-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2023-07-18
2020-10-16
2020-10-11
2019-04-10
„Każdy jest słaby, każdy może coś stracić.”
Drugi tom, a wraz z nim niezmiennie trwająca na posterunku obawa, że będzie gorzej niż podczas pierwszego. „Save you” zdecydowanie nie było wyjątkiem. Czy książka jest lepsza, czy gorsza od swojej poprzedniczki? Przekonajcie się.
Akcja zaczyna się właściwie zaraz po wydarzeniach z „Save me”. Na samym początku otrzymujemy więc bohaterów, którzy są w totalnej rozsypce i każdy na swój sposób próbuje sobie jakoś poradzić z natłokiem niechcianych uczuć. Później James wciela w życie sprytny plan, by odzyskać swoją prawdziwą miłość. I tak, powoli, zaczynamy odkrywać ich na nowo. Oni sami również poznają swoje charaktery i odkrywają „zakamarki duszy” (ale wyszło poetycko…), o których wcześniej nie zdawali sobie sprawy. Kiedy wydaje się, że wszystka zmierza ku dobremu, wydarza się coś, co może zaważyć na ich przyszłości.
Zadanie dla Was – NIE CZYTAĆ OPISU ZNAJDUJĄCEGO SIĘ Z TYŁU KSIĄŻKI! Dlaczego? Cóż, odpowiedź jest prosta, otrzymacie tak WIELKI SPOILER, że głowa mała. Cała przyjemność z czytania powieści pójdzie w długą i jeszcze pomacha wam bezczelnie na pożegnanie. Problem tutaj jest niezwykle złożony, ponieważ opis nie zdradza wyłącznie fabuły drugiego tomu, ale także część trzeciego! Nie! Nie! Nie! Takich rzeczy to ja bardzo, ale to bardzo nie lubię!
„Save you” to powieść bardzo emocjonalna i już na pierwszy rzut oka widać, że Mona Kasten postanowiła skupić się właśnie na tym aspekcie. Bohaterami bardzo często targają skrajne, silne emocje i uważam, że autorce dobrze udało się to pokazać. Wielokrotnie nie zgadzałam się z ich postępowaniem, wkurzały mnie takie, czy inne zagrania, ale wiadomo, różnice charakterologiczne zrobiły tu swoje. Podobało mi się, że Kasten potrafiła to dobrze zarysować, że ukazała, jak ludzie potrafią się zmieniać, przybierać maski, jaki wpływ mają niektóre postaci w naszym bliskim otoczeniu. Kolejny raz poruszyła ważną kwestię przyjaźni oraz wsparcia, które jest przecież potrzebne każdemu, chociaż niejednokrotnie trudno o nie prosić. Wskazała, jak ważna jest empatia i patrzenie poza czubek własnego nosa.
„Nauczyłam się nie patrzeć wstecz, tylko do przodu.”
W „Save you” autorka zaserwowała nam aż czterech narratorów. Właściwie nie wie, czy książce wyszło to na plus. Z całą pewnością przybyło różnych „dram”, ale wydaje mi się, że większa płynność historii była, kiedy poznawaliśmy ją tylko z perspektywy Jamesa i Ruby.
Jeśli zaś chodzi o samych bohaterów, to z cała pewnością możemy obserwować zmiany, jakie w nich zachodzą. Stwierdzenie, że „dorastają na naszych oczach” jest tu niezwykle trafne. I (chwała bogom) nie jest to przemiana jakaś gwałtowna tupu: „pstryk i już”, ale stopniowy, powolny proces. Mona Kasten w taki sposób skonstruowała swoją książkę, że możemy poznać rozterki, które targają protagonistami, dostrzec ich motywy, wątpliwości, uczucia. Z cała pewnością są dojrzalsi niż w „Save me”.
Kończąc, wrócę jeszcze to pytania z pierwszego akapitu. Właściwie nie wiem, czy książka jest lepsza, czy też gorsza. Wydaje mi się, że po prostu inna od swojej poprzedniczki. W „Save me” mieliśmy dużo napięcia seksualnego, akcji, reakcji, z kolei w „Save you” historia wydaje mi się spokojniejsza, ale o wiele bardziej emocjonalna, głęboka.
Autorka, podobnie jak przy pierwszym tomie cyklu uraczyła nas zaskakującym zakończeniem, które pozostawia pytanie: „co dalej”. (Nie czytajcie opisu, bo jedną kwestię już poznacie!) Z pewnością sięgnę po kolejny tom i sprawdzę jak potoczyły się losy bohaterów.
„Każdy jest słaby, każdy może coś stracić.”
Drugi tom, a wraz z nim niezmiennie trwająca na posterunku obawa, że będzie gorzej niż podczas pierwszego. „Save you” zdecydowanie nie było wyjątkiem. Czy książka jest lepsza, czy gorsza od swojej poprzedniczki? Przekonajcie się.
Akcja zaczyna się właściwie zaraz po wydarzeniach z „Save me”. Na samym początku otrzymujemy więc...
2019-02-05
2019-01-31
„Byłem miastem, którego nigdy nie chciałem widzieć. Byłem huraganem, którym nigdy nie chciałem być.”
O Monie Kasten słyszałam już przy okazji jej poprzedniego cyklu „Begin Again”, ale wtedy było mi jakoś nie po drodze z tą historią. Kiedy jednak zobaczyłam opis „Save me”, stwierdziłam, że chcę poznać losy Ruby Bell i Jamesa Beauforta. Z uwagi na to, że zbliżają się walentynki, tym chętniej sięgnęłam po powieść.
Kolejny raz mamy oklepany już w literaturze młodzieżowej schemat „od nienawiści do miłości droga jest krótka”. Czy tym razem był on zjadliwy? A i owszem. Mona Kasten całkiem ciekawie przedstawiła relację pomiędzy dwojgiem głównych bohaterów. Uczucie rodzi się dość powoli i jest „logiczne”. (Zastanawiam się czy nie uczucie może być logiczne, ale załóżmy, że na potrzeby tej recki, może, gdyż nie potrafię znaleźć bardziej odpowiedniego słowa.)
James ma w sobie coś ze złego chłopca, ale nie wpisuje się idealnie w ten typ bohatera. To dzieciak, którego zepsuła rodzina i kasa. Przez to, iż całe życie miał wszystko, czego praktycznie tylko zapragnął, ale z drugiej strony nie mógł być tym, kim marzył, ponieważ rodzice wytyczyli już dla niego ścieżkę, którą musiał podążać, wybierając zawód i uczelnię, stał się toksyczny w relacjach z osobami, na których mu zależy. (Czasem miałam wrażenie, że mógłby mieć borderline, ale to już pewnie moje zboczenie zawodowe.) Mimo wszystko jest facetem, którego da się lubić. Docenia się jego troskę o siostrę, współczuje presji, w jakiej się znalazł. (Nie zmienia to również faktu, że wielokrotnie został nazwany przeze mnie cwelem, bo zachowywał się jak idiota.)
Ruby zaś ma swój cel, do którego dąży przez całe życie. Autorka fajnie ją wykreowała. Dziewczyna jest sympatyczna, ale także ma swoje zasady i nie boi się sprzeciwić pupilkowi całej szkoły. Był fragment, w którym mnie dość mocno zirytowała, ale powiedzmy, że to pierwsza część, więc chwilowo puszczę jej to w niepamięć.
Bohaterowie drugoplanowi są bardzo kiepsko zarysowani. Jest kilka postaci np. Ember (siostra Ruby), Alistar (przyjaciel Jamesa) tudzież Lydia (siostra Beauforta), które zostały mi w pamięci, ale to głównie przez wzgląd na problemy z jakimi się stykają, a nie na to, jakimi są osobowościami.
„Moi rodzice zawsze powtarzają, że świat stoi przede mną otworem. Że nie ma znaczenia, skąd pochodzę i dokąd zmierzam. Uczyli mnie, że mogę robić wszystko, czego zapragnę, i że nie powinnam się niczego bać. Moim zdaniem każdy człowiek powinien mieć prawo wyboru.”
Mona Kasten w „Save me” porusza temat dorastania i zmagania się z życiowymi wyborami. Mamy więc opis zmagań bohaterów z trudnościami dostania się na studia, pierwszymi miłostkami, ukrywaniem swoich preferencji seksualnych czy choćby nadużywaniem alkoholu i narkotyków. Całkiem nieźle przedstawiono tu warstwę emocjonalną. Doskonale widzimy, a jakimi emocjami przyszło się mierzyć bohaterom. Fakt, że niektóre z wątków zostały potraktowane po łebkach, ale jeszcze nic straconego. W końcu to dopiero pierwsza część z trylogii „Maxon Hall”.
Jeśli zaś chodzi o samą historię, nie liczcie na to, że jest ona jakaś oryginalna czy nowatorska. Podobnych znajdziecie z całą pewnością wiele. (Mnie momentami bardzo kojarzyła się z „Papierową księżniczką”.) Niemniej jednak widać, że autorka ją przemyślała i doskonale wiedziała, co chce przekazać czytelnikowi. Została napisana w konsekwentny sposób. Mona Kristen ma bardzo lekki styl pisania, co także niewątpliwie bardzo ułatwia czytanie. Zdecydowanie jest to pozycja, którą da się pochłonąć w jeden wieczór. Opowieść sama w sobie jest interesująca i nie ma nudnych rozdziałów, gdyż praktycznie cały czas coś się dzieje.
Na uwagę z pewnością zasługuje także okładka. OMG! Jest cudowna. Minimalistyczna, a jednak przyciągająca wzrok. UWIELBIAM!
Chociaż „Save me” nie okazało się typową propozycją walentynkową, to niewątpliwie warto zwrócić na nią uwagę. Mnie bardzo wciągnęła (co jest wyjątkiem, bo z reguły nie lubię tego typu literatury). Z całą pewnością dobrym zabiegiem jest przedstawienie historii z perspektywy zarówno Ruby jak i Jamesa. Dzięki temu o wiele lepiej możemy poznać bohaterów, ich motywacje, uczucia. Historia, chociaż nie grzeszy oryginalnością, jest interesująca i emocjonująca. Czekam na kolejny tom. Dobrze, że ten pojawi się już całkiem niedługo.
„Byłem miastem, którego nigdy nie chciałem widzieć. Byłem huraganem, którym nigdy nie chciałem być.”
O Monie Kasten słyszałam już przy okazji jej poprzedniego cyklu „Begin Again”, ale wtedy było mi jakoś nie po drodze z tą historią. Kiedy jednak zobaczyłam opis „Save me”, stwierdziłam, że chcę poznać losy Ruby Bell i Jamesa Beauforta. Z uwagi na to, że zbliżają się...
2018-06-10
„Życie ma sens jedynie wtedy, gdy robimy to, co kochamy.”
Dawno nie czytałam paranormal romans i przyznam się szczerze, że nawet odrobinę zatęskniłam za tym gatunkiem. Czy "Larista" spełniła moje oczekiwania?
„Czy wystarczy jedna chwila, by uniknąć śmierci lub wpaść w jej ramiona?”
Melissa Darwood nie stworzyła książki, która wnosi coś nowego do tego gatunku. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że historia Guardian i Tenatorów mnie nie zainteresowała.
"Larista" zaczyna się bardzo niepokojąco. Przyznam się wam, że kiedy zobaczyłam słowo cmentarz, a było już po 1 w nocy, stwierdziłam, że dla własnego spokojnego snu, zacznę ją jednak czytać rano.
Sam wstęp już intryguje i sprawia, że czytelnik chce sprawdzić, co dalej stanie się z Larysą. Kolejne strony niosą ze sobą następne zagadki. Wciąż pozostajemy więc w klimacie tajemnicy. Muszę przyznać, że pomyliłam się w domysłach odnośnie tożsamości Gabriela.
„Ludzie patrzą na drugiego człowieka jedynie przez pryzmat własnych korzyści.”
Larysa jest typową nastolatką marzącą o wielkiej, prawdziwej miłości. Ostatnia klasa liceum stawia ją przed trudnym wyborem: co robić dalej w przyszłości? Autorka trafnie odzwierciedliła emocje targające młodą osobą, która wątpi w swoje umiejętności i zastanawia się, czy powinna wybrać drogę, która zadowoliłaby rodziców, czy robić to, co kocha. Główna bohaterka nie jest naiwną dziunia, która jak gąbka chłonie kłamstewka, którymi karmią ją otaczający ją przystojniacy, tylko wykorzystuje swój rozum. Umie tupnąć nogą i postawić na swoim.
Co do męskich postaci mam więcej obiekcji. Prawdę powiedziawszy ani Gabriel, ani Daniel nie przypadli mi szczególnie do gustu. Pierwszy jest zbyt pokorny, a drugi to po prostu nieokrzesany cwel. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach lepiej poznamy bohaterów drugoplanowych, gdyż mam niedosyt.
Historia sama w sobie jest dosyć ciekawa. Nie mogę wam powiedzieć za dużo, bo stracicie całą przyjemność odkrywania intrygi, którą zgotowała nam autorka, jednakże sam pomysł bardzo przypadł mi do gustu.
„Dziś wiem, że w tych najtrudniejszych momentach życia, gdy nie starcza już sił do walki, trzeba po prostu przeczekać. Zacisnąć zęby i wypatrywać z nadzieją lepszych dni. A los… kiedyś musi się odmienić.”
Jeśli chodzi o wątek romantyczny to cóż, jest banalny i rozwija się zbyt szybko (przynajmniej jak na mój gust). Zyskała sobie jednak moją sympatie tym, że nie uciekła się do typowego dla tego typu książek schematu (zostawiam was z niedopowiedzeniem, bo inaczej walnę spoilerem).
Melissa Darwood potrafi zaintrygować czytelnika, a przez lekki styl czas przy lekturze mija bardzo szybko. Zgrabnie wychodzi jej łączenie ze sobą wątków i nie ma jakichś większych luk w historii. Kupiła mnie przede wszystkim nawiązaniami do przeszłości.
Podoba mi się szata graficzna książki. (Dziewczyny, przyznajcie same, która nie chciałaby takiego ciasteczka?) Dobrze oddaje klimat, jaki panuje w powieści.
„Szczęście to ułuda, cień zwodniczy.”
"Larista" to całkiem przyjemna książka, która jednak nie powala szybkością akcji czy innowacyjnymi rozwiązaniami. Jest dziewczyna i jest „chłopak”. On ma tajemnice, a ona próbuje ją odkryć. Mamy czarny charakter i motyw walki dobra ze złem. Choć jest to dość sztampowa opowieść, to jednak mnie zainteresowała. Z ciekawością śledziłam losy bohaterów i choć nie podobało mi się zakończenie, to sięgnę po kolejny tom serii przygód o zmaganiach Guardianów i Tenatorów.
„Życie ma sens jedynie wtedy, gdy robimy to, co kochamy.”
Dawno nie czytałam paranormal romans i przyznam się szczerze, że nawet odrobinę zatęskniłam za tym gatunkiem. Czy "Larista" spełniła moje oczekiwania?
„Czy wystarczy jedna chwila, by uniknąć śmierci lub wpaść w jej ramiona?”
Melissa Darwood nie stworzyła książki, która wnosi coś nowego do tego gatunku. Nie mogę...
Do książki podeszłam z dużym dystansem. Pierwszym, co mnie uderzyło była różowa okładka. Zważywszy na to, że nie cierpię tego koloru (dzięki Dolores Umbridge), mimowolnie czułam uprzedzenie i prawie że słyszałam krzyczący w głowie alert: „uciekaj! To kiepskie romansidło, którego nie chcesz znać!” Ale.. pewnie zdążyliście już zauważyć, że miewam skłonności masochistyczne, dlatego właśnie pewnego wieczora, kiedy zdecydowanie powinnam iść już spać, gdyż pobudka o 4.30 wręcz darła się na mój zdrowy rozsądek, że zostało tylko 5h do budzika, sięgnęłam po „Odrobinę brokatu.”
I… wciągnęłam się… (Co nie wyszło mi na dobre, ze względu na porę i późniejsze bycie zombi na zajęciach.)
Praktycznie historia blogerki i Harrisona zaintrygowała mnie od pierwszej strony. Dlaczego? Cóż, opowieść o wspomnianej przed chwilą dwójce jest lekka i bardzo przyjemna w odbiorze.
Chcąc opisać w kilku słowach fabułę można posłużyć się fragmentem piosenki Sylwii Grzeszczak: „mijamy się”. O dziwo, taki schemat wcale mnie nie irytował, a wręcz przeciwnie, podobał mi się.
Harrison jest facetem, którego chciałaby prawdopodobnie większość kobiet. Przystojny, inteligentny, odrobię sarkastyczny i złośliwy (ale w ten czarujący sposób). Potrafi zaopiekować się kobietą i zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa.
Lauren to z kolei dziewczyna, która ma swoje pasje i oddaje się im w pełni. Jest zagubioną nastolatką, która nie wie jeszcze, co chce robić w dorosłym życiu i jakie wybrać studia. Bardzo dobrze ją rozumiem, bo sama miałam ten problem. To taka typowa „dziewczyna z sąsiedztwa”.
Paradoksem dla mnie było to, że problemem związkowym była różnica wieku między bohaterami, która uwaga, wynosiła 3 lata (?!). Rozumiem, on po studiach, ona jeszcze przed, ale litości…
Shari L. Tapscott całkiem zgrabnie wyszło przedstawienie interakcji między bohaterami. Momentami miałam wrażenie lekkiej sztuczności dialogów, jednak przeważnie były „realistyczne”. Polubiłam bohaterów, jednak nie mogę powiedzieć, że były to postacie oryginalne. Często postępowali schematycznie i najzwyczajniej w świecie nie zaskakiwali czytelnika. Brakuje im tej fajnej „ikry”.
Jeśli liczycie na jakieś zwroty akcji, to zapomnijcie o tym. Nie było tu ani wielkich dramatów, ani wzruszeń. Nie ma też co marzyć o jakimś oryginalnym zakończeniu.
Wspomnę jeszcze tylko o okładce. Choć początkowo mnie denerwowała, okazało się, że bardzo dobrze pasuje do treści książki.
„Odrobina brokatu” to lekka książka, która niczym nie wybija się z innych młodzieżówek opowiadających o romansie pomiędzy dwojgiem młodych ludzi. To bardzo dobra alternatywa od „poważniejszych” książek. Czytało się ją bardzo szybko. Ot, taka pozycja na jeden wieczór.
Zważywszy na to, że rzadko czytam tego typu książki, to pozycja Shari L. Tapscott naprawdę mi się podobała, jednak wydaje mi się, że dla osób, które „siedzą” w tego typu historiach „Odrobina brokatu” będzie nudna.
Do książki podeszłam z dużym dystansem. Pierwszym, co mnie uderzyło była różowa okładka. Zważywszy na to, że nie cierpię tego koloru (dzięki Dolores Umbridge), mimowolnie czułam uprzedzenie i prawie że słyszałam krzyczący w głowie alert: „uciekaj! To kiepskie romansidło, którego nie chcesz znać!” Ale.. pewnie zdążyliście już zauważyć, że miewam skłonności masochistyczne,...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Srebrny łabędź" to książka rozpoczynająca cykl "Elite King’s Club". Jedni sądzą, że to wręcz genialna powieść, inni uważają, iż to szmira podobna do
"Pięćdziesięciu twarzy Greya". Jak jest naprawdę?
Czy to było mroczne? Nie. Jeśli już to niesmaczne. Ta książka jest zła na tylu płaszczyznach, że aż brak mi słów. Dobre w niej są tylko dwie rzeczy: okładka i… Ale o tym za chwilę, bo nie będzie się wam chciało czytać dalej.
Wciąż zastanawiam się, dlaczego to sobie zrobiłam, dlaczego czytałam do końca. Wiem, że bywam masochistką literacką, nie porzucam zaczętych książek (wyjątek – Gra Geralda – tego najzwyczajniej w świecie nie zdzierżyłam), ale Srebrny łabędź jest naprawdę zły i budzi we mnie jedne z najgorszych uczuć. Co jak co, ale przedmiotowego traktowania kobiet, prostactwa i chamstwa nie potrafię znieść… Grrr…
"Sekrety są bronią, a spustem milczenie."
Zacznę może od bohaterów. Co to do cholery było?! Praktycznie wszystkie postaci są płytkie. Kiedy ktoś już ma dobrą scenę (która zwykle nie trwa dłużej niż kilka sekund), autorka musi spieprzyć sprawę i zniszczyć fragment względnie spójnej historii. Wierzcie mi, Grey i Anna to przy nich osobowościowi giganci!
Madison – główna bohaterka – najwyraźniej „żyje” bez mózgu. Inaczej nie da się wytłumaczyć jej irracjonalnego (to i tak zbyt delikatne słowo) postępowania. No ale sami przyznajcie, jaka normalna dziewczyna podczas porwania najchętniej „przeleciałaby” swojego porywacza, bo ten jest seksowny?! (Wybaczcie język, ale staram się wam przybliżyć poziom książki i dodatkowo uwidocznić jej absurdalność). Co jak co, ale ta laska nakręca się przy próbie gwałtu przy osobach trzecich i nie odstrasza jej nawet tekst kochanka, że chciałby połamać jej kręgosłup, bo byłoby to niezwykle podniecające! Dodatkowo ufa kolesiom, którzy niemalże na czołach mają wypisane słowo KŁOPOTY! Daje sobą pomiatać i traktować jak seksualną zabawkę. No ale przecież pieprzy się (bo inaczej nie można tego nazwać) z najbardziej pożądanym przez wszystkie laski w szkole facetem, przy okazji jest też najbogatszy… Cóż, Madison miała chyba być ostrą, charakterną bohaterką, a wyszła jedna z największych niemot w historii!
Ech… Nie wypowiem się o pozostałych postaciach, bo nawet nie bardzo jest o kim… Faceci mają fatalne zdanie o kobietach, które traktują przedmiotowo – ładna = można zaliczyć. Jeśli myślicie, że poza powyższym stwierdzeniem coś więcej wyciągniecie z tej książki, to niestety, ale się mylicie.
W tej powieści aż roi się od zaburzeń psychicznych!
"Biblioteka ma w sobie coś magicznego. Jest niczym portal do wielu różnych światów."
Co mogę napisać o treści? Cóż, właściwie niewiele. Jest absurdalna, nielogiczna, nieprzemyślana, niedopracowana, mogłabym jeszcze dorzucić kilka słów na „nie”. Zasadniczo zastanawiam się, w jaki gatunek autorka chciała wpisać swoją pozycję… Dramat, thriller, erotyk? Nie wiem, ale trudno ten „twór” gdzieś umieścić. Amo Jones miała względnie interesujący pomysł z motywem klubu. (Jeśli myśli, że niewyjaśnionymi tajemnicami przekona sceptyków do sięgnięcia po kolejną część, to grubo się myli!) Aha, tak na marginesie, i ten wątek autorka najzwyczajniej w świecie spieprzyła. Historyczne wpisy z pamiętnika miały chyba podkręcić tę aurę tajemniczości, ale w ostateczności działały trochę jak przysłowiowa płachta na byka. Tylko mało wymagający czytelnik mógłby polubić tę powieść. Wszyscy bohaterowie twierdzą, że klub nie istnieje, a jednocześnie wzdrygają się na najmniejszą wzmiankę o nim. Nawet zakończenie nie jest zaskakujące, gdyż dostajemy tyle wskazówek o tym, co się wydarzy, że z łatwością idzie się domyślić, jak potoczą się losy protagonistów.
Nie powiem wam, o co chodzi z tym całym klubem (a nuż ktoś się jednak skusi i przeczyta Srebrnego łabędzia), nadmienię tylko, że praktyki, które są tam wspomniane, również można podpiąć pod kategorię „chore i niesmaczne”.
Gdyby chociaż styl ratował denną fabułę… Niestety i na to nie można liczyć. Powtórzenia, błędy językowe, bezsensowne, nic niewnoszące do treści opisy…
Nie zapominajmy o tym, że książka kierowana jest głównie do nastolatków i opowiada właśnie o nich. Główni bohaterowie mają naście lat i chodzą do liceum, a co sobą reprezentują? Skrajne zdeprawowanie!
Jeśli autorka chciała pokazać, że mężczyzna jest panem oraz władcą i z kobietą może zrobić dosłownie wszystko, nie wiadomo, jakby ją upodlił, ona i tak przyleci do niego z uśmiechem na twarzy, gotowa mu służyć, to jej się to udało.
Gdy czytałam "Srebrnego łabędzia", zdecydowanie czułam się, jakbym była w przedsionku piekła (albo już nawet gdzieś głęboko w czeluściach). Wkurza mnie przesłanie, jakie niesie ze sobą ta pozycja. Irytuje tępota bohaterów, ich brak jakiekolwiek osobowości – no chyba że liczymy dyssocjalną (pod którą nie ma nic innego). Fabuła leży i już nawet nie kwiczy, gdyż mamy tu tyle niedociągnięć, że nie sposób ich zliczyć. Jedyne, co jest tu dobre, to okładka. Okładkowe sroki, nie dajcie się jednak zwieść ładnemu opakowaniu. Nie przeczę, pomysł na książkę nie był zły, jednak wykonanie pozostawia sporo do życzenia, a tak po prawdzie – wszystko. Strasznie irytują mnie porównania grafomańskiej powieści Amo Jones do "Papierowej księżniczki". Co jak co, ale "Elite King’s Club" nie dorasta jej do pięt. No chyba że kręcą was zdeprawowani nastolatkowie, którzy w głowie mają tylko jedno – seks.
"Srebrny łabędź" to książka rozpoczynająca cykl "Elite King’s Club". Jedni sądzą, że to wręcz genialna powieść, inni uważają, iż to szmira podobna do
"Pięćdziesięciu twarzy Greya". Jak jest naprawdę?
Czy to było mroczne? Nie. Jeśli już to niesmaczne. Ta książka jest zła na tylu płaszczyznach, że aż brak mi słów. Dobre w niej są tylko dwie rzeczy: okładka i… Ale o tym za...
J.L. Weil dopiero debiutuje na naszym rynku wydawniczym, za oceanem jednak jej powieści zyskały miano bestsellerów. Autorka pisze książki skierowane głównie do młodzieży, w których dominują postaci kobiece o silnych charakterach. Czy jej nowy cykl Raven przypadnie do gustu polskim czytelnikom?
Wielkim plusem Białego kruka są z pewnością postaci. Bardzo lubię kobitki z charakterem, a taka właśnie jest główna bohaterka książki – Piper. Dziewczyna budzi sympatię swoją zadziornością. Bardzo ciekawą postacią jest również z Zane. Och, ten chłopak z całą pewnością podbije niejedno serce czytającej historię kobiety. Przystojny bad boy z tajemnicami i władający ciętą ripostą. Przyznajcie się dziewczyny, która by się nie skusiła na takie ciacho?
To wyżej wspomniana dwójka zdecydowanie najbardziej przyciąga uwagę czytelnika. Autorka postarała się, żeby wytworzyć między nimi prawdziwą chemię i muszę przyznać, że ich interakcja naprawdę jej się udała. Ich słowne utarczki okazują się niezwykle zabawne.
Intrygującą postacią jest również Zoe. Ciekawi mnie, jak dalej potoczą się jej losy, gdyż dziewczynę naprawdę da się lubić, szkoda tylko, że autorka nie wykorzystała jej potencjału, jak dla mnie było jej zdecydowanie za mało.
"– Nagle jesteś ekspertką od wariatów?
– Po poznaniu ciebie mogłabym napisać na ten temat doktorat."
Jeśli chodzi o samą historię, to mogę stwierdzić, że ma potencjał, i jestem ciekawa, w jakim kierunku autorka nią pokieruje.
Irytował mnie troszeczkę styl J.L. Weil. Osobiście bardzo lubię rozbudowane zdania, a J.L. Weil ma tendencje do ucinania ich. Coś w stylu A. Sapkowskiego, tylko mniej zgrabnie. Widać jednak, że starała się, by wątki płynnie przechodziły jeden w drugi i aby akcja w powieści stopniowo się rozwijała. Szczerze przyznam, że nie podoba mi się okładka. Lubię fotomanipulację, jednak w granicach rozsądku. Tutaj zaburzono proporcje – gigantyczny księżyc i ogromne pióra. Ok, rozumiem, że to pierwszy plan i powinny być większe, ale nie aż tak. Niemniej uważam jednak, że nasza polska okładka i tak jest lepsza od oryginalnej. Plus ode mnie dla wydawnictwa za kolorystykę.
Myślę, że książka przypadnie do gustu nastolatkom. Zakazana miłość, balansowanie na granicy życia i śmierci, sporo akcji i utarczki słowne.
J.L. Weil dopiero debiutuje na naszym rynku wydawniczym, za oceanem jednak jej powieści zyskały miano bestsellerów. Autorka pisze książki skierowane głównie do młodzieży, w których dominują postaci kobiece o silnych charakterach. Czy jej nowy cykl Raven przypadnie do gustu polskim czytelnikom?
Wielkim plusem Białego kruka są z pewnością postaci. Bardzo lubię kobitki z...
„Nienawidziłam cię. Teraz cię kocham.”
O tekstach publikowanych na Wattpadzie mówi się dużo i niestety najczęściej nie są to pozytywne opinie. Sama zaczęłam czytać kilka historii i niestety nie udało mi się dotrwać do końca. Poziom zdecydowanie nie zachwycał. Dlatego, choć intrygowała mnie opowieść o Tessie i Cole’u zachowałam odpowiedni dystans, a przynajmniej zamierzałam, bo w praniu wyszło coś innego.
Bardzo szybko wkręciłam się w powieść Blair Holden. Przede wszystkim podobał mi się styl autorki. Uwielbiam sarkastyczne postaci, a taka właśnie jest Tessie. Dziewczyna niejednokrotnie rzuca świetne dygresje. Chociaż opis sugeruje, że główna bohaterka izoluje się społecznie, to prawda jest jednak trochę inna. Tessie nie jest odludkiem, ma swoich przyjaciół, a samotność jest jej wyborem. Zasadniczo naprawdę nie sposób jej się dziwić. Dziewczyna nie miała łatwo.
Bardzo łatwo polubić bohaterów. Cole, och Cole <3 Sama bym takiego chętnie przygarnęła. Oprócz tego mamy dość „fiutowatego” Jay’a (zrozumiecie o co mi chodzi, gdy przeczytacie książkę), wredną paskudę Nicole i bardzo fajne przyjaciółki Tessie. Mamy również ciekawe postaci drugoplanowe – babcia Cole’a wymiata!
Dlaczego ta książka mi się podoba, choć to romans? Przede wszystkim dlatego, że nie jest to przesłodzona historyjka. Oprócz typowych nastoletnich problemów mamy tu również prawdziwe, poważne tragedie, które dotknęły bohaterów. Blair Holden dobrze poradziła sobie z przedstawieniem emocji bohaterów. Nie ma tu wrażenia sztuczności ani przejaskrawiania.
Sama historia również jest ciekawa. Tak jak już pisałam, nie mamy tu do czynienia tylko z wątkiem romantycznym. Skomplikowane historie rodzinne, tajemnice, intrygi. Zdobywanie zaufania i budowanie relacji między Tessie a Colem również zostało ciekawie przedstawione.
Uwagę zwracają również tytuły rozdziałów np. „Na twoje skarlałe jaja, zaklinam cię, puszczaj!”, „Nie jestem owocem miłości Edwarda Cullena i Dzwoneczka.”, „Jak po maśle. Orzechowym. Z kawałkami orzeszków.” Musicie przyznać, że są specyficzne, ale zdecydowanie zwracają uwagę.
Kolejna bardzo ciekawa żółta okładka od Jaguara. (Co wy ze mną robicie?! Ja i żółty kolor? Coś jest nie tak! Jednakże nadal bardzo mi się podoba.)
"Bad Boy’s Girl" to słodko – gorzka opowieść miłości, o pokonywaniu własnych słabości, o szukaniu własnego ja, zmaganiu się z problemami. Pewnie, nie jest to idealna książka, pewnie bardzo wiele osób uzna, że nie jest nawet dobra, ale mi się naprawdę spodobała. Przeczytałam ją w przeciągu jednego dnia, choć to całkiem niezła cegiełka. Lekki styl, ciekawa historia i świetni bohaterowie. Dialogi są dobrze skonstruowane i nie ma w nich sztuczności. Chociaż wydaje się, że to zwykłe czytadło o nastolatkach, Blair Holden poruszyła kilka ważnych społecznie tematów. Zaburzenia odżywiania, alkoholizm, prześladowanie.
Z niecierpliwością czekam na kolejną część tej historii, gdyż jestem niesamowicie ciekawa jak potoczą się losy bohaterów.
„Nienawidziłam cię. Teraz cię kocham.”
O tekstach publikowanych na Wattpadzie mówi się dużo i niestety najczęściej nie są to pozytywne opinie. Sama zaczęłam czytać kilka historii i niestety nie udało mi się dotrwać do końca. Poziom zdecydowanie nie zachwycał. Dlatego, choć intrygowała mnie opowieść o Tessie i Cole’u zachowałam odpowiedni dystans, a przynajmniej...
„(…) każdy z nas potrzebuje odrobinę pomocy, by poczuć świąteczny nastrój.”
"Światło" to pierwsza książka Jaya Ashera i już wiem, że z pewnością powrócę do tego autora. Dlaczego? Cóż, przede wszystkim potrafił sprawić, ze poczułam klimat, który panuje w książce i zdecydowanie chciałam znaleźć się w Oregonie ogarniętym bożonarodzeniowym klimatem.
Z reguły przy obyczajówkach mam wiele zastrzeżeń do historii. W książkach fantasy dodatkowo mogę oceniać wymyślony przez autora świat, dlatego bardziej przymykam oczy na niedociągnięcia, natomiast w „niemagicznych” powieściach staję cię bardziej czepialska. Tym razem jednak, nie wiem czy to ze względu na to, że kocham święta i ten klimat, czy to rzeczywiście jest tak dobra, poruszająca książka. Wiem jedno – z pewnością jeszcze do niej powrócę!
Może zacznę od budowy książki. Jeśli chcielibyście poczuć klimat świąt i przeciągać sobie przyjemność przy lekturze, to zdecydowanie możecie zacząć 1 grudnia, a przygodę z bohaterami skończycie w wigilię. (Jay Asher stworzył bowiem 24 rozdziały.) Mnie się to niestety nie udało, choć miałam taki zamiar. Przeczytałam ją w jeden dzień…
Dlaczego podobała mi się ta historia? Cóż przede wszystkim nie jest cukierkowa i przesłodzona. Z opisu książki wiadomo, że pojawia się wątek romantyczny, nie jest to jednak miłość łatwa. Bardzo podobało mi się, że autor postanowił stworzyć bohatera z przeszłością napiętnowanego przez społeczeństwo, które tak naprawdę nie znało prawdy, ale wysnuło własne wnioski.
Jay Asher stworzył bardzo ciekawą historię opartą na zmierzeniu się z trudną przeszłością, na dostrzeżeniu, że jest się wartościowym człowiekiem, a nie postrzeganie się przez pryzmat innych osób. Ukazał, jak ważna jest wiara w siebie. Przede wszystkim pokazał jednak jak bardzo liczą się małe gesty, że mogą wnieść światełko nadziei do świata ludzi, którzy już go nie dostrzegają.
Autor odzwierciedlił również wartość przyjaźni. Pokazał, że jeśli uczucia między ludźmi są szczere i prawdziwe, żadna odległość nie gra roli, a bliscy ludzie wspomogą cię w każdej sytuacji.
Nie sposób nie polubić bohaterów przewijających się na kartach powieści. Są wielowymiarowi i tacy - ludzcy. Jay Asher potrafił bardzo dobrze odzwierciedlić różnorodność ludzkich charakterów. Sprawił, że tak jak w życiu - są osoby, które się lubi i takie, których się najzwyczajniej w świecie nie trawi.
Na uwagę z pewnością zasługuje również okładka. Wyróżnia się z grona innych świątecznych propozycji. Zdecydowanie na plus!
"Światło" to bardzo ciekawa i intrygująca historia, która z pewnością poruszy niejedno serce.
„(…) każdy z nas potrzebuje odrobinę pomocy, by poczuć świąteczny nastrój.”
"Światło" to pierwsza książka Jaya Ashera i już wiem, że z pewnością powrócę do tego autora. Dlaczego? Cóż, przede wszystkim potrafił sprawić, ze poczułam klimat, który panuje w książce i zdecydowanie chciałam znaleźć się w Oregonie ogarniętym bożonarodzeniowym klimatem.
Z reguły przy...
„Bo ci, których w życiu tracimy, nie chcieliby, żebyśmy byli nieszczęśliwi, prawda?”
To kolejna, po "Goodbye days" książka opowiadająca o żałobie, którą zdarzyło mi się przeczytać w ostatnim czasie. Trudno jednak porównać obie powieści, gdyż są napisane w zupełnie innym stylu. Powieść Jeffa Zentnera jest o wiele bardziej „mroczna”. Zagłębia się w sposób przeżywania żałoby i zmaganiu się z nią. W „Wróć, jeśli masz odwagę” te kwestie pozostają bardziej w cieniu. Wiąże się to z pewnością z faktem, że od śmierci w powieści Maskame minął już rok.
Jaka jest ta powieść? Z pewnością wciągająca. Jak zaczęłam czytać rano, to wieczorem skończyłam. Autorka ma bardzo lekki i przyjemny styl pisania. Nie ciągnie niepotrzebnie wątków, jest konkretna. Potrafi zainteresować czytelnika wykreowaną przez siebie historią. Nie jest to jednak opowieść, w której cały czas coś się dzieje. Akcja raczej jest spokojna. Na wielkie zwroty historii również nie ma co liczyć. Fabuła sama w sobie nie jest zła, ale do efektu wow daleko…
Bohaterowie są przedstawienie w sposób bardzo realny. Maksame dobrze oddała młode charaktery. Świetnie pokazała, również różnorodność ludzkiej natury. Mnie do gustu szczególnie przypadł Jaden. Na bank niejedna z nas, kobiet, przygarnęłaby takie ciacho, które ma do zaoferowania coś więcej niż tylko fajne ciało.
Autorka ciekawie przedstawiła również kontekst żałoby i powrotu do życia społecznego ludzi, którzy zmagają się z nią oraz reakcje osób, które nie wiedzą jak zachowywać się przy tych, które przeżyły stratę.
„Ale najważniejszym (…) czego mnie nauczyli, jest to, żebym nie marnował czasu, bo może go zabraknąć. Wpoili mi, że jeśli będę chciał coś zrobić, mam to zrobić natychmiast.”
Maksame pokazała, jak trudny jest powrót do „normalnego” życia, zaadaptowanie się do obecnej sytuacji. Strata, którą przeżyli bohaterowie odcisnęła na nich stałe piętno. Nieprzepracowana żałoba, stała się przyczyną kolejnych nieszczęść.
Trudno cokolwiek odkrywczego napisać o świecie przedstawionym. Jakby nie patrzeć, jest to typowa młodzieżówka obyczajowa z romansem w tle, osadzona w rzeczywistym świecie. Wątek romantyczny jest przemyślani i niewepchnięty „na chama”. Dobrze widać związek przyczynowo – skutkowy (to stwierdzenie naukowe brzmi dziwnie, jednak wydaje się być trafionym określeniem) miłości bohaterów.
Czy jest to historia, który chwyta za serce? Zależy. Z pewnością podbije niejedno młodzieńcze serce, ja już chyba jestem na nią odrobinę za stara by się zachwycić.Autorka starała się poruszyć ważne, życiowe tematy, jednak do mnie to nie przemówiło. Chyba za bardzo siedzę w tym na studiach…
Jeszcze kilka słów o okładce. W moim odczuciu jest taka... ciepła. Czuć klimat, który w niej panuje. Naprawdę mi się podoba. Ciekawym dodatkiem są również serduszka przy numerach rozdziałów. Lubię takie urozmaicenia, gdyż wyróżniają książkę na tle innych.
Alkoholizm, żałoba, nieprzepracowana strata, tajemnice rodzinne, które od środka wyniszczają świat bohaterów, a dodatkowo zmierzenie się z trudną przeszłością, to wątki, które poruszyła autorka. Chcąc wysunąć jakąś konkluzję o książce, można by napisać tak: nie sądź po pozorach, bo rzeczywistość może okazać się zupełnie inna.
Książka jest dobrym przerywnikiem dla poważniejszej literatury. Ja osobiście nie żałuję czasu, który z nią spędziłam. Myślę nawet, że kiedyś mogę do niej wrócić.
„Bo ci, których w życiu tracimy, nie chcieliby, żebyśmy byli nieszczęśliwi, prawda?”
To kolejna, po "Goodbye days" książka opowiadająca o żałobie, którą zdarzyło mi się przeczytać w ostatnim czasie. Trudno jednak porównać obie powieści, gdyż są napisane w zupełnie innym stylu. Powieść Jeffa Zentnera jest o wiele bardziej „mroczna”. Zagłębia się w sposób przeżywania żałoby...
Dziś podwójna opinia tej samej książki ;)
"Kto myśli o jutrze, ten nigdy nie jest odważny."
~ Katja
Ali i Nino to historia miłości dwojga młodych ludzi, których dzieli niemal wszystko: pochodzenie, kultura, światopogląd, religia. Muzułmanin i chrześcijanka, chłopak niepotrafiący żyć z dala od ukochanej Azji i miłośniczka europejskiego stylu życia, chan i księżniczka, dziecko pustyni i dziewczyna lasu… „Człowiek pustyni (…) ma tylko jedno uczucie i zna jedną prawdę, która
go wypełnia. Człowiek lasu ma wiele twarzy. Fanatyk pochodzi z pustyni, twórczy człowiek z lasu” – mówi Ormianin zaprzyjaźniony z parą bohaterów. Gdy ginie, ludzie pustyni chronią jego zabójcę i obwołują bohaterem (zbrodnia honorowa), ludzie lasu ścigają go i pragną zemsty. Młody muzułmanin słyszy od bliskich mu mężczyzn, że: „(…) kobieta jest tylko rolą, którą mężczyzna zasiewa (…) kobieta nie ma ani duszy, ani rozumu. (…) Nigdy nie zapominaj, że to ty jesteś panem,
a ona żyje w twoim cieniu”. Miłość Alego jest jednak silniejsza niż wpajane mu „prawdy”.
Dla swojej Nino jest w stanie zrobić prawie wszystko…
Jednak na drodze do szczęścia cieniem kładzie się coś jeszcze - wojna. Nieuchronnie zbliża się do ich rodzinnego miasta, w którym „(…) Europa i Azja niepostrzeżenie się zlewają”. A Ali prócz Nino kocha właśnie Baku…
Książka otrzymała wiele pochlebnych recenzji. Nazwano ją kaukaską odpowiedzią na Romea i Julię. Skradła serca czytelników na całym świecie, lecz, niestety, nie zaliczam się do jej fanów.
Nie jestem miłośniczką historii miłosnych, jednak dla tych, którzy je lubią, może stanowić ciekawą propozycję. Miłość ponad podziałami, pokonująca wiele przeszkód, w tle wojenna zawierucha nieubłaganie wdzierająca się w życie.
Nie mam trudności z wyborem ulubionego bohatera. To Ali, który z dala od Wschodu udusiłby się jak ryba bez wody, oddany swojemu miastu, ojczyźnie i Nino.
Otrzymujemy też sporą dawkę historii. Poznajemy dzieje Baku, widzimy powstanie i upadek Azerbejdżanu, gościmy w Gruzji i w Persji, poznając obyczaje i sposób życia ich mieszkańców. Wszystko jest opowiedziane spokojnie, bez gwałtownych zwrotów akcji.
Czy jednak możemy jednoznacznie ogłosić wyższość „postępowej Europy” nad „zacofaną Azją”?
Na to pytanie każdy czytelnik sam musi sobie odpowiedzieć.
~Pabottyro
Nie tak dawno temu pisałam Wam, że zamierzam urozmaicić rodzaje literatury, które pojawiają się na blogu. Dlatego właśnie zdecydowałam się na tę książkę. Powieść ta była niesamowicie wychwalana między innymi przez Marcina Mellera. Dziennikarz i historyk porównywał historię kaukaskiej miłości do znanego i uwielbianego na całym świecie dramatu Williama Szekspira Romeo i Julia. Pomyślałam sobie, cóż skoro to najsłynniejsze love story Kaukazu, to chyba warto byłoby się z nim zapoznać.
Przyznam się szczerze, że nie wiem, w jakim stopniu wątek historyczny jest całkowicie zgodny z prawdą (cóż, to w końcu nie jest moja kochana starożytność), jednak bardzo mnie zainteresował. Uważam, że autorzy świetnie skonstruowali opowieść, przeplatając poszczególne aspekty.
Sam wątek miłosny był, hm, …dziwny (?) Tak właściwie, to nie jest odpowiednie słowo. Zrobiłam sobie nadzieję, na zakazane uczucie, wojnę rodzin itp. a, prawdę powiedziawszy, nie dostałam nic takiego. Główni bohaterowie, owszem, byli z różnych światów, teoretycznie ich miłość nie powinna się narodzić i trwać, bo jak pogodzić ze sobą wierzenia muzułmanina i chrześcijanki?! Poza tym, w książce reklamowanej jako „najsłynniejsze love story Kaukazu”, to chyba romans powinien grać pierwsze skrzypce, a tutaj tak nie jest. Właściwie sama nie wiem czy to na plus, czy na minus…
"Mądry człowiek nie pozwala, aby niepokoiły go pochwały albo nagany."
Autorzy w interesujący sposób potrafili pokazać różnice kulturowe między bohaterami. Ali, zafascynowany Wschodem muzułmanin i Nino, gruzińska księżniczka zakochana w Europie. Jak nietrudno sobie wyobrazić, bohaterowie muszą się z nimi mierzyć. Raz bywa łatwiej, raz trudniej. Nie powiem Wam, jak z tego wychodzą i czy wychodzą, bo jednak, co za dużo spoilerów, to niezdrowo.
O samych bohaterach trudno mi cokolwiek powiedzieć, oprócz tego, że pozostali mi obojętni. Naprawdę potrafili zaleźć mi za skórę. Często nie potrafiłam się pogodzić z ich decyzjami, jednak doceniłam to, że pomimo różnic potrafili dojść do porozumienia.
W mojej głowie często budził się jednak sprzeciw przeciwko szowinistycznym wypowiedziom mężczyzn bliskich Alemu. Pewnie, mówiłam sobie, to inny świat, inna kultura, jednak mimo wszystko coś we mnie protestowało.
Trudno mi tak właściwie określić czy „Ali i Nino” to tak właściwie romans czy obyczajówka. Jak pewnie wiecie, za często nie wyściubiam nosa spoza mojej ukochanej fantastyki. Akcja nie była zbyt porywająca. Pewnie, czasem przyspieszała i robiło się interesująco, innym razem znów niemiłosiernie zwalniała i było, cóż, nużąco. W tej książce podobały mi się jednak opisy świata, który już dawno przeminął. Autorzy świetnie posługiwali się słowem opisując kulturę, religie, rytuały czy choćby klimat dawnego Baku czy Persji. Jest to ciekawa podróż przez świat orientu i Kaukazu.
Książka wydana w bardzo klimatycznej okładce filmowej, która mnie osobiście bardzo przypadła do gustu. Jest taka ciepła (kolorystyka). Oddaje jednocześnie klimat i wydarzenia z książki.
"Kij ma dwa końce: górny i dolny .Odwróć kij i górny będzie dolnym, a dolny górnym. Ale sam kij się nie zmieni. tak jak i ja."
Zapewne nie jest to książka łatwa z wielu powodów. Trzeba się naprawdę bardzo mocno skupić żeby zrozumieć wszystkie wątki. Polityka, historia, miłość, a dodatkowo różnice religijne i kulturowe. Chociaż książka jest napisana 100 lat temu, styl jest przystępny. Nie powiem, żeby szybko się ją czytało, bo jej wielowątkowość tego nie ułatwia. Język momentami bywa przyciężki.
Ali i Nino w większości składa się głównie z opisów (za którymi tak po prawdzie w większości nie przepadam) tutaj jednak jak już wcześniej wspomniałam naprawdę przypadły mi do gustu. Opowieść zdecydowanie powinna przypaść do gustu fanom powieści obyczajowych, historycznych i romansów.
Słodko gorzka historia z romansem i wojną w tle.
Dziś podwójna opinia tej samej książki ;)
"Kto myśli o jutrze, ten nigdy nie jest odważny."
~ Katja
Ali i Nino to historia miłości dwojga młodych ludzi, których dzieli niemal wszystko: pochodzenie, kultura, światopogląd, religia. Muzułmanin i chrześcijanka, chłopak niepotrafiący żyć z dala od ukochanej Azji i miłośniczka europejskiego stylu życia, chan i księżniczka,...
"To zaszczyt dla mnie, że mogłem cię kochać!"
Pocałunek Kier dostałam od przyjaciółki, która stwierdziła, że muszę w końcu poznać jej ukochaną książkę. Minęło jakieś pół roku, zanim do niej sięgnęłam, ale, gdy już skończyły się egzaminy i zaczęły wakacje przyszedł czas, by się z nią zapoznać. Prawdę powiedziawszy sama pewnie nigdy bym po nią nie sięgnęła, bo opis wskazuje na klasyczne romansidło…
Pisząc tę recenzję czytałam notatki, które pisałam do przyjaciółki i śmiałam się sama z siebie. Zacznijmy więc od samego początku. Pierwsza strona i już minus. Dlaczego? Książka zaczyna się fragmentem z dzieckiem. Cóż, ostatnimi czasy mam awersję do „bachorów”, więc już to mi się nie podobało. Pomarudziłam jej trochę, ale kazała czytać dalej. Z bólem serca, zrobiłam to. I wiecie co?! Dobrze zrobiłam!
Zacznijmy od okładki. Z jednej strony mi się nie podoba, z drugiej jednak ma w sobie coś intrygującego. Chciałoby się powiedzieć piękna i bestia… Dziewczyna z hipnotyzującymi zielonymi oczami i jasnymi włosami jest ogromnym kontrastem dla czerwonookiej bestii z wielkimi kłami pogrążonej w ciemności. Do tego czerwono – białe napisy przechodzące z jednego koloru w drugi. Ciekawie to wygląda. [Strasznie niewdzięczna okładka do robienia zdjęć!!!]
Skoro już jestem przy wizualnej stronie powieści, to poszczególne rozdziały oddzielane są takimi jakby krzyżykami, natomiast poszczególne wątki trzema gwiazdkami.
"Chciałbym zasypiać wieczorem u twego boku, a rano budzić się przy tobie! Chciałbym cię chronić i ci służyć! Chciałbym kłócić się z tobą i śmiać! Chciałbym, byś była częścią mego życia, a ja częścią twojego! - Głupiec ze mnie!"
Motyw miłosny – jest, o czym huczy napis już na samej okładce. Początkowo miałam wrażenie, że Lijanas zdecydowanie cierpi na syndrom sztokholmski, jednak później mój punkt widzenia się zmienił. Kiedy przeczytałam książkę, rozmawiałam z przyjaciółką na ten temat. Dzięki niej dostrzegłam aspekty, które wcześniej pominęłam, albo zignorowałam (wybrać dowolne). Wydawało mi się, że to kolejne, dość powierzchowne i oczywiste love story. Myliłam się jednak. Dlatego nie popełnijcie mojego błędu i naprawdę dobrze wczytajcie się w opowieść jaką snuje Lynn Raven.
"Kiedy kobieta zaczyna mruczeć i drapać cię po brodzie, nie pytaj, dlaczego - uciekaj!"
Pierwszą postacią, którą polubiłam od chwili, kiedy tylko się pojawiła, była właśnie Lijanas. Sarkastyczna , pewna siebie, bezkompromisowa. Była bohaterką, którą można przyrównywać do siebie i się z nią identyfikować. Mordana z kolei początkowo odbierałam jako brutalnego szowinistę bez serca. Z biegiem historii zaczął się zmieniać, ale nie zatracił tym samym części siebie. Był postacią, która nigdy nie zaznała miłości i przez całe życie cierpiała. Postacią, która przemawia do czytelnika i która zostaje w pamięci na długo po przeczytaniu powieści.
"Mężczyzna, który ocenia ostrze tylko ze względu na jego zewnętrzne piękno, jest głupcem. Jedynie stal, z której jest zrobione, decyduje o jego jakości."
Panowie, jeśli to czytacie, weźcie sobie do serca ten cytat! Jest podobny do starego ludowego porzekadła: „ładna miska jeść nie daje”. W Pocałunku Kier można znaleźć sporo prawd o życiu, chociaż książka jest romansem osadzonym w fantastycznym świecie. Skoro już jesteśmy przy tej kwestii, to owy świat jest niesamowicie dopracowany i przemyślany. Aż dziw bierze, ale nie mam się do czego przyczepić. Mimo że momentami jest przewidywalna i łatwo rozgryźć co się wydarzy, całość naprawdę robi wrażenie.
Była to bodajże pierwsza książka, która w oryginale ukazała się w języku niemieckim, którą
przeczytałam. (Tak, mam jakieś zahamowanie jeśli o to chodzi.) Tym bardziej było to miłe zaskoczenie.
"- Czy wasz ojciec nie żyje?- Tak.- Przykro mi. Na co zmarł?- Na miecz między żebrami."
Kolejnym plusem książki jest również to, że Lynn Raven umieściła w niej humor i żarty sytuacyjne. Powieści, które jednocześnie bawią i wzruszają bardzo zyskują w moich oczach, a ta z pewnością taka jest.
Styl autorki również jest bardzo "miły" w odbiorze. Nie rozdrabnia się na jakieś przydługaśne, nudne opisy, tylko skupia się na akcji, która swoją drogą jest całkiem wartka. Książkę czyta się naprawdę szybko, ponieważ wciąga i to mocno. Kiedy człowiek zagłębia się w opowieści, trudno się od niej oderwać.
"Psiakrew! Czy każda kobieta to potrafi - spowodować jedynie swym milczeniem, że mężczyzna czuje się jak odrażający łajdak?"
Wyżej wspomniałam o syndromie sztokholmskim, ponieważ zastanawiałam się ile kobiet byłoby w stanie zakochać się w człowieku, który przez sporą część czasu by nas krzywdził i traktował jak popychadło. Jasne, rozumiem, ja też mam pociąg do wysokich, przystojnych brunetów, ale gdzieś są granice. Przebłyski dobroci i czułości były kuszące, ale czy aż tak? Tu mam jednak dylemat. (Mózg spaczony psychologią, tak wiem... skrzywienie studenckie.)
Zapomniałam jeszcze napisać kilka słów o czarnych charakterach. Jest tu ich całkiem sporo. Jak ja to stwierdziłam, nie brakuje tu konkurentów do zdobycia tytułu: „sku***iela roku”. Nikczemny władca, nawiedzona fanatyczka czy chociażby ześwirowany pretendent do tronu.
Oj działo się tu, działo…
"Do cholery. Dlaczego uczuć nie można po prostu zgasić, jak ognia?"
Podsumowując, Pocałunek Kier to naprawdę bardzo ciekawa, wielowątkowa opowieść, skupiająca w sobie wiele tajemnic i intryg. Dopracowany świat i ciekawi bohaterowie sprawiają, że książka wciąga niemal od pierwszych stron i pozostaje na długo z czytelnikiem. Autorka stworzyła powieść, która może nie jest historią niesamowicie nowatorską czy innowacyjną, jednak dzięki swojemu dopracowaniu, niewyidealizowaniu świata czy bohaterów bardzo zyskuje. Jest to zdecydowanie jedna z ciekawszych książek jakie czytałam ostatnimi czasy.
"To zaszczyt dla mnie, że mogłem cię kochać!"
Pocałunek Kier dostałam od przyjaciółki, która stwierdziła, że muszę w końcu poznać jej ukochaną książkę. Minęło jakieś pół roku, zanim do niej sięgnęłam, ale, gdy już skończyły się egzaminy i zaczęły wakacje przyszedł czas, by się z nią zapoznać. Prawdę powiedziawszy sama pewnie nigdy bym po nią nie sięgnęła, bo opis wskazuje...
„Fatum.
Słowo oznaczające los.
Fatum.
Słowo oznaczające nieszczęście.”
Wyobraź sobie, że jesteś tym, kim zawsze pragnąłeś być. Lekarzem, prawnikiem, architektem… A może hydraulikiem czy policjantem? Seksownym strażakiem czy piękną sekretarką… Jesteś kimkolwiek chcesz… Kimkolwiek marzysz…
Aż nagle… twoje życie, to, czego zawsze pragnąłeś, zostaje Ci brutalnie odebrane…
Co zrobisz?
Poddasz się czy będziesz walczyć?
9 listopada – data z kalendarza, dzień, który odmienił ich los…
„Zagubiliśmy się między fikcją a rzeczywistością. Nieważne, jaką wersję poznacie. Nieważne, który z ostatnich rozdziałów okaże się tym prawdziwym. Ważne jest tylko jedno: zawsze będę ją kochał“.
Colleen Hoover to jedno z najbardziej chwytliwych nazwisk w świecie książek młodzieżowych (choć nie tylko w tej kategorii wiekowej autorka ma wielu fanów). Spod pióra Hoover wyszły takie bestsellery jak Maybe Someday, Hopelles czy Ugly Love. Wstyd przyznać, ale do czasu November 9 nie znałam jej twórczości. Dlaczego? Już mówię. Jak mogliście zauważyć, na moim blogu brakuje romansów, a jeśli już jakiś się pojawi, przeżywa katusze…Wtedy, w całej swojej krasie, pojawia się moje wredne oblicze, a książka kończy z opinią miernej lub jeszcze gorzej. Jak było tym razem?
„Kryminał kończy się, gdy zabójca zostaje schwytany. Biografię wieńczy ostatnie słowo o opisywanym życiu. Historia miłosna powinna połączyć zakochanych, prawda? W takim razie to chyba nie jest opowieść o miłości...“
November 9 nie jest typowy przesłodzonym romansem opartym tylko i wyłącznie na świetnym seksie i pociągu tak wielkim, że praktycznie nie można funkcjonować, bo tylko jedno ci w głowie. Dzięki bogu było mi to oszczędzone. (Rzygam tęczą jak słyszę te puste frazesy typu – „bardzo bolało jak spadłaś z nieba”?! Czy są jakieś kobiety, który na to polecą??) Wracając jednak do sedna. November 9 to niezwykle złożona historia.
Co wyróżnia ją od innych książek. Cóż, wydaje mi się, iż sam fakt, że książka dzieje się na przestrzeni 5 lat jest jej wielkim atutem. Dlaczego? Dzięki temu możemy obserwować rozwój psychiczny jaki zachodzi w naszych bohaterach, trudności, z jakimi muszą się zmierzyć czy porażki, którym muszą sprostać.
„Ktokolwiek powiedział, że prawda boli był optymistą. Prawda jest straszliwie bolesnym sukinsynem.”
Co mogę powiedzieć o bohaterach? No, coś tam mogę, bez spoilerów oczywiście. Łatwo ich polubić. Ben – seksowny pisarz i Fallon –dziewczyna po wypadku. Spodobało mi się to, że bez trudu można by się stać kimkolwiek z nich. Spytasz kim… pisarzem, aktorem?! Ta… cholernie łatwo… (czuję ten sarkazm, który pojawiłby się w twoim głosie.) Co odpowiem? Człowiekiem, walczącym o swoje marzenia.
„(…) w prawdziwym życiu musisz urobić się po łokcie, jeśli chcesz mieć swój happy and.”
Chciałabym powiedzieć, że książka jest realistyczna, ale niestety nie mogę.Względnie zgodziłabym się z tym stwierdzeniem w odniesieniu do końcówki, jednak motyw spotkania się raz w roku przez obce osoby wydaje mi się bardzo naciągany.
Skoro już jesteśmy przy zakończeniu, muszę powiedzieć, że byłam mile zaskoczona. (Może nie samym zakończeniem - czytaj nie ostatnimi +/- 10stronam – ale rozwiązaniem zagadki, jakie przedstawiła nam Colleen Hoover.) Podsumuję to cytatem:
„Wszystko się ze sobą łączy.Wszystko jest ze sobą powiązane.A zaczęło się 9 listopada.”
Dobra, chcąc być obiektywną muszę również oddać autorce, że ma dobry styl pisarski. Bardzo przyjemnie czytało mi się November 9. Wynotowałam kilka ciekawych cytatów, a po lekturze zostały miłe wspomnienia. Książkę czyta się bardzo szybko i trudno się od niej oderwać (skoro mówi Wam to miłośniczka fantasy, która naprawdę nie lubuje się w świecie romansów, to coś w tym jest).
Jeszcze kilka słów o okładce. Początkowo nie przypadła mi do gustu. Pomyślałam „nic specjalnego”. Przyznam jednak, że po przeczytaniu November 9 zmieniłam zdanie. Może nie jest okładką, która przyciąga od razu wzrok i człowiek mówi „WOW”, ale dobrze oddaje treść książki i jest bardzo wymowna.
Dodatkowy plus dla autorki za cytaty Dylana Thomasa, którego cytaty podbiły moje serducho.
„Choć zginą kochankowie, lecz nie zginie miłość.”
Podsumowując – November 9 jest naprawdę ciekawą książką. Autorka świetnie pokazała walkę ze swoimi słabościami, ale również walkę o swoje marzenia. Pokazała, że jedno zdarzenie może przełożyć się na całe nasze życie… Że przeznaczenie decyduje czasem o naszym losie…
„Fatum.
Słowo oznaczające los.
Fatum.
Słowo oznaczające nieszczęście.”
Wyobraź sobie, że jesteś tym, kim zawsze pragnąłeś być. Lekarzem, prawnikiem, architektem… A może hydraulikiem czy policjantem? Seksownym strażakiem czy piękną sekretarką… Jesteś kimkolwiek chcesz… Kimkolwiek marzysz…
Aż nagle… twoje życie, to, czego zawsze pragnąłeś, zostaje Ci brutalnie odebrane…...
2016-07-02
Cztery lata temu Jessica Hayes zostawiła za sobą przeszłość – porzuciła rodzinę, dom, przyjaciół, chłopaka i nie oglądała się za siebie.. Zaczęła nowe życie, studia, które uwielbiała, znalazła nowych znajomych. Choroba ojca zmusza ją jednak do powrotu. Stanięcie przed nim, będzie najtrudniejszą rzeczą z jaką będzie musiała się zmierzyć. Mimo że wciąż powtarza, że uczucia do Ryana odeszły w niepamięć, czeka ją zderzenie z rzeczywistością. Przeszłość powraca i dziewczyna będzie musiała się z nią zmierzyć.
Czytając książkę miałam mieszane uczucia. Autorka - Juliana Haygert – stworzyła z jednej strony ciekawą historię toczącą się w małym miasteczku, z innej jednak, była ona nużąca. W tej chwil pewnie zastanawiacie się jak to możliwe. Już mówię. Czytelnik nie wie co skłoniło dziewczynę do ucieczki. Historia się toczy, a my zastanawiamy się co to spowodowało, że dziewczyna podjęła aż tak drastyczne kroki. Jaka tragedia ją dotknęła? Przez ¾ książki nie wiemy.
Ryan – ex Jess to taki typowy zły chłopak. Miał problemy z prawem, sypiał z wieloma dziewczynami, macho. Podobno jego problemy są związane właśnie z Jessicą, jednak równie długo trwa zanim poznajemy tajemnice obojga głównych bohaterów. Cóż, okazuje się ona niestety banalna. Owszem, rozumiem konflikt Jess z ojcem, ale reszta… Dla mnie przesada. Rzucać wszystko nie chcąc poznać prawdy. Wydaje mi się, że autorka przeciągała historię na wyrost i spuchliznę, bo nie bardzo miała pomysł na wykreowanie większej liczy ciekawych i emocjonujących przygód. Styl autorki również nie zachwyca. Plusem książki jest jednak to, że opowieść toczy się z perspektywy obojga głównych bohaterów, co pozwala lepiej zrozumieć ich wybory.
Jeśli chodzi zaś o postaci. Według mnie Juliana Haygert niezbyt się popisała. Stworzyła ich bardzo powierzchownie, przez co często wydają się dość płytcy. Jessica zachowuje się jakby skrzywdził ją cały świat. Pełna pretensji, skupiona często na sobie i tylko swoich uczuciach. Miała jednak swoje momenty (choć było ich niewiele). Osobiście, bardziej polubiłam Ryana. Może to być jednak związane z moim wyobrażeniem jego bohatera; tatuaże, czarne ciuchy, skórzana kurtka, motocykl. Do tego przystojny i umięśniony…. Niegrzeczny, trochę porywczy zły chłopiec. Dręczą go wyrzuty sumienia i zmaga się z pogmatwaną przeszłością.
Zakończenie jest oczywiste i przewidywalne. Happy end pełną gębą!
Książka nie w moim stylu, choć przyznaję, że miłośnikom gatunku prawdopodobnie się spodoba (znam dziewczyny, którym przypadła do gustu). Trochę tajemnic, trochę romansu.
Cztery lata temu Jessica Hayes zostawiła za sobą przeszłość – porzuciła rodzinę, dom, przyjaciół, chłopaka i nie oglądała się za siebie.. Zaczęła nowe życie, studia, które uwielbiała, znalazła nowych znajomych. Choroba ojca zmusza ją jednak do powrotu. Stanięcie przed nim, będzie najtrudniejszą rzeczą z jaką będzie musiała się zmierzyć. Mimo że wciąż powtarza, że uczucia do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nienawidzę Cię, ale palcówka przed domem rodziców na masce samochodu.... Why not...
3 za tajemnice z przeszłości
Nienawidzę Cię, ale palcówka przed domem rodziców na masce samochodu.... Why not...
Pokaż mimo to3 za tajemnice z przeszłości