyruszyć w świat”. Kolejne wcielenie Żyda wiecznego tułacza. Jak mały Juwal, który nie może sobie wyobrazić, że gdzieś na świecie są kraje, w których dzieci mogą spać w domach rodziców, i myślenie o tym zastępuje mu refleksję nad samym sobą. Albo jak Nachum Aszerow, co nie wie, czy jego sprzeciw wobec związku córki z dużo starszym nauczycielem wynika z wewnętrznych przekonań, opinii społeczności czy może poczucia odpowiedzialności za dziewczynę. Plącze się w kodeksach, moralnościach, powinnościach. Szuka po omacku samego siebie we wszechobecnych tablicach Mendelejewa. Innych widzi jak pierwiastki własnego „ja”, a siebie jak część schematu, którego rozmiary przekraczają jego pojęcie.

To, co w opowiadaniach ze zbioru Wśród swoich najważniejsze, toczy się pod przykrywką starego dobrego realizmu, sprawdzonego w tylu innych książkach tego pisarza. Ozowi niespieszno do wymyślania nowych sposobów prezentacji bohaterów, grzebania w strukturze narracji. Jego kolejne opowiastki, i z tej książki, i w ogóle, są jak midrasze osnuwane wokół tej samej historii, i przez to nie potrzebują umocowania w nowatorstwie formalnym. Każde opowiadanie zaczyna się tradycyjnie, z perspektywy ogólnej albo ze zdania, które przenosi nas do środka kibucu w sposób przyporządkowany opowieści klasycznej. Narrator gawędzi, baja, rysuje obrazy. Potem jednak narracyjna swada obawia się samej siebie. Słowa sączą się oszczędnie, jakby niepewne, czy trafiają w sedno, dialogi przypominają nieprzypięte nawzajem wypowiedzi, toczą się zawsze obok siebie, dochodzą do czytelnika pierwej niż do bohatera, do którego zostały skierowane. Język Oza zbudowany jest z rozterek: czy wyraża, czy może zaraża refleksją zgoła niepotrzebną.
Za to cenisz tego pisarza najbardziej – za jego wiarę we własną niedoskonałość. Znów wyszła mu jak spod igły. Niedoskonałość jak ulał.

Wszyscy ludzie Oza
Najpierw pomyślałeś, że kibuc to świat, a jego członkowie są kimś w stylu alegoryzowanych typów ludzi – coś jakby wioska smerfów. Potem jednak przyszło ci do głowy, że komu jak komu, ale Ozowi nie wypada przypinać łatki Papy Smerfa światowej literatury.

Teraz siedzisz i myślisz, że w historiach bohaterów Wśród swoich (mistrzostwo w kategorii tytułów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wichrołak to ciąg dalszy góralskich wariacji, od których literatura nasza nie może się uwolnić od czasów zachwytów młodopolskich poetów. Tyle że książka Pawła Szlachetki przypomina niestety różę przyszytą do kierpców.

Skoro autor nie jest debiutantem, recenzent nie musi przeznaczać pierwszego akapitu swego tekstu, by życzliwie zachęcać go do dalszej pracy i chwalić jego pomysły. Recenzent może powiedzieć w drugim już zdaniu, nie licząc leadu, że Wichrołak to powieść straconych szans, strojąca się w góralskie parzenice i błyszcząca odblaskami popularności kryminału, który imponująco angażuje coraz to dalsze od swej macierzy literackie dyskursy. To powieść, której zabrakło czujnego redaktora, co by wyplenił coraz to nowe potknięcia, błędy, dłużyzny fabuły i rozliczne powtórzenia tych samych konstrukcji fabularnych.
Wichrołak zaczyna się z pięć razy, choć dokładnie trudno policzyć. Początek, jak mniemam, miał być tajemniczy, a utonął, bo ja wiem, w Morskim Oku albo coraz dalszych symulakrach modernistycznego opisu. Ukrył się pod zwałami niedookreślonych postaci, pokazywanych w migawkach akcji. Znużył do cna, zanim czytelnik (czyli ja, bo czytałem przecież entuzjastyczne recenzje w sieci, które przeczą mojemu niedowidzeniu walorów powieści) zorientował się, że to ma być o zabójstwie i ich tajemniczym sprawcy.
Nie dociekłem, czemu służy poszarpana narracja, która dezorganizuje chronologię powieści daleko mocniej niż zwykła spotykana w kryminałach retrospekcja, za to dość szybko udało mi się zorientować, kto zabił. A wypada zaznaczyć, że niewielu detektywów w swoim lekturowym życiu poznałem, a zasady dedukcji nie ćwiczyłem wciąż na Larssonie. Kiedy odpadł ten właśnie z powodów dalszego czytania, poczułem się obco w stworzonym przez Szlachetkę świecie dużo bardziej niż jeden z jego czołowych bohaterów – aspirujący do dziennikarskiego zajęcia Roman, przypadkowo – w sensie zbiegu fabularnych fal – ojciec dziecka młodej góralki, co to kiedyś miała miastowe przygody.
Góralszczyzna w książce drażni i mami. To świat zbudowany z odłamków wrażeń i przekonań, co niepochlebnie świadczy o autorze intrygi kryminalnej – wszak nie od dziś wiadomo, że jedną trzecią atmosfery tego typu literatury tworzy właśnie atmosfera miejsca, dająca się zawsze zlokalizować i poczuć. Tutaj górale nie różnią się niczym mieszkańców – dajmy na to – Chotowej na Podkarpaciu. A właściwie może się i różnią, tyle że w książce nie ma postaci z krwi i kości, chyba że przyjdzie je zabić – to wtedy okazują się nieco bardziej cielesne.
A więc książka straconych szans. Duszna atmosfera Szremli Małych, w których ktoś zabija po kolei majętnych gospodarzy, pozwalając wierzyć lokalnej społeczności, że to zemsta zza grobu niejakiego Wichrołaka, niegdyś zamordowanego w odwecie za odmienność, czyli formalnie: czary, konszachty z diabłem itp., to doskonały punkt wyjścia dla bogatej w skojarzenia i diagnozy powieści społecznej. Także satyry na polską religijność dusznej prowincji, wciąż przepuszczaną przez wyżymaczkę pogańskich zabobonów i strachów. Punkt wyjścia świetny, a punkt dojścia niezgorszy – nie zdradzę przecież, kto jest mordercą, ale chętnie przyznam rację autorowi, że to właśnie on powinien nim być. Cóż z tego, skoro cały ten etap, kiedy jako czytelnicy uwalniamy się od przekonania o metafizycznej strukturze zbrodni i przechodzimy do szukania jej społecznych przyczyn zostanie maksymalnie spłycony i doprowadzony niemal do śmieszności. Nie wystarczy bójka w gospodzie i duża ilość alkoholu, by uwierzyć, że zawędrowaliśmy na prowincję. A ta nie ma żadnych innych wyznaczników.
Nie chodzi, u kaduka, o to, żeby Paweł Szlachetko pisał powieść społeczną w lewicującym stylu na życzenie moje czy jakiegoś tam środowiska, choć to perspektywa nieobca współczesnym kryminałom; nie namawiam do tworzenia literatury zaangażowanej – jedynie angażującej. Gdy tymczasem w Wichrołaku autor, obiecując szerokie tło społeczne, wycofuje się z tego rakiem po kilkudziesięciu stronach, zostawiając nas sam na sam z mydłkowatą powieścią obyczajową. Akurat ten wątek mogę zdradzić bez skrupułów i oznaczania jako spojler: porzucona dziewczyna w wyniku ciężkiego porodu traci pamięć i nie poznaje w nowo przybyłym do wsi ojca swojego dziecka, aczkolwiek serce nie sługa. On z kolei, udając inspektora sanitarnego, co to niby chce wyjaśnić zagadkową śmierć owiec, w istocie nie może się uwolnić od poczucia winy wobec swej dawnej kochanki, którą poznał – do wszystkich literackich diabłów – w bibliotece! Gdyby nie fakt, że autor stosuje specyficzną konstrukcję rozrzuconych fragmentów ułożonych achronologicznie, przegrałby w tworzeniu historii o trudnej miłości nawet z Grocholą i Sową.
Generalny zarzut dotyka więc przede wszystkim odklejenia gatunkowego. W naszych ponowoczesnych czasach tworzenie sylw genologicznych nie jest ciosem w brzuch literatury, jednakowoż podważać kompetencje gatunkowe należy zawsze po coś. Tymczasem Szlachetko dekonstruuje kryminał, który u niego jest love story podszyty, a powieść społeczną traktuje jako tło dla wyświechtanej opowieści chyba o ludzkiej samotności. Daleko temu do innowacji tak samo jak do odkrywczości, a więc jest to działanie czysto represyjne wobec potulnych woli pisarza, niczym owieczek bacy, gatunków Całość wygląda jakby olej wlać do wody – mimo wstrząśnięcia nie łączą się ze sobą poszczególne elementy.
Nie uwierzyłem ani w zbrodnię, ani w intrygę, ani w miłość. Ani tym bardziej w siłę opowieści.

Wichrołak to ciąg dalszy góralskich wariacji, od których literatura nasza nie może się uwolnić od czasów zachwytów młodopolskich poetów. Tyle że książka Pawła Szlachetki przypomina niestety różę przyszytą do kierpców.

Skoro autor nie jest debiutantem, recenzent nie musi przeznaczać pierwszego akapitu swego tekstu, by życzliwie zachęcać go do dalszej pracy i chwalić...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cudowna podróż, t. 1 Janusz Grabiański, Selma Lagerlöf
Ocena 6,8
Cudowna podróż... Janusz Grabiański,&...

Na półkach:

Szwecja widziana z lotu gęsi
Cudowna podróż przytrafiła mi się w momencie wyjątkowo statycznym. Kiedy to w otoczeniu tysięcy zapisanych stronic produkowałem kolejne zalegające niebawem zakurzone półki archiwum dzieło z nazwy naukowe, mogłem jednocześnie polatać z dzikimi gęśmi. Chociaż tyle. A właściwie: aż tyle.

Nie miałem tyle szczęścia, co Czesław Miłosz i nie mogę pochwalić się tym, że książka Selmy Lagerlöf towarzyszyła mojemu wchodzeniu w skomplikowaną naturę rzeczywistości. Odmienny zgoła od mojego dorosłego spojrzenia i literackich rozkoszy aparat percepcyjny dziecka, którym – brew własnym powątpiewaniem – byłem, nie poznał tej książki, przez to część jej niezwykłych sensualnych walorów pozostaje dla mnie nieodkryta. Mimo to, jako czytelnik zupełnie dorosły, mogę z całą pewnością potwierdzić, że co nieco z tej uczty zmysłów i dla mnie zostało.

Z podwójnym Noblem
Skoro przywołało się Miłosza, trzeba podkreślić, że powieść o Nilsie Holgerssonie zmniejszonym do rozmiarów krasnoludka ma podwójnie noblowską rękojmię, bo przecież i szwedzka autorka została tą nagrodą obdarowana. Miłosz podczas wygłaszania noblowskiej mowy nazwał ksiażkę swej – jak nazwać? – nagrodniczki (neologizm na wzór imienniczki) utworem, który ukształtował w dzieciństwie jego późniejsze powołanie do poezji. Mówił: „Cudowna podróż, książka, którą uwielbiałem, umieszcza bohatera w podwójnej roli. Jest on tym, który leci nad ziemią i ogarnia ją z góry, a zarazem ogarnia ją w każdym szczególe, co może być metaforą poety”. Metaforą poety – owszem. Ale nie tylko.
Idąc tropem Czesława Miłosza, spróbuję i ja doszukać się w głównej, a w oryginale tytułowej, postaci metaforycznego przesłania. Otóż, jak się zdaje, maleńki Nils przekracza umowną granicę dzielącą ludzi od przyrody po to, by pogodzić te siły współtworzące i współzmieniające świat. Nietrudno dostrzec w nim właśnie metaforę jedności, wspólnoty i ekologicznego (jak ktoś może jeszcze pamięta, ekologia to nauka badająca wzajemny wpływ organizmów i ich środowiska) ducha. Wyruszając w podróż z dzikimi gęśmi, Nils oswaja nieoswojone, nazywa rzeczywistość dla człowieka nienazwaną, rozumuje w sposób odległy od antropocentryzmu. I, kiedy już ten sposób widzenia natury zostaje uprawomocniony, kiedy znajduje ona swego rzecznika literackiego, okazuje się, że jest w niej miejsce dla człowieka, więcej: że nie ma potrzeby antagonizowania tych dwóch światów.

Dekalog przyrody
Jaka jest przyroda szwedzka opisana w powieści? Pierwsze określenie, które ciśnie mi się na klawiaturę, to „świeża”, następne: nieoswojona. Autorka, pisząc wszak książkę dla dzieci, nie zezwala sobie na dzisiejsze przekłamania dotyczące „stylu życia” zwierząt i systematyki gatunków, godzi się, jak gęś-przywódczyni stada, na to, że orzeł jest drapieżny. Nie narzuca zwierzętom kategorii miłości bliźniego, jak to bywa we współczesnych opowieściach o lesie. Mimo to, a może właśnie dlatego, próbuje opisać ten świat w kategoriach moralnych. Ale nie umoralniających. Selma Lagerlöf wyraźnie dąży do tego, żeby określić etyczne zasady rządzące w przyrodzie i do tego celu, a nie dla celów bajkowych, wykorzystuje antropomorfizację. Zwierzęce postaci zaludniające opowieści o kolejnych regionach Szwecji zdradzają i są karane, oszukują, są wykorzystywane, ale też wykorzystują – wszystko to jednak w ramach – by tak rzec – przyrodzonych kompetencji.
Kiedy Nils Holgersson wchodzi do świata przyrody, poznaje jej tajniki i potrafi się ze zwierzętami porozumieć (kolejna metafora: język zwierząt to nic innego jak prawo natury), zyskuje sławę jako ten, który pomaga w sytuacjach nadzwyczajnie trudnych. W ten sposób on sam może odkupić swoje winy – był wyjątkowo krnąbrnym chłopcem i wiele zwierząt musiało przez niego cierpieć – czytelnik zaś może poczuć, na czym w istocie polega funkcja człowieka w skomplikowanym systemie przyrody.
Trzeba przy tym pamiętać o szerokości geograficznej, w której się znajdujemy. Szwecja ma dla nas zapach i smak specyficzny, egzotyczny niemal. Dla samych Szwedów też nie stanowi Ziemi Obiecanej, inaczej może: nie stanowi jej, jeśli nie zechcą jej sobie oswoić i przyswoić. W skandynawskim klimacie i warunkach geograficznych walka o przeżycie wymaga większego zaangażowania niż na południu Europy. Wymaga większego nakładu sił. Co jednak za tym idzie, buduje też silniejszą więź z zamieszkaną ziemią, która bardziej niż na warstwie symbolicznej, jak to się dzieje chociażby u nas, opiera się na wkładzie pracy. W takim myśleniu o ojczyźnie jest dla mnie, Polaka znużonego walkami o kolejne narodowe symbole, coś ożywczego i świeżego.

Podręcznikowe ustalenia
Czynienie sobie ziemi poddaną w książce Selmy Lagerlöf to maksyma zaczerpnięta, o ile mogę ocenić z dwóch źródeł. Pierwszym jest, oczywista, Biblia. Jak udało mi się ustalić, szwedzka noblistka, pozostając raczej ateistką, niezmiernie ceniła sobie wartości, jakie niosło ze sobą chrześcijaństwo. Dodam, że fakt, iż do tego kraju dociera ono w wersji protestanckiej, w której ideologia pracy zyskuje na znaczeniu, odbija się w książce. Drugim jednak przesłaniem do oswajania nieprzyjaznej ziemi i nieufnej przyrody jest dziewiętnastowieczny scjentyzm dający nadzieję na dokładne zbadanie świata. To frapujące, że daje się pogodzić ten prąd myślowy z mitycznym obrazem zaczerpniętym ze starodawnych opowieści. Odczuwamy podczas czytania także klimat epoki fabrykantów i eksploratorów, doceniamy wiarę w postęp techniki – jakże często Lagerlof pisze o ludziach pracujących przy wydobywaniu potrzebnych w nowoczesnym świecie surowców w kategoriach heroicznych.
To, co nie zostało jeszcze w tym tekście wyrażone, to kwestia przeznaczenia książki. Napisana została ona na obstalunek, zamawiającym było ówczesne szwedzkie, można to ująć, ministerstwo edukacji, które zleciło uznanej już pisarce mającej za sobą epizod nauczycielski, napisanie przystępnego podręcznika objaśniającego dzieciom zawiłości i urodę ojczyzny. Miał to być taki swoisty podręcznik geografii wystający poza szkolne ramy i program nauczania. Zamiar udało się spełnić z nawiązką. Oprócz przedstawienia wszystkich geograficznych krain, które Nils zwiedza na grzebiecie sympatycznego gąsiora, zmieściły się w nim także podania i legendy, zapiski etnograficzne dotyczące miejscowych obyczajów i antropologiczne refleksje o kulturze. Poza tym wiele szacunku i miłości do przyrody i uwielbienia dla kraju, który nie jest mlekiem i miodem płynącym. Proszę mi wierzyć, że ten model patriotyzmu, jaki prezentuje Selma Lagerlof wcale dziś nie zdaje się anachronicznym, ani tym bardziej sztucznym.
Skoro naszym dzieciom los oszczędził podobnego podręcznika oprowadzającego po Kaszubach, Wielkopolsce i Pomorzu, to koniecznie muszą pofruwać nad Szwecją. Mogą ze sobą zabrać dorosłych.

Szwecja widziana z lotu gęsi
Cudowna podróż przytrafiła mi się w momencie wyjątkowo statycznym. Kiedy to w otoczeniu tysięcy zapisanych stronic produkowałem kolejne zalegające niebawem zakurzone półki archiwum dzieło z nazwy naukowe, mogłem jednocześnie polatać z dzikimi gęśmi. Chociaż tyle. A właściwie: aż tyle.

Nie miałem tyle szczęścia, co Czesław Miłosz i nie mogę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszystkie nasze dzienne sprawy... piętnaście lat później

Ciężka, nieporadna, wydana na zbyt dobrym papierze i w zbyt wyszukanym formacie dla ludzi zrzeszonych w reprezentowanym przeze mnie KCwTAP-ie (Klubie czytających w tramwajach, autobusach i pociągach) – to wszystkie wady książki zawierającej zbiór reportaży Mariusza Szczygła.

Habent sua fata libelli… Wydany po raz pierwszy w 1996 roku zbiór "Niedziela, która zdarzyła się w środę" miał zgoła innego autora i zupełnie inne zadanie, o wydźwięku społecznym i literackim nie wspominając. Wówczas Mariusz Szczygieł był wschodzącą gwiazdą reportażu, zaraz potem miał zdobyć spory kredyt popularności i medialnego zaufania w jednym z pierwszych rodzimych talk-show. "Polsat się załatwia” – krzyczała Pani podczas wizyty Szczygła w publicznej ubikacji i taka popularność była jednym z rynkowych wyznaczników książki. Dziś już niewielu pamięta Szczygłowi to zawodowe zdziwienie, jakim obdarzał swoich rozmówców w programie telewizyjnym, za to wszyscy albo prawie wszyscy wiedzą, że nadaje on polskiemu reportażowi, który próbuje wyjść z – nazwę to buńczucznie – „zapętlenia Kapuścińskim”, nowy ton i nowe tempo narracyjne. Na dowód takiej pozycji w panteonie gwiazd reportażu i literatury zarazem można przywołać nie tylko sukces opowieści o czeskiej obsesji ateistycznej, ale też książkę "20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła" – wszak głos decydujący o tym, jak opowiadać ostatnie dwudziestolecie nie może należeć do przypadkowego reportera i wydawnictwo Czarne, decydując się na wydanie takiego zbioru tworzącego narrację pokomunistycznej wolności, wiedziało, komu można przy tworzeniu takiej antologii-mitologii zaufać.
Pierwsza książka reporterska Szczygła notowała na gorąco pierwsze przejawy nowoczesności, autor dokładał wszelkich starań, by rzeczywistość, budującą się z trudem po olbrzymiej politycznej i rynkowej transformacji, oddać właśnie w ruchu, in statu nascendi. Wolność ani nie łomoce sztandarami, ani nie skrzeczy samowolką, jest po trosze wykuwanym dobrem, w którym mieszczą się marzenia o wyjściu do Mcdonald’sa, przerażenie brakiem pracy, fascynacja disco polo i budowanie – jak to nazwać? – nowej świadomości seksualnej (reportaż "Onanizm polski"). Ostatnią gwiazdkę na piersi reportera przełomu epok – zaraz obok tych, które tam przypiąłem, wyręczając socjologów, psychologów społecznych, politologów i innych wszelakich badaczy – powinni przyczepić językoznawcy za reportaż "Pokaż język". Mam niejasne wrażenie, że włączając do książki o Polsce tekst o tym, jak mówią Polacy i skąd idzie nowe w naszym języku, Szczygieł robi, to co poeci-lingwiści uczynili na niwie poezji – uznaje stopień skomplikowania językowego obrazu świata za ważny element tegoż świata właśnie. A język, podobnie jak ludzie, a nawet społeczeństwo, a nawet naród – jakby nie nadążali za prędkością zmian.
"Uznaliśmy, że dziś jest to już książka historyczna”, czytamy na okładce opinię – jak sądzę – wydawnictwa. Słuszność tej obserwacji nie ulega kwestii. Historyczna głównie w tym znaczeniu, że fundująca, momentami też rewidująca, zręby społecznej pamięci o latach 90. Po dłuższym czasie do zjawiska typu disco polo łatwo doczepiać estetyczne kwantyfikatory, podczas gdy jasno na ciemnym widać w reportażu "Usta są zawsze gorące", że przede wszystkim jest to jedna z form gorączki wolnościowej, dającej społeczeństwu możliwość mówienia własnym głosem, jeszcze niewymodulowanym przez antagonistyczne kategorie „trendy” i „obciachu”. Historyczna zatem jako opowieść o czasach marnowania szans i ich odzyskiwania. Jeśli Szczygieł pisze o Radiu Maryja i Licheniu, to wciąż są to opowieści o tym, że ludzie tego chcą i tego potrzebują. To samo z historią zaangażowanych w Amway – specyficzną piramidę zakupową, będącą drogą do szybkich pieniędzy. Wolność w opowieściach Szczygła, odzyskana tak nagle i w takiej ilości, ludzie wymieniają na bogactwo, próbę budowania własnego prestiżu, wyrażania siebie w jak najdziwaczniejszych formach, za to publicznie (jak autor Krasicki kolportujący "Manifest onanistyczny"), wreszcie chęć religijnego upojenia – co jest tyle samo wyrażaniem własnej woli, co jej wyzbywaniem się. Ahistoryczne byłoby zaś w tej książce chyba to, że przyszłość która nadeszła w piętnaście lat później jest spadkobierczynią tamtych idei, które ciągnie wciąż za ogon. Tą książką da się mierzyć naszą mentalność i szukać jej korzeni.
To co należy Mariuszowi Szczygłowi oddać, to zdolność do odnajdywania szczegółów i ludzi mających zawsze do powiedzenia coś o ogólnie znanych sprawach z innej perspektywy, zmieniających kąt nachylenia światła. I nie idzie tutaj ani o dociekliwość, ani o umiejętność zbierania materiałów, czyli o zawodowe kompetencje każdego dobrego reportera. Mam na myśli zdolność do przejmowania cudzej historii na prawach cytatu, nie plagiatu. Jaśniej: umiejętność współodczuwania bohaterów i ocalania własnego współczucia (jednak chyba nie jest jaśniej), przy jednoczesnym budowaniu całościowego obrazu. Nie ma bowiem w jego 16-częściowym cyklu ani jednej zbędnej osoby i wypowiedzi, ani jednej zaniechanej przesłanki – jest za to chęć do przekładania tego, co jednostkowe, na to, co symptomatyczne.
Trzeba też powiedzieć śmiało, że to jest tyleż praca dziennikarska, co literacka. Że pasja pisarza, nakładająca na Szczygła obowiązek syntezy i do-twarzania rzeczywistości, zamykania jej w niemal powieściowe ramy, nie odczuwa kompleksu niższości wobec gazetowego wyszukiwacza znaczących okruchów codzienności. Być może znowu pójdę o krok za daleko, ale – tak jak Prus przerabiał swoje felietony na znakomite fragmenty Lalki – tak namawiałbym autora Niedzieli, która zdarzyła się w środę, by zasiadł wygodnie przed laptopem i przekonstruował swoje reportaże w powieść o czasach przełomu.

Wszystkie nasze dzienne sprawy... piętnaście lat później

Ciężka, nieporadna, wydana na zbyt dobrym papierze i w zbyt wyszukanym formacie dla ludzi zrzeszonych w reprezentowanym przeze mnie KCwTAP-ie (Klubie czytających w tramwajach, autobusach i pociągach) – to wszystkie wady książki zawierającej zbiór reportaży Mariusza Szczygła.

Habent sua fata libelli… Wydany po raz...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 81:1. Opowieści z Wysp Owczych Marcin Michalski, Maciej Wasielewski
Ocena 7,2
81:1. Opowieśc... Marcin Michalski, M...

Na półkach:

Ma rację Mariusz Szczygieł ostemplowując książkę Michała Wasielewskiego oraz Marcina Michalskiego pieczątką z napisem „świetny debiut reporterski” (można powiedzieć nawet: obwolutowując, bo rekomendację starszego kolegi wydawnictwo marketingowo eksponuje dodatkowym paskiem papieru). I nie ma racji zarazem, bo to książka gatunkowo dużo bardziej ciężarna niż reportaż.

Na spotkaniu autorskim obaj autorzy dają pokaz własnych odmienności, które z książki trzeba starannie wysupływać metodą „na Kopciuszka” (przebierającego różne rodzaje ziarna). Jeden jest sypiącym anegdotami ekstrawertykiem, drugi spina wynurzenia kolegi klamrą refleksji. Jeden rzuca uśmiechami po Sali i gotów jest zaprzyjaźnić się z całym towarzystwem, drugi zza okularów lustruje zebranych i buduje ich obraz na podobieństwo. Na upartego Kopciuszka rzeczywiście udaje się znaleźć w książce ten podwójny ton narracji, gdzie z jednej strony próbuje się opowiedzieć całe Wyspy Owcze facecjami o mieszkańcach, z drugiej zaś szuka intertekstualnej podpórki, która utrzyma nowo eksplorowaną rzeczywistość. Jak tu: „gdy wyjdziesz o zmroku na vestmańskie nabrzeże i spojrzysz na południe, w kierunku Kvivik, zobaczysz latające samochody. Hordy latających samochodów. (…) Zobaczysz,, jak niektóre auta wspinają się pod górę zamaszystym łukiem. Inne spadają z nieba jak strącone odrzutowce. Iluzja. Spektakl świateł. Farerska Chanuka”. (s. 127)

Poza granicami reportażu
Reporterskiej dociekliwości towarzyszy w opowieści głód nowości, żądza przygody i chęć odkrywania nowych światów. W tym sensie Michalski i Wasielewski tworzą dziennik podróży, w którym notują wszelkie osobliwości na równi z własnym doświadczeniem spotkania z innością, obcością. Przy tym książka nosi na sobie piętno literackości, budowana jest jak skończona struktura powieściowa. Dominującym środkiem stylistycznym są porównania, świadczące w równym stopniu o zdziwieniu autora, jak i hołdowaniu literackim standardom. Z luźnych notatek układają się historie wysp, z historii wulkanicznych kropek zagubionych na Morzu Norweskim, którym zachciało się tworzyć jeden organizm państwowy, wielka historia kraju. Z trudem. Z równym trudem odtwarza się ich jedność w książce. Narratywiści, choćby ci spod egidy Haydena White’a, mogliby nad tym osobliwym sposobem scalania państwowości poprzez narrację podumać z lepszym skutkiem ode mnie.
Antropolodzy musieliby rozważyć kwestię, jak w swoim czasie rozważają ją autorzy recenzowanej książki, czy tożsamość Farerów nie jest przypadkiem narzucona, być może zapożyczona od stabilnych pod tym względem narodów Zachodniej Europy.
Jest i polityka, której nie sposób rozważać w oderwaniu od narodowości Michalskiego i Wasielewskiego. Na wyspach współzawodniczą o miano politycznej poprawności dwa tendencje separatystyczne z uznającymi jurysdykcję Duńską. O ile na Owcach polityczna jednoznaczność w tej kwestii nie jest artykułem pierwszej potrzeby, o tyle dla autorów stanowi doskonałe zwierciadło dla europejskiego porządku, w którym przeglądają się z widoczną przyjemnością. Polowania na grindwale są z kolei doskonałą okazją, by przecedzić przez sito kontynentalne standardy ekologiczne. Mam wrażenie, że autorzy są w stosunku do Farojów mocno interesowni.

Człowiek miarą…
Marcin Michalski i Maciej Wasielewski spędzili na Wyspach Owczych wystarczającą ilość czasu, by rzetelnie odtworzyć meandry duszy Farera. Pracując w typowej dla kraju fabryce rybich przetworów, mieli możliwość wrośnięcia w krajobraz i pogodę tak piękną i zdradliwą zarazem. Stali się częścią opowieści, którą toczą na równi z rdzennymi mieszkańcami wysp, zachowując przy tym dystans przybysza z obcego kraju. Jak zaznaczyłem, ich "Opowieści z Wysp Owczych" są terenem walki pomiędzy anegdotyczną frywolnością i nieciągłością reporterskiej narracji a dążnością do odkrycia zasady rządzącej tym krajem. Ciekawość obojga utalentowanych debiutantów przybiera albo kształt worka, do którego wrzuca się wszystkie zasłyszane historie ludzi, zmieszane z podaniami, legendami, podręcznikowymi faktami historycznymi i ankietowymi danymi na temat wizyty Billa Clintona i Bryana Adamsa, albo też dumnej ze swej jednoznaczności sentencji. Dwa literackie modele ścierają się i żaden z nich ostatecznie nie wygrywa.

Kompleks wszystkowiedzących
Od początku nurtowało mnie pytanie, czemu Wyspy Owcze a nie Norwegia, Wenecja czy Kapsztad. Za odpowiedź wystarczyłoby pewnie zapewnienie o egzotyce, jak również, co sugeruje Mariusz Szczygieł, pionierskość reporterskiego pomysłu. Bo to jedyny zakątek Europy, którego nie przeoraliśmy naszą postmodernistyczną zachłannością turysty, miejsce ocalone przed epidemiami współczesnego świata. A przy tym odosobnione, kontakty ze światem utrzymujące głównie, jak zdołałem się zorientować (choć może to też część puzzle dorzucona przez autorów), kontakty sportowe. To wszystko, ale i jeszcze więcej.
Opowieść dwóch panów M. jest zarazem nostalgiczna i dekadencka. Udaje im się uchwycić nie tyle inność tuż za miedzą, co raczej koniec pewnego toposu inności, którym wciąż posługuje się europejska kultura. Dwaj panowie ze zblazowanej Europy odkrywają, że wśród Farerów odnajdą namiastki tego samego świata, którego doświadczają na co dzień, jedynie przebrane w osobliwy kostium. Podczas lektury cały czas miałem wrażenie, że uczestniczę w spektaklu, na którego umowność wyraziłem zgodę płacąc za teatralny bilet (czyli de facto wydając 36,90 zł za książkę). Jak iluzja świetlna w cytowanym wyżej fragmencie. W momencie, kiedy historia pewnej farerskiej rodziny o polskich korzeniach opisywana jest jako scenopis telenoweli, poczułem się jak wtedy, gdy aktor ze sceny puszcza do Ciebie oko, mówiąc: „spokojnie, ja tylko gram monstrum, a potem idę na ciepłą kolacyjkę do mamusi”. Odniosłem wrażenie, że toczy się w książce heroiczna walka o prawdę o Wyspach Owczych, przegrana, jakkolwiek zabrzmi to pompatycznie, z farerską rzeczywistością, która tej prawdy wcale nie potrzebuje.
Być może dobrze by się stało, gdyby Wysp Owczych nikt nie uczynił przedmiotem tak świetnie napisanej książki. Ocalilibyśmy mit inności. A tak, musimy zadowolić się podziwem dla rozbudowanego systemu leksykalnego dotyczącego zjawisk atmosferycznych i tropieniem śladów protestanckiej mentalności. Wszystko ma swoje granice. Te są przynajmniej literackim majstersztykiem.
Are you ready to go to Faroe Islands?
Recenzja zamieszczona na blogu legolegere.blogspot.com

Ma rację Mariusz Szczygieł ostemplowując książkę Michała Wasielewskiego oraz Marcina Michalskiego pieczątką z napisem „świetny debiut reporterski” (można powiedzieć nawet: obwolutowując, bo rekomendację starszego kolegi wydawnictwo marketingowo eksponuje dodatkowym paskiem papieru). I nie ma racji zarazem, bo to książka gatunkowo dużo bardziej ciężarna niż reportaż.

Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dla czytelników Córki Agamemnona polski język przygotował niespodziankę interpretacyjną godną mistrzów psychoanalizy – Tirana brzmi prawie tak samo jak Tyrania. Żyjącym w albańskiej odmianie komunizmu więźniom cudzych ambicji nie było tak łatwo pojąć, w czym rzecz. Pojęć do analizy szukali w mitach i baśniach – wielkich opowieściach ludzkości o charakterze porządkującym.

Główny bohater a zarazem narrator powieści Ismaila Kadare tuż przed pochodem pierwszomajowym traci swoją dziewczynę Suzanę. Bo, jak głosi napis na okładce książki, „w komunistycznej Albanii nie wolno było nawet kochać”. Dokładniej rzecz ujmując, zabraniającym jest ojciec Suzany, któremu związek córki szkodzi wizerunkowo. Poświęca więc jej szczęście dla własnej kariery i umacniania porządku komunistycznego w kraju. Uczestnik współczesnego świata może mieć w tym momencie lektury uzasadnione deja vu – wszak o wizerunek z równą pieczołowitością, jak partyjni dygnitarze onegdaj, dbają dziś celebryci. Nie jest to, wbrew pozorom, mylny szlak interpretacyjny. Napisana w czasach komunizmu książka, czytana po wielu latach, daje okazję przestudiowania uniwersalnych mechanizmów wzajemnego napędzania się tego, co publiczne i co osobiste, intymne. Celebrycki trop prowadzi ku konstatacji, że wciąż trwa walka pomiędzy tymi siłami, że jest to walka zasadna w każdym politycznym, czy nawet postpolitycznym systemie.
Pierwszoosobowa narracja daje szansę spojrzenia na komunistyczny system nie tyle od wewnątrz, co raczej w osobowej perspektywie, z punktu widzenia jednego trybiku maszynerii i to trybiku, który niespecjalnie sobie radzi z uzależnieniem od innych. W tej perspektywie każdy jest oskarżony i każdy jest ofiarą, rozmywa się kategoria winy. Dochodzimy do bardzo niebezpiecznej granicy, za którą rozlega się spójna symfonia ofiar i katów zamieniających się rolami. Brak przedstawionej rzeczywistości instancji moralnie nadrzędnej – chyba poety z wiersza Czesława Miłosza, który mógłby pamiętać i zapewnić, że spisane będą czyny i rozmowy. Tyranów i parady błaznów. Na szczęście, już poza literackim światem przedstawionym, paragraf etycznej powinności literatury dosięga ów system – Kadare podstępem, z narażeniem siebie i pewnie też z obawą, czy zachód zechce pochylić się nad albańską wersją komunizmu, skoro przecież ta moskiewska jest dużo bardziej trendy, wywozi do Francji rękopisy. Te, jak wiadomo z innej książki, nie płoną.
Córka Agamemnona nie jest klasyczną powieścią, ani też powieścią-relacją. Nie jest również beletryzowanym zapisem wydarzeń i spisem ludzkich sumień – choć w istocie przedstawia wiele postaw przyjętej wobec reżimu – nie ciągnie jej do reportażu. Najbliżej książce do eseju, w którym zapis bieżących wydarzeń poddaje się dyskursowi typowemu dla innego gatunku. Refleksje przeważają tutaj nad opisem. Wędrówka bohatera poprzez VIP-owskie platformy do swojego, prestiżowego sektora przypomina zarazem labirynt kafkowskiej proweniencji, jak i zdaje się być pretekstem literackim do snucia opowieści. Droga nie od wczoraj wszak w literaturze i okolicach pełni rolę sznurka, na który nawleka się sensy i w ten sposób się je porządkuje, ustawia i zadaje im pytania.
Książka reklamowana niezbyt trafnie jako historia trudnej miłości (cytowany już napis z okładki) jest więc w istocie narzędziem sprzeciwu wobec traktowania ludzkich uczuć jako narzędzia opresji. Kwestia poświęcenia szczęścia Suzany dla politycznych ambicji jej ojca przywodzi na myśl porzuconemu kochankowi Ifigenię poświęconą przez ojca – Agamemnona bogom w zamian za ich przychylność. W mitologii szuka schematu, który pomógłby mu zrozumieć sens tego działania. Analogia jest tutaj jedynie częścią refleksji, w dużej mierze toczy się dialog z mitem, a raczej z ustaloną interpretacją. Wnioskowanie prowadzi do przekonania, że nie o przebłaganie bogów chodziło antycznemu wodzowi, a o ideologiczną i moralną mistyfikację, która pozwalała mu z ofiary uczynić fundament żądań wobec poddanych. A, co warto zaznaczyć, Albańska Ifigenia w książce nie pojawia się ani razu, jej głos nie liczy się w interpretacji historii.
Jak przystało na esej, książka Kadarego ma również ambicje stworzenia własnej definicji pojęć używanych. To najważniejsze to właśnie ona – nauczycielka życia. historia. Kogo jednak właściwie uczy – nie „człowieka prostego”, że znów przywołam Miłosza. Tyranów właśnie. Historia jest zbiorem stereotypów, które docelowo wciela się w użycie i nazywa się polityką. I się replikuje. Agamemnon nie wyjaśnia kwestii bieżącej, on jest dla niej fundamentem, czy, jak kto woli używać tego staromodnego dla nauki sformułowania, archetypem. Wszystko już było i wróci jeszcze. Pewnie nie raz trzeba będzie wyciągać z pawlacza historii dekoracje totalitaryzmu. Kadare nie ma złudzeń, że jego książka temu zapobiegnie – przynajmniej nic w książce na takie zakusy nie wskazuje. To pozwala mu uniknąć historiozoficznego totumfactwa.

Dla czytelników Córki Agamemnona polski język przygotował niespodziankę interpretacyjną godną mistrzów psychoanalizy – Tirana brzmi prawie tak samo jak Tyrania. Żyjącym w albańskiej odmianie komunizmu więźniom cudzych ambicji nie było tak łatwo pojąć, w czym rzecz. Pojęć do analizy szukali w mitach i baśniach – wielkich opowieściach ludzkości o charakterze porządkującym....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Parcie na sagę
Rzecz generalnie w tym, że czasy są przaśne a chciałoby się, żeby były wielkie. Tak wielkie jak tęsknota za przeszłością, która skryła się w doskonałej formie sagi, choćby staroislandzkiej. Dwukrotnie bodaj pojawiają się wzmianki o sagowej doskonałości czasów, tęsknoty do bohaterów wielkiej pogańskiej literatury, których heroizm mogliby przecież wziąć teraz na siebie milites christi. Jeśli zaś fakty nie pasują do teorii (w tym wypadku do teorii literatury właściwie), tym gorzej dla faktów.

Teraz - czyli w wieku trzynastym. Powieść fantasy nie przez przypadek uwielbia średniowieczne mroki, te sprzed jesieni okresu najlepiej. Nie ma bowiem, jak słusznie prawi się na uniwersytetach - średniowiecza w liczbie pojedynczej; są różne średniowiecza. Wilkołaki, strzygi i inne takie bytują zwykle w rejonach bliżej nieokreślonych bądź bliżej nieznanych. Hola, zagalopowałem się, bo w Wilczym miocie mamy jedynie wilkołaki. W liczbie dziesięciu, z których ocalony zostaje tylko jeden, który na dodatek traci swe wilkołacze właściwości i staje się potulna kochanką nad krew mężczyzny przedkładaj ącą jego szacuneki uczucie. Rolę fantastycznego herosa, ichniego Wiedźmina, który, przy pomyślnych wiatrach historii mógłby mierzyć się z bohaterami jakiejś Eddy obsadzić też niełatwo. Czyżby jednoręki Uldolf, który ma za nic pruskie powstanie i, choć syn wielkiego wodza, dba jedyne o szczęście przybranej rodziny? Czy może właśnie Erhard von Stendal - krzyżacki mistrz, któremu przydziela się podłą prowincję zamieszkaną przez dzikusów zasługujących wszak na oświecenie ogniem krzeszonym na ich chatach i błysk cywilizacji odbity od wypolerowanych mieczy światłych chrześcijan. Bestiarium liche a podziwiać nie ma kogo - oto fantasy, które straszy tłem polityczno-religijnym a nie wątkiem głównym i każe rewidować przekonanie o właściwościach gatunku.
Tak więc wiek trzynasty. Na Lateranie rozpoczął je czwarty sobór, który zmienia podejście osób duchownych do świeckich, nakazuje zbliżenie do problemów maluczkich, reformuje spowiedź, wychodzi z inicjatywą kaznodziejską - mówi się o reformie duchowości chrześcijańskiego zachodu. Tymczasem w Prusach dyskutuje się o tym, czy stwór, który mówi, ma duszę i czy, jeśli nie ma, może być użyty jako narzędzie “nacisku” na niewiernych. Jeśli zabija, nie traci przy tym nieśmiertelności, której przecież nie ma.
Z dziesięciorga wilkołaków, jak już zostało wskazane, ostaje się Lidia, której jedynym ludzkim odruchem jest do pewnego momentu niewolnicza miłość do okrutnego mistrza zakonnego (trudno uwierzyć w tak silne przywiązanie zwierzęcia, raczej wchodzimy tu w sferę psychologii kryminalnej, która bada, m. in., niezwykłą zależność kata i ofiary). Jednakowoż ten sam Bóg, który zsyła Lidię ponoć jako pomocnicę gorliwym misjonarzom, pozwala jej w pewnym momencie zaznać ludzkiego ciepła - od dziecka, które później osieroci. Wiele lat i morderstw później będzie miała okazję się zrehabilitować. Powieść ma niejako układ symetryczny.
Nie o wilkołaku jest zatem powieść a o potworze. Na takiego wyrasta w powieści stwór zwany chrześcijaństwem zachodnim. W ten sposób to, co winno być tłem opowieści, staje się jej meritum. Fantasy, trochę małpując powieści kryminalne w tej powieści snuje diagnozy społeczne i polityczne - co prawda na gruncie historycznym, niemniej nikt mnie nie przekona, że wymowa oskarżeń, być może zbyt jednostronna, pod adresem polityki papieskiej nie ma silnych współczesnych konotacji.
Wiek trzynasty nie zasługuje na sagę. Nie nada się do poezji, nie będą o nim śpiewać pieśni pochwalnych. Nie zrodzi bohatera dla przyszłych pokoleń. Wilczy miot to w pewnym stopniu powieść o niesprawiedliwości historii wobec czasów. Czemuż są czasy sag i powieści fantasy?

Parcie na sagę

Rzecz generalnie w tym, że czasy są przaśne a chciałoby się, żeby były wielkie. Tak wielkie jak tęsknota za przeszłością, która skryła się w doskonałej formie sagi, choćby staroislandzkiej. Dwukrotnie bodaj pojawiają się wzmianki o sagowej doskonałości czasów, tęsknoty do bohaterów wielkiej pogańskiej literatury, których heroizm mogliby przecież wziąć teraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Irakijczycy nie mają twarzy, bo zabiera im ją telewizor. Nie mają osobowości, bo są albo ofiarami, albo napastnikami. Nie umieją mówić własnym głosem, więc wynajmują sobie lektora newsów, by mówił w ich imieniu. Żyją w pudełku wcale nie zwanym wyobraźnią. Jeden z nich ma na imię Kerim. Wyszedł z pudełka, ale właściwie dalej nie jest sobą. Bo co to właściwie znaczy „być sobą”?

Opowieśc Sherko Fataha nawiązuje do znanego motywu Guliwera, który wciąż jest w nie swoim świecie. W jednym za duży, w drugim za mały. Skalowanie odbywa się przy pomocy bolesnych operacji mentalnych, po których pozostaje niedosyt. Ciągły niedosyt. "Czarny statek" to książka o wiecznej tęsknocie, której jedynym ukojeniem jest śmierć. Świat, w jakim przyszło żyć bohaterowi nadaje tej tęsknocie nazwę i dokleja współczynnik dyskursywny, nie niweczy jednak struktury uniwersalnej powieści. Dlatego też można ją czytać jako osobny głos w utelewizyjnianej debacie o irakijskim stanie okupacji, zaszłościach kolonialnych, wzajemnie motywujących się polityce i religii na wschodzie, konfliktach i zbliżeniach wschodu i zachodu. Seria Proza świata wydawnictwa Czarne stawia sobie jednak zadania ambitniejsze niż głos w sprawie. Bo nazwę serii można czytać tak geograficznie i dyskursywnie właśnie, jak również jako kwantyfikator wielkości literatury, która broni się nawet jeśli wytrącić jej spomiędzy słów oręż zwany publicystyką.
Śmierć i nomadyczność, której sytuacja irakijskiego uchodźcy, wcześniej niereligijnego Araba natarczywie próbującego dorobić się islamskiej żarliwości, dodaje egzotycznej nieco urody są głównymi tematami książki. Kerim nosi w sobie zalążek śmierci, który nabiera formy, wychodzi „na jaw” za sprawą włączenia się bohatera w strukturę grupy ekstremistów, gdzie zostaje bojówkarzem Allaha i agitatorem pośmiertnego szczęścia. Jeśli rozdaje się śmierć, dużo łatwiej zapomnieć o tym, że samemu się jest poza obrębem ludzi, którzy ją otrzymują, lub też przynajmniej nie doskwiera wówczas tak mocno brak zakorzenienia, społeczne wykluczenie. Jednak i tej próby tożsamości Kerim nie przechodzi pozytywnie – w pewnym momencie ucieka od grupy, która nauczyła go wierzyć w ideały zbrojnego Islamu.
Potem jest już tylko ucieczka. Europa znajduje się po drugiej stronie wielkiej wody, nie jest jednak ziemią obiecaną, a miejscem docelowym tułacza, któremu ciąży przydomek „wieczny”. Kerima dręczą koszmary po przygodzie wojownika – jako żołnierz boga, kompletnie nie radzi sobie z ludzkim poczuciem winy. Co więcej, wspomnienia dokonanych czynów i ich motywacja, jeszcze bardziej wykluczają go ze społeczności, do której nigdy nie pasował jak ulał. Każdy ruch na szachownicy życia okazuje się nietrafiony. Być może Kerim liczy, że w światłej Europie uda mu się zacząć od nowa, dokonać psychoanalitycznego rozgrzeszenia, choć z pewnością nigdy nie słyszał o Freudzie.
Europa jest jednak daleko, a Guliwer nie ma własnego statku. Podróż na gapę obfituje w groteskową wizję znanych z europejskiej literatury motywów marynistycznych. Miast przygody, jest koszmar, nawet Odyseusz w porównaniu z Kerimem miał łatwiejszy żywot morskiego włóczęgi. Tak, z uporem będę podkreślał zbieżność bohatera Czarnego statku i czołowych, topicznych bohaterów europejskiej powieści.
Życie na uchodźstwie wcale nie okazuje się nowe. Znów rozczarowanie wobec wyroków przeznaczenia, które ciąży. W Berlinie Kerim jest po trosze europejskim kochankiem i poszukiwaczem osobliwości udającym turystę, po trosze zaś człowiekiem wciąż kurczowo trzymającym się dotychczasowej tożsamości, choć już dawno doń nie pasuje. Jak bumerang wracają wspomnienia z czasów rozsiewanej zarazy – czytelnik wreszcie może je rekonstruować.
Na końcu Kerim zamknął oczy. Wyczerpał limit wcieleń. Zmarnował wszystkie życia. Pozostał mit Guliwera, rozgrywający się w nieprzychylnej historycznej i politycznej scenerii współczesności.
Sherko Fatah napisał powieść, która w skrótowy sposób, wykorzystując kalki z literatury europejskiej, domaga się uwagi dla pojedynczego człowieka. Nie jest to jednak głos obrońcy uciśnionych, choć pochodzenie autora – syna irackiego Kurda mieszkającego w Berlinie – mogłoby w zbyt łatwy sposób wiele postawionych w powieści kwestii wyjaśnić, ale raczej traktat o konieczności czytania każdego życia w perspektywie zastanych wielkich mitów ludzkości. To apoteoza odrębności i pojedynczości – na mapie i w statystykach. "Czarny statek" przy tym to rzecz niezwykłej językowej precyzji, gdzie wyważona narracja rozświetla dodatkowe wymiary ludzkiego istnienia.

Irakijczycy nie mają twarzy, bo zabiera im ją telewizor. Nie mają osobowości, bo są albo ofiarami, albo napastnikami. Nie umieją mówić własnym głosem, więc wynajmują sobie lektora newsów, by mówił w ich imieniu. Żyją w pudełku wcale nie zwanym wyobraźnią. Jeden z nich ma na imię Kerim. Wyszedł z pudełka, ale właściwie dalej nie jest sobą. Bo co to właściwie znaczy „być...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Apte. Niedokończona powieść Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski
Ocena 6,9
Apte. Niedokoń... Piotr Głuchowski, M...

Na półkach:

Apte. Czy spóźniona opowieść?
Najpierw były rysunki. Zapis przeżycia, które trudno zwerbalizować, a i zwizualizować niełatwo. Świat przesunięty w którąkolwiek ze stron na tarczy jednego z zegarów Dalego. Ludzie i sny, koszmary i marzenia. Św. Sebastian i komisja wojskowa. Sąd byle jak ostateczny. Olbrzymie głowy, a każda z nich niesie ciężar rzeczywistości przekraczający ludzką miarę. Takiej, co to w głowie się nie mieści. Nawet dużej.
Kreska wytrawna. Wrażliwość estetyczna bezsprzeczna. Autor nieledwie zaznany: Ryszard Apte. Rysunki są spóźnionym świadectwem czasu pożogi, Szoah, holokaustu, dni prawie ostatecznych. Wszystkie te określenia, metafory dawno się już zużyły. Pytanie, czy książka o Ryszardzie Aptem, która towarzyszy faksymilowemu wydaniu jego rysunków zeszytowych odświeża język holokaustowego dyskursu. Czy nie jest przypadkiem tak, że wszelkie kanały, którymi takie książki napierały na literacki krwioobieg zostały już wyekploatowane i dziś nie niosą? Czy autorzy biogramu literackiego nie są zbyt późnymi wnukami?
Trudu prezentacji i reprezentacji zarazem artysty, o którego dobrze zapowiadającej się karierze wiemy nieco z przedwojennych gazet i z ust nielicznych ocalonych znajomych, podjęli się dwaj reporterzy „Gazety Wyborczej” – Piotr Głuchowski i Marcin Kowalski. Wspominanie dziennikarsko-środowiskowej przynależności autorów nie jest bez znaczenia, jako że stało się to już źródłem jednego z modeli czytelniczych opowieści. W ten sposób biografia czy też antybiografia (niżej próby rozstrzygnięć genologicznych) usidlona została doraźną siatką polityczno-medialną.
Spór zresztą o to jak czytać w tyle lat i zapisanych stron po holokauście nie jest tak do końca bezzasadny. Polityczne zaangażowanie książki zostawić sobie można na rozważanie w nudne zimowe wieczory przy słabo grzejącym telewizorze, o model lektury spytać jednak trzeba. Ten z kolei w sposób bezpośredni łączy się z tkanką genologiczną. Czy "Apte. Niedkończona opowieść" to zbiór wspomnień przepasanych niezłą szatą graficzną tu i ówdzie uściślony dla gładkości narracji? Próba ocalenia od zapomnienia artysty w cudowny sposób kulturowo wskrzeszonego? Pomnik tych wszystkich twórców kultury, o których nie pisze nie robi filmów Steven Spielberg? Wojenna trauma – używając niezgrabnej metafory – napędzała pióra i tych, którzy ocaleli, i tych, którzy mieli o ocalonych wieści; czy teraz naprężać będzie klawiatury? Czy książka Głuchowskiego i Kowalskiego to nowy głos w dyskusji o formie holokaustu, która przeobrażała się i od czasów "Tworek" Bieńczyka kilka co najmniej razy?
Nie na wszystkie z tych pytań potrafię udzielić odpowiedzi. Zacznijmy jednak od autorskich deklaracji co do gatunku. „Ta książka nie jest reportażem, powieścią ani pracą naukową” – deklarują odtwórcy życio-rysu Ryszarda Aptego, by zaraz potem dodać: „Pełna rekonstrukcja wymagała jednak uruchomienia fantazji”. Co należy rozumieć pod pojęciem „pełna rekonstrukcja”? Wypełnienie kośćca faktów o drodze, jaka dzieliła młodego zdolnego krakowianina od mieszkańca opłaconej żydowskimi pieniędzmi utopii wielickiej, gdzie niezwykle szybko składa się dekoracje sztuki pt. „Przyjaźni Niemcy”. Do-pisanie historii lwowskiej, uściślenie wiedzy o obozie W stalowej Woli? Śmierć Aptego nie uległa uściśleniu, widzimy go tuż przed nią i już po wszystkim, ale – co symptomatyczne – w opowieści Henryka Voglera, nie w narracji podpartej fantazją.
Trudno mimo to oprzeć się wrażeniu, że owa autorska fantazja czasami staje się ułańską. Jak wówczas, gdy Aptemu imputuje się homoseksualizm. O jego preferencjach seksualnych nie musiałbym wiedzieć nic, by czytać historię tego życia z wielkim zaangażowaniem. Jak wówczas, gdy myśli osób więzionych, mamionych rozwiązaniami socjalistycznymi, bestialsko gromadzonych na placu poddawane są eksploatacji. Trudno znaleźć w książce rzeczy nienazywalne. Lub chociaż pozbawione nazwy. Bo przecież róża i tak pachniałaby, gdyby ja nie nazywać różą… okrucieństwo obywa się bez nazewnictwa. W tym sensie książka Głuchowskiego i Kowalskiego jest nieco przegadana, a może lepiej powiedzieć; nazbyt prze-myślana.
Pokazuje jednak, i tu wracam do ram dyskursu holokaustowego, możliwości interakcyjne literatury. Ryszard Apte nie jest tylko bohaterem książki, ale zarazem kimś, z kimś chce się nawiązać relacje inne niż te, które daje seans spirytystyczny. Nawiązać relacje, a nie tylko je zdać.

Apte. Czy spóźniona opowieść?
Najpierw były rysunki. Zapis przeżycia, które trudno zwerbalizować, a i zwizualizować niełatwo. Świat przesunięty w którąkolwiek ze stron na tarczy jednego z zegarów Dalego. Ludzie i sny, koszmary i marzenia. Św. Sebastian i komisja wojskowa. Sąd byle jak ostateczny. Olbrzymie głowy, a każda z nich niesie ciężar rzeczywistości przekraczający...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podróż w głąb lasu
Marian Pankowski zachowuje się w swej nowej książce tak, jakby na polu literatury było mu wolno absolutnie wszystko. Trudno tylko dociec, czy czyni to jako przewrotny mentor pisarzy kilku pokoleń, czy właśnie zabawia się jako – zgodnie z pouczeniem wydawnictwa z czwartej strony okładki – najmłodszy polski autor.

Wiek ma znaczenie. Nobliwością swą i swego wysłużonego warsztatu może Pankowski śmiało eksperymentować z tkanką literacką, bez obawy, że wybuch w laboratorium przerwie jego dobrze zapowiadającą się karierę. Wiek ma znaczenie, bo od pewnego momentu to jakby literatura służy pisarzowi, a nie on terminuje u niej na zapiecku. W związku z tym formy i gatunki nie stają intensywności przeżyć i refleksji, genologia nie nadąża za myślą, która z czasem nabrała jakby przyspieszenia. Wiek ma znaczenie, bo z pewnych stylistycznych wyborów nie trzeba się już tłumaczyć. Oczywiście, księgujemy również wiek pisarski.
Tratwa nas czeka to utwór sylwiczny, ale nie musi się tą nazwą dzielić z całym postmodernizmem i zapożyczać w terminologii prof. Ryszarda Nycza. Pankowskiemu nie towarzyszy przekonanie o przetarciu gatunków i ich wzajemnym zazębianiu, ani tym bardziej niesforne gnębienie reguł i uzyskiwanie kształtów w wyniku genologicznych nadużyć i krzyżówek. Zbiór jego myśli więcej niż z Masłowską łączy ze staropolskimi autorami „lasów rzeczy” (Silva rerum – dosł. las rzeczy) i ich modelem łączenia na papierze spraw życia codziennego z refleksją o świecie i próbami literackimi różnej próby. Autor, jakby nie dowierzając czytelniczym intencjom swoich fanów, o strukturze gatunkowej mającej swe szlacheckie korzenie i miarę, informuje. Sylwiczność tedy nie jest tu miarą literatury a myśli, nie pisania a życia po prostu. Może tylko z tą poprawką, że jest to jednak życie osoby piszącej od zawsze.
Tematem organizującym całość jest opowieść o kondycji człowieka budowanej najpierw w łączności, a potem w opozycji do Boga. Figurą fabularną jest oczywiście historia wygnania z raju i przyczyn tej spektakularnej metamorfozy, z której skutkami mają się zmagać wszystkie kolejne pokolenia późnych wnuków. Wewnątrz opowieści o człowieku ustalającym własne stanowisko wobec stwórcy mieści się i ironia przeciw ortodoksji, i uwagi o sposobach laicyzacji współczesnego świata. W istocie bowiem Pankowski nie szuka formy odpowiadającej własnemu stanowi umysłu, ale bacznie obserwuje rzeczywistość. Idea Boga choćby dlatego zostaje poddana szczelnej izolacji, szuka się dla niej formuły pełniejszej niż dyskurs światopoglądowy, filozoficzny i (oczywiście) religijny. Można pewnie nazwać Pankowskiego wojującym ateistą w czambuł potępiającym ludzkie poczucie dobrze urządzonej drabiny bytów z ojcem założycielem na jej szczycie, tyle, że to nie wyczerpuje kwestii. Lepiej wskazać, iż jego proponowany przez niego dyskurs dotyczący boga (Boga?) łączy w sobie kwestie dyskutowane i na uniwersytetach, i w Kościołach, i w lewicowych stowarzyszeniach obywatelskich, a także w podmiejskim autobusie przy niedzieli. Sylwa bowiem nie każe dzielić tematu na czworo, by każdemu oddać jemu należną część tortu do skonsumowania.
Obok natrętnej historii Ewy i Adama, tekst Tratwy… organizuje refleksja o czasie. „Jakim słowem ogarnąć czas, który od początku rósł bez nas po swojemu” – brzmi pierwsze zdanie książki. Pierwsza refleksja traktuje zaś o heteronomicznym ujęciu czasu i człowieka, którzy potrafią żyć obok siebie, niekoniecznie razem. Tak poczyniony rozdział wydaje się znaczący. Czas, nie jest zbiorem ludzkich istnień i nie jest istnieniem w ogóle. To ostatnie może być jego przejawem, w jakiejś formie. Wydarzenia są wykwitem na osi czasu, nie stanowiąc jego treści. To oda na cześć trwania. Bezosobowego, bezkształtnego, bezsensownego. Pochwała ciągłości i linii, trzecia koncepcja czasu, w której nic się nie kończy, bo nic się nie zaczęło, ale też nic nie zdąża, żeby zrobić zwrot i odwiedzić koło już raz zatoczone.
W tej formule mieści się zgoda na śmierć znajomych i na trwanie etosu więźnia Auschwitz. Na życie pod presją śmierci i niesprawiedliwości historii, z których to wielkości żadna wszelako nie jest czasem. „Leciały lata, leciał, jak to one. Dla jednych w nerwowym pośpiechu, drugim (z autorem włącznie) zdawały się pozaczasowe, rozpoznawalne po głębokości tegorocznego dekoltu u kobiet czterdziestoletnich” – napisze pod hasłem Niecierpliwość lat Pankowski.
No a język? W cytowanym już początku książki, niemożność wyrażenie właściwości czasu przy pomocy słowa jest frustrująca. W innym miejscu słowo „ulewa” określone zostaje „wdzięcznym miłodźwiękiem”. Więc może jeszcze i to byłoby tutaj polem sylficznej eksploracji – chęć wyrażenia i nazwania. Biblijna również, skądinąd. Język byłby, być może dzieckiem tego samego pragnienia, uwolnienia się od instancji wyższej, czy tam najwyższej – to zadanie dla lubiących stopniować przymiotniki.
Jak na niespełna siedemdziesięciostronicową książeczkę, której ma format kieszonkowego notatnika, sporo wielkich tematów udało się autorowi w niej pomieścić. Poza tym – jest jak w życiu. Gdzieś się jedzie, coś się ogląda, kogoś się widzi, z kimś się spotyka, do kogoś się dzwoni… Zapiski zwykłego życia składają się przy tym na dyskurs (lewicowy?) obnażający polską zaściankowość, obłudę i kilka innych narodowych bolączek. Mamy tedy i wątek, hm, patriotyczny (a Gombrowicz przebija się przez zapiski, niczym w palimpseście). Tratwa już czeka, można się ewakuować. Choć to przecież tylko zagubiony potop w cudem odnalezionym rękopisie pewnego zaangażowanego w sprawy narodu szlachcica – jak informuje zużyta już nieco, a przez to jakby niedomykająca się, klamra kończąca książkę.

Podróż w głąb lasu
Marian Pankowski zachowuje się w swej nowej książce tak, jakby na polu literatury było mu wolno absolutnie wszystko. Trudno tylko dociec, czy czyni to jako przewrotny mentor pisarzy kilku pokoleń, czy właśnie zabawia się jako – zgodnie z pouczeniem wydawnictwa z czwartej strony okładki – najmłodszy polski autor.

Wiek ma znaczenie. Nobliwością swą i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ćwiczenie stylistyczne z motywu przemiany wewnętrznej
Frank jest obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, który, aby zatuszować swe kolumbijskie pochodzenie, przybiera europejskie nazwisko. Poznajemy go na lotnisku, kiedy właśnie rozpoczyna podróż swojego życia. Niestety, będzie to podróż w głąb siebie.
Frank Michalski jest specjalistą w najbardziej amerykańskiej z dziedzin aktywności człowieka nowych czasów, a mianowicie relacji biznesowych. Te układają się w schemat owocujący miliardowymi kontraktami, niestety schemat trzeba wykuć na blachę. Z kolei na szczęście Frank jest bardzo zdolnym nauczycielem, można rzec nowomodnie: coachem. W książce jego zawodowe aspiracje określa się nazwą szkoleniowiec, nie szczędząc mu również miana profesora. Łacińskie przysłowie głosi, że nikt nie może uczyć skutecznie, kto nie rozumie właściwie (oczywiście głosi w oryginale: discere bene nemo potest, nisi qui recte intellegit). Wyjazd Franka do Chin również odbywa się pod auspicjami jego pewności siebie w tym fachu i przekonania o nadrzędności manier nad mentalnością – przynajmniej w biznesie. To ma zapewnić sukces szkoleniowy i podnieść jeszcze morale szkoleniowca. Pech jednak chce, że Chiny nie pozostawiają człowieka obojętnym wobec kultury duchowej, której są niezłomnym strażnikiem i połykają turystów wewnątrz swych trzewi niczym wieloryb Jonasza. A z tego wnętrza nie wychodzi się już tym samym człowiekiem (żeby nie powiedzieć, że nie wychodzi się tym samym otworem).
Frank jest gorącym zwolennikiem amerykańskiego stylu życia, amerykańskiego stylu robienia biznesu i amerykańskiego samopoczucia (I’m fine, thank you). Amerykańskość przy tym, pojmowana tak w kategoriach światopoglądowych, jak i ekonomicznych (może lepiej: kapitalistycznych) uznaje on za sposób na ujednolicenie świata. Zaufanie do marki Made in USA i przekonanie o słuszności jej wszelakiej ekspansji jest przejawem – zarazem – gorliwości emigranckiego neofity, jak również nieradzenia sobie z tożsamościową binarnością. Z jakichś względów ten bohater nie umie być jednocześnie Amerykaninem i Kolumbijczykiem, co, skądinąd, mogłoby być ciekawą obserwacją socjologiczną na temat wchłaniania przez północną Amerykę kolejnych grup etnicznych tam przybywających. Wmawiano nam przecież, że ten kraj, ufundowany na emigranckiej wielokulturowości umie jak żaden inny scalać różne grupy narodowościowe i zarazem ocalać ich mentalną autonomiczność.
Chiny leżą na drugim krańcu świata (dlatego lata się tam samolotem), ale leżą też na antypodach amerykańskiego systemu wartości. W banalności zapisanego właśnie zdania tkwi, w moim przekonaniu, przyczyna słabości powieściowej konstrukcji Gamboi. Pojemna konstrukcja najpopularniejszego z epickich gatunków dopuszcza co prawda możliwość wielorakich przekształceń i odkształceń akcji, pozwala na rozrzedzenie formaliny fabularnej i rozciągnięcie osi zdarzeń poprzez wstawki eseistyczne, filozofujące i tym podobne – niemniej jednak kolumbijski pisarz pozwala sobie chyba na zbyt wiele. Pozwala sobie zresztą zupełnie niepotrzebnie, bo obraz zderzenia kultur – forsowany w miejsce przekonania o globalizacji – przedstawiony zostaje w dyskusjach i refleksjach nadzwyczaj infantylnie. Doprawdy tylko zadufany w sobie Amerykanin może dziś jeszcze być przekonany, że proces globalizacji spłaszcza warstwę mentalną naszej planety. A Santiago Gamboa, w przeciwieństwie do swego bohatera, TAKIM Amerykaninem, tuszę, nie jest.
Musiałbym być bardzo przychylnym recenzentem i przy okazji wspaniałomyślnym rozdawcą niezasłużonych literackich komplementów, by uznać tę powieść autora Trzeba umieć przegrywać za odległą wnuczkę oświeceniowych powieści drogi, w których element fabularny wypierany jest przez element diagnostyczno-filozofujący. Niemniej zaznaczam, że do takiego schematu chciałaby pewnie ta książka dążyć.
Co by nie powiedzieć o formie książki, nie dorówna ona formie duchowej jej głównego bohatera. Ta bowiem ewidentnie się w Chinach klaruje, zmywając z wystudiowanego oblicza Amerykanina uśmiech nr 5. Frank, pod wpływem znajomości z wpływowym chińskim dyrektorem, łączącym doskonale obowiązki zawodowe z pielęgnowaniem rodzinnego ciepełka, odnawia swój kontakt z synem – dotychczas okazyjny i pozbawiony głębszego znaczenia. Zmienia również swój stosunek do kobiet, dostrzegając zalety monogamii a swe rozpasane singielskie życie niemal potępiając. Tęskni za rytmami kolumbijskimi, które stanowią depozyt jego dzieciństwa i powoli przebudowuje swą jedynie słuszną amerykańską tożsamość. Przede wszystkim zaś, i o tym jest ta książka, dostrzega, że kontakty międzyludzkie mogą mieć nie tylko wyćwiczoną formę i oprawę w postaci odpowiednio dobranego stroju czy jedzenia, ale też treść.
Wypada pogratulować wewnętrznej przemiany. Wypada też jednak zauważyć, że wszystkie te wartości, o jakich przekonuje autor mieszczą się pośród najoczywistszych, najistotniejszych być może, acz banalnych. Każdy kiedyś odkryć musi piękno zielonej trawy, przyjemny dotyk promieni słonecznych w samo południe lata i kojący dotyk drugiego, życzliwego człowieka. Ale czy naprawdę w tym celu trzeba lecieć aż do Chin?

Ćwiczenie stylistyczne z motywu przemiany wewnętrznej
Frank jest obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, który, aby zatuszować swe kolumbijskie pochodzenie, przybiera europejskie nazwisko. Poznajemy go na lotnisku, kiedy właśnie rozpoczyna podróż swojego życia. Niestety, będzie to podróż w głąb siebie.
Frank Michalski jest specjalistą w najbardziej amerykańskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Innego” nie będzie?
Ci, którzy oczekiwali gromów, skomasowanych narzekań na nietolerancyjną ulicę każdego polskiego miasta – będą zawiedzeni. Którym marzyła się anarchistyczna książka z wyraźnym lewicowym przesłaniem, poczują się oszukani. Źle bowiem odczytali napis nad wejściem do świata „Codzienności” Ewy Schilling, który głosi: „Chleb powszedni lesbijek w dzisiejszej Polsce”. Brzmi złowieszczo, nieprawdaż? Z wyczuwalnym podtekstem, że ów chleb to jakiś zakalec co najmniej… Brzmi aktualnie i zaangażowanie, isn’t? publicystycznie właściwie.
Chciałbym zacząć właśnie od chleba, tego, który znalazł się na okładce. To dość tania prowokacja. Chleb powszedni w Polsce ma konotacje koniecznie religijne i bogoojczyźniane, podnosi się go z ziemi przez uszanowanie i tęskni się do niego. Jak do bocianów, które wracają do gniazda na gruszy. Co za tym idzie powszedniość ma rangę sakralną, sakralizującą przynajmniej wszystkie te elementy, które znajdą się wewnątrz niej. Tytuł książki sugeruje, że od tak widzianej powszedniości Ewa Schilling chce uciekać, jak od widoczku, który zafałszowuje prawdę o świecie, jak od gładkich maksym z makatek prababki. Codzienność nie nosi na sobie piętna wyjątkowości uświęconej zwyczajem, tradycją, przypieczętowanej powtarzalnością systemu wartości i trwałością rodzinnego ciepełka. Codzienność, jak czytamy w mikroopowiadaniu Teresa (do genologii przyjdzie jeszcze wrócić w tej recenzji) to „Horror rozmyty, oswojony, zamknięty między kuchnią a ubikacją, niewypowiedziany, nienakręcany kamerą, fizycznie objawiający się tylko bólami głowy, snem, z którego nie można się obudzić bez czterech budzików” (s. 34).
Codzienność zatem to nie rytuał a pułapka. Forma (horror), którą łatwo nazwać, trudniej zaś ją przemóc. Wszechogarniająca niemoc robienia rzeczy ważnych i wartościowych. Gdyby wsłuchać się mocniej w słowa Teresy, dałoby się w nich odczytać pod spodem feministyczną deklarację, deklarację kobiecości umieszczonej w osobnym pokoju, odizolowanym od dominującego dyskursu.
To mówi nieco o strukturze książki. Nie potrzeba do niej lesbijskiego klucza. Wystarczy ten – już tradycyjny – feministyczny zestaw pojęć, by zrozumieć, z jakimi problemami tożsamościowymi w bezdusznej codzienności nie radzą sobie kobiety. Książka może być czytana jako wyraz niemocy ideologii i literatury, które przez tyle prób oddziaływania na opinię społeczną, nie okazały się na tyle skuteczne, by choć trochę skruszyć założenia, z których wzięły początek. Schilling pokazuje, jak idee feministyczne zatoczyły koło i wróciły do punktu wyjścia.
Pokazuje jednak coś jeszcze. Mianowicie, że nieheteronormatywność nie może już być dzisiaj tematem zastępczym dla publicznego dyskursu o kobiecości; że politycznie poprawna dyskusja nie powinna zastąpić całej masy innych problemów, wciąż wstydliwie zamykanych w kuchennym kredensie. Bo przecież Codzienność Schilling porusza problem korporacjonizmu, molestowania seksualnego, uzależnienia dorosłych dzieci od rodziców, systemu edukacji, relacji męsko-damskich w wielu wymiarach i damsko-damskich w również większej ilości niż tylko miłość. Każdy z tych tematów jest ledwie naszkicowany, zasygnalizowany bez szczegółów, jakby w obawie o oskarżenie o reportażowo-publicystyczną nachalność.
Nie wszystkie, co trzeba w końcu zaznaczyć, bohaterki są lesbijkami. Są wśród nich osoby o płynnej tożsamości seksualnej, jak również panie heteroseksualne. Wbrew okładkowym deklaracjom kwestia orientacji nie jest zatem prymarna.
Tyle lektura zaangażowana. Wspomnieć przecież należy jeszcze, że Ewa Schilling, po pięciu latach milczenia, wraca z książką o ciekawej strukturze genologicznej, w jakimś stopniu – na co zwracał w swej recenzji uwagę Dariusz Nowacki – zbliżonej do tej zastosowanej w Lustrze. Bierzemy do rąk trzynaście niewielkich opowiadań, z wyraźnymi wyrwami narracyjnymi, o nieukończonej formie, a każdemu z nich patronuje kobiece imię. W gruncie jednak rzeczy przypadki owych trzynastu kobiet mogłyby być równie dobrze kolejnymi odsłonami tej same opowieści. Bohaterki na tyle bowiem nie są zindywidualizowane, na tyle pozostają w tle problemu, jaki reprezentują, że przy końcu nieopasłej przecież książki mylą nam się ich imiona i przestajemy je rozróżniać. To wciąż ta sama postać dążąca do bycia feministycznym Every(wo)menem. Pozostajemy z wrażeniem, że wszystkie kobiety spotkane podczas lektury noszą to same Kainowe piętno smutku i jakiejś niedookreślonej zbrodni, która karana jest natłokiem bylejakości. Ta objawia się jako bezradność, porzucenie, niemoc własnych słów, pragnień i marzeń.
Historie zatem są nanizane na jeden sznur niczym koraliki – wydaje się to wcieleniem współczesnym powieści drogi, być może odwołaniem do przypowieściowej funkcji takiej powieści w oświeceniu. Choć pewnie ta konstatacja jest zbyt daleka. W każdym razie nie wystarcza mi tutaj kategoria obserwacji wyjaśniając niby strukturę „Codzienności”. Potrzebuję znaleźć jego kościec i schemat powieści drogi, organizującej przestrzeń dla opowieści ludzi przez pątnika spotykanych pasuje mi jak ulał. Posłuchaj Pan, Panie podróżny…
Wielką zaletą książki jest – rzekłbym – językowe zadumanie. Ewa Schilling używa słów ostrożnie, świadoma zawartej w nich dawki śmiertelnego jadu. Rzeczywistość opisuje z rzadka i jakby z niedowierzaniem, że potrafi. Jej opowieści toną w zadumie, jej bohaterki w słowach cudzych i własnych. Dialogi zdaję się być cyzelowane tak, by żadna z nich nie wypowiedziała słowa nieznaczącego dla opowiadanej historii. Misterna, koronkowa robota, przypominająca strukturą sieć, w którą dają się schwytać współczesne kobiety.

„Innego” nie będzie?
Ci, którzy oczekiwali gromów, skomasowanych narzekań na nietolerancyjną ulicę każdego polskiego miasta – będą zawiedzeni. Którym marzyła się anarchistyczna książka z wyraźnym lewicowym przesłaniem, poczują się oszukani. Źle bowiem odczytali napis nad wejściem do świata „Codzienności” Ewy Schilling, który głosi: „Chleb powszedni lesbijek w dzisiejszej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tkanie kilimu. Z tą czynnością kojarzyła mi się powieść „Lecą Wieloryby” we wstępie. Na kilimie, złożonym na kolanach Matki-Natury ludzie leżą na łące, a wieloryby rwą się do lotu; domki stają nad urwiskiem a chmury przybierają kształty. Kolory układają mozaikę tak kiczowatą, że bolą nie tylko oczy. Kilim to opis, nie fabuła. Prządka wie, co robi, narrator staje się bezużyteczny.
Na kilimie Maja i Jon. Nie muszą przysięgać sobie miłości – wyhodowali ją w sobie przez te wszystkie lata, tusząc, że wiedzą, jakimże jest stworzeniem. Z nieporadnego, choć niebrzydkiego, kaczątka miała naturalnie przemienić się w olśniewającego łabędzia. Jeszcze tylko próba wytrzymałości materiału, na którym miłość została wpisana w życiorys kilimowych bohaterów. Bo miłość ma mięśnie, których rozciągliwość należy ćwiczyć. Ćwiczenie kończy się kontuzją zadaną, jak się zdawało, przez Czarną Mambę. Faulujących jest jednak więcej.
Następuje prucie kilimu. Szarpanie. Zrywanie. Bieganie/ucieczka. Postaci próbują się urwać ze smyczy nici, chcą zacząć żyć własnym życiem. Chcą czy muszą? Los odwraca się plecami. Przechwałki dotyczące lojalności zdają się prowokować przeznaczenie, jak Odyseuszowa chwalba wobec Polifema wywołująca zemstę Posejdona w postaci długotrwałej tułaczki.
Wreszcie ruch ożywionego kilimu, dotychczas bezładny i próbujący jakość materiału nabiera znaczenia. Pojawia się Misja. Fabuła zwyciężyła opis po krótkotrwałej walce o formę. Powieść onirycznej drogi poprzez torowisko i światy równie fragmentarycznie powiązane z rzeczywistością ogniskuje się wokół odnalezienia Mai. Teraz jednak nie jest to ruch zrozpaczonego, wiarołomnego młodzieńca, a postawa wszechświata, czymkolwiek on właściwie jest. Maja się kontrapunktem zniewolenia, synonimem wymarzonej wolności, zwycięstwem każdej rewolucji, jutrzenką swobody – z przyzwyczajenia literackiego chcielibyśmy rzec. Przychodzi też na myśl skojarzenie z wciąż poszukiwaną Beatrycze, która w wierszu Lechonia jedynie jest i dlatego jej nie ma.
Jon, jako namiastkę dawnego świata i promień przyszłego, niesie ze sobą darowane przez tajemniczą staruszkę bezy. W tym temacie mógłby się kompetentnie wypowiedzieć Propp, który w swej „Morfologii bajki” rezerwuje znaczące miejsce w fabule dla darczyńcy. Bezy to symbol – rzekłbym – mało ambitny, a jednak nie o ścieralność warstwy semantycznej idzie, ale o wyrazistość na tę chwilę. Być może po przeczytaniu powieści wydadzą nam się one zbyt błahym elementem, by pełnić ważką fabularną funkcję. Wewnątrz tego świata, który, w sensie medycznym, jest reakcją organizmu Jona na spotkanie z nieprzychylnym tramwajem, wizją wstrząśniętego umysłu, pełnią one jednak funkcję doskonałą – i poprzez smak nazbyt słodki, i poprzez kolor nazbyt biały śmiało kontrastujący z wszechobecną szarością.
Jon, jak i jego bezy, jest przybyszem w tym świecie. Nie ma znaczka. Nie figuruje w spisach. Nie umie się zachować. Nie umie myśleć, jak wszyscy. To daje nadzieję wszelkiej maści odszczepieńcom, nieprawomyślnym, ideowcom. Nadzieje jednak niespełnialne, bo Mai odnaleźć się nie udaje.
Dopiero po otwarciu oczu. Ale wówczas Maja nie jest już idee fixe dla światów równoległych. Jest tylko narzeczoną, właściwie byłą narzeczoną, Jona. Fabuła hamuje z piskiem akcji. Narrator znów sposobi się do odpoczynku, jaki daje opis. Jak Bóg, po siedmiu dniach stworzenia musi odpocząć. Odpoczywa w szpitalu. Tam Jon dowiaduje się, że jest ktoś inny, a Maja wyjeżdża.
Młodość skończyła się nagle z miłością, albo odwrotnie. W sensie obyczajowym, należałoby powiedzieć, że było to szczeniackie uczucie, w sensach Kościowa oznacza to jednak, że człowiek zostaje sam po każdym złudzeniu bycia z drugim człowiekiem. I ten wniosek nie wydaje się karkołomną łamigłówką, nadzwyczajnym osiągnięciem myśli ludzkiej. Dlaczego więc boli mimo to, że wieloryby lecące można zobaczyć na niebie i ostatecznie można też uciec w ułudę, że jest się tylko ich tłem, a nie sensem istnienia świata i wszechświata?
[Recenzja zamieszczona również na moim blogu]

Tkanie kilimu. Z tą czynnością kojarzyła mi się powieść „Lecą Wieloryby” we wstępie. Na kilimie, złożonym na kolanach Matki-Natury ludzie leżą na łące, a wieloryby rwą się do lotu; domki stają nad urwiskiem a chmury przybierają kształty. Kolory układają mozaikę tak kiczowatą, że bolą nie tylko oczy. Kilim to opis, nie fabuła. Prządka wie, co robi, narrator staje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając „Strzelca” łatwo dojść do przekonania, że jest to tyleż mistrzowska realizacja schematu powieści sensacyjnej, co obwieszczenie herolda gatunku o jej kresie. Z jednej bowiem strony mamy dopracowaną w szczegółach fabułę wypełniająca punkt po punkcie zalecenia takiego rodzaju powieści, z drugiej zaś – jakby niedowierzanie autora, że z tych klocków da się wciąż wybudować jakiś sensownie wyglądający obiekt użyteczności jakiej bądź.
Motto powieści („Tylko karabiny precyzyjne są interesujące”) skłania, oprócz odfajkowania fabularnych wskazówek, do których przyjedzie jeszcze wrócić, również do przemyśleń natury genologicznej. Literatura widziana z perspektywy autora dzieła, Stephena Huntera, dzieli się, upraszczając nieco, na improwizowano-modernistyczną i precyzyjną właśnie. Powieść sensacyjna, której wyczerpanie dostrzegamy obserwując posługiwanie się w „Strzelcu” zgranymi sposobami opisu i charakterystyki, powszechnie dostępnymi technikami retardacji i wykorzystywania zmiany perspektywy do wzmożenia napięcia, byłaby interesująca zatem tylko wówczas, jeśli służy sztuce precyzji. W tym gatunku – rzecze przecież jego mistrz – lepsze jest wrogiem dobrego. Czytałem „Strzelca” mając w pamięci wszystkie dyskusje o końcu literatury, przypominając sobie doskonałe pastisze Mendozy ukazujące dno powieści kryminalno-sensacyjnych i wsłuchując się w brzęk broni różnego kalibru (jako laik nie umiem tego nawet uszeregować), której odgłosy miały brzmieć tak, jak zwykle. O Fredrze, z okazji premiery filmowej „Ślubów panieńskich” napisała ostatnio znawczyni tematu, że lubimy go, bo go znamy, a nie dlatego, że go lubimy. Tę samą osobliwość gatunku sensacyjnego stara się swą książką przekazać Hunter – diagnozując, że ci, którzy lubią, będą zachwyceni związkami z całą twórczością tego typu, a ci, którzy nie wykazują zainteresowania, nie są również interesujący dla autora.
A zatem jest to powieść fanowska? W dużym stopniu – owszem. Ale nie tylko. Jest to bowiem również powieść, nazwałbym to skrótem myślowym, cywilizacyjna i tożsamościowa. Stająca do dyskursu o amerykańskim sposobie postrzegania i oswajania rzeczywistości. Bliska mieszkańcom nowego świata, a Europejczykom rzucona jako wabik i trofeum do podziwiania poniekąd. Obraz Ameryki zbudowany z – nie należy się bać tego określenia – archetypów. Polski wydawca zaznacza tę skończoną amerykańskość powieści w recenzji wydawniczej. Nam pozostaje poważyć jej składniki i odpowiedzieć na pytanie: jak to wygląda z odległości, przez lupę literacką.
Wygląda groźnie. Kwintesencją amerykańskiej wrażliwości byłaby broń traktowana niczym przyjaciel; intymny związek z narzędziem zabijania, nierzadko narzędziem zbrodni. Celowanie i strzał stają się metaforą amerykańskiego kontaktu ze światem, reakcji na niego. To oskarżenie wydaje się wyraźne, choć przecież nienowe. Wszyscy znamy dyskusje o dostępności broni w Ameryce i ichnich kryteriach obrony koniecznej.
Główny bohater, Bob Lee Swagger, jest wirtuozem broni, strzelcem wybornym i wyborowym, który ma za sobą, jakżeby inaczej, epizod wietnamski, doświadczenie śmierci przyjaciela, osobiste powody do zemsty wytłumione nieco poprzez eskapistyczny tryb życia. Znacie? To posłuchajcie dalej. W pewnym momencie pojawia się kobieta, imieniem Julie, żona zabitego druha wojennego, która daje Bobowi szansę ocalenia i namiastkę normalnego życia, by potem stać się ofiarą misternej intrygi zahaczającej, tu znów bez niespodzianek, o kręgi rządowe. Specjaliści genderowcy też mają co robić z powieścią sensacyjną – w tej kobiety służą tylko jako fabularne i w mniejszym stopniu mentalne uzupełnienia postaci męskich.
Bobowi towarzyszą inni wzorcowi obywatele amerykańskiej sensacji. FBI – to zbiurokratyzowane alter ego amerykańskiego „ja” – myli się co i rusz, jest za to jeden sprawiedliwy. Ów sprawiedliwy to ofiara własnych ambicji, Nick Memphis – kiedyś popełnił strzelecki błąd, w wyniku którego wciąż działa głównie motywowany wyrzutami sumienia. Jest doktor Dobbler, który nawraca się na dobrą stronę mocy pod wpływem przypadkowo obejrzanego filmu z masakry w Cuembo. Jest też ekipa złych ludzi, jak Shreck i Payne, którzy są sukcesywnie charakteryzowani jednoznacznie.
Afera kryminalna zanurzona zostaje, jak wspomniane zostało, w politycznej. Zamach na prezydenta USA, w jakimś sensie replika wydarzeń z 1963 roku, w istocie jest misternie zorganizowanym odstrzałem niezaangażowanego politycznie salwadorskiego biskupa – a więc mamy również akcent kościelno-klerykalny. Wszystkiemu zaś towarzyszy, wciąż rozważany, etos amerykańskiego patrioty.
Autor sprawnie przechodzi od perspektywy intymnej, w razie potrzeby wgłębiając się w zaułki duszy swych bohaterów i z pieczołowitością laserowego skalpela wycinając ich najciemniejsze tajemnice osobowościowe do wielkiej polityki, która jednakże w powieści nie doczekuje się personalnej wykładni, charakterystyki poprzez osoby.
Całość skonstruowana jest z maksymalną dbałością o szczegóły. Zwrócić chciałbym jeszcze uwagę na zdolności plastyczne Huntera, który niezwykle sugestywnie portretuje roztrzaskane niemal na strzępy ciało Lanzmana – Salwadorczyka, który zginął próbując przekazać wiadomość Memphisowi. Równie mocno zapada w pamięć wielka płaska przestrzeń, otoczona zewsząd górami. Przestrzeń zresztą, z racji choćby wytyczania trajektorii lotu pocisków, pełni w fabule rolę nader istotną i poszczególne obszary stypizowanej Ameryki, jak las, miasteczka, pustynia czy właśnie góry, są pieczołowicie konturowane.
A zatem, reasumując, czyta się powieść z niesłabnącym zaciekawieniem, choć sprawny czytelnik sensacji wyprzedzi narratora o kilka kroków – co zresztą być może dodatkową przyjemnością lekturową. Fani Huntera, których w Polsce nie brakuje, będą zachwyceni kompozycją, intrygą i rozłożeniem akcentów. Ci, którym konwencja sensacyjna nie leży, mogą się zmierzyć z mitami Ameryki. Od dawna powtarzam, że Ameryka jest zwierciadłem Europy – a więc mierzmy to, co ichnie tą samą taśmą mentalną, co mierzymy nasze własne stereotypy i tożsamościowe uwarunkowania.

Czytając „Strzelca” łatwo dojść do przekonania, że jest to tyleż mistrzowska realizacja schematu powieści sensacyjnej, co obwieszczenie herolda gatunku o jej kresie. Z jednej bowiem strony mamy dopracowaną w szczegółach fabułę wypełniająca punkt po punkcie zalecenia takiego rodzaju powieści, z drugiej zaś – jakby niedowierzanie autora, że z tych klocków da się wciąż...

więcej Pokaż mimo to