-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
„Przyzwyczailiśmy się reagować na krzyk. A dramaty ludzi starych toczą się w ciszy”.
Przychodzi zbyt szybko nieproszona. Przez chwilę skrada się niepostrzeżenie niczym najwytrawniejszy w swoim fachu złodziej, po to by następnie otwarcie zaatakować z pełną mocą. Osaczyć. Ale wcześniej kawałek po kawałku nam coś odbiera. A to jędrność i jednolitość skóry. A to pigment włosów. Stopniowo także siły. W najgorszym wypadku czyni nas zupełnie bezbronnymi niczym dzieci, jak w jakiejś parodystycznej wersji Ciekawego przypadku Benjamina Buttona. Niejednokrotnie odziera z godności, wspomnień, a w skrajnych przypadkach z tożsamości. Nieubłagana. Nieunikniona. Przykra. Tak przykra że bez zastanowienia odwracamy od niej wzrok. Od niej i rosnących wraz z nią potrzeb. A z potrzebami rosną przecież i ograniczenia. Cóż, w ludzkiej naturze leży to, że zwykle wypieramy to, co niewygodne. A ona taka jest: kłopotliwa, krępująca; często wręcz nie do zniesienia – nawet czysto hipotetycznie. Toteż przymykamy oczy, usilnie trzymając się kultu jej przeciwieństwa. Wierząc w bajki o wiecznej młodości i nieśmiertelności. Tak dalecy od średniowiecznego memento mori, niepomni alegorii danse macabre. Tyle że potem zaliczamy bolesne zderzenie z rzeczywistością.
„Niepamięć jest jak durszlak, tłumaczy córka, jak sito z dużymi okami. Przelatuje treść, wypłukuje się sens. Człowiek się stara. Chce uważniej widzieć, słyszeć, czuć. Rozumieć, co widzi, słyszy, czuje. Niby wszystko się zgadza, niby wszystko na miejscu. Niby gubi tylko pojedyncze słowa, ale z czasem niepamięć postępuje. Staje się jak mgła. Wata”.
Autorki reportażu poruszają różne aspekty związane z okresem starzenia się oraz nie takim prędkim procesem przemijania; nieśmiałymi próbami przechytrzenia nabywanej z czasem kruchości. Przytaczają intymne historie swoich bohaterów pełne różnorodnego kolorytu i jakże odmiennego nastawienia. Obok dojmującej samotności i dotkliwego niedostatku nieodmiennie okupionego rezygnacją z czegoś nieco dalej przewijają się pogodzenie z losem, a nawet… seniorska miłość czy wyczekiwanie końca. Tego granicznego punktu bez możliwości powrotu wobec którego jesteśmy jednakowo nadzy. Bezbronni. Jednak osobiste czy też pośrednie świadectwa to nie wszystko, co oferuje ta pozycja. Na kartach „Jak złodziej przyszła” znajdziemy również zapis rozmów przeprowadzonych ze specjalistami: neuropsycholożką, psychoterapeutkami, opiekunami rodzinnymi, socjologiem, kierownikiem Kliniki i Polikliniki Geriatrii, dietetyk kliniczną (akurat ta konkretna nuży, nieco odstaje od pozostałych) oraz szczególnie zajmująca konwersacja z filozofem Tomaszem Stawiszyńskim. Wszystkie one dopełniają niezbyt optymistycznego obrazu, choć uważni odbiorcy mogą wyłapać w nich nieco otuchy, bądź ostrożnej nadziei na zmiany w systemie opieki. Szczególnie alarmujący jest brak specjalistów w dziedzinie geriatrii. Nikogo chyba nie zaskoczy niedobór wykwalifikowanych pielęgniarzy – wszak na tle innych europejskich krajów jesteśmy na samym dnie jeśli chodzi o współczynnik pielęgniarek przypadających na 1000 pacjentów – jednak zatrważający jest brak lekarzy. To, że niektóre uniwersytety medyczne dopiero niedawno wprowadziły kierunek takiej specjalizacji, podczas gdy pacjenci odbijają się od internisty do kolejnego lekarza, a ci nie są w stanie się komunikować, podejść odpowiednio do potrzebującego kompleksowej opieki pacjenta. A to rodzi niebezpieczne sytuacje, w których leki mogą wchodzić ze sobą w niepożądane reakcje i bardziej szkodzić, niż pomagać. Tyle w tym niepotrzebnego cierpienia, tyle w tym beznadziei… Nie tylko za smutnymi drzwiami DPS-ów. Reportaż napisany został ładnym językiem. Część historii niezwykle porusza, pozostałe ledwie trącają jakąś strunę, ale niewystarczająco, żeby całkowicie wzruszyć. Można by jeszcze opowiadać. I więcej. Rozwinąć poszczególne kwestie.
„To wyzwala ogromny niepokój. Zaczynają się bać przyszłości, utraty kontroli, samodzielności, mozolnie budowanej historii życia. Bo człowiek jest nie tylko tym, kim jest teraz, ale też tym, kim był dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat temu. Jeśli ta budowla się rozsypie, nie będzie wiedział, kim jest. I właśnie to wyobrażenie jest przerażające”.
Nie da się ukryć, że starość zupełnie naturze nie wyszła. Że bardzo obciąża. Tak samo psychicznie, jak i fizycznie. Że mimo świadomości jej nieuchronności nie zdołaliśmy się z nią oswoić i jakoś wciąż bliżej nam do myśli o śmierci niż do niej właśnie. Buntujemy się. Albo poddajemy na starcie. Bo co nas jeszcze może czekać?
„Mówi się o tym, że człowiek jest istotą, która nieustannie traci, w tej perspektywie bowiem strata jest fundamentem naszego istnienia. Pragniemy nieskończoności, a jesteśmy skończeni. To jest właśnie tragiczne, ale nie możemy tego zmienić”.
Starość nie radość.
Ale starość to też osamotnienie i ból.
I lęk.
I może tego lęku jest właśnie przy starzeniu się najwięcej. O nas samych. Naszą samodzielność i utrzymanie świadomości za wszelką cenę. Ale wcześniej o naszych bliskich – dziadków i rodziców. Przyjaciół i sąsiadów. Cudze przemijanie jest równie dotkliwe jak własne, bo przypomina nam o nietrwałości i stracie.
Niech żyje bal, drugi raz nie zaproszą nas wcale...
„Starość jak złodziej przyszła. To życie nie wiadomo kiedy spłynęło. Ale co, usiąść i płakać, że człowiek stary?”.
IG: zlizujelitery
„Przyzwyczailiśmy się reagować na krzyk. A dramaty ludzi starych toczą się w ciszy”.
Przychodzi zbyt szybko nieproszona. Przez chwilę skrada się niepostrzeżenie niczym najwytrawniejszy w swoim fachu złodziej, po to by następnie otwarcie zaatakować z pełną mocą. Osaczyć. Ale wcześniej kawałek po kawałku nam coś odbiera. A to jędrność i jednolitość skóry. A to pigment...
Szepty podświadomości. Kobieca intuicja, której nie sposób w pełni zignorować, choć paradoksalnie przez całe lata można pozostać głuchym na jej naglące podpowiedzi aż do momentu, gdy nie da się dłużej przymykać wzroku. Przekonywać samej siebie. W końcu ile można udawać? Maska zadowolenia prędzej czy później się ześlizgnie, ukazując to, co tak skrzętnie ukryte przed nieszczędzącym ostrych ocen światem.
„To nadzwyczajne, ile można się dowiedzieć o ludziach, kiedy jest się niemal niewidzialnym. Najwięcej mówi o nich to, czego nie chcą pokazywać”.
Harlow Street. Przedmieścia, które bezpowrotnie zatraciły swój pierwotny charakter społeczności złożonej z emigrantów, która wyrosła na wspólnym gruncie pogoni za niedoścignionym amerykańskim marzeniem. Dzisiaj pomiędzy najbliższymi sąsiadami zdają się jedynie uwypuklać zarówno pokoleniowe, jak i ekonomiczne różnice. Mimo to cztery kobiety zamieszkujące bliski sobie obszar łączy coś tak odwiecznego, jak macierzyństwo – były lub obecnie są przede wszystkim matkami i żonami. Część z nich rozpaczliwie chce się uwolnić od tej narzuconej odgórnie roli, pozostałe definiują siebie głównie poprzez rodzicielstwo, a jeszcze inne obsesyjnie walczą o to, co fizycznie wydaje się niemożliwe. Wśród nich bryluje nieugięta Whitney: biała i uprzywilejowana kobieta dzięki pozycji wypracowanej w branży konsultingowej; ponadto zadbana matka trójki dzieci o nieskazitelnym wizerunku, który pęka w najmniej odpowiednim momencie i tym samym przestaje wzbudzać zwyczajową zazdrość wśród szerokiego grona znajomych. U jej boku można prawie zawsze odnaleźć Blair. Jedyną przyjaciółkę Whit. W pełni oddaną roli matki siedmioletniej Chloe, której czasami jest zbyt ciasno w przewidywalnej codzienności i która tęskni za tym, czego nie może doświadczyć. Typ kobiety przekonanej o tym, że trawa jest bardziej zielona po drugiej stronie płotu. Czasami na ich orbicie pojawia się na moment Rebecca: wysportowana lekarka ratująca na co dzień dzieci w jednym ze szpitali. Jej małżeństwo z Benem wydaje się kompletne i zgodne pomimo braku potomstwa, choć za pozornym pogodzeniem z losem kryje się coś gorzkiego, niebezpiecznie zahaczającego o desperację graniczącą z obsesją. No i Mara. Najstarsza pośród sąsiadek. Rodowita Portugalka. Od kilkudziesięciu lat żona Alberta. W jej życiu nie pozostało wiele radości, a ona sama czuje się osamotniona. Niewidzialna dla młodszych od siebie kobiet. Niedopuszczana do ich spraw. Pozostaje więc cicha obserwacja tego, co miało pozostać w ukryciu.
„Od kilkudziesięciu lat nie patrzą na siebie - w każdym razie nie tak jak kiedyś. Mara zastanawia się, czy może Albert za dużo widzi w jej oczach, które dawno temu zmatowiały. A może widzi za mało. Czy ich życie miało być bogatsze? Czy on też czasem płacze z tego powodu?”.
Pierwsze spotkanie z twórczością Ahley Audrain zostało okupione początkową konsternacją. Książka, której fabuła miała oscylować głównie wokół nocy zagadkowego wypadku małoletniego Xaviera, nie jest thrillerem. Nigdy nim nie była. Brakuje po temu podstawowych elementów, a sam upadek z okna to jednak zbyt mało, by mianem tego gatunku ochrzcić „Szepty”. Natomiast prawdą jest, że powieść odsłania przed nami świat macierzyństwa. Jego różnorodne odcienie oraz podejście do wymagającej poświęcenia roli matki. Tego, jak wpływa na kobiecy obraz, poczucie własnej wartości oraz egoistyczne pragnienia, na które nie pozostaje zbyt wiele przestrzeni. Co daje, a z czego tak naprawdę bezpowrotnie odziera. I temu służą cztery przedstawione perspektywy zabarwione silnymi emocjami. Niejednokrotnie skomplikowanymi, a wręcz sprzecznymi jeśli chodzi o podstawowe motywacje postępowania. Narastająca frustracja szukająca ujścia. Chęć ucieczki. Znużenie. Duma z robienia tego, co jest przez innych oczekiwanie, a jednocześnie nieutulona tęsknota za czymś zupełnie innym. Skrawkiem innej rzeczywistości. Dojmujący żal. I bolesny ciężar straty. Kolejnego rozczarowania. Obojętność małżeńska podszyta irytacją na życiowego partnera oraz nawracającymi przypuszczeniami o domniemanej niewierności. Gdzie kończy się matka, a zaczyna kobieta? A może matki skazane są na utratę wcześniejszej tożsamości? Co im pozostaje? Czy ich indywidualne pragnienia muszą pozostać w ukryciu dla dobra wszystkich wokół?
„W małżeństwie nie chodzi o miłość; chodzi o dokonywanie wyborów. A ona wybrała tego człowieka i to życie. Tęsknota za czymś, czego nawet nie potrafi sprecyzować, czego nigdy nie znajdzie, wydaje się zwykłą niewdzięcznością. Egoistycznym pragnieniem”.
Styl pisania Ashley nie wyróżnia się niczym szczególnym. Obrana przez nią trzecioosobowa narracja została ubrana w ramy krótkich rozdziałów i dwóch przeplatających się linii czasowych, bowiem to, co istotne zamyka się w okresie incydentu podczas letniego przyjęcia oraz nieco późniejszego wypadku. W kwestie obyczajowe autorka wplata momentami dosłowną erotykę, ukazując przy tym próbę udowodnienia sobie czegoś oraz pewną niepokojącą kompulsywność. Można wręcz powiedzieć, że każdy z nas ma swoje fantazje i obsesje. Zakończenie pozostaje na wpółotwarte, niemniej osobiście nie odczuwam związanego z tym niedosytu. Całość czytało się bez większego napięcia czy niecierpliwego oczekiwania na kulminację.
IG: zlizujelitery
Szepty podświadomości. Kobieca intuicja, której nie sposób w pełni zignorować, choć paradoksalnie przez całe lata można pozostać głuchym na jej naglące podpowiedzi aż do momentu, gdy nie da się dłużej przymykać wzroku. Przekonywać samej siebie. W końcu ile można udawać? Maska zadowolenia prędzej czy później się ześlizgnie, ukazując to, co tak skrzętnie ukryte przed...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Gdybyśmy tylko wiedzieli, usiedlibyśmy i wykonali ten jeden telefon.
Gdybyśmy wiedzieli, zagięlibyśmy czasoprzestrzeń by jakoś zatrzymać to, co nieuchronne.
Gdybyśmy wiedzieli, złamalibyśmy sobie serce na pół, próbując ocalić cząstkę innego serca.
Gdybyśmy…
Poszukiwania. Pętla złożona ze zwielokrotnionego „gdyby”. Niekończący się ciąg pytań pozostawiony bez naglących odpowiedzi. Ich ciężar nie zelżał ani o jotę w ciągu dwudziestu lat od katastrofy, która wstrząsnęła światem 36-letniej pisarki. Początkiem lata, u progu nowego wieku, straciła w wypadku motocyklowym miłość życia, tuż przed tym, jak mieli wprowadzić się ze wspólnym synem do wymarzonego, niedawno zakupionego domu. To bardzo osobista książka. Autobiograficzna, po części niewątpliwie terapeutyczna, domykająca pewien rozciągnięty w czasie rozdział. Piękny lecz niemniej bolesny. Okupiony poczuciem winy i przytłaczającą żałobą. A także niepewnością. Brigitte podjęła się próby rozliczenia z przeszłością oraz rekonstrukcji wydarzeń, które doprowadziły do jej prywatnej tragedii, która brutalnie przerwała radosne oczekiwanie na nowy etap w życiu. Ze stronic wyziera udręka niewiedzy powiększona o wagę domysłów. Domniemywania. Swoiste równanie z niejedną niewiadomą. Ostatnia prosta do uzdrowienia, choć zazwyczaj próżno szukać siły w pytaniach: „dlaczego?” i „co by było, gdyby…?”, wszak to tylko teoretyzowanie, a czasu nijak nie da się cofnąć. Taka iluzja tylko pozornie przynosi ukojenie w żalu. A jednak… Autorka po latach wspomina zmarłego męża, ale już nie tylko z bólem, lecz również z niekłamaną czułością i wciąż namacalną miłością.
Książka została napisana prosto, bez górnolotnych i napuszonych zdań. I choć jestem sobie w stanie wyobrazić, że niejeden czytelnik zastanawia się po co, tak naprawdę powstała, skoro nie łechce zmysłu estetycznego stylem pełnym ozdobników, to ja nie mam żadnych wątpliwości po zagłębieniu się w część zatytułowaną: zaćmienie. To przy niej odnalazłam te wszystkie piękne emocje, które były przechowywane przez Brigitte przez lata niczym najcenniejszy skarb. To nic, że pamięć z czasem zawodzi. Że tracimy z oczu szczegóły. Że bezpowrotnie wymakają się z nas charakterystyczne gesty i cichną echa ukochanej barwy głosu… Nieśmiertelność tkwi w pewności, że ktoś kiedyś był i znaczył dla nas tak wiele. A ta miłość jest trwała. I może tylko to się tak naprawdę liczy.
Gdybyśmy tylko wiedzieli, usiedlibyśmy i wykonali ten jeden telefon.
Gdybyśmy wiedzieli, zagięlibyśmy czasoprzestrzeń by jakoś zatrzymać to, co nieuchronne.
Gdybyśmy wiedzieli, złamalibyśmy sobie serce na pół, próbując ocalić cząstkę innego serca.
Gdybyśmy…
Poszukiwania. Pętla złożona ze zwielokrotnionego „gdyby”. Niekończący się ciąg pytań pozostawiony bez naglących...
Współczesny dramat w pięciu aktach.
Dramatis personae:
• Lana Farrer – emerytowana hollywoodzka gwiazda
• Leo –nastoletni syn Lany, który pragnie pójść w ślady matki
• Jason – mąż Lany, ojczym Leo
• Kate – przyjaciółka Lany, uznana aktorka teatralna
• Elliot Chase – dramatopisarz mianujący się najlepszym przyjacielem Farrer
• Nikos – gospodarz wyspy
• Agathai – zaufana pracownica Lany
Miejsce akcji: Londyn/Aura (prywatna grecka wyspa należąca do gwiazdy Hollywood, będąca prezentem od pierwszego męża)
Obdarzona klasyczną urodą gwiazd kina Lana zdobyła uznanie w branży jako młoda dziewczyna. Szybko też zacieśniła więzy ze starszym od siebie producentem, który wkrótce został jej mężem.
W szczytowym momencie kariery postanowiła poświęcić się w pełni rodzinie, co zaowocowało przeprowadzką ze słonecznej Kalifornii do deszczowego Londynu, który gwarantował poczucie większej prywatności i chronił przed namolnymi spojrzeniami ludzi. Otoczona garstką zaufanych osób wiodła spokojne i dosyć monotonne życie u boku drugiego męża. Jednakże iluzja spełnienia nie mogła trwać wiecznie i w życie Lany wkradł się niepokój. Poczuła przemożną potrzebę wyrwania się. Ucieczki. A taką możliwość oferowała prywatna grecka wyspa, która była w jej posiadaniu. Niewiele myśląc zaprosiła dwójkę najbliższych przyjaciół, aby wraz z jej rodziną spędzili beztroski weekend w idyllicznych okolicznościach. Nie podejrzewała nawet, że w tym towarzystwie wypłyną na wierzch wszelkie żywione urazy, a te doprowadzą do wrzenia, w efekcie czego ktoś nie wyjdzie z tej sytuacji żywy…
„Teraz wiem na pewno tyle, że pierwsza połowa życia to czysty egoizm, a druga - czysty żal”.
W 2019 roku szczerze zachwyciłam się debiutanckim thrillerem Alexa Michaelidesa, chociaż początkowo miałam kryzys dotyczący sposobu prowadzenia narracji. Udało mi go jednak przezwyciężyć wraz z posuwającą się naprzód fabułą i po pewnym czasie zdążyłam zapomnieć o tym, że powieść została napisana językiem prostym i w gruncie rzeczy niezbyt plastycznym. Niejednoznaczność męskiego bohatera, stanowiące urozmaicenie fragmenty pamiętnika oraz scena z łapaniem płatków śniegu zdołały wystarczająco wynagrodzić wszelkie niedociągnięcia czy też stonować moje stylistyczne oczekiwania. W przypadku „Furii” było jednak inaczej. Tutaj wszelkie żywione wobec tytułu nadzieje wzrosły zanim jeszcze otworzyłam książkę, a potem momentalnie opadły. Rozwiały się wraz z porywistymi podmuchami szaleńczego wiatru, który nadciągnął jakby znikąd. Nieproszony. Narowisty. Ogarnięty ślepą żądzą. Czy Alex chociaż częściowo podołał i zdołał stworzyć coś, co można uznać za swoiste skrzyżowanie ulubionego motywu stosowanego przez Agathę Christie z filmem „Na noże”? Przyjrzyjmy się „Furii” z bliska, a potem wydajmy ostateczny werdykt. To co, możemy zaczynać?
„W realnym życiu właśnie tak się ze sobą komunikujemy, prawda? Chaotycznie, przeskakując w czasie w przód i w tył; spowalniając i wydłużając niektóre momenty, przyspieszając inne, wprowadzając poprawki, pomniejszając wady, a rozdmuchując zalety. Wszyscy jesteśmy nierzetelnymi narratorami własnego życia”.
W dowolnym barze zostajemy zaczepieni przez nieznajomego mężczyznę. Stawia nam drinka, w zasadzie nie oczekując wiele w zamian. Jeszcze nie wydaje się szczególnie zdesperowany. Wygląda na to, że pragnie jedynie zostać wysłuchany. Znaleźć neutralnego odbiorcę historii swojej miłości. Miłości życia – należałoby uściślić. A jak to w opowieściach przekazywanych ustnie bywa, trajektoria ulega dynamicznej zmianie i zdarzają się przeskoki czasowe. Gdzieniegdzie wkrada się też prawdopodobnie chaos. Ale to nic, bo słysząc znane kinomaniakom nazwisko, gorliwie nadstawiamy ucha. Istnieje co prawda możliwość, że nasz bezimienny towarzysz jest nieco obłąkany. Jest lunatykiem, który po prostu uległ sile autosugestii własnej wyobraźni, a w niej szaleją wyłącznie oderwane od rzeczywistości urojenia smutnego człowieka. Stek kłamstw. Ciekawość jednak zwycięża i pozwalamy mu się dalej prowadzić, głodni kulminacji. Czy raczej puenty. W końcu wygląda na nieszkodliwego i w gruncie rzeczy całkiem sympatycznego. Z pewnością zaś otrzymał stosowne, klasyczne wykształcenie, gdyż sypie teatralnymi metaforami jak z rękawa. Geniusz? Erudyta? Mitoman? Kimże ostatecznie okaże się żarliwy narrator?
„Nasze prawdziwe ja pojawia się dopiero wtedy, gdy nie mamy przed kim występować, nie ma publiczności, aplauzu. Nie trzeba spełniać żadnych oczekiwań”.
„Furia” nie porywa. I prędko przestała mnie interesować niezależnie od zwrotów fabuły, które w zamyśle z pewnością miały szokować. Sprawie bynajmniej nie pomagają nic nie wnoszące dialogi pomiędzy bohaterami. Równie dobrze mogłoby ich nie być – zupełnie na przekór sztuce dramaturgii. To nie tak, że nie miała lepszych momentów. Miała. Tylko objawiały się raczej w nielicznych trafiających do mnie refleksjach niż w cechach gatunkowych powieści. Jest też coś niezwykle drażniącego w sposobie snucia narracji, przy czym niekoniecznie w samym burzeniu czwartej ściany – o ile mogę posłużyć się tą teatralną terminologią z braku lepszego określenia na podorędziu. Problem tkwi prędzej w niekonsekwentnej postaci Elliota. W tym, iż od samego początku odnosiłam wrażenie, że nawet na moment nie przestał udawać, nie opuścił w pełni gardy. A jego kreacja co rusz rozchodzi się w szwach. I zgoda, na potrzeby tej konkretnej historii prawdopodobnie musiał taki być: niedojrzały, nie wzbudzający ani współczucia, ani cienia sympatii. Na swój unikatowy sposób straszliwie irytujący. Nieprzekonujący w życiowej roli, którą sam sobie narzucił na pewnym etapie, pragnąc… No właśnie: czego? Miłości? Ucieczki? Podziwu? Swoistego awansu społecznego? A może ponad wszystko pragnął uwięzić stworzoną iluzję w nieprzewidywalnych realiach codzienności i bardzo się przy tym przeliczył, zapominając że marionetkowe pociągnięcia na taką skalę są jedynie możliwe w teorii na papierze? A i zapisane niekiedy potrafią wymykać się pierwotnemu zamysłowi twórcy. Rzecz w tym, że nie wierzę Elliotowi. I nie wierzę w Elliota. Niezwykle trudno powiązać mi dorosłą wersję z dzieckiem, które przeszło tak wiele, pomimo pełnej świadomości tego, że ranią osoby zranione. Zwyczajnie tego nie czuję. To jak kolejna maska. Usprawiedliwienie wyciągane na powierzchnię w najdogodniejszym dla kreatora momencie. Karta przetargowa.
„Nagle uświadamiamy sobie, że życie nie jest ani trwałe, ani niezmienne, przyszłość nie istnieje i nic z tego, co robimy, nie ma znaczenia. Pogrążeni w rozpaczy wyjemy, krzyczymy i pomstujemy na niebiosa, aż w pewnym momencie robimy to, co nieuniknione: jemy, ubieramy się i myjemy zęby. Kontynuujemy marionetkowe ruchy życia, bez względu na to, jak bardzo wydaje się to nieadekwatne. Potem powoli iluzja powraca, aż znowu zapominamy, że jesteśmy tylko aktorami w sztuce. Do czasu kolejnej tragedii, rzecz jasna, która nas przebudzi”.
IG: zlizujelitery
Współczesny dramat w pięciu aktach.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDramatis personae:
• Lana Farrer – emerytowana hollywoodzka gwiazda
• Leo –nastoletni syn Lany, który pragnie pójść w ślady matki
• Jason – mąż Lany, ojczym Leo
• Kate – przyjaciółka Lany, uznana aktorka teatralna
• Elliot Chase – dramatopisarz mianujący się najlepszym przyjacielem Farrer
• Nikos – gospodarz wyspy
• Agathai – zaufana...