-
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant2 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1 -
Artykuły
Los zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2020-08-24
2020-08-24
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o ksiązkach dla dzieci i młodzieży (także na Facebooku i Instagramie)
„Nagle spostrzegli Willę Śmiesznotkę. Zbiegli się pod kuchennym oknem i zajrzeli do środka. Wewnątrz siedziało troje dzieci, coś takiego! Wśród nich była ruda dziewczynka z czarną pończochą na jednej nodze i żółtą na drugiej. Można by się spodziewać, że to powinno być dla opryszków jakąś wskazówką, ponieważ jednak nie byli oni za pan brat z literaturą wysoką, to nie wiedzieli, że mają przed sobą nie pierwsze lepsze rudowłose dziecko, tylko najsilniejszą dziewczynkę świata!”
A czy Wy poznalibyście Pippi Pończoszankę? Moje dzieci znają ją doskonale! Całkiem niedawno skończyliśmy czytać grube tomiszcze „Przygód Pippi”, a zaraz potem Wydawnictwo Zakamarki zgotowało nam fantastyczną niespodziankę w postaci całkiem nowych przygód Pippi. Ta dziewięcioletnia, rudowłosa dziewczynka to postać fascynująca pod każdym względem. Nie tylko jej wygląd (dwa sterczące wściekle rude warkocze, sukienka w łaty, pończochy nie do pary, za duże buty) budzi zainteresowanie, ale także pochodzenie (tato – nieustannie podróżujący kapitan statku, mama – nie żyje) oraz ekscentryczny sposób bycia (mieszka bez opieki dorosłych z koniem i małą małpką w Willi Śmiesznotce). Żeby tego było mało, Pippi posiada nadludzką siłę, której nie waha się używać w imię dobra i obronie słabszych oraz wspaniałe poczucie humoru i bystrość umysłu, które nie raz zbiły z pantałyku zbyt pewnego siebie dorosłego. To chyba w zupełności wystarczy, żeby dzieci na całym świecie pokochały Pippi.
Trudno w to uwierzyć, ale w tym roku Pippi kończy 75 lat! Z tej właśnie okazji, Wydawnictwo Zakamarki wydało nieznane dotąd w Polsce opowiadanie „Pippi w Parku” z ilustracjami Ingrid Vang Nyman, które oryginalnie ukazało się w broszurze z programem obchodów Dnia Dziecka w sztokholmskim parku Humlegården w 1949 roku! Ta krótka historia opowiada o tym jak Pippi, w swoim dobrze nam znanym stylu, rozprawia się z bandą opryszków nękających ludzi w stołecznym parku. I tym razem możemy liczyć na niezawodne poczucie humoru Pippi, wachlarz nietuzinkowych bohaterów oraz ilustracje należące już do klasyki gatunku.
Kolejnym „zakamarkowym” prezentem jest komisk: „Pippi nie chce być duża i inne komiksy”. Właściwie to już trzecia część komiksowych przygód Pippi. Pierwotnie historyjki komiksowe stworzone przez Astrid Lindgren i Ingrid Vang Nyman ukazywały się w latach 1957-59 w szwedzkim czasopiśmie dla dzieci. Moje dzieci szybko się zorientowały, że na komiks składają się dobrze nam znane opowiadania z „Przygód Pippi”, jednak forma komiksowa okazała się być dla nich atrakcją samą w sobie – starszy syn (lat 6) był dumny, że potrafi sam przeczytać wszystkie dymki. W komiksie czytamy o Pippi podnoszącą na duchu ciotkę Laurę, Pippi płynącą ze swoim ojcem kapitanem i przyjaciółmi w rejs na egzotyczną wyspę, gdzie oswaja dzikie zwierzęta i przeżywa wiele ekscytujących przygód czy wreszcie Pippi z kultową już pigułką z arbuza, która pomaga „na to by nie stać się dorosłym.” Dorosłym czyli….kimś nudnym, powierzchownym, często zakłamanym i śmiesznym w tym swoim byciu „poważnym”. Mała filozofka Pippi daje do myślenia dzieciom i ich rodzicom. Już od 75 lat!
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o ksiązkach dla dzieci i młodzieży (także na Facebooku i Instagramie)
„Nagle spostrzegli Willę Śmiesznotkę. Zbiegli się pod kuchennym oknem i zajrzeli do środka. Wewnątrz siedziało troje dzieci, coś takiego! Wśród nich była ruda dziewczynka z czarną pończochą na jednej nodze i żółtą na drugiej. Można by się spodziewać, że...
2020-05-15
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży (także na FB i Insta)
Książki o zwierzętach to my bardzo lubimy, bo bardzo kochamy zwierzęta! W tej miłości wyjątków nie robimy – fascynacja nasza obejmuje zarówno te najmniejsze żyjątka (nie stronimy od owadów), jak i najokazalsze egzemplarze ziemskiej fauny. Jednak najbardziej intensywnymi odbiorcami naszej szalonej miłości są…zwierzęta domowe! Niejeden kot babci czy piesek dziadka był przez moje dzieci, dosłownie, zagłaskany i często musiał siłą (czyt. pazurem lub zębem) przerywać te wybuchy miłości. Nic więc dziwnego, że książki o zwierzętach cieszą się u nas w domu niesłabnącym zainteresowaniem, dlatego nie posiadaliśmy się z radości, kiedy, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga, mogliśmy poznać serię książeczek o małej Peggy.
„Mopsikowa” seria to idealny pretekst do pokazania dziecku świata z psiej perspektywy i uwrażliwienia na potrzeby zwierząt. To także pełna ciepła i humoru opowieść o losach małego pieska, który pragnie być kochanym przez człowieka. Dwie części przygód Peggy, pokazują jak mała suczka próbuje na wszystkie sposoby (od przekomicznych po naprawdę dramatyczne) wkupić się w łaski pewnej rodziny.
W części pierwszej: „Mopsik, który chciał zostać jednorożcem” poznajemy małą Peggy jako kilkutygodniowego szczeniaczka, który razem ze swoim rodzeństwem czeka na swojego idealnego opiekuna.
– A ty, Peggy? – zapytała mama – O jakim opiekunie marzysz? (…)
– Mam nadzieję, że mój opiekun będzie mnie kochał
Niestety, los na początku okazuje się być dla Peggy mało łaskawy. Mopsik trafia do Suzanne – młodej kobiety, która nie ma czasu na zwierzę i traktuje je raczej jak modny dodatek do stroju. Suzanne ostatecznie oddaje suczkę do schroniska, bo ta „niszczy jej buty i robi bałagan”. Przez szczęśliwy zbieg okoliczności suczka trafia do rodziny z trójką dzieci, która zgadza się przygarnąć Peggy do czasu znalezienia dla niej właściciela. Od tego momentu Peggy robi wszystko, żeby zostać u rodziny. Mopsik dowiaduje się, że Chloe i jej mała siostra Ruby są wielkimi fankami jednorożca – Peggy postanawia zostać jednorożcem, żeby zdobyć miłość dziewczynek.
W drugiej części „Mopsik, który chciał zostać króliczkiem” spotykamy się ponownie z Peggy, która już od dawna jest członkiem swojej wymarzonej rodziny. Pewnego dnia, Chloe dostaje na urodziny malutkiego króliczka Coco. Piesek jest zazdrosny: „a co, jeśli bardziej pokocha króliczkę?’ Wszyscy członkowie rodziny są zachwyceni maleńkim króliczkiem i przez pierwsze dni o niczym innym nie mówią. Wtedy zazdrosny mopsik wpada na pomysł: odzyska miłość rodziny tylko jeśli zmieni się…w króliczka! Jak można się domyśleć, próby bycia króliczkiem nie zawsze się udają…
Dwie części przygód mopsika w zabawny i rozczulający sposób pokazują nam, że nie musimy udawać kogoś innego, żeby być kochanym. A co najważniejsze: na miłość nie trzeba zasługiwać! W kochającej rodzinie „starczy miłości dla każdego”. Serdecznie polecamy i czekamy na kolejne części!
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży (także na FB i Insta)
Książki o zwierzętach to my bardzo lubimy, bo bardzo kochamy zwierzęta! W tej miłości wyjątków nie robimy – fascynacja nasza obejmuje zarówno te najmniejsze żyjątka (nie stronimy od owadów), jak i najokazalsze egzemplarze ziemskiej fauny. Jednak najbardziej...
2020-03-30
Www.drobnymmaczkiem.com zapraszamy na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży
O tej książce wystarczyłoby napisać, że całkiem niedawno, podczas Bologna Ragazzi Awards 2020, zdobyła Opera Prima czyli najbardziej prestiżową nagrodę literatury dziecięcej dla debiutantów, zwaną również „dziecięcym Oscarem”. Chyba nie trzeba lepszej rekomendacji. „Gdzie jest twoja siostra” to przede wszystkim kunszt ilustratorski Puck Koper, ale także wymyślona przez nią, prosta i pełna humoru historia zachęcająca czytelników do szukania małej Hani zagubionej w centrum handlowym.
Talent Puck Koper jest niekwestionowany. Do stworzenia ilustracji, autorka użyła właściwie tylko czterech kolorów: czerwonego, niebieskiego, czarnego i brązowego. Czy jest przez to nudno i monotonnie? Bynajmniej – efekt jest fantastyczny! Strony książki roją się od postaci, przedmiotów i miejsc (a właściwie sklepów i stoisk w galerii handlowej). Czytelnik ma wrażenie, że postaci same poruszają się na stronach. Kolor, ruch, prosta kreska i geometryczne kształty to skojarzenia, które od razu uruchamiają się w głowie, kiedy myślę o tej książce.
A o czym opowiada ta mistrzowsko zilustrowana, pomarańczowo-niebieska wyszukiwanka? Historia jest przewrotna, zaczyna się niewinnie, rozwija dramatycznie i na szczęście dobrze kończy. Dwie siostry wybierają się z mamą do galerii handlowej. Mama – jak to mama, ma swój cel, chce kupić garnek, przejść się po sklepach – czyli dla dzieci nuda totalna. Dziewczynki mają zgoła inna plan: marzą o pójściu do kawiarni na ciastko. Nieugięta Mama pewnym krokiem przemierza galerię, kiedy nagle reflektuje się, że…Hania zniknęła! Od tego momentu rozpoczyna się szaleńczy pęd za Hanią. Pomimo dramatyzmu, zabawa jest przednia, bo czytelnik musi wypatrzeć Hanię w zatoczonych przymierzalniach pełnych niekompletnie ubranych ludzi przybierających komiczne pozy , w sklepach z butami czy na ruchomych schodach. Przemierzamy całą galerię handlową w pogoni za Hanią. Na szczęście historia kończy się dobrze, a czytelnik przekonuje się, że z tej Hani to taka trochę…cwana gapa!
Www.drobnymmaczkiem.com zapraszamy na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży
O tej książce wystarczyłoby napisać, że całkiem niedawno, podczas Bologna Ragazzi Awards 2020, zdobyła Opera Prima czyli najbardziej prestiżową nagrodę literatury dziecięcej dla debiutantów, zwaną również „dziecięcym Oscarem”. Chyba nie trzeba lepszej rekomendacji. „Gdzie jest twoja...
2020-02-01
www.drobnymmaczkiem.com zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży
Trochę książek dla dzieci przez moje ręce już przeszło, nie powiem. W zasadzie od sześciu lat, codziennie – jak na prawdziwe mole książkowe przystało, pożeramy z moją trójką najróżniejsze książki. Często jest to „wałkowanie” po raz setny naszego domowego hitu, innym razem wracanie do starej dobrej klasyki, a czasem sięganie po pachnące nowości, czyli wkraczanie na książkową ‘terra incognita”, odkrywanie nowych światów, bohaterów, kolorów i języka. Przyznam, że ta intensywna sześcioletnia praktyka, daje mi całkiem spory ogląd na literaturę dziecięcą ostatnich lat, tym samym, zrodziła (jakże mylne!) przekonanie, że chyba już mało co może mnie w tej dziecinie zaskoczyć. A jednak…
Pewien mały niebieski smok i niepozorny żółty balonik, totalnie zbiły doświadczoną matkę-czytaczkę z pantałyku. Niby nic nowego – ot, trzy kartonówki dla najmłodszych rozprawiające się z trudnymi zagadnieniami świata maluchów. Pozycji o takiej tematyce jest na pęczki! Jednak zaraz po otwarciu tej książki, przekonujemy się, że mamy do czynienia z prawdziwą perełką, Dago i Lo – bo o nich mowa, to dla nas powiew świeżości w całym tego słowa znaczeniu. Świetnie przemyślany koncept całej serii, wyjątkowy język Doroty Kassjanowicz (nietuzinkowy, inteligentny), niespotykani dotąd bohaterowie, ilustracje Roberta Romanowicza na wysokim poziomie artystycznym (klasa sama w sobie) i to, co lubimy najbardziej – poczucie humoru.
Dago to mały niegroźny smok (jego przodkiem był ponoć dinozaur, bazyliszek i smok wawelski). Lo to mały żółty balonik. Dago i Lo „(…)przyjaźnią się, kiedy jest dobrze i gdy jest źle. A choć Lo mówi po swojemu, smok go rozumie bez problemu.” Przyjaciele wspierają się w trudnych chwilach i pokazują, że nie ma sytuacji bez wyjścia czy problemu bez rozwiązania. Lo cierpliwie i pomysłowo pomaga Dago rozstać się ze smoczkiem, albo wspiera go dzielnie przy pożegnaniu z pieluszką, innym razem przyjaciele wspólnie rozprawiają się ze strachem przed ciemnością. Wszystkie części łączy ten sam początek i koniec, dzięki czemu czytelnik ma wrażenie, że wkracza do świata, który dobrze zna, który zdążył już oswoić. Dla nas najfajniejszym motywem książki jest oryginalny język żółtego balonika, który można zrozumieć używając słowniczka na ostatnich stronach. Wierzcie lub nie, ale mój starszy syn czasem mówi w języku Lo! Reasumując – ta seria to nie tylko uczta dla oka i ucha, ale też świetna zabawa.
www.drobnymmaczkiem.com zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży
Trochę książek dla dzieci przez moje ręce już przeszło, nie powiem. W zasadzie od sześciu lat, codziennie – jak na prawdziwe mole książkowe przystało, pożeramy z moją trójką najróżniejsze książki. Często jest to „wałkowanie” po raz setny naszego domowego hitu, innym razem wracanie do...
2019-11-01
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży
Czytamy, choć może bardziej opowiadamy sobie z dziećmi „Cześć, miasto!”, a w głowie cały czas mi dźwięczy głos Marii Peszek „Ze światła poczęte / Moje miasto / Z deszczu wyżęte / Moje miasto.” Mieszkam w dużym mieście od dziecka i dokładnie znam jego rytm. Te zimne i blade poranki, gdzie miasto powoli się rozkręca, a ludzie jadący do pracy mieszają się w tramwajach z imprezowymi niedobitkami („moje miasto martwe w nocy /O świcie tramwajami rozwożące znowu życie”), w dzień szum, gwar, rozmowy, płacz dzieci, klaksony samochodów, mnogość postaci, zdarzeń i ta, zastanawiająca mnie zawsze, wielowątkowość. Jedni mają coś do załatwienia, biegną w tylko im znanym kierunku, inni pochłonięci są rozmową, ktoś piję kawę, ktoś czyta, ktoś zatopiony w myślach czeka na tramwaj. Każdy nosi w sobie jakąś historię i ma w głowie odrębny świat, swój mały kosmos. A na zwnątrz…miasto.
„Cześć, miasto!” to jeden dzień z życia miasta, godzina po godzinie (każda kolejna strona to kolejna godzina), od zapiania koguta o siódmej rano aż po zapadnięcie wieczora o dziesiątej. Miasto nie ma nazwy, nie wiemy także gdzie się dokładnie znajduje, jednak czujemy się w nim jak u siebie w domu. Tu nieustannie tętni życie i cały czas coś dzieje się! Autorka wyróżnia sześciu bohaterów, ale oczywiście, jak to w mieście, jest ich o wiele więcej. I tak, mamy tu czarownicę poszukującą własnego lokum i niezrażającą się wrogością mieszkańców oraz Asrę, która próbuje skorzystać z (sama liczyłam) trzynastu różnych środków lokomocji (i nie tylko!),żeby dotrzeć do centrum. Jest też wzdychający staruszek Henry, który kończy dzień w spektakularny sposób oraz bardzo senna Guro zamierzająca (nieudolnie) wyjechać z miasta. Pewien Troll odkryje przed czytelnikami swoje talenty kulinarne, a bardzo pechowy piesek Puffy wreszcie znajdzie szczęście. Ciężko też nie wspomnieć o umierającej z nudów księżniczce, zakochanym króliku, żabie w ciągłych tarapatech, świętym Mikołaju…uff…nie sposób wymienić wszystkich mieszakńców! Wszyscy oni rozpoczynają dzień wcześnie rano i kończą wieczorem, a my mamy szansę podążać za nimi krok w krok.
Ta książka to godziny wspólnego wyszukiwania, dyskutowania, dywagowania i śmiechu. Ilustracje są naprawdę zabawne, pełne barwnych postaci, przeróżnych zwierząt, przedmiotów i zdarzeń. Czasem odnosimy wręcz wrażenie, że ilustracje zaczynają żyć własnym życiem i poruszają się na kartkach książki. Kiedy już myślimy, że udało nam się prześledzić losy wszystkich bohaterów, zaraz pojawia się nowa, jeszcze bardziej zaskakująca postać ze swoją własną historią. Swoim małym kosmosem. Mnogość postaci, przedmiotów, szczegółów przyprawia o zawroty głowy. Jak to w wielkim mieście. „Z puzzli, domów, samochodów i wind / Mieszkańców, mętów, przekrętów / Psów, sklepów, dyskotek i kin / Szpitali, cmentarzy i gliniarzy / Bazarów, browarów i kiosków / Hipermarketów, gadżetów / Pseudofacetów i superkobitek / Moje miasto przestrzeni rozbitek.”
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży
Czytamy, choć może bardziej opowiadamy sobie z dziećmi „Cześć, miasto!”, a w głowie cały czas mi dźwięczy głos Marii Peszek „Ze światła poczęte / Moje miasto / Z deszczu wyżęte / Moje miasto.” Mieszkam w dużym mieście od dziecka i dokładnie znam jego rytm. Te zimne i blade poranki, gdzie...
2020-03-24
www.drobnymmaczkiem.com zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży
W tej książce bohaterowie śmieją się w głos, parskają śmiechem, tarzają się ze śmiechu, śmieją się do utraty tchu, ryczą ze śmiechu, zrywają ze śmiechu boki, śmieją się do łez, rechoczą i ze śmiechu się skręcają. Czy jest sens jeszcze dodawać, że ta książka jest po prostu przezabawna? Moje dzieci rechoczą z bohaterami do samego końca, a ja, przyznam szczerze, mam z tą książką mały problem. Jest ona niewątpliwie w naszym domu uwielbiana. Dzieci często same po nią sięgają prosząc, żebym im poczytała. Chyba nigdy nie zrozumiem tego paradoksu: im częściej czytamy jakąś zabawną książkę i znamy już ją niemalże na pamięć, tym bardziej zabawna się ona staje z każdym kolejnym czytaniem, a wybuchy śmiechu stają się jeszcze głośniejsze. Dzieci tylko czekają na moment, żeby ryknąć śmiechem, co więcej, wiedzą kiedy ten moment ma nadejść co do sekundy. Nie ukrywam, że sama bardzo chętnie czytam tę książkę i bawię się przy niej przednio. W czym zatem problem? Dla mnie – mamy, kontrowersyjny jest tu motyw przewodni. Ale, od początku…
„Jak się nazywasz?!” to (naprawdę) zabawana książka o zwierzętach, które przyszły do Zwierzęcego Ministerstwa Śmiesznych Nazw w celu zmienienia swoich, jak to autor sam ujmuje: „niemądrych” imion, które, na ich nieszczęście, wywołują u innych salwy śmiechu. Zwierzęta stojące w kolejce w pewnym momencie zaczynają ze sobą rozmawiać i każde z nich próbuje udowodnić reszcie, że jego imię jest jednak tym najbardziej „niemądrym”czy „głupim”. Za każdym razem, kiedy kolejne zwierzę przyznaje się do swojego wstydliwego imienia, reszta w kolejce wybucha (razem z moimi dziećmi) gromkim śmiechem. No bo jak tu się nie śmiać, gdy ktoś się nazywa „Głuptak Niebieskonogi”, „Robak Waflak”,”Blobfish Smarkulec” czy „Jajeczniczniczka Oceaniczka”? Efekt komiczny wszystkich dziwnych imion spotęgowny jest obrazem, bo już same ilustracje wywołują uśmiech. Można by powiedzieć, że każde zwierzę jest chodzącą wizytówką swojego „niemądrego imienia”.
I tutaj pojawiają się moje wątpliwości, a mianowicie: czy motyw śmiania się z czyjegoś, choćby najbardziej „niemądrego” imienia jest OK? A co jeśli jakieś dziecko ma śmiesznie/obco brzmiące imię czy nazwisko? Czy to daje nam przyzwolenie na śmianie się? Nie ukrywam, że miałam dylemat, bo książka sprawiała nam dużą frajdę i dzieci bardzo ją lubiły. Po prostu chcieliśmy ją czytać. Jedyne i chyba najlepsze rozwiązanie jakie mi przyszło do głowy w tej sytuacji to rozmowa. Szczerze powiedziałam im o swoich wątpliwościach i wspólnie obgadaliśmy temat.
I kiedy rozbawieni tymi wszystkimi dziwnymi stworzeniami z „niemądrymi” imionami, docieramy wreszcie do końca książki, okazuje się nagle, że nasi bohaterowie ISTNIEJĄ NAPRAWDĘ! Ostatnia strona wywołała w nas autentyczny zachwyt. Blobfish Smarkulec istnieje? Ale to nie wszystko…widzimy go nawet na zdjęciu! Na ziemi żyje tyle niesamowitych zwierząt, o któtych istnieniu nie mieliśmy pojęcia, nie wspominając już nawet o ich dziwnych i przezabawnych imionach…
www.drobnymmaczkiem.com zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci i młodzieży
W tej książce bohaterowie śmieją się w głos, parskają śmiechem, tarzają się ze śmiechu, śmieją się do utraty tchu, ryczą ze śmiechu, zrywają ze śmiechu boki, śmieją się do łez, rechoczą i ze śmiechu się skręcają. Czy jest sens jeszcze dodawać, że ta książka jest po prostu przezabawna? Moje...
2019-10-10
Zapraszam na mojego bloga www.drobnymmaczkiemcom" (też na FB i IG)
Nareszcie…ten dzień nadszedł! Już jest! Wszyscy „puciomaniacy” zacierają ręce i przebierają nogami. Pachnący, błyszczący, prosto z księgarni, jeszcze niewypaćkany łapkami, bez żadnej ryski, bez zgięcia – nowy Pucio! Tak oczywiście było parę tygodni temu, kiedy dostaliśmy swieżutki egzemplarz Pucia w prezencie od wujka Mateusza (dziękujemy!). Dzisiaj nowa część Pucia już wcale nie jest taka nowa, a raczej zyskała miano starego dobrego przyjaciela. I wiecie co? Pucio faktycznie umie opowiadać, a robi to w swoim dobrze nam już znanym stylu. Jest przytulnie, rodzinnie, czasem wzruszająco i często bardzo zabawnie. Do tego poznajemy drzewo genealogiczne rodziny Pucia (szalona ciotka Iga to siostra mamy!) i nareszcie odkrywamy (niekiedy bardzo obrazowo), że Bobo to…chłopczyk! Nowy Pucio i tym razem nas nie zawiódł.
„Pucio umie opowiadać” to przede wszystkim opowieść oczami i emocjami małego chłopca o tym jak w rodzinie pojawia się nowe dziecko. Dla mnie, jednak, to książka wielowymiarowa. Oprócz narodzin dziecka, obserwujemy przygotowania całej rodziny na ten wielki dzień, przyglądamy się, niekiedy trudnym, emocjom starszego rodzeństwa, widzimy jak do wcześniejszego ładu rodzinnego wkrada się chaos i jak dystans i poczucie humoru pomaga z niego wyjść. Dzięki nowemu Puciowi możemy też krok po kroku śledzić etapy rozwoju dziecka i interakcje między rodzeństwem. Bobo najpierw tylko je i płacze, wtedy brat i siostra mogą się do niego jedynie tulić i całować, jednak z miesiąca na miesiąc ich Bobo zyskuje nowe umiejętności, a rodzeństwo idealnie się sprawdza w roli motywatora do dalszego rozwoju: uczy mówić przez opowiadanie lub czytanie bajek (maluch za rodzeństwem powtarza dźwięki), zachęca do raczkowania czy po prostu rozśmiesza do łez.
Nie zapominajmy o tym, że Pucio nie byłby Puciem bez swojej koncepcji dydaktycznej, a mianowicie ćwiczeniu umiejętności opowiadania. W tej części możemy zachęcać dziecko do opowiadania („co się wydarzyło?”) posiłkując się trzema malutkimi obrazkami, które streszczają fabułę powyżej. Oprócz tego mamy też fantastyczny kącik: „Zapytajcie rodziców” gdzie wraz z dzieckiem możemy odnieść się do własnych doświadczeń („Jak czuła się mama podczas ciąży?, „Poproście rodziców, by opowiedzieli wam o waszych narodzinach”, „Co was śmieszyło, gdy byliście mali” itp). Przy tej książce po prostu nie da się siedzieć cicho!
„Pucio umie opowiadać” jest nam wyjątkowo bliska, bo w naszej rodzinie też niedawno pojawiło się Bobo ( a właściwie Niunia) i też oczekiwało na nie dwoje podekscytowanych przedszkolaków. Ta część Pucia to po prostu nasza opowieść.
Zapraszam na mojego bloga www.drobnymmaczkiemcom" (też na FB i IG)
Nareszcie…ten dzień nadszedł! Już jest! Wszyscy „puciomaniacy” zacierają ręce i przebierają nogami. Pachnący, błyszczący, prosto z księgarni, jeszcze niewypaćkany łapkami, bez żadnej ryski, bez zgięcia – nowy Pucio! Tak oczywiście było parę tygodni temu, kiedy dostaliśmy swieżutki egzemplarz Pucia w...
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Pierwsze dwa tygodnie września minęły, chciałoby się napisać „jak z bicza strzelił”, ale zgodnie z prawdą muszę napisać: „jakby ktoś mnie biczem po plecach strzelał”. Wrzesień zaczął się płaczem i niepokojami mojego świeżego przedszkolaka, a potem dopadło nas przeziębienie i trzeba było odpocząć od przedszkola. Cóż mogę więcej dodać: samo życie. Adaptacja przedszkolna łatwa nie jest, każde dziecko przeżywa ją inaczej. Ja, jako rodzic, przechodzę ją po raz drugi i dochodzę do wniosku, że tutaj nie ma gotowych scenariuszy, trzeba się po prostu wsłuchiwać w dziecko, na bieżąco przeganiać wszystkie lęki, uspokajać i po prostu być. No dobra, przyznaję, były też prezenty na zachętę (nowe autko) i na pewno mój przedszkolak zjadł w tym tygodniu nadprogramowe słodycze. Fakt jest taki, że zanim mój drugi syn poszedł do przedszkola, wykorzystałam wszystkie mi znane metody adaptacyjne (o których pisałam w recenzji „Tupcio Chrupcio. Przedszkolak na medal”), ale, pomimo wszystko, nie obeszło się bez łez. I jest to oczywiście zupełnie normalna reakcja dziecka. Na szczęście drugi tydzień września pod względem adaptacji był znacznie lepszy. Nadal dużo rozmawiamy, przytulamy i…czytamy, czytamy, czytamy!!!
„Maks idzie do przedszkola” z serii Mądra Mysz to kolejna pozycja, która ułatwia nam adaptację i którą bardzo lubimy. Zresztą, cała seria Mądra Mysz jest godna polecenia, bo bardzo obrazowo, detalicznie wręcz, skupia się na ważnych wydarzeniach z życia dziecka (wizyta u dentysty, zakupy, choroba, kłótnia z koleżanką), albo opowiada o świecie dorosłych (pojazdach, miastach, zawodach itp). Książeczki z tej serii charakteryzują się bardzo realistycznym podejściem do materii, tzn nie znajdziecie tu spersonifikowanych zwierząt, gadających przedmiotów czy wróżek. Jednym słowem, jedyna magia w tych książeczkach to magia życia codziennego, a cudów należy szukać w zwykłych czynnościach jak pieczenie ciasta czy zabawa na placu zabaw. Takie, przesadnie wręcz, merytoryczne fabuły sprawdzają się idealnie w przypadku przedszkolaków, które odbierają świat bardzo dosłownie i mają przy tym głowę pełną najróżniejszych pytań. Pewnie dlatego ta seria znalazła się na liście książek polecanych przez zwolenników pedagogiki Montessori.
A wracając do Maksa…Maks dołączył właśnie do grupy przedszkolaków i razem z nim poznajemy przedszkole i panujące w nim zwyczaje. Dowiadujemy się, że wieszaczki mają przypisane im obrazki, że toalety dla dzieci są małe, że dzieci często siedzą w kole, bawią się na placu zabaw i leżakują. Jednym słowem, dzięki Maksowi wiemy, że przedszkole to miejsce, gdzie można naprawdę fajnie spędzić czas. A potem przychodzi po nas mama! Podsumowując: na problemy – seria Mądra Mysz!
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Pierwsze dwa tygodnie września minęły, chciałoby się napisać „jak z bicza strzelił”, ale zgodnie z prawdą muszę napisać: „jakby ktoś mnie biczem po plecach strzelał”. Wrzesień zaczął się płaczem i niepokojami mojego świeżego przedszkolaka, a potem dopadło nas przeziębienie i trzeba było...
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Nie wiem kto bardziej przeżywa pierwszy dzień w przedszkolu – ja czy moje dzieci. Wiem natomiast, że to doświadczenie niesie ze sobą spory ładunek najróżniejszych emocji i niezaprzeczalnie zostaje w pamięci (dziecka i rodzica) na całe życie. Jest też dobra wiadomość w całej tej z pozoru trudnej sytuacji, a mianowicie: to, jak dziecko przeżyje te pierwsze dni/tygodnie w przedszkolu, w dużej mierze zależy od nas – rodziców. Ja pierwszą adaptację przedszkolną dziecka mam już za sobą. Teraz czeka mnie kolejna. Każde dziecko jest inne, różni się temperamentem, wrażliwością, potrzebuje indywidualnego podejścia i odpowiedniej motywacji. Okoliczności też się zmieniają. Inaczej adaptuje się jedynak, a inaczej dziecko, które już ma rodzeństwo w tym samym przedszkolu. Pomimo wszystko, mam swoje osobiste patenty na adaptacje, które pozostają niezmienne niezależnie od lat i okoliczności. Oprócz standardowych porad psychologów (rozmowa o przedszkolu, zajęcia adaptacyjne z rodzicami, ukochane przytulanki itp ) wykorzystuję na potęgę moją ulubioną metodę która wspaniale sprawdza się u nas w domu: KSIĄŻKI! Przyszły przedszkolak, chowając się za głównym bohaterem, może swobodnie wkroczyć w świat trudnych emocji i łagodnie oswajać się z nową sytuacją. Rozmowa z rodzicem o przedszkolu jest tu najważniejsza, ale książka pięknie współgra z tym dialogiem: odpowiada na pytania, które nie zostały zadane z różnych przyczyn, ale też podsuwa nowe tematy do rozmów i daje pole do oswajania wszelkich strachów.
Moje dzieci mają kilka ulubionych książek o przedszkolu – „Tupcio Chrupcio. Przedszkolak na medal” jest jedną z nich. Seria o Tupciu Chrupciu opowiada o przygodach małej myszki, która próbuje zrozumieć otaczający ją świat. Są to książki dla najmłodszych, więc język jest tu bardzo prosty a ilustracje budzą same przyjemne skojarzenia, gównie przez jasne wyraziste kolory i sympatyczne postaci zwierząt. Tupcio Chrupcio to alegoria dziecka zderzającego się ze światem dorosłych, trudnymi emocjami i często niezrozumiałymi sytuacjami. Na szczęście myszka zawsze może liczyć na swoich rodziców lub zaufanych dorosłych, którzy cierpliwie jej ten świat objaśniają.
Ta część przygód Tupcia opowiada o początkowej niechęci do przedszkola. Tupcio ze strachu przed przedszkolem postanawia zostać z mamą w domu. Mama na to cierpliwie przystaje, ale nasz bohater po jakimś czasie zmienia zdanie. Na własnej skórze przekonuje się, że przedszkole to przyjazne i bezpieczne miejsce, gdzie można się świetnie bawić z innymi dziećmi. Książki o Tupciu Chrupciu gorąco polecam szczególnie najmłodszym przedszkolakom. Mają w sobie radość i ciepło.
„- Ale dzisiaj był świetny dzień! – wysapał zadowolony Tupcio, całując tatusia na powitanie. – Bawiłem się, grałem, rysowałem, śpiewałem, jadłem, spałem, a potem znów się bawiłem! Mam mnóstwo przyjaciół. Pani jest bardzo miła, a przedszkole jest super! Ale najlepsze jest to, że jutro znowu tu wrócę!”
…czego każdemu świeżo upieczonemu przedszkolakowi serdecznie życzę!
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Nie wiem kto bardziej przeżywa pierwszy dzień w przedszkolu – ja czy moje dzieci. Wiem natomiast, że to doświadczenie niesie ze sobą spory ładunek najróżniejszych emocji i niezaprzeczalnie zostaje w pamięci (dziecka i rodzica) na całe życie. Jest też dobra wiadomość w całej tej z pozoru...
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Przedstawiam Wam „Bardzo głodną gąsienice” czyli książeczkę, która traktuje gusta najmłodszych dzieci z należytym im szacunkiem. Co to znaczy? To znaczy, że nawet maluchy, które nie potrafią jeszcze mówić, a książki służą im często za kolejny gryzak, mogą mieć w swojej biblioteczce pozycje na wysokim poziomie artystycznym. Obcowanie od najmłodszych lat z pięknymi rzeczami ma znaczenie. Nie myślcie tylko sobie, że na półkach moich dzieci są same wysublimowane estetycznie książki. Oczywiście, że nie! Moje dzieci też bardzo lubią te wszystkie masowo drukowane kartonówki (często w koszmarnym tłumaczeniu), które czytamy razem po raz setny. Skoro im się to podoba i sprawia radość – czytamy. Nie jestem, bynajmniej, książkową snobką, ale doceniam mądrze napisane i pięknie wydane książki. Staram się, żeby właśnie takie pozycje przeważały w biblioteczce moich dzieci, dlatego nie mogło w niej zabraknąć historii pewnej małej, zielonej i bardzo głodnej gąsienicy.
To wręcz niesamowite, że ta książeczka została opublikowana po raz pierwszy 50 lat temu (w 1969 roku) i przetłumaczona w 62 językach. Jak widać gąsienica nic nie straciła na świeżości i autentyczności. Doskonale wpisuje się we współczesne czasy, potwierdzając tym samym swój artystyczny kunszt. Za genialnością gąsienicy stoi Eric Carle – znany na całym świecie ilustrator i autor książek dla dzieci. Popularność tej książeczki jest tak duża, że na 40-lecie jej wydania, Google przygotowało specjalne logo z zieloną gąsienicą. Czym zatem ta włochata, bardzo głodna larwa owada, skradła serca dzieciom na całym świecie?
„Bardzo głodna gąsienica” cieszy oko obrazem, bawi formą i zaskakuje zakończeniem. Gąsienicę poznajemy w dniu narodzin, kiedy to wykluwa się ze srebrnego jajeczka i zaczyna być bardzo głodna. Razem z główną bohaterką przegryzamy się przez kolejne pyszności – gąsienica zębami, maluchy paluszkiem. Strony wydłużają się za każdym razem, smakołyków przybywa a brzuch gąsienicy rośnie. Finał tej uczty zaskakuje i zachwyca. Dzieci są świadkami prawdziwego cudu natury: raczej mało urodziwa, zielona larwa zamienia się w motyla. Jak to możliwe że z czegoś tak niepozornego rodzi się taka piękna istota? Historia gąsienicy to też wspaniała metafora dorastania. Dzieła sztuki są ponadczasowe, a „Bardzo głodną gąsienicę” do tej kategorii śmiało możemy zaliczyć.
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Przedstawiam Wam „Bardzo głodną gąsienice” czyli książeczkę, która traktuje gusta najmłodszych dzieci z należytym im szacunkiem. Co to znaczy? To znaczy, że nawet maluchy, które nie potrafią jeszcze mówić, a książki służą im często za kolejny gryzak, mogą mieć w swojej biblioteczce...
2015-03-04
Zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci www.drobnymmaczkiem.com
Miasteczko Mamoko” zaliczam do naszej domowej klasyki, złotej kolekcji. A czym sobie ta zielona kartonówka zasłużyła na takie wyróżnienie? Odpowiedź jest prosta: Mamoko jest z nami od początku, to znaczy od pojawienia się na świecie mojego pierwszego dziecka i właśnie od tego momentu była i nadal jest namiętnie czytana (albo raczej oglądana i opowiadana) przez wszystkie moje dzieci. Traktujemy ją trochę jak starego dobrego przyjaciela. Lekko przetarta na brzegach, ze śladami „paluchów” na prawie każdej stronie, budząca w nas jak najlepsze skojarzenia. Jest z nami nieustannie w domu, była z nami w podróży, na plaży, w szpitalach i w odwiedzinach u znajomych. Czytana na podłodze, kanapie, przy śniadaniu i na nocniku. Używana czasami (przyznaję ze wstydem) jako zjeżdżalnia narciarska dla ludzików Lego, a także droga zjazdowa dla autek. „Miasteczko Mamoko” rośnie z nami i czynnie uczestniczy w naszym życiu. A co sprawia,że jest tak niezwykła?
Na pewno jej autorzy: Państwo Mizielińscy. Ilekroć widzę ich nazwisko na jakiejś okładce, wiem, że będzie to coś DOBREGO. Ich książki to klasa sama w sobie. O Państwu Mizielińskich pisałam już troszkę a propos Map TUTAJ. Przy okazji „Miasteczka Mamoko” powtórzę, że ich wyobraźnia, warsztat, intuicja, poczucie humoru i inteligencja tworzą po prostu cudowne książki dla dzieci. Jak to sami trafnie ujęli parafrazując słowa George Bernard Shaw’a: „robimy takie książki, jakie sami chcielibyśmy mieć.” I „Miasteczko Mamoko” jest właśnie taką książką. Niezwykła kartonówka ukazująca dzień z życia mieszkańców Mamoko. Nie znajdziecie tu żadnej treści, bo treścią jest obraz, na który składa się charakterystyczna już kreska Mizielińskich, obłędne kolory i…poczucie humoru.
I właśnie takie jest Mamoko – kolorowe i zabawne, a jego liczni mieszkańcy noszą przepiękne imiona, jak chociażby żółw Gerwazy Skorupko, lew Hipolit Grzywa, świnka Zofia Ryjek, kot Wincenty Pazur czy owca Matylda Sweterko. Każda strona to kolorowa uczta dla oka kipiąca od postaci, przedmiotów, wycyzelowanych do perfekcji szczegółów i symultanicznie dziejących się zdarzeń. Dokładnie tak, jak to zwykle bywa w tętniącym życiem mieście. Autorzy zostawiają nam też dużą swobodę w sposobie czytania ich książki. Możemy zacząć i skończyć już na pierwszej stronie – obfitość postaci, zdarzeń i przedmiotów zapewni nam tematy do rozmów i dywagacji na długie godziny. Możemy też wybrać jedną postać i śledzić jej losy przez wszystkie strony, bo każda z postaci ma swoją niepowtarzalną historię do opowiedzenia. A możemy także czytać ją tak jak robimy to My – zatrzymywać się na każdej stronie, dyskutować o tym co widzimy, zastanawiać się co będzie dalej, zaliczać punkty stałe: odnajdywać na każdej stronie uciekiniera i detektywa, śledzić losy zaginionego zajączka, przeżywać z misiem traumatyczny upadek i ostatecznie spotykać się ze wszystkimi w wesołym miasteczku. Ta książka to również ukłon w stronę najmłodszych dzieci, bo mogą być przy niej całkowicie samodzielne. Moi synowie niejednokrotnie „ginęli” w miasteczku Mamoko na długi czas i ze zmarszczonym czołem obserwowali po raz już chyba setny swoich bohaterów w akcji, albo odnajdywali tajemniczo zagubione na ulicach miasta przedmioty. Kto jeszcze nie odwiedził miasteczka Mamoko, polecam się tam wybrać jak najszybciej!
Zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci www.drobnymmaczkiem.com
Miasteczko Mamoko” zaliczam do naszej domowej klasyki, złotej kolekcji. A czym sobie ta zielona kartonówka zasłużyła na takie wyróżnienie? Odpowiedź jest prosta: Mamoko jest z nami od początku, to znaczy od pojawienia się na świecie mojego pierwszego dziecka i właśnie od tego momentu była i nadal jest...
Zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci: www.drobnymmaczkiem.com
Mogę śmiało napisać, że ta prosta historia z dwoma zającami w rolach głównych w stu procentach wyczerpuje temat miłości rodzica do dziecka czyli uczucia, które jest ponad miary i które nie zna ograniczeń. Jest pięknie, delikatnie, zabawnie i tak prawdziwie, że ostatnie zdanie zawsze czytam z uśmiechem i wzruszeniem. Forma książki także daleko nie odbiega od jej treści, ilustracje przybliżają nas do błogiej atmosfery zabaw z dzieckiem, dają poczucie ciepła i bezpieczeństwa. Lekkie, stonowane akwarelowe barwy tworzą przytulny nastrój, a delikatna kreska uspokaja i sprawia, że wręcz czujemy miękkość i puchatość głównych bohaterów.
Sama historia jest bardzo prosta, zabawnie przewrotna, rzec by się chciało: z życia wzięta. Mały Brązowy Zajączek chce pokazać Dużemu Brązowemu Zającowi jak bardzo go kocha. Nie umie ująć tego w słowa, więc stara mu się to zaprezentować najlepiej jak potrafi: skacze, biega, gimnastykuje się, wymyśla coraz to nowe przykłady: „kocham cię tak wysoko, jak tylko mogę dosięgnąć”, „kocham cię tak daleko, jak przez całą drogę do rzeki,”kocham cię jak stąd do księżyca.” Duży Brązowy Zając obserwuje te wyczyny z atencją i pełnym zrozumieniem , jednak za każdym razem udowadnia zajączkowi, że on kocha go jeszcze „szerzej”, jeszcze „wyżej” i jeszcze „dalej”. Duży Brązowy Zając zawsze wygrywa w miłości do Małego Brązowego Zajączka. Przyznam szczerze, że ja tę książkę szczególnie lubię, ale, o dziwo, moje dzieci od razu jej nie pokochały. Pierwsze czytanie przyjęły bez większego entuzjazmu. Dopiero po którymś razie oswoiły się z zającami i teraz mogę śmiało powiedzieć, że tę książkę bardzo lubią i traktują już trochę jak starego przyjaciela. Szczególnie trzylatek z zaciekawieniem słucha co też znowu wymyśli ten mały zajączek, żeby zaimponować dużemu.
Ta historia, to nic innego jak piękna metafora miłości rodzicielskiej, bo śmiem twierdzić, że rodzic, w miłości do dziecka wygra wszystkie zawody świata. Nieważne z kim stanąłby w szranki, wygra zawsze. Jako matka trójki dzieci – czyt. wytrawny praktyk miłości rodzicielskiej z jej wszystkimi blaskami i cieniami, uważam, że nie ma wyższej formy miłości niż miłość rodzica do dziecka. I zgadzam się z autorem tej książeczki – Mały Brązowy Zajączek nigdy nie wygra z Dużym Brązowym Zającem, bo miłość rodzica do dziecka jest bezwarunkowa, niezmierzona, nieskończona, wszechmocna, niedościgniona….Istne szaleństwo. Po prostu MIŁOŚĆ.
Zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci: www.drobnymmaczkiem.com
Mogę śmiało napisać, że ta prosta historia z dwoma zającami w rolach głównych w stu procentach wyczerpuje temat miłości rodzica do dziecka czyli uczucia, które jest ponad miary i które nie zna ograniczeń. Jest pięknie, delikatnie, zabawnie i tak prawdziwie, że ostatnie zdanie zawsze czytam z...
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci
„Różnimisie” są z nami już tak długo, że śmiało mogłyby się ubiegać o status weterana wśród naszych książek. Mój najstarszy syn, dziś pięciolatek, dostał „misie” na roczek od Cioci Natalii i od tego czasu są regularnie czytane i poddawane różnym próbom. W zasadzie to już powoli pełnią rolę maskotki (jak to misie!), bo oprócz swej podstawowej funkcji – czytania i oglądania, służą też trochę do miętoszenia, dotykania i gryzienia. Cóż, potencjał „Różnimisi” moja trójka wykorzystała w stu procentach, bo „kartonówki” to, dosłownie, twarde sztuki – solidne, z zaokrąglonymi rogami, niezniszczalne. Ale, ale…nie zapominajmy o tym, że to przede wszystkim, książka „dla tych, którzy chcą wiedzieć, czym się różnią misie” – jak to zgrabnie ujmuje autorka.
Znamienne dla książek wydanych przez Dwie Siostry, jest to, że są one po prostu piękne. Istna uczta dla oka. O wartościach merytorycznych już nie wspominając. Szczerze, nie potrafię znaleźć wydawniczego „koszmarka” w wykonaniu Dwóch Sióstr. Tak, przyznaję otwarcie: jestem ich wierną fanką i mogłabym te książki brać w ciemno. Z „misiami” jest podobnie. Od początku zachwyciła mnie oszczędna acz niepozostawiająca niedomówień kreska Agaty Królak. Jej miś to właściwie zarys misia, szkic nakreślony kredką. Coś bardziej umownego niż konkretnego. Trochę jak chwiejny rysunek dziecka opatrzony ręcznym podpisem. Pomimo wszystko, każdy miś ma swój charakter i, moim zdaniem, ogromne poczucie humoru. Para misiów na jasnym tle, para misiów na czarnym tle, do tego fantazyjne kolory. Misie mają za zadanie pokazać kontrasty, prezentują w jaki sposób możemy się różnić – stąd „Różnimisie.” Jeden miś jest chudy – inny gruby, jeden stary – drugi młody i tak dalej.
Na początku miałam wątpliwości czy takie małe dziecko doceni oszczędne rysunki. Umówmy się, że misie Agaty Królak w niczym nie przypominają standardowych, puchatych i uśmiechniętych misiów z bajek. Bałam się, że dla malucha ta książeczka może być nieczytelna. Na szczęście myliłam się. Dzieci od razu zrozumiały przekaz misiów, w mig nawiązały z nimi kontakt i doceniły ich poczucie humoru. „Róznimisie” zostały intensywnie przetestowane na trójce moich dzieci. Wniosek: dzieci doceniają niebanalną kreskę. Pokazujmy dzieciom piękne rzeczy. Od początku.
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o książkach dla dzieci
„Różnimisie” są z nami już tak długo, że śmiało mogłyby się ubiegać o status weterana wśród naszych książek. Mój najstarszy syn, dziś pięciolatek, dostał „misie” na roczek od Cioci Natalii i od tego czasu są regularnie czytane i poddawane różnym próbom. W zasadzie to już powoli pełnią rolę maskotki...
2014-06-26
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
To chyba jedna z pierwszych książek kupionych mojemu najstarszemu synowi czyli jedna z pierwszych książek kupionych przeze mnie w nowej roli – Świeżo Upieczonej Matki. Mam do niej sentyment, to fakt. Niepozorna kartonówka, która jest w zasadzie jedną z czterech części serii (dobra wiadomość!), została napisana przez szwedzką autorkę i ilustratorkę. Twarda okładka, zaokrąglone rogi (szanse na tragiczny wypadek przy czytaniu drastycznie spadają), proste rysunki i tekst, a właściwie bardziej krótkie podpisy pod ilustracjami. Idealnie się nadaje już dla półroczniaka i (góra) dwulatka. Moje dzieci ją uwielbiały i uwielbiają. A dlaczego? A dlatego, że ta niepozorna książeczka w klarowny sposób objaśnia zjawiska zachodzące w świecie, ludzkie motywacje czy emocje. Wszystko z perspektywy bardzo małego dziecka. Przyczyna – skutek. Podstawowe pytanie malucha: a dlaczego? I prosta odpowiedź nie pozostawiająca wątpliwości: a dlatego, że…
”Pada deszcz
A dlaczego?
A dlatego
Żeby trawa
Piła wodę
Rosła w mig”
„Szczeka pies
A dlaczego?
A dlatego
Że pies chce
Tak jak kot
Dostać jeść”
Muszę, niestety, tutaj wtrącić swoje krytyczne trzy grosze – czasami czuję małe zgrzyty w melodii tekstu, tzn zdania nie do końca są rytmiczne, jakieś takie mało naturalne i mam wrażenie, że zastosowano przy tłumaczeniu kalkę językową, ale nie wiem czy moje domysły mają merytoryczne podłoże, bo nie znam szwedzkiego. Po prostu biorę to na moje polskie ucho i…zgrzyta… Niemniej jednak, trudno w to uwierzyć, ale ta pozycja naprawdę nie zdążyła nam się znudzić, choć jest już z nami dosyć aktywnie od czterech lat. Być może sekret tkwi w prostocie, która, paradoksalnie, daje szerokie pole do dalszych pytań, dywagacji i snucia opowieści. Jest w niej coś filozoficznego i magicznego. Idealna dla małych filozofów – dla dzieci.
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
To chyba jedna z pierwszych książek kupionych mojemu najstarszemu synowi czyli jedna z pierwszych książek kupionych przeze mnie w nowej roli – Świeżo Upieczonej Matki. Mam do niej sentyment, to fakt. Niepozorna kartonówka, która jest w zasadzie jedną z czterech części serii (dobra...
2015-02-02
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Pieńka dostaliśmy w prezencie od Cioci Natalii. Niby nie powinno się oceniać książki po okładce, ale od razu ją po okładce oceniłam – jest po prostu pięknie wydana. Urzekła mnie. Ilustracje są utrzymane w „leśnej”, zgniłozielono-brązowej tonacji. Bardziej profesjonalnie rzecz ujmując – są monochromatyczne, ale książka, bynajmniej, nie jest przez to przytłaczająca czy mało atrakcyjna. Norweska autorka i zarazem ilustratorka w pozornie prosty i oszczędny sposób opowiedziała słowem i obrazem bardzo ciekawą historię. No dobrze, ad rem: kim właściwie jest ten cały Pieniek? I dlaczego otwiera muzeum?
Pieniek to spersonifikowany kawałek drewna, ale niczym nie przypomina swojego sławnego kuzyna Pinokia – Pieniek jest po prostu pieńkiem z lasu. Mieszka w małym drewnianym domku. A oprócz tego jest kompulsywnym zbieraczem. I tu zaczyna nam się zapalać światełko, bo największymi zbieraczami-pasjonatami (oprócz Pieńków) są jeszcze…dzieci. Ano właśnie! Dzieci zbierają wszystko – od kasztanów i kapsli, po kamienie i papierki. I co z tym wszystkim robić?
Pieniek we wtorki chodzi na spacery i…„zbiera i zbiera. I zbiera.” Potem przychodzi do domu i rozkłada wszystko na podłodze. Ten moment to chyba ulubiony etap zbierania Pieńka i mogę śmiało powiedzieć, że także ulubiony moment w książce moich dzieci. Całe dwie strony wypełnione po brzegi przedmiotami, które zebrał Pieniek. Szyszki, gałązki, rękawiczki, opony, sztućce, kapelusze itp. Na tej stronie spędzamy najwięcej czasu. Zarówno czterolatek i jak i dwulatek są zachwyceni. Albo sami nazywają przedmioty, albo bawimy się w zgadywanie i szukanie któregoś z przedmiotów na stronie. Dzieci uwielbiają szczegóły, są zachwycone, gdy coś się na stronie dzieje. Tutaj najczęściej się zatrzymujemy na jakieś…10-15 minut.
Wracając do fabuły…Główny bohater do pewnego momentu mistrzowsko ogarnia swoje zbiory (kataloguje, podpisuje, segreguje, definiuje) ale nadchodzi taki dzień w życiu Pieńka (niejeden taki przeżyłam), kiedy, mówiąc delikatnie, Pieńka zaczyna przerastać jego pasja i chaos przejmuje kontrolę. To jest moment, w którym Pieniek postanawia zadzwonić do swojej Babci, którą „bardzo kocha” i która „jest taka mądra!” Autorka wspomina, że kiedy Pieniek nie może sobie z czymś poradzić „ZAWSZE dzwoni do Babci.” Ten wątek bardzo mi się podoba. Nic nie wiemy o rodzicach głównego bohatera – Babcia okazuje się być tą najbardziej zaufaną i bliską osobą w życiu Pieńka. Do tego mieszka „w dużym domu w mieście” z czego można wnioskować, że życie kulturalne nie jest jej obce. Babcia jest po prostu FAJNA. Związek dzieci z babciami/dziadkami jest często poza naszym (rodziców) rozumieniem. Jest to piękna więź, oparta na czystej miłości, zabawie i stuprocentowym porozumieniu. Cieszę się, że autorka doceniła mądrość i doświadczenie dziadków.
Babcia nas nie zawodzi – faktycznie jest mądra i doświadczona, sugeruje wnukowi urządzenie muzeum, gdzie mógłby nie tylko uporządkować swoje zbiory, ale też zaprezentować je innym. Daje mu też rady dotyczące marketingu – no, Babcia, wygrywa. Pieniek ostatecznie otwiera muzeum. Nasz mały bohater „robi wszystko, żeby zadowolić publiczność”, prezentuje, opowiada, nawet „robi miny, podskakuje” i tańcuje. Na początku mu się to podoba, niestety z dnia na dzień czuję się coraz bardziej eksploatowany i zmęczony. Na szczęście Pieniek nie boi się podejmować trudnych decyzji (pewnie znowu wpływ Babci) i postanawia zamknąć muzeum. I tu pojawia się kolejny problem…co zrobić z tymi wszystkimi eksponatami? A gdzie problem – tam i Babcia! Babcia jak zwykle mądrze doradza, a do tego, z duchem czasów, bardzo ekologicznie. Babcia znowu rządzi. Ale nic już nie zdradzę – przekonajcie się sami, dlaczego Pieniek mógł wreszcie zasnąć spokojnie, dlaczego Babcia to najlepszy przyjaciel dziecka i jak ostatecznie powstało DZIEŁO SZTUKI.
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Pieńka dostaliśmy w prezencie od Cioci Natalii. Niby nie powinno się oceniać książki po okładce, ale od razu ją po okładce oceniłam – jest po prostu pięknie wydana. Urzekła mnie. Ilustracje są utrzymane w „leśnej”, zgniłozielono-brązowej tonacji. Bardziej profesjonalnie rzecz ujmując –...
2015-03-04
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Ilekroć myślę o książkach mojego dzieciństwa, przed oczami staje mi mnóstwo małych cienkich książeczek z charakterystyczną okładką z tyłu: białe tło a na nim rybka, domek, serduszko, ptaszek, jakiś dziwny królik ze spinką… Nie pamiętam ile razy czytałyśmy z siostrą te kwadratowe książeczki przewalając się leniwie na dywanie, ile razy oglądałyśmy ilustracje i dywagowałyśmy na ich temat (każda część miała swój niepowtarzalny styl i klimat), ile szczegółów utkwiło mi w głowie i zostało ze mną przez tyle lat (płacząca kicia wycierająca sobie łezkę puchatą łapką – rusza do dziś).
Pamiętam, że będąc jeszcze w ciąży z pierwszym synem zauważyłam w księgarni tego dziwnego królika ze spinką i aż podskoczyłam: „Poczytaj mi mamo!!!” Piękne, nowe wydanie! Wzięłam do ręki pierwszą księgę (ciężka i solidna) i jak tylko zobaczyłam kotka „który szukał swojej mamusi” coś we mnie pękło – kupiłam ją bez zastanowienia. Czytanie tych krótkich opowiadań to dla mnie prawdziwa podróż sentymentalna. Natychmiastowa teleportacja do dzieciństwa, do tych ciągnących się jak guma do żucia dni i leżenia na podłodze wśród książek i zabawek.
Księga pierwsza składa się z dziesięciu książeczek (dziecięciu historyjek/bajek/wierszy), wśród których moimi od lat faworytami są: „Agnieszka opowiada bajkę” (to ten dramat o płaczącym kotku), „Noc kota Filemona” (od lat podziwiam sybarycką filozofię życia Bonifacego) oraz „Przygoda na balkonie” (przepiękne ilustracje Marii Orłowskiej-Gabryś!). Pamiętam też, że zawsze niepokoiła mnie „Niebieska dziewczynka” bo chyba nigdy do końca nie rozumiałam tego opowiadania, trochę się go nawet bałam, być może przez ilustracje utrzymane w niebieskim kolorze, oddające nocny tajemniczy klimat: „Była noc. Na niebie księżyc i gwiazdy. A nad polami szumiał wiatr. I było okno otwarte. I przez okno wiaterek do pokoju wpadł.” Same opowiadania to crème de la crème autorów i ilustratorów polskiej literatury dziecięcej. Klasyka gatunku. Czytanie dzieciom bajek mojego dzieciństwa w niezmienionej acz pięknie odświeżonej formie to dla mnie prawdziwa uczta. Utwierdzam się tylko w przekonaniu, że dobra literatura i kunszt ilustratorski są wartościami ponadczasowymi. Na razie mamy tylko część pierwszą. Nie chcę kupować kolejnych dopóki nie rozsmakujemy się w tym co mamy – dziesięć bajek na początek to idealne preludium do kolejnych części. Ale…wszystko w swoim czasie.
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Ilekroć myślę o książkach mojego dzieciństwa, przed oczami staje mi mnóstwo małych cienkich książeczek z charakterystyczną okładką z tyłu: białe tło a na nim rybka, domek, serduszko, ptaszek, jakiś dziwny królik ze spinką… Nie pamiętam ile razy czytałyśmy z siostrą te kwadratowe...
2015-03-04
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Mam ogromny sentyment do „Księgi dźwięków,” bo była to jedna z pierwszych książek kupionych mojemu pierworodnemu synowi, kiedy był jeszcze małym pełzającym bobasem. Było to ponad cztery lata temu. Trafiłam na tę pozycję na blogu Matki Wariatki (blog polecam, szczególnie jeśli chodzi o książkowe inspiracje) i ku mojej ogromnej radości, ta niepozorna niebieska „cegła” z kurczaczkiem na okładce okazała się ponadczasowym hitem. Co to jest ta „Księga dźwięków”? Właściwie to nic innego jak książeczka przeznaczona dla dzieci które zaczynają przygodę z mówieniem, skupiająca się na wyrazach dźwiękonaśladowczych i obrazkach (połączenie: dźwięk i obraz ułatwia maluchom zapamiętywanie). Jak dla mnie, to także idealna pozycja dla jeszcze młodszych dzieci, które poznają świat organoleptycznie i skupiają wzrok głównie na kolorach kontrastowych. Tutaj książka sprawdza się znakomicie, bo kartonowe kartki pomyślnie przechodzą próbę gryzienia, łamania czy latania, do tego wyraziste i proste rysunki od razu przykuwają wzrok.
Sama książeczka skonstruowana jest banalnie acz genialnie – lewa strona opis: „Wąż robi SSSSSSSS”, prawa strona: obrazek (węża, który robi SSSSSSSS) itd. Obrazki są duże, kolorowe, nie pozostawiają niedomówień. Chciałam napisać, że są też zabawne, ale właściwie czy będą zabawne czy nie zależy od nas – rodziców. I tu cała zabawa. Im bardziej my – rodzice będziemy się przy tej książce wygłupiać, robić miny, zmieniać głos, tym większym będzie hitem w naszym domu. Ja, nieskromnie mówiąc, doszłam już do perfekcji. „Księgę dźwięków” męczymy już ponad cztery lata, kiedy to przeszła przez ręce starszego syna, młodszego syna i czeka na ręce (i nie tylko ręce) córki.
„Męczymy” nie jest tu określeniem przypadkowym, bo nasz egzemplarz wygląda bardzo nieatrakcyjnie, poszłabym nawet o krok dalej i napisała, że nie pożyczyłabym jej w takim stanie największemu wrogowi – okładka nie pełni już swojej pierwotnej funkcji, ale stała się autonomicznym bytem, zresztą jak każda strona, która fruwa osobno wyglądem nie przypominając oryginalnej wersji. To jest chyba jedyny minus jaki mogę znaleźć w tej książce – nietrwałość (moją opinię potwierdza wielu posiadaczy „Księgi dźwięków”: uwielbiana przez dzieci, tym samym szybko rozlatująca się). Ach, i może jeszcze jeden minus, dość kontrowersyjny – merytoryczny, a mianowicie szpinak, który w książce robi „bleee”. W niektórych domach, wbrew zaleceniom autorki, szpinak robi „mniam mniam” (i może dzieci na tym lepiej wychodzą!). U nas nadal „bleee”, bo szpinaku moje dzieci nie tykają, więc siłą rzeczy dźwięk wychodzi naturalniej. Niestety! „Mniam” czy „bleee” – te dwie opcje pozostawiam do rozważenia. Ku przestrodze! I jeszcze ktoś inny mi doniósł (Ciocia Asia) o irytującym fakcie, że „Mama robi buzi buzi” a Tata wiecznie „ĆŚŚŚŚŚŚ” – w tej konfrontacji Tata wychodzi trochę na nudziarza, który cały czas ucisza dzieci. Tutaj otwiera się szerokie pole do interpretacji i autorskiej prezentacji tekstu. Serdecznie zapraszam!
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Mam ogromny sentyment do „Księgi dźwięków,” bo była to jedna z pierwszych książek kupionych mojemu pierworodnemu synowi, kiedy był jeszcze małym pełzającym bobasem. Było to ponad cztery lata temu. Trafiłam na tę pozycję na blogu Matki Wariatki (blog polecam, szczególnie jeśli chodzi o...
2017-01-02
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Mam słabość do skandynawskiej literatury dziecięcej, bo symptomatyczne dla niej jest to, że traktuje małego czytelnika poważnie, jednocześnie pamiętając o tym, że jest dzieckiem. Autorzy z północy nie boją się podejmować tematów tabu czy dotykać bolesnych albo wstydliwych aspektów rzeczywistości. Mam wrażenie, że tam nie ma rozgraniczenia na „trudne-łatwe”, „brzydkie-ładne”, „dziwne-normalne”, tam nawet nie ma podziału na świat dziewczynek i chłopców! W tych książkach są po prostu dzieci i ich świat – bez granic, bez podziałów i metek, taki jakim go dzieci widzą. A widzą i rozumieją zaskakująco dużo, bo dzieci to wytrawni obserwatorzy. Ale czy zawsze sobie radzą z towarzyszącymi im na co dzień emocjami? Właśnie tutaj powinien wkroczyć rodzic czyli osoba, która przeprowadzi dziecko przez te wszystkie meandry emocji. Rozmowy z pogranicza filozofii i psychologii, jak wiemy, do najłatwiejszych nie należą, dlatego z pomocą może przyjść książka. Dobra książka czyli taka która nie owija w bawełnę, jest z dzieckiem szczera i mówi jego głosem.
Tiina Nopola pochodzi z Finlandii i napisała (między innymi) serię książek o przygodach Siri. W moje ręce trafiła „Siri i nowi przyjaciele”. Właściwie to wygrzebałam ją w jakimś supermarkecie spod sterty książkowych koszmarków. Od razu uderzyły mnie ilustracje Mervi Lindman – oszczędne, stonowane, bardzo pozytywne i zrobione z dużym poczuciem humoru. Lubię też ukryte w rysunkach „smaczki” jak na przykład imponujące książki na półkach bohaterów (Tołstoj, Proust i Kafka u taty Siri; „W kolebce kultury” u sąsiada;), czy gdzieś w tle notatki przyczepione do tablic korkowych: „wieczór haiku” itp. Niby te detale nie mają znaczenia dla fabuły, ale mi mówią wiele o autorkach książki. Ta część przygód Siri podejmuje mało popularny temat w literaturze dziecięcej: Siri chce mieć rodzeństwo, jednak jej rodzice już nie chcą mieć więcej dzieci i otwarcie jej o tym mówią. W tej sytuacji, rozżalona dziewczynka pragnie mieć psa, niestety jej zajęci dorosłymi sprawami rodzice nie odnoszą się do tej prośby w jakiś szczególny sposób, więc Siri na własną rękę postanawia znaleźć sobie pieska. Najpierw udaje się do sąsiadów, którzy mają psy – a nuż któryś z nich zechce jej oddać swojego czworonoga. Niestety, tu też ją spotyka zawód, bo sąsiedzi nie dość, że nie chcą oddać psa to jeszcze opowiadają o tym jak wspaniałym i wdzięcznym przyjacielem jest ich pupil. Zmartwiona Siri idzie do parku z nadzieją, że może tam znajdzie jakiegoś bezpańskiego psiaka. Nic z tych rzeczy! Wszystkie psy mają swoich właścicieli. Zasmucona i bezradna Siri zostaje dostrzeżona przez trzech chłopców. Mały Otto, Średni Otto i Duży Otto podchodzą do niej i proponują przyjaźń, jednak ona uparcie twierdzi, że nie chce przyjaciela tylko psa. Chłopcy ofiarują pomoc w znalezieniu pieska, niestety pomimo ich usilnych starań, nie udaje im się go znaleźć. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – szukanie psa bardzo zbliża dzieci i w krótkim czasie Siri i chłopcy zostają przyjaciółmi. Pustka w życiu dziewczynki zostaje zapełniona. „Już nie potrzebuje psa. Mam teraz trzech kolegów o imieniu Otto.” A ja wam mówię, że warto zaprzyjaźnić się z Siri
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam serdecznie na mojego bloga o książkach dla dzieci!
Mam słabość do skandynawskiej literatury dziecięcej, bo symptomatyczne dla niej jest to, że traktuje małego czytelnika poważnie, jednocześnie pamiętając o tym, że jest dzieckiem. Autorzy z północy nie boją się podejmować tematów tabu czy dotykać bolesnych albo wstydliwych aspektów...
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o ksiązkach dla dzieci i młodzieży (także na Facebooku i Instagramie)
„Nagle spostrzegli Willę Śmiesznotkę. Zbiegli się pod kuchennym oknem i zajrzeli do środka. Wewnątrz siedziało troje dzieci, coś takiego! Wśród nich była ruda dziewczynka z czarną pończochą na jednej nodze i żółtą na drugiej. Można by się spodziewać, że to powinno być dla opryszków jakąś wskazówką, ponieważ jednak nie byli oni za pan brat z literaturą wysoką, to nie wiedzieli, że mają przed sobą nie pierwsze lepsze rudowłose dziecko, tylko najsilniejszą dziewczynkę świata!”
A czy Wy poznalibyście Pippi Pończoszankę? Moje dzieci znają ją doskonale! Całkiem niedawno skończyliśmy czytać grube tomiszcze „Przygód Pippi”, a zaraz potem Wydawnictwo Zakamarki zgotowało nam fantastyczną niespodziankę w postaci całkiem nowych przygód Pippi. Ta dziewięcioletnia, rudowłosa dziewczynka to postać fascynująca pod każdym względem. Nie tylko jej wygląd (dwa sterczące wściekle rude warkocze, sukienka w łaty, pończochy nie do pary, za duże buty) budzi zainteresowanie, ale także pochodzenie (tato – nieustannie podróżujący kapitan statku, mama – nie żyje) oraz ekscentryczny sposób bycia (mieszka bez opieki dorosłych z koniem i małą małpką w Willi Śmiesznotce). Żeby tego było mało, Pippi posiada nadludzką siłę, której nie waha się używać w imię dobra i obronie słabszych oraz wspaniałe poczucie humoru i bystrość umysłu, które nie raz zbiły z pantałyku zbyt pewnego siebie dorosłego. To chyba w zupełności wystarczy, żeby dzieci na całym świecie pokochały Pippi.
Trudno w to uwierzyć, ale w tym roku Pippi kończy 75 lat! Z tej właśnie okazji, Wydawnictwo Zakamarki wydało nieznane dotąd w Polsce opowiadanie „Pippi w Parku” z ilustracjami Ingrid Vang Nyman, które oryginalnie ukazało się w broszurze z programem obchodów Dnia Dziecka w sztokholmskim parku Humlegården w 1949 roku! Ta krótka historia opowiada o tym jak Pippi, w swoim dobrze nam znanym stylu, rozprawia się z bandą opryszków nękających ludzi w stołecznym parku. I tym razem możemy liczyć na niezawodne poczucie humoru Pippi, wachlarz nietuzinkowych bohaterów oraz ilustracje należące już do klasyki gatunku.
Kolejnym „zakamarkowym” prezentem jest komisk: „Pippi nie chce być duża i inne komiksy”. Właściwie to już trzecia część komiksowych przygód Pippi. Pierwotnie historyjki komiksowe stworzone przez Astrid Lindgren i Ingrid Vang Nyman ukazywały się w latach 1957-59 w szwedzkim czasopiśmie dla dzieci. Moje dzieci szybko się zorientowały, że na komiks składają się dobrze nam znane opowiadania z „Przygód Pippi”, jednak forma komiksowa okazała się być dla nich atrakcją samą w sobie – starszy syn (lat 6) był dumny, że potrafi sam przeczytać wszystkie dymki. W komiksie czytamy o Pippi podnoszącą na duchu ciotkę Laurę, Pippi płynącą ze swoim ojcem kapitanem i przyjaciółmi w rejs na egzotyczną wyspę, gdzie oswaja dzikie zwierzęta i przeżywa wiele ekscytujących przygód czy wreszcie Pippi z kultową już pigułką z arbuza, która pomaga „na to by nie stać się dorosłym.” Dorosłym czyli….kimś nudnym, powierzchownym, często zakłamanym i śmiesznym w tym swoim byciu „poważnym”. Mała filozofka Pippi daje do myślenia dzieciom i ich rodzicom. Już od 75 lat!
www.drobnymmaczkiem.com - zapraszam na mojego bloga o ksiązkach dla dzieci i młodzieży (także na Facebooku i Instagramie)
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Nagle spostrzegli Willę Śmiesznotkę. Zbiegli się pod kuchennym oknem i zajrzeli do środka. Wewnątrz siedziało troje dzieci, coś takiego! Wśród nich była ruda dziewczynka z czarną pończochą na jednej nodze i żółtą na drugiej. Można by się spodziewać, że...