-
Artykuły
Plenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2 -
Artykuły
W świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać4 -
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant7
Biblioteczka
2015-06-27
2016-04-25
W Paragrafie 5 Kristen Simmons pokazała nam antyutopijną wizję świata, w którym panuje Prawo Obyczajowe egzekwowane przez bezwzględną władzę. Złamanie którejkolwiek z reguł niesie ze sobą poważne (a także tragiczne) konsekwencje. Matka Ember Miller - głównej bohaterki – złamała paragraf 5, który dotyczy także samej dziewczyny, i w związku z tym musi ponieść karę. Po aresztowaniu matki, dziewczyna trafia do zakładu poprawczego i od tej pory musi radzić sobie sama. Wierzy jednak, że wkrótce spotka się z matką, a Chase – jej bliski przyjaciel z dzieciństwa – w końcu da znak życia. Jedno z jej pragnień się spełnia, lecz jej życie wcale się nie staje łatwiejsze. Komplikuje się jeszcze mocniej. Koniec końców trafia do podziemnego ruchu oporu i od tego momentu rozpoczyna się akcja Rebeliantów, czyli kontynuacja Paragrafu 5.
Ember wraz z Chasem docierają do podziemnego ruchu oporu, który na pewien czas daje im schronienie przed ścigającym ich rządem. Idylla (jeśli można tak nazwać aktualną sytuację dwójki bohaterów) nie trwa długo, zostają zmuszeni uciekać z tymczasowej kryjówki i szukać nowej. Rebelianci to tak naprawdę jedna wielka ucieczka przed bezwzględnością władzy.
Zdecydowanie w kontynuacji więcej się dzieje, autorka nie pozwala czytelnikowi choć na moment oderwać się od zaczętej lektury. Z dużym zaciekawieniem śledziłam dalsze losy Ember i muszę przyznać, że Simmons spełniła moje oczekiwania. Historia nie tylko nabrała tempa, ale także pozwoliła mi się zaskoczyć. Nie myślałam zbytnio o tym co będzie dalej, żyłam tylko tym co dzieje się tu i teraz. Razem z główną bohaterką mocno przeżywałam wzloty i upadki, wszelkie chwile radości i oddechu od otaczającej ją rzeczywistości oraz… gorzkie rozczarowania, których (niestety) nie brakuje w tej części. Autorka rozbudziła moją ciekawość w związku z tym, co będzie dalej. Mam nadzieję, że bohaterom uda się zerwać kajdany strachu i niepewności, które ich zniewalają, i będą mogli poczuć się w końcu wolni. Ale czy im się to uda dowiemy się sięgając po zwieńczenie trylogii, która – mam nadzieję – niebawem się ukarze. Na razie pozostaje mi (nam) czekać i przeżywać to, co do tej pory przydarzyło się Ember.
Paragraf 5 jak i Rebelianci to nie tylko antyutopijna wizja świata, ale także historia młodej dziewczyny, która chce żyć jak zwyczajna nastolatka. To, że przyszło jej egzystować w okropnej rzeczywistości nie oznacza, że marzy tylko o tym by uciec i być wolną. Chciałaby się też ładnie ubrać, dobrze zjeść, zamieszkać z mamą… Chciałaby, lecz musi pogodzić się z aktualną sytuacją. I znaleźć pokłady siły na to, aby złudzenia nie przysłoniły jej widoku na otaczające ją zagrożenie. Autorka, podobnie jak Suzanne Collins w trylogii Igrzysk Śmierci, w subtelny sposób prowadzi w fabule wątek miłosny, który delikatnie osładza całość. Szalenie mi się to podoba i nie mogę się doczekać momentu, kiedy Chase i Ember pokonają swoje demony, które nie pozwalają im być razem. Poza tym Simmons świetnie poradziła sobie z kreacją portretów psychologicznych postaci, co mnie niezwykle ucieszyło.
Ogólnie mówiąc Rebelianci to bardzo udana kontynuacja Paragrafu 5, która wciąga od pierwszej strony, jest przemyślana i nieprzekombinowana. Z niecierpliwością czekam na finał trylogii, i w sumie mogę spać spokojnie, bo nie boję się o to, czy autorka sobie z nią poradzi. Rebeliantami udowodniła mi, że sobie poradzi, ale pozostaje pytanie jak? To się okaże (miejmy nadzieję) wkrótce.
~*~
Coś sobie uświadomiłam: ani razu nie powiedział, że ze mną pójdzie. Pewne rzeczy są tak oczywiste, że nie trzeba wypowiadać ich na głos. [1]
Nadzieja to niebezpieczna rzecz. Zbyt wielka w zbyt krótkim czasie może zniszczyć człowieka. [2]
___
[1] Kristen Simmons, Rebelianci, Poznań 2015, s. 68.
[2] Tamże, s. 173.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2016/05/simmons-kristen-rebelianci.html]
W Paragrafie 5 Kristen Simmons pokazała nam antyutopijną wizję świata, w którym panuje Prawo Obyczajowe egzekwowane przez bezwzględną władzę. Złamanie którejkolwiek z reguł niesie ze sobą poważne (a także tragiczne) konsekwencje. Matka Ember Miller - głównej bohaterki – złamała paragraf 5, który dotyczy także samej dziewczyny, i w związku z tym musi ponieść karę. Po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-10
Różnice, które wyróżniają jednostkę z tłumu często, a nawet bardzo często były i nadal są postrzegane jako coś złego oraz wzbudzają one nieokreślony strach. Mimo, że żyjemy w XXI wieku i świat stał się trochę bardziej tolerancyjny, to jednak wciąż osoby odmienne pod jakimkolwiek względem mają z tego powodu różne nieprzyjemności. Na własnej skórze doświadczyłam jak bardzo może boleć odmienność oraz jaką wzbudza ona agresję i nieprzychylność otoczenia. My, ludzie, jesteśmy gatunkiem stadnym, by żyć potrzebujemy obecności drugiego człowieka, jednak gdy wyróżniasz się, skazany jesteś na samotność. No chyba, że wśród tego tłumu jest osoba taka jak ty. W powieści Jej wysokość P. Joanne Macgregor porusza właśnie ten temat: różnic, które przytłaczają otoczenie oraz sprawiają, że przez to jaki jesteś, jesteś się kimś… wyjątkowym i niepowtarzalnym.
Główną bohaterką niniejszej powieści jest siedemnastoletnia Peyton, która nie jest zwyczajną dziewczyną. Jej znakiem szczególnym jest nieprzeciętny wzrost: całe metr osiemdziesiąt cztery. Wzbudza on dosyć duże zainteresowanie nie tylko w szkole, ale też poza nią i często staje się on przedmiotem żartów. Dodatkowo samej dziewczynie przysparza wiele problemów, bowiem znalezienie dobrych ubrań i obuwia graniczy z cudem, zresztą tak samo jak… wyższego od niej chłopaka, który chciałby się z wielką P. umówić. Peyton pod pływem docinków współpracowników postanawia przyjąć przygotowany przez nich zakład: ma umówić się na trzy randki z wyższym od niej chłopakiem i pójść z nim na bal maturalny. Czy Peyton uda się utrzeć nosa niedowiarkom? Tego oraz wielu innych rzeczy dowiecie się sięgając po Jej wysokość P.
Powieść Joanne Macgregor okazała się nie tylko przezabawną i przyjemną historią o wysokiej nastolatce z kompleksem wzrostu, ale też… niezwykle głęboką, przemyślaną oraz poruszającą opowieścią z trudnymi, rodzinnymi przejściami w tle. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy to wspomniany przeze mnie nieprzeciętny wzrost bohaterki będący kluczowym, aczkolwiek nie najważniejszym tematem powieści. Przysparza on Peyton nie mało kłopotów, szczególnie dotkliwym są ubrania, a raczej ich brak… Wysokie osoby, jak również bardzo niskie, mają problem ze znalezieniem pasującego na nie stroju. Sama czasami mam kłopoty ze spodniami (zazwyczaj nogawki są za krótkie…), chociaż mam „tylko” metr siedemdziesiąt trzy centymetry... Druga rzecz, jaką autorka porusza w swojej powieści, to różnice, które sprawiają, że na tle „zwyczajnych” ludzi jest się na tak zwanym na celowniku. Joanne Macgregor podkreśla w książce, iż nie powinno się przejmować nieprzyjemnymi reakcjami ludzi na nasz wygląd i zachowanie odbiegające od przyjętej „normy”, bo dzięki temu jesteśmy kimś wyjątkowym oraz niepowtarzalnym. Nasza odmienność po prostu ich przytłacza i nie potrafią się w tej sytuacji odnaleźć. Złośliwości, docinki i głupie żarty, na jakie narażeni są nieprzeciętne osoby mogą wynikać również z… zazdrości lub przypodobania się otoczeniu. Owszem, jest to przykre, lecz autorka przypomina nam, że powinniśmy być dumni z tego, co dostaliśmy od losu: przede wszystkim skupiać się na pozytywnych stronach, czyli tym co daje nam bycie takim, a nie innym. Trzecią i ostatnią sprawą, jaką znajdziemy w Jej wysokość P. to choroba matki Peyton, która pojawiła się po rozpadzie rodziny dziewczyny. Pierwszy raz spotykam się w książce z tym problemem, zrobiło ono na mnie bardzo duże wrażenie (i to pozytywne), ponieważ Joanne Macgregor przedstawiła go starannie i dokładnie. Miałam okazję obejrzeć kilka dokumentów, gdzie ludzie zmagali się z ta przypadłością i mniej więcej wiem jak to wszystko „wygląda”. Autorka moim zdaniem bardzo dobrze przedstawiła ów problem, ponadto wiąże się z tym niezwykle duży ładunek emocjonalny, który może dosłownie „rozwalić” czytelnika na łopatki… Czytałam i nie mogłam w to wszystko uwierzyć, chociaż dobrze wiedziałam, że takie są skutki choroby… Scena, gdzie Peyton oprowadza swojego chłopaka po domu była chyba najpiękniejszą, najprawdziwszą, najbardziej emocjonalną i jednocześnie najsmutniejszą częścią Jej wysokości P., która z pewnością będzie mi się śniła po nocach. O jakim problemie piszę? Wybaczcie, ale nie mogę Wam tego zdradzić, nie chcę psuć Wam dobrej lektury.
Mimo, że książka porusza wiele trudnych tematów to jest ona ciepła i urocza, której trudno nie polubić. Ponadto uczy i pozwala odprężyć się po ciężkim dniu, myślę, że każdy kto lubi powieści z morałem, okraszone humorem, odrobiną dramatu i miłości będzie się przy niej dobrze bawić. Autorka posługuje się prostym i plastycznym językiem, a wartka akcja nadaje tempo Jej wysokości P. W przypadku tego tytułu nie ma mowy o nudzie!
Joanne Macgregor stworzyła niezwykle różnorodne postaci i szczerze powiedziawszy wszyscy, z wyjątkiem kilku osób, są cudowni. Bohaterowie, którzy występują w roli czarnych charakterów dodają powieści smaczku i wyrazistości, bez nich Jej wysokość P. byłaby przesłodzona. Główna bohaterka jest zabawna, urocza, pomysłowa oraz jak cebula: ma wiele warstw, pod którymi znajdziemy niesamowitą osobowość i… wrażliwość. Bije od niej typowa nieśmiałość dotykająca ludzi wyróżniających się na tle innych. Peyton to fajna dziewczyna, trochę roztrzepana, ale która potrafi zaimponować swoim zachowaniem. Moje serce skradła krótką modlitwą do Boga, prosząc Go o… cierpliwość:
„Boże ześlij na mnie cnotę cierpliwości – pomyślała. – Bo jeśli ześlesz mi siłę, to uderzę go pięścią w twarz.” [1]
Naprawdę, Peyton trudno nie polubić.
Cóż mogę więcej napisać o tym tytule? Jej wysokość P. to kolejna fantastyczna, przezabawna i mądra powieść dla młodzieży (i nie tylko!), która gwarantuje naprawdę dobrą zabawę oraz chwile wzruszeń. Dodatkowo jest ona napisana w sposób niezwykle realny, a bohaterowie dopracowani są pod każdym względem i trudno szukać w książce „przypadków”: wszystkie zabiegi autorki są z konkretnego powodu. Myślę, że wiele osób może się utożsamić z postaciami, a historia przedstawiona w Jej wysokości P. może nawet w pewien sposób pomóc uporać się ze swoimi „mankamentami” urody. Książka nie dość, że bawi, to jeszcze uczy, co jest przeważnie świetnym połączeniem. Z niecierpliwością będę wypatrywać kolejnych powieści Joanne Macgregor, jestem pewna, że jeszcze nie raz mnie zaskoczy, rozbawi i doprowadzi do łez. Joanne, masz nową fankę – mnie! A Wam gorąco polecam lekturę Jej wysokości P., szczególnie tym osobom, które są dla innych ludzi za wysokie, za niskie, za szczupłe, za grube, po prostu „za”.
~*~
Prawda była taka, że nie ufałam nikomu. Przez wszystkie te lata udało mi się doprowadzić do perfekcji umiejętność polegania na sobie. Jeśli człowiek nie potrzebuje innych ludzi, nie jest tak bardzo wystawiony na ciosy. Będąc całkowicie niezależnym, nie można zostać tak głęboko zranionym. [2]
Zapewne tak wyglądało żegnanie się z żałobą. Nie w tym rzecz, że pewnego dnia po prostu wstajesz z łóżka i zaczynasz czuć się lepiej, tak jak poprzednio. Człowiek uczy się żyć z żałoba, próbuje sobie z nią radzić, wznosić się ponad nią, aż pewnego dnia nowe życie i miłość, jakie zbudował, stają się większe od bólu i pustki. Nie można wrócić do poprzedniego życia, ale jeśli znajdzie się wewnątrz siebie odwagę, istnieje szansa na stworzenie sobie czegoś dobrego. [3]
Normalność była miła. Normalność była nijaka. Normalność była cholernie nudna. To nasze różnice, nasze odcienie szaleństwa sprawiały, że każde z nas było wyjątkowe, niepowtarzalne i fascynujące. [4]
___
[1] Joanne Macgregor, Jej wysokość P., Białystok 2018, s. 216.
[2] Tamże, s. 183.
[3] Tamże, s. 410-411.
[4] Tamże, s. 421.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2018/04/joanne-macgregor-jej-wysokosc-p.html]
Różnice, które wyróżniają jednostkę z tłumu często, a nawet bardzo często były i nadal są postrzegane jako coś złego oraz wzbudzają one nieokreślony strach. Mimo, że żyjemy w XXI wieku i świat stał się trochę bardziej tolerancyjny, to jednak wciąż osoby odmienne pod jakimkolwiek względem mają z tego powodu różne nieprzyjemności. Na własnej skórze doświadczyłam jak bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-15
Caraval Stephanie Garber pojawił się na polskim rynku wydawniczym na początku 2017 roku i zrobił on niemałą furorę. Książka przyciąga bardzo piękną i tajemniczą okładką, a opis jej obiecuje nam jedyną w swoim rodzaju przygodę. Razem z bohaterami mamy możliwość wzięcia udziału w pewnej grze, której celem jest nie tylko rozwiązanie zagadki przygotowanej przez jej organizatora, ale przede wszystkim… zabawa. Jedyna i niepowtarzalna, gdzie wszystko jest możliwe, a granica między rzeczywistością a iluzją niebezpiecznie się zaciera. Jedyne co musisz zrobić, to się temu poddać…
Caraval. Chłopak, który smakował jak północ to debiut literacki, kolejny, jaki miałam okazję w ostatnim czasie czytać. Szczerze powiedziawszy pierwsza połowa historii nie zrobiła na mnie dużego wrażenia (tzw. wrażenia „wooow”) i im dalej się zagłębiałam w książce, tym moja euforia odnośnie tego tytułu powoli zaczęła opadać. Owszem, czytało mi się przyjemnie i w miarę szybko, ale brakowało mi w niej takiej prawdziwej magii i iluzji (musiałam na nią niestety trochę poczekać). Klimatu też zbytnio nie poczułam, jak dla mnie cały Caraval ma za mało opisów otoczenia. Myślę, że one wprowadziłyby do historii więcej uroku, a co za tym idzie, również i klimat mocniej oddziaływałby na czytelnika. Pierwsza część książki była nijaka, natomiast druga… Wooow. Mocno mnie wciągnęła i z wypiekami na twarzy śledziłam poczynania Scarlett (głównej bohaterki, która nie jest jakąś wybitną postacią) i Juliana (o matko… <3). A finał Caravalu to niesamowicie duża bomba emocji. Autorce świetnie udało się omamić nie tylko bohaterkę, ale przede wszystkim mnie. Kiedy zaczęły wychodzić na jaw wszystkie tajemnice gry, nie mogłam okiełznać chaosu w mojej głowie! I to zakończenie, które jest jednym wielkim niedopowiedzeniem! Po dobrnięciu do ostatniego zdania w książce miałam na twarzy wymalowany duży znak zapytania: ale jak to?! Bardzo się cieszę, że nie należę do tego typu osób, które porzucają książki w połowie, ponieważ nie spodobał im się początek. Tym sposobem straciłabym szansę na poznanie niesamowitej historii, która wbrew pozorom nie jest zwykłym czytadłem.
Bohaterowie niestety są moim zdaniem słabym punktem Caravalu, oczywiście nie wszyscy, ale większość z nich. Sprawiają wrażenie niedopracowanych i… papierowych. Na przykład ojca Scarlett i Telli (Tella od Donatelii – jak Donatella Versace) poznajemy jako człowieka bezdusznego, brutalnego i okrutnego. Okay, wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jedna sytuacja, w której nagle pokazuje zupełnie nie pasującą do tego opisu twarz. Przeczy to jego wcześniejszemu wizerunkowi i przez to jedno zdarzenie przestał być dla mnie wiarygodny. Scarlett przez ¾ książki jest jakby zahipnotyzowana: myśli tylko o swojej siostrze (która stała się istotnym elementem gry) oraz… małżeństwie z nieznajomym mężczyzną (w którym pokłada nadzieje na uwolnienie się od despotycznego ojca). Ile razy można czytać o jednym i tym samym? Wraz z rozwojem akcji traci to na „mocy”, ale nadal mnie to irytowało. Wbrew pozorom najciekawszą postacią okazała się Tella, która naprawdę mocno mi zaimponowała (i jednocześnie zaskoczyła). Julian także pokazał się z nie najgorszej strony, spokojnie dla tej dwójki przeczytałabym jeszcze raz tę książkę ponieważ okazali się oni mistrzami w grze pozorów. Do głowy by mi nie przyszło, że są oni zdolni do takich rzeczy, szczególnie Tella, chociaż przecież autorka i Julian ostrzegali, że to tylko gra. Dałam się wywieźć w pole jak Scarlett… Jak jakaś amatorka, co za żal…
Pełny tytuł debiutu Stephanie Garber brzmi: Caraval. Chłopak, który smakował jak północ. Niestety muszę się przyczepić do podtytułu książki, ponieważ moim zdaniem trochę spłaszcza opowiedzianą w niej historię. Sprowadza ją do zwykłego, nic nie wnoszącego romansu dla nastolatek, który w tym przypadku nie jest motywem przewodnim. W Caravalu główną rolę odgrywa miłość siostrzana i chęć zapewnienia bezpieczeństwa tej drugiej osobie za wszelką cenę. Ten wątek w porównaniu do wcześniej przeze mnie wymienionego, zdecydowanie podnosi wartość historii, a rodzące się między bohaterami uczucie (Scarlett i Juliana) jest nierzucającym się i nie nachalnym elementem fabuły. Za to należą się autorce ukłony i podziękowania, bo udało jej się stworzyć coś więcej niż przyjemną lekturę (np. na wakacje).
Myślę, że warto dać szansę temu tytułowi, ja nie żałuję poświęconego na nią czasu. Ba! Bardzo się cieszę, że miałam możliwość ją poznać. Caraval jest książką pełną sprzeczności: braki w początku uzupełnia jej zakończenie, co moim zdaniem przemawia na jej korzyść. Lepiej chyba gorzej zacząć i dobrze skończyć, niż odwrotnie. Ma ona kilka mankamentów, ale jako całość prezentuje się naprawdę dobrze. Cóż mogę o niej więcej napisać? Na pewno zaskakuje, a szczególnie druga połowa książki, która mocno pobudza uczucia czytelnika. Bardzo ciekawi mnie, czy autorka zamierza rozwinąć zakończenie Caravalu, który jest wielkim niedopowiedzeniem. Na pewno nie obraziłabym się, gdybym otrzymała odpowiedź na nurtujące mnie pytania, które narodziły się w mojej głowie w momencie zakończenia lektury.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2017/08/garber-stehpanie-caraval-chopak-ktory.html]
Caraval Stephanie Garber pojawił się na polskim rynku wydawniczym na początku 2017 roku i zrobił on niemałą furorę. Książka przyciąga bardzo piękną i tajemniczą okładką, a opis jej obiecuje nam jedyną w swoim rodzaju przygodę. Razem z bohaterami mamy możliwość wzięcia udziału w pewnej grze, której celem jest nie tylko rozwiązanie zagadki przygotowanej przez jej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-07
Kto z nas by nie chciał, choćby na chwilę, powrócić do szczenięcych lat? Widzę wasze wysoko uniesione dłonie... Uwierzcie mi, moja także bardzo szybko wystrzeliła w górę. Niestety jest to niemożliwe, jednakże namiastkę minionego dzieciństwa mogą dać nam wspomnienia – utrwalone na zdjęciach lub na kasetach VHS. Taką trampoliną może okazać się również książka. Czy Chłopcy z zielonych stawów należy do tego nielicznego (niestety) grona?
Piguś jest doświadczonym przez los chłopcem. Nieszczęścia, które przeżył zmieniły go w nieśmiałe, strachliwe i przede wszystkim smutne dziecko bez perspektyw na przyszłość. Dodatkowo zostawiły w duszy chłopca dosyć głęboką rysę, która przekształciła się w brak poczucia własnej wartości.
Jak on, kaleka może równać się z innymi chłopcami z okolicy? Można powiedzieć, że Piguś dawno pogodził się ze swoim losem i co najgorsze utracił nadzieję na poprawę swojej sprawności. Jednak marzenia kłębiące się w ciele Pigusia pozostały. Kreowały w jego głowie niesamowicie piękne obrazy, które nie tylko wywoływały w jego sercu ból i zsyłały na buzię smutek, ale także niosły ze sobą łzy. Dla ludzi wokół był tylko nieborakiem i kaleką, któremu potrzebna jest pomoc… Wkrótce jednak miał nadejść czas, kiedy wszystko powoli zacznie się zmieniać. Piguś na nowo odzyska nadzieję na lepszą przyszłość i dodatkowo odbuduje swoją pewność siebie. A wszystko to przez przyjaźń kolegów, którzy udowodnili mu, że jest taki sam jak oni, tylko mniej sprawy. Uświadomił sobie również to, że jednak warto mieć nadzieję i marzenia oraz w nie wierzyć, bo kto wie, czy przypadkiem kiedyś się nie ziszczą…
Chłopcy z zielonych stawów jest niezwykle klimatyczną historią. Wydaje mi się, że lepiej pasowałoby do niej długie opowiadanie, niż książka, ponieważ czyta się ją z dużą lekkością. Fabuła przenosi czytelnika z niezwykłą łatwością nie tylko w okolice Wadowic, na piękną, polską przedwojenną wieś, ale także w nasze, dawno minione dzieciństwo.
Akcja książki płynie wolno i bez pośpiechu. Można powiedzieć, że dzieje się w takim tempie, w jakim żyli ówcześni ludzie. Autorowi udało się zwolnić upływający czas i ukazał świat nie skażony jeszcze technologią. Świat, w którym każdą wolą chwilę spędzało się na świeżym powietrzu, wakacje na wsi - wśród pól, zagajników i nad wodą. Wszystkie te urokliwe miejsca stawały się dla na jakiś czas dla dzieci odskocznią od szkoły i obowiązków, a dodatkowo rozbudzały ich wyobraźnię. Autor z niezwykłą dokładnością opisuje przyrodę i okolice, które nadają tej historii niepowtarzalny klimat. Czytelnik po prostu odczuwa to tak silnie, jak postaci – słyszymy każdy szelest liści, śpiew ptaków, krople rozbryzgujące się na parapecie okna, plusk wody i rechot żab w stawie, a nawet może poczuć zapach lata i gorące promienie słońca. Przez to zmysły czytelnika budzą się jakby z zimowego snu, a w sercu rodzi się tęsknota za latem i wakacjami.
Bohaterowie są z pewnością ludźmi wolnymi od tego całego cywilizacyjnego syfu, dla których liczyła się dobrze wykonana praca, a nie czas. Każdy z nas pewnie zetknął się z takimi osobami w realnym świecie. Czy muszę mówić kim oni są? Chyba nie… Postaci są niezwykle żywe i wyjątkowe, a w szczególności dzieci. W końcu to one są głównymi bohaterami w książce. Na tą ich wyjątkowość składa się nie tylko ich zachowanie, ale także ich sposób myślenia. Szczerze powiedziawszy widać różnicę pomiędzy dzisiejszymi dziećmi a tymi z okresu międzywojennego i nie koniecznie są one pozytywne. Ale powracając do tematu, tytułowi chłopcy pokazują postawy oraz wartości, o których warto pamiętać i przekazywać dalej, kolejnym pokoleniom…
W Chłopcach z zielonych stawów przewija się przede wszystkim przyjaźń, następnie toruje sobie drogę oddanie, odwaga, dziecięca fantazja i beztroska, marzenia oraz bogactwo wyobraźni. To wszystko sprawia, że historia ta staje się czymś więcej niż tylko tekstem przekazującym ludzką myśl. Jest także bramą do zapomnianego przez nas świata.
Warto jeszcze wspomnieć o rysunkach zamieszczonych w tekście, które urozmaicają lekturę książki. Można przy tym odnieść wrażenie, że historia w głównej mierze została stworzona z myślą o dzieciach jako jej czytelnikach, ale wydaje mi się, że również dorosły będzie śledził losy bohaterów z wypiekami na twarzy.
Żeby nie było tak słodko, nad jedną rzeczą ubolewam, a mianowicie nad tym, że autor nie wyjaśnił do końca wątku z Cyganem. Zresztą wydaje mi się, że cała historia mogła być odrobinę dłuższa. Szkoda było mi rozstawać się nie tylko z wykreowanym przez autora miejscem, ale także z postaciami, z którymi się bardzo zżyłam.
Sięgając po tą książkę liczyłam właśnie na taką lekturę: prostą, lekką, przyjemną w odbiorze, przepełnioną dziecięcą magią, z niezwykle klimatyczną historią, która oprócz rozrywki niesie ze sobą pewne wartości. Jestem nią zachwycona, zauroczyło mnie nie tylko miejsce, w którym akcja się dzieje, ale również sami bohaterowie. Z pewnością długo o niej nie zapomnę, a wydarzenia z życia Pigusia będą mi towarzyszyć w trakcie wspominania swojego dzieciństwa.
Jeśli więc szukacie pozycji, która sprawi, że zapomnicie (i to dosłownie) o bożym świecie, to Chłopcy z zielonych stawów jest idealnym wyborem. I przy okazji jest to kolejny dowód na to, że mamy uzdolnionych pisarzy.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2014/04/korzeniowski-jan-izydor-chopcy-z.html]
Kto z nas by nie chciał, choćby na chwilę, powrócić do szczenięcych lat? Widzę wasze wysoko uniesione dłonie... Uwierzcie mi, moja także bardzo szybko wystrzeliła w górę. Niestety jest to niemożliwe, jednakże namiastkę minionego dzieciństwa mogą dać nam wspomnienia – utrwalone na zdjęciach lub na kasetach VHS. Taką trampoliną może okazać się również książka. Czy Chłopcy z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-22
Mówi się, że nie szata zdobi człowieka, jednakże to wpierw ona przykuwa naszą uwagę. To właśnie ten element wpływa na postrzeganie drugiej osoby i od razu nasuwają się różne, czasem stereotypowe skojarzenia. Ludzie zadbani bardzo rzucają się w oczy i można powiedzieć, że wokół nich unosi się taka jakby dobra aura. „Ludzie sukcesu tak się noszą”. Nie tylko oni ściągają nasz wzrok, także i ci, będący po drugiej stronie barykady: zaniedbani i roztaczający wokół siebie odurzający zapach alkoholu oraz … współczucie. Na ulicy mijamy ich szybko, byle do przodu, byle jak najdalej. Iść dalej i nie mieć nic wspólnego, bo to znany „pijaczek” z okolicy. A może ktoś zatrzymałby się na chwilę i zastanowił się „jak do tego doszło, iż ten alkoholik upadł tak nisko”? Magdalena, z zawodu pani psycholog, bohaterka niniejszej powieści, chcąc nie chcąc, została postawiona przed podobną sytuacją. Pomóc, czy zostawić sąsiada samemu sobie…?
Magda miała wybór. Wybrała pomoc bliźniemu, lecz zastanawiam się, czy zrobiła to, bo chciała, czy z pobudek zawodowych? Bo jeśli z przeważyło tutaj miłosierdzie, to chwała jej za to. Natomiast jeżeli ta druga opcja przeważyła to cóż… Zostawię to bez odpowiedzi. Podsumowując ten wywód, to tym czynem zapoczątkowała historię jak z bajki.
Motylek zapowiada się dość niejednoznacznie. Początek sprawia, że czytelnik w pewnym sensie może się trochę pogubić. Pewien Piotr prosi pewną kobietę o napisanie historii jego życia. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wyróżnione wypowiedzi mężczyzny poprzez kursywę. Zastanawiałam się przez całą lekturę, czy to przypadkiem tym zleceniodawcą nie jest duch, mara senna, która chce, by ta historia przetrwała, została zapamiętana i upubliczniona dla potomnych. No cóż, ten zastosowany zabieg bardzo mnie zaintrygował. Odpowiedź na moje pytanie przyszło wraz z końcem książki. I przyznam szczerze, że mnie niezmiernie zaskoczyło, ponieważ nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Za to, ode mnie, dla autorki oraz dla Motylka wielki plus.
Jak wspomniałam wcześniej (bądź nie, nie pamiętam już :P), jest to historia pewnej miłości, która moim zdaniem rzadko ma miejsce w naszym świecie. Wydaje mi się, że miłość nie jest tak silna, by wyleczyć kilkuletniego alkoholika z nałogu. W tym przypadku Motylek może uchodzić trochę za historię naiwną, jednak ja na szczęście nie patrzę na książki pod takim kątem, więc zostawiam ten temat w spokoju.
Jeśli chodzi o bohaterów, to są oni mocno rozchwiani emocjonalnie. Bardzo często prowadzą wewnętrzne monologi typu „jak może mnie ona kochać”, „jak ja mam mu to powiedzieć” etc. Magda jest postacią trochę nijaką. Idealnie do niej pasuje przezwisko, które wymyślił dla niej Piotr po pierwszym spotkaniu – „mysza”. Z kolei Piotr jest właśnie tym niegroźnym pijaczkiem z bogatą i jednocześnie przygnębiającą przeszłością. W przeciwieństwie do niej, jest postacią dynamiczną. Można powiedzieć, że jesteśmy światkami jego metamorfozy i walki z demonami z przeszłości, które rzucają długi cień na jego życie. Jest jeszcze Pies, który po przeprowadzce Magdy do nowego domu, zostaje ochrzczony Trollem. Zwierzęta w każdej takiej książce, szczególnie w obyczajówkach, zawsze miło witam, ponieważ niekiedy do nudnej akcji wprowadzają coś świeżego i zaskakującego – zwierzęta z natury są nieprzewidywalne. Wydaje mi się, że każda historia wiele zyskuje w połączeniu mężczyzna-zwierzak-kobieta. W Motylku można powiedzieć, Troll okazał się przyjemnym uzupełnieniem tej drogi dwojga różnych ludzi ku szczęściu.
Motylek jest obyczajówką na poziomie. Urzekają nie tylko opisy, ale także dialogi oraz składający się na całość styl autorki. Czyta się szybko i przyjemnie. Mankamentem są skoki czasowe między rozdziałami. Każdy z nich rozpoczyna nową myśl, pewne zdarzenie. Można powiedzieć, że przecina całą historię na kawałki, jak nóż dzielący tort na części. Nie ma takich standardowych, łagodnych przejść pomiędzy jednym, a drugim rozdziałem. Czytelnik rzucany jest na tzw. „głęboką wodę”. Czy to dobrze? Mnie trochę, taki sposób konstruowania treści, rozstrajał. „Ale o co chodzi? Przecież wcześniej było o tym.. Acha, rozumiem” – takie przewijały się po mojej głowie myśli, które idealnie odzwierciedlają tą sytuację. Poza tym nie mam zastrzeżeń. Jest to kolejna, bardzo rozluźniająca lektura na długie, jesienne wieczory, która nie tylko niesie ze sobą rozrywkę, ale także garść różnorakich prawideł. Akcja nie przytłacza i nie nudzi. Momentami niezwykle zabawna.
Wbrew pozorom jest to ciepła historia nie tylko o tym, że to nie szata zdobi człowieka, ale również o pokonywaniu swoich słabości, a także o tym, że na wszystko przyjdzie odpowiednia chwila. Bardzo pozytywna i urzekająca, polecam!
~*~
[o witrażach]
Wiedziała, że ktoś je projektował i tworzył, ale ktoś nierealny, daleki i niedostępny. Ktoś pozwalający zbliżyć się do siebie tylko poprzez swoje dzieło. [1]
Piękne rzeczy wychodzą z pięknego wnętrza. [2]
Charakter człowieka nie idzie w parze z jego umiejętnościami, wiedzą i talentem. Jedno z drugim nie ma niestety nic wspólnego…[3]
Tylko ludzie wyjątkowi mają przezwiska. [4]
- […] czasami trzeba trochę zaszaleć
- W twoim przypadku, to raczej bardzo niebezpieczna filozofia. Szaleć trzeba było dwadzieścia kilo temu, a nie teraz. [5]
- Magda, daj jej, niech ci może zrobi porządki w tych garnkach albo co, bo inaczej to się nie uspokoi. Trzepie tym jęzorem byle co…
- Sam sobie zrób porządek w swoim garnku – popukała się w czoło matka, spoglądając z niechęcią na męża […]. [6]
Przychodzi taki czas, że trzeba się rozstać z niektórymi pamiątkami. [7]
[…] zaraz mi się tu wzruszenie skropli. [8]
___
[1] MAUSCH J.: Motylek. Gdynia: Novae Res 2013, s. 46.
[2] Op. Cit., s. 47.
[3] Ibid.
[4] Op. Cit., s. 60.
[5] Op. Cit., s. 96.
[6] Op. Cit., s. 98.
[7] Op. Cit., s. 225.
[8] Op. Cit., s. 303.
[http://www.dzosefinn.blogspot.com/2013/11/mausch-jolanta-motylek.html]
Mówi się, że nie szata zdobi człowieka, jednakże to wpierw ona przykuwa naszą uwagę. To właśnie ten element wpływa na postrzeganie drugiej osoby i od razu nasuwają się różne, czasem stereotypowe skojarzenia. Ludzie zadbani bardzo rzucają się w oczy i można powiedzieć, że wokół nich unosi się taka jakby dobra aura. „Ludzie sukcesu tak się noszą”. Nie tylko oni ściągają nasz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-21
Śmierć jest nieunikniona i dosięgnie każdego z nas. Nie myślimy o niej, dopóki nie zapuka do drzwi kogoś, kogo się znało i kochało. A gdy już przyjdzie, zostawia po sobie pustkę, ból i łzy. A jak odbierają ją ci, po których ona przychodzi? Na to pytanie odpowiemy w momencie, gdy nadejdzie nasza kolej…
W żyłach Rebeki nie płynie krew Barrow’ów, lecz to ona została wybrana na kolejną Opiekunkę grobów. Niczego nieświadoma dziewczyna musi nie tylko pozbierać się po śmierci ukochanej osoby, ale także odnaleźć się w nowej roli, w której śmierć staje się nieodzowną towarzyszką życia. By wypełnić obowiązki Opiekunki grobów często zmuszona jest balansować na granicy dwóch światów – żywych i umarłych. Ten ostatni coraz bardziej ją przyciąga i kusi, lecz bez swojego grabarza nie może do niego wejść. Tylko on jest w stanie powstrzymać opiekunkę przed pokusą tego barwnego oraz intrygującego świata i sprowadzić ją powrotem do domu – świata żywych. Jak w tych rolach odnajdzie się Rebeka i Byron? Dowiecie się tego z Opiekunki grobów.
Za lekturę Opiekunki grobów zabrałam się z wielkim entuzjazmem, ponieważ autorka daje czytelnikom coś nowego – postać, która jest nie tylko mostem pomiędzy życiem a śmiercią, ale także pomaga zmarłym przejść na drugą stronę i zaznać upragnionego spokoju. Cała ta moja fascynacja tym tematem zaczęła się w zeszłym roku za sprawą serialu, który emitowany był we wakacje. Chodzi mi tu o „Zaklinacza dusz”, a w rolę medium wcieliła się niezastąpiona Jennifer Love Hewitt. Zadaniem jej było, podobnie jak Opiekunki grobów pomaganie zmarłym w odnalezieniu spokoju. Serial okazał się rewelacyjny i wkrótce stał się jednym z moich ulubionych. W momencie, gdy rzuciła mi się w oczy Opiekunka grobów wiedziałam, że muszę do niej zajrzeć, bo inaczej po prostu umrę i żadne medium, czy opiekunka grobów by mi nie pomogła…
Bez obwijania w bawełnę, jest to (nie)typowy paranormal romance (PR), tylko zamiast wampirów, wilkołaków i innych stworów są ludzie oraz zmarli. Szczerze powiedziawszy liczyłam na historię zbliżoną do „Zaklinacza dusz”, rozluźniającą, balansującą na granicy życia i śmierci oraz przepełnioną magią lekturę. Niestety otrzymałam banalną opowieść o bohaterce, która nie potrafi przyznać się do tego, co czuje, sierotkę obwiniającą się za nieszczęścia w rodzinie i zachowującą się na trzynasto-czternastolatkę (a nie jak młodego dorosłego, [SPOILER] tzn. jak na dwudziestokilkulatkę [KONIEC]). Najbardziej irytowało mnie jej zachowanie, a niestety młody grabarz także dolewał oliwy do ognia (może trochę w mniejszym stopniu, ale jednak). Powiedzcie, ile razy można nawijać o jednym i tym samym? Jak udowadnia nam autorka – na okrągło, chociaż jego bezwzględność jest sto razy lepsza od tego niezdecydowania Rebeki. Pozostali bohaterowie mogą być. Pan S. vel. Charlie jak dla mnie, okazał się zbyt: czarujący, szarmancki, bohaterski, grzeczny i miły. Maylene i William to typowi opiekunowie przygotowujący swoich następców. Bardzo rozrzewnił mnie William, szczególnie jego uczucie do swojej opiekunki oraz do syna. Ogólnie rzecz ujmując postaci nie są mocną stroną książki…
W fabule także mi czegoś zabrakło, takiego dosłownego balansu między życiem a śmiercią. Akcja niestety nie trzyma w napięciu, jest przewidywalna, nie ma niespodziewanych zwrotów, lecz na swój sposób okazała się wciągającą lekturą. Zgadzam się tutaj ze słowami mojej przyjaciółki – „takie zwyczajne, wciągające czytadło dla zabicia czasu”. Niczego konkretnego (niestety) nie wnosi do życia czytelnika, a szkoda. Mam wrażenie, że autorka nie wykorzystała potencjału, który unosi się nad tym tematem.
Trochę mi szkoda Opiekunki grobów, bo zapowiadała się na niezapomnianą, bardzo wciągającą i momentami mistyczną lekturę. Autorka po prostu sknociła tę książkę, przede wszystkim przyczyniło się do tego niedojrzałe zachowanie bohaterów oraz przewidywalna fabuła. Pomysł był świetny, lecz wykonanie okazało się słabe. Naczytałam się już wielu PR-ów i teraz staram się sięgać po takie, które swoją treścią i rozwojem wypadków mogą mnie mocno zaskoczyć. Bardzo liczyłam na Opiekunkę grobów, ale niestety się przeliczyłam. To jest tego typu rozczarowanie, które wywołuje ból w sercu. Pomysł niewykorzystany, brak klimatu, bohaterowie bezpłciowi… [SPOILER] Szalenie spodobała mi się wizja świata umarłych, to pomieszanie epok, ale niestety ten jeden element nie zrekompensował mi pozostałych niedociągnięć [KONIEC]. A mogło być tak pięknie…
~*~
Siła polega częściowo na tym, by wiedzieć, kiedy należy ukrywać swoje słabości, a kiedy się do nich przyznawać [...] Światu pokazuj się wyłącznie z podniesioną głową. [1]
Kochać kogoś oznacza przyznawać, że ma dobre, i złe strony. [2]
W pewnych sprawach nie mamy wyboru. [3]
Lata zapisują opowieści na każdej powierzchni. [4]
Śmierć kochanej osoby zawsze boli, to jedna z niezmiennych rzeczy, lecz nagłość i brutalność tej śmierci sprawiły, że bolała jeszcze bardziej. [5]
___
[1] MARR M.: Opiekunka grobów. Zakrzewo: Replika 2013, s. 65.
[2] Op. Cit., s. 84.
[3] Op. Cit., s. 88.
[4] Op. Cit., s. 113.
[5] Op. Cit., s. 117.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2014/04/zrodo-replika-melissa-marr-opiekunka.html]
Śmierć jest nieunikniona i dosięgnie każdego z nas. Nie myślimy o niej, dopóki nie zapuka do drzwi kogoś, kogo się znało i kochało. A gdy już przyjdzie, zostawia po sobie pustkę, ból i łzy. A jak odbierają ją ci, po których ona przychodzi? Na to pytanie odpowiemy w momencie, gdy nadejdzie nasza kolej…
W żyłach Rebeki nie płynie krew Barrow’ów, lecz to ona została...
2013-10-18
Są takie historie, które z początku wywołują w czytelniku rozczarowanie. Spodziewają się czegoś innego niż dostają. Nie rozumieją stylu, zachowań bohaterów oraz świata, który dla nich autor wykreował. Wszystko na początku przygody z książką sprowadza się do magicznego słowa „nie”. Nie podoba mi się to, tamto, siamto. Często wydaje im się, że sięgnięcie po nią było „nieporozumieniem”. Ale do czasu…
Matylda Savitch opowiada historię zbuntowanej nastolatki. Szczególnie chce pokazać swojej matce, że nie podoba się jej zachowanie swojej rodzicielki. Wszelkimi sposobami stara się zwrócić uwagę na siebie i wydaje się Matyldzie, że złe postępowanie jej w tym pomoże. Tak rozpoczyna się jedna z najbardziej zaskakujących opowieści, jaką miałam przyjemność czytać.
Dlaczego tak bardzo bohaterkę irytuje zachowanie matki i poniekąd również i ojca? Odpowiedź na to pytanie jest niestety przykra. Matylda miała starszą siostrę Helenę. Miała… Mija powoli rok od jej śmierci i rodzina Savitch do tej pory nie może się otrząsnąć z tej tragedii. Ma się wrażenie, jakby ich życie nagle się zatrzymało, zostało zawieszone w próżni. A Matylda stara się rodziców zbudzić z tego letargu, by zaczęli, może nie od nowa żyć, ale by żyć dalej… Dalej, nie oznacza przecież zapomnieć…
Tytułowa bohaterka na kartach tej książki nie tylko stara się, po swojemu, wrócić do normalności, ale także chce znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania, związane głównie z jej siostrą. Z pozostawionych przez nią śladów okazuje się, że Matylda nie znała swojej siostry. Można z człowiekiem mieszkać pod jednym dachem całe życie i jednocześnie nie wiedzieć o nim zupełnie nic…
Po Matyldę Savitch sięgnęłam z czystej ciekawości. Szukałam książki, która porusza, w której znajdę coś nowego, zaskakującego, poniekąd psychologicznego, gdzie ważniejsze od akcji będą emocje oraz pewne idee. Matylda Savitch urzekła mnie nie tylko okładką, ale również opisem, szczególnie znajdującym się na jej lustrze:
Chcę być okropna, chcę robić złe rzeczy, bo niby czemu nie?
Bohaterka chciała być taka a nie inna, miała w tym postępowaniu ukryty cel, a ja chciałam się dowiedzieć jaki?
Dlaczego Matyldo chcesz taka być? Na szczęście odpowiedź na to pytanie otrzymałam z czego się bardzo cieszę i dzięki temu wszystkie jej, czasami niezrozumiałe działania nagle stają się ważne, niekiedy nawet niezbędnymi środkami do osiągnięcia Celu. Przez wielkie „C”.
Sposób prowadzenia fabuły jest bardzo specyficzny. Poznajemy świat Matyldy jej oczyma. Jest dojrzewającą nastolatką i decyzje, które podejmuje mogą początkowo nie przekonać czytelnika. Dlaczego to robisz, mogłaś przecież inaczej to zrobić. – wiele razy takie myśli przechodziły mi przez głowę, ale bohaterka nie za bardzo chciała mnie słuchać. W efekcie końcowym, moje zdziwienie rosło z każdym zdaniem, ponieważ okazywało się, iż Matylda jednak miała rację. Tak, jakby wiedziała co robić. Robiła wszystko, by urzeczywistnić swój Cel. Nie zaprzeczam, czasami jej zachowanie powodowało wzburzenie krwi w moich żyłach oraz nerwowe drganie powieki, ale jak już wcześniej wspomniałam „Cel uświęca środki”. Gdy jeszcze Cel nie był mi znany, nie mogłam bohaterki rozgryźć. Ostatnimi czasy natykałam się na książki, w których bohaterowie nie mieli nic do ukrycia. Może inaczej – byli przewidywalni. Matylda Savitch – nie.
Z pewnością jest to wyjątkowa lektura, której przesłanie może nie trafić do niektórych czytelników. Sama początkowo nie byłam przekonana, czy dobrze zrobiłam zabierając się za nią, ale w trakcie lektury wszystkie moje wątpliwości się rozwiały. Teraz nie wyobrażam sobie Matyldy Savitch napisanej standardowym językiem młodzieżowym. Dzięki trochę wymagającemu językowi opowieść ta nie stała się kolejnym czytadłem bez polotu, ale wartościową lekturą. A wszystko to przez wyższe Cele postawione przez bohaterkę oraz jej upór w ich spełnianiu.
~*~
Śmierć to swego rodzaju kawał. Trudno w nią do końca uwierzyć. [1]
Człowiek wie tylko o tym, co jest tu i teraz. Resztę trzeba sobie dopowiedzieć. [2]
Kiedy człowiek zgodzi się zostać sekretarzem Boga, nie może ot tak zrezygnować. Kiedy ma się zadanie do wykonania, trzeba je wykonać. Co z tego, że czuje się strach, trzeba go przemóc. [3]
Ale nie wszystko, co w sercu od razu musi być na języku. [4]
Każdy wiedzie podwójne życie. Życie między ludźmi i drugie, sekretne. [5]
Bo nikt nie wie, co nadchodzi. […] Przyszłość to największa tajemnica ze wszystkich i naprawdę, po co się do niej spieszyć? Może to wcale nie taka zła rzecz, kiedy ktoś kładzie człowiekowi dłoń na ramieniu i mówi Zatrzymaj się, proszę, zatrzymaj. [6]
___
[1] LODATO V.: Matylda Savitch. Katowice: Książnica 2012, s. 43.
[2] Op. Cit., s. 107.
[3] Op. Cit., s. 180.
[4] Op. Cit., s. 193.
[5] Op. Cit., s. 300.
[6] Op. Cit., s. 301.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2013/10/lodato-victor-matylda-savitch.html]
Są takie historie, które z początku wywołują w czytelniku rozczarowanie. Spodziewają się czegoś innego niż dostają. Nie rozumieją stylu, zachowań bohaterów oraz świata, który dla nich autor wykreował. Wszystko na początku przygody z książką sprowadza się do magicznego słowa „nie”. Nie podoba mi się to, tamto, siamto. Często wydaje im się, że sięgnięcie po nią było...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12
Wielu z nas wierzy albo pragnie wierzyć w to, że istnieje życie po życiu, a przejście pomiędzy nimi często określane jest jako między światami. To zjawisko bardzo szczegółowo opisują ludzie, którzy doświadczyli tzw. śmierci klinicznej. Autor książki, którą chcę Wam dzisiaj przedstawić udowadnia, że między światami możemy się znaleźć także w inny sposób, niekoniecznie poprzez przeżycie wcześniej wspomnianej śmierci.
Etap ten, czyli tytułowe Między światami dla bezimiennego bohatera rozpoczyna się w momencie przybycia wraz ze swoją szefową na wystawne, prywatne przyjęcie zakrapiane alkoholem. Zasypiając na kanapie w ekskluzywnej willi przekracza bramę do nowej, brutalnej rzeczywistości, z której najczęściej nie ma powrotu. Zaczyna śnić koszmar, który powoli staje się jawą, czymś przerażającym i za razem paraliżującym. Oszołomiony oraz obolały mężczyzna budzi się w obskurnym pokoju – celi, którą oświetla nieobudowana żarówka. W jego głowie zaczyna pojawiać się milion pytań – Gdzie ja jestem? Dlaczego tu jestem? Dlaczego jestem taki obolałby i zdrętwiały? Jak długo jestem w tym miejscu? A wśród nich najważniejsze – Kim jestem? Z każdą kolejną niewiadomą zaczyna być on jeszcze bardziej przerażony. Uświadamia sobie, że jest mężczyzną bez przeszłości i by mieć jakąkolwiek przyszłość będzie musiał o nią zawalczyć. Walka ta okaże się dla bohatera niezwykle trudna i wyczerpująca, czy uda mu się przezwyciężyć swoje słabości i odnajdzie odpowiedzi na dręczące go pytania?
Między światami przeraziło mnie. Dosłownie zmroziło mi krew w żyłach. Przeraziła mnie tematyka, którą porusza w niej autor. Nie jestem w stanie (i nawet nie chcę) wyobrazić sobie tej sytuacji, w której znalazł się mężczyzna oraz co musiał czuć obserwując siebie z góry, a następnie budząc się w tak koszmarnym miejscu. Na początku z rezerwą podchodziłam do lektury tej książki, lecz od momentu przebudzenia się bohatera, w miejscu daleko odbiegającego od typowej sali szpitalnej zaczęłam coraz bardziej wsiąkać w tę historię. Ból i dezorientacja, które towarzyszyły mężczyźnie po przebudzeniu wzbudziły we mnie współczucie i litość, a do oprawców jego nienawiść. Z mocno bijącym sercem obserwowałam poczynania bohatera, po prostu się o niego bałam, ponieważ autorzy tego typu książek są zdolni do wszystkiego. Potrafią się bawić z czytelnikiem jak kot myszą. Szczęśliwie dla mężczyzny los okazał się naprawdę łaskawy. Jednak autor twardo do samego końca trzyma i bohatera, i czytelnika w niepewności. Dopóki nie skończy się jego wędrówka, my – czytelnicy, będziemy trzymani do ostatniej sceny w napięciu.
Bohater, którego wykreował autor jest niezwykle silnym psychicznie mężczyzną, a jego wola walki pełna podziwu. Emocje targające jego ciałem są niezwykle silne i poniekąd przechodzą na czytelnika. Ja przez chwilę czułam się nie tylko przytłoczona ich ciężarem, ale także po pewnym czasie trochę znudzona. Owszem to, co przeżywał bohater było z pewnością nieprzyjemnym doświadczeniem, ale ile razy można w kółko powtarzać, że coś go boli i uwiera. Jeśli nie możemy czegoś zmienić, po prostu trzeba to zaakceptować. W dalszej części poznajemy Annę, kobietę, której cudem udało się przeżyć podobne piekło. Wszystko byłoby cudnie, gdyby nie beznadziejne i mało inteligentne dialogi. Dobrze, że pojawiają się one dopiero pod koniec książki, ponieważ nadmiar ich po prostu przygniótłby mnie do ziemi. Są one płaskie i niezwykle sztuczne, a niektóre z nich okraszałam naprawdę bardzo długimi komentarzami.
- Anno – przerwałem ciszę.
- Słucham – odpowiedziała cicho.
- Usiądź obok, porozmawiajmy o tym, co nas dzisiaj czeka. [1]
Przebywając w jednym pokoju Anna nie usłyszy tego, co ma jej do powiedzenia bohater i specjalnie musi usiąść obok niego? Serio? No niestety, wygląda na to, że serio (i tu zaznaczam, że pod tym stwierdzeniem nie ukrywa się żaden podtekst). Może mężczyzna chciał, żeby Anna dobrze go zrozumiała? Ogólnie dialogi są po prostu porażką i to one kładą się cieniem na całej tej historii. Nie zdziwię się, jeśli czytelnik w trakcie lektury po prostu z niej zrezygnuje tylko dlatego, że nie mógł przetrawić tych okropnych rozmów. Mankamentem jest także sam początek, który bardzo się dłuży i po prostu nuży. To także może zaważyć nad tym, czy czytelnik podda się na tzw. „starcie”, czy cierpliwie poczeka na rozwój zdarzeń. Gdyby nie te dwa elementy – czyli początek i dialogi książka okazałaby się świetna.
Między światami czytało mi się dosyć ciężko, ponieważ ¾ historii stanowią wszelkiego rodzaju opisy. Początkowo, jak wspomniałam wcześniej, fabuła strasznie się dłuży, ale później, gdy czytelnik przyzwyczai się do nich i akcja zacznie nabierać tempa przestają być one tak uciążliwe.
Autor miał naprawdę rewelacyjny pomysł na książkę, lecz wykonanie mogło być odrobinę lepsze. Cała droga, to znaczy ucieczka bohatera z miejsca, w którym się znalazł jest niebywale wciągająca, powiedziałabym nawet, że bardzo absorbująca. Niestety dialogi niszczą nie tylko tą ucieczkę, ale także obraz bohatera, przez co i on, i Anna stają się naszych oczach śmieszni. Trochę szkoda, bo Między światami aspirowało na naprawdę dobrą psychologiczną książkę. Czy polecam? Powiem tak: warto zapoznać się z drogą bohatera do odzyskania wolności, lecz na wstęp i na dialogi trzeba przymknąć oko.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2014/12/surmacz-mariusz-miedzy-swiatami.html
Wielu z nas wierzy albo pragnie wierzyć w to, że istnieje życie po życiu, a przejście pomiędzy nimi często określane jest jako między światami. To zjawisko bardzo szczegółowo opisują ludzie, którzy doświadczyli tzw. śmierci klinicznej. Autor książki, którą chcę Wam dzisiaj przedstawić udowadnia, że między światami możemy się znaleźć także w inny sposób, niekoniecznie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-14
Codziennie na świecie ginie w tajemniczych okolicznościach kilka tysięcy ludzi. Wystarczy chwila, moment nieuwagi, by niekiedy na zawsze stracić z oczu ukochaną osobę. Wówczas życie najbliższych zmienia się na zawsze, z utęsknieniem i nadzieją wypatrują znajomej sylwetki na ulicy, czy też przez okno. Czasami zaginieni odnajdują się po kilku dniach, miesiącach, latach, a niekiedy w ogóle. W przeciągu ułamku sekundy rozpada się dotychczas poukładany świat, a bliscy marzą tylko o tym, by otrzymać jakąkolwiek informację o zaginionej i jednocześnie ukochanej osobie. W identycznej sytuacji znalazło się dwoje młodych ludzi: Dominik oraz Laura, bohaterowie Na przekór przeznaczeniu.
To miały być ich wspólne, niezapomniane wakacje. Niestety wystarczyła chwila, by świat tych dwojga rozsypał się na kilkanaście długich lat. I dla Laury, i dla Dominika był to niezwykle długi, przepełniony samotnością oraz oczekiwaniem na cud czas. A gdy ów cud się spełnił, po raz drugi ich dotychczas poukładane życie legło w gruzach. Czy można powiedzieć, że udało im się oszukać przeznaczenie? Poniekąd tak, ale los jeszcze nie rzucił ostatniej karty…
Na przekór przeznaczeniu zapowiadało się na naprawdę emocjonalną huśtawkę nastrojów, lecz zamiast niej otrzymałam dosyć słabo jakościowo historię o tym, jak to bohaterce jest źle oraz że nie potrafi się odnaleźć w „nowej” rzeczywistości. Na początku Laura była radosną i szczęśliwą dziewczyną, natomiast po „rozstaniu” przemieniła się w jakąś bezmyślną sierotę, której myśli obracały się wokół jej uczuć oraz oczywiście Dominika. Zamiast ruszyć i działać ona zaczęła jakby wegetować… I to głównie wpłynęło na mój negatywny stosunek do tej postaci. Nigdy nie znalazłam się w sytuacji jak Laura (i mam nadzieję, że los mi to oszczędzi), nie potrafię sobie wyobrazić tego, jak może się czuć taka osoba i co się dzieje w jej głowie oraz nie wiem, co bym zrobiła na jej miejscu. Wydaje mi się jednak, że w przeciwieństwie do bohaterki zaczęłabym robić wszystko, by odnaleźć ukochaną osobę. Po prostu kuć żelazo, póki gorące. Ona tego nie zrobiła, przez co skazała i siebie, i Dominika na taką, a nie inną egzystencję. Jak wspomniałam wcześniej mogę się tylko domyślać co mogą czuć bliscy zaginionego, lecz zachowania Laury nie mogłam zaakceptować i zrozumieć. Zamiast współczuć czułam do niej litość, irytację, a w końcu obojętność.
Niestety Na przekór przeznaczeniu okazała się słabą lekturą. Kuleje i język, i w wielu momentach fabuła. Autorka zamiast pomóc zrozumieć czytelnikowi toczącą się w danej chwili akcję, to ją jeszcze bardziej komplikowała. Pierwszym elementem wprowadzającym chaos są daty rozstrzelone w cały świat. Musiałam kilkakrotnie powracać do początku ustępu, by wiedzieć, kiedy ma miejsce dana sytuacja. Poza tym w niektórych przypadkach były pomylone daty (rozumiem, że otrzymałam egzemplarz przed korektą i mogą znaleźć tam jakieś błędy, ale akurat daty to autorka powinna przypilnować), które utrudniały lekturę.
Kolejną rzeczą, która raziła mnie w oczy to niezdecydowanie autorki oraz jej kombinacje językowe:
Ola była tak ciepła jak ja i Karolina. Stanowiła nasze przeciwieństwo […]. Pomimo młodego wieku była już rozwódką z małym dzieckiem.
Nie mówiła wiele o swoim byłym mężu. Jednak pewnego styczniowego wieczoru, gdy we trzy siedziałyśmy w pubie studenckim „Żak”, […] Karolina po raz pierwszy przemówiła tak dobitnie na temat swojego ekspartnera.
[…] – W gruncie rzeczy, z jednej strony, i tak jesteście w lepszym położeniu niż ja […] nie macie dzieci, nigdy nie miałyście męża. [1]
To w końcu która z dziewczyn jest tą rozwódką z dzieckiem: Ola, czy Karolina? Na podstawie tego fragmentu trudno to stwierdzić, jednakże (musicie mim wierzyć na słowo) w dalszej części to jednak Karolina jest tą młodą mamą.
Włosy mają rudy odcień jasnego blond. [2]
To znaczy jaki? Bo niestety nie rozumiem, a raczej nie potrafię sobie tego koloru wyobrazić (mimo, że jestem artystką-plastykiem nie umiem określić co to za kolor. Chyba marna ze mnie „artystka”).
Usłyszałam jednak od mamy ciche: „Proszę, nie płacz, nie traćmy nadziei”. Oznacza to, że mama Dominika zaczynała się coraz mocniej załamywać. Wywnioskowałam, że wzięła urlop i nie chodzi do pracy, podobnie jak jej mąż. [3]
Mam pytanie, bo znowu chyba nie rozumiem: na podstawie czego bohaterka wywnioskowała to stwierdzenie? Po płaczu matki Dominika? Ponadto w książce autorka zawarła komunikat radiowy o zaginięciu, w którym oprócz istotnych faktów pojawiły się także mniej istotne informacje:
[…] pod wpływem szoku wróciła do Polski planowanym samolotem. [5]
Czy ta informacja o powrocie Laury jest niezbędna, by odnaleźć zaginionego? Wydaje mi się, że nie, więc w jakim celu pojawiło się to stwierdzenie? By wytłumaczyć bohaterkę dlaczego nic nie zrobiła, kiedy była jeszcze w Paryżu? Dla mnie to trochę słabe.
Inną zmorą tej książki okazały się także liczne powtórzenia:
Poza tym American Hospital of Paris słynął z tego, że dawał pewne zatrudnienie praktykantom, którzy dawali z siebie wszystko i byli uzdolnieni. [5]
Jak wspomniałam, styl mocno kuleje, lecz nie przeszkodziło to w stawieniu w tekst różnych „mądrych” słów m.in. konstatacji. Zastanawia mnie jeszcze jeden fakt: skąd ludzie wiedzą kto ile waży, ile przytył, schudł i jaki jest wysoki? Czy takie osoby mają miarki i wagi w oczach, czy co? Nie wiem, jednak bohaterka Na przekór przeznaczeniu także zalicza się do tej grupy osób.
Niestety mało znalazłam w niej pozytywnych elementów. Plusem jest to, że autorka wyjaśniła nam skrót n.n.: nie każdy jest wszystkowiedzący i wie co ono oznacza. Zdarzyło jej się też stworzyć kilka naprawdę ciekawych stwierdzeń, które trafią do mojego magicznego zeszytu z cytatami (i pod niniejszą recenzją). Bardzo ładnie wyglądają również kartki książki, które ozdobiono przeźroczystą grafiką wieży Eiffel’a. Zdecydowanie podnoszą one estetykę wydania.
Ogólnie mówiąc Na przekór przeznaczeniu okazało się dla mnie pomyłką. Fabuła jest nieprzemyślana, w niektórych momentach chaotyczna, multum powtórzeń i błędów, które chyba nie uda się ujarzmić korektorowi oraz bohaterka po prostu nie do przetrawienia. Raz po raz zastanawiałam się kiedy ta męczarnia dobiegnie końca. Można powiedzieć, że przeżyłam swoiste rozczarowanie, bo spodziewałam się zdecydowanie czegoś lepszego i „mocnego”. Tym razem intuicja mnie zawiodła.
~*~
Ludzkie życie to nieprzerwany ciąg nieoczekiwanych zdarzeń. […] Jesteśmy tylko tu i teraz. [6]
Tak naprawdę […] jesteśmy zupełnie sami. Zdani tylko na siebie – w kłopocie i radości, uśmiechu i złości. Jesteśmy sami z naszymi uczuciami, które – ewoluując – kształcą nasze ego tu i teraz. [7]
Czasami nasi najbliżsi są bardziej zagubieni od nas. Szukają własnej drogi, rozwiązania, próbując nam pomóc, a w rzeczywistości wygląda to znacznie gorzej – nie potrafią nic zrobić. [8]
[…] dopóki oddychasz, twoje życie jest w twoich rękach. [9]
Na tym globie jesteśmy tylko aktorami na scenie – na którą ktoś kiedyś spuści kurtynę, by zaprowadzić nasze dusze na wieczny bal. [10]
___
[1] DZIUMA M.: Na przekór przeznaczeniu. Gdynia: Novae Res 2015, s. 117-118.
[2] Tamże, s. 165.
[3] Tamże, s. 71.
[4] Tamże, s. 57.
[5] Tamże, s. 87.
[6] Tamże, s. 12.
[7] Tamże, s. 18.
[8] Tamże, s. 42.
[9] Tamże, s. 46.
[10] Tamże, s. 206.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2015/03/dziuma-magdalena-na-przekor.html]
Codziennie na świecie ginie w tajemniczych okolicznościach kilka tysięcy ludzi. Wystarczy chwila, moment nieuwagi, by niekiedy na zawsze stracić z oczu ukochaną osobę. Wówczas życie najbliższych zmienia się na zawsze, z utęsknieniem i nadzieją wypatrują znajomej sylwetki na ulicy, czy też przez okno. Czasami zaginieni odnajdują się po kilku dniach, miesiącach, latach, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-17
Aleksandra Rychlicka wprowadza nas - czytelników - do wyjątkowo zimnego świata (dosłownie i w przenośni), gdzie - można powiedzieć - samotność może nie ogrywa kluczowej roli, ale tzw. bije po oczach. Nie jest to jednak jedyny temat tejże historii, bo jest to książka o spełnianiu czyiś, nie swoich, marzeń i uczuć temu towarzyszących (m. in. zagubieniu), odmienności i odnajdywaniu się w otaczającej rzeczywistości.
Główny bohater - Jan - podejmuje się dosyć trudnego zadania, jakim jest sprostanie oczekiwaniom matki. W głębi ducha czuje jednak, że to nie jest jego droga, chciałby pójść własną, zupełnie inną ścieżką, ale jeszcze nie jest gotowy do samodzielnego życia... Mimo sprzecznych uczuć wyrusza tak naprawdę w nieznane - drogowskazem są nie tylko garstka pamiątek po ojcu, ale także dziwne sny, w których oprócz kota pojawia się pewna dziewczyna... Tą dziewczyną ze snów okazuje się Ida, dosyć specyficzna osobowość, bowiem od małego świat obserwuje z innej perspektywy niż przeciętni ludzie. Zamiast "ja" jest "ona". By jeszcze bardziej podkreślić niewiarygodność tejże historii, w jej snach pojawia się Jan...
Los tych dwoje postanowił połączyć, a raczej na moment spleść ich drogi. Nie do końca jednak w taki sposób, o jakim w tym momencie większość z Was pomyślała (tzw."romansowy", SPOILER - choć nie zaprzeczam, że do zbliżenia nie dojdzie, ale osnute ono będzie - jak cała książka - mgłą tajemnicy, chłodu oraz samotności).Raczej będzie miało ono charakter duchowy, czy nawet mistyczny. Czy Ida pomoże mężczyźnie spełnić marzenie matki, a może wybierze on inną drogę, niż początkowo zakładał? A z kolei dziewczyna ze snów nauczy się "normalności", czy ma szansę na życie, jakie zawsze pragnęła dla niej ukochana babcia? Tego i wiele innych ciekawych informacji dowiecie się sięgając po Opowiadaj mnie zawsze od nowa.
Pierwsze, co przykuło w tej książce moją uwagę i imię - IDA. Pewnie dla większości z was (w tym mnie) kojarzy się ono z oscarowym dzieckiem Pawła Pawlikowskiego (swoją drogą nudnego filmu z niesamowitymi zdjęciami). Przez całą lekturę miałam przed oczami właśnie tę dziewczynę z filmu, zamiast wyobrażenia innej - książkowej, którą powinnam widzieć. A jeśli nie widzieć, to chociaż mieć jej mglisty obraz. Obie postacie (filmowa i książkowa) są niezwykle charakterystycznymi, nawet dziwnymi osobowościami.
Sama książka okazała się o wiele trudniejsza, niż początkowo zakładałam... Zacznę od tego, że autorce udało się stworzyć niezwykle mroźny klimat (akcja dzieje się w zimie), ale także i poniekąd mroczny. Ów klimat naprawdę głęboko wnika w serce czytelnika, ponadto, jak wspomniałam wcześniej, z historii bije przejmująca samotność, która idealnie współgra z opisaną w książce porą roku i wywołuje na twarzach ludzi szczere współczucie.
Początkowo nie rozumiałam tej historii, jej przesłania, sensu - była ona dla mnie po prostu trudna do przetrawienia, przeanalizowania i znalezienia punktu zaczepienia oraz tym samym jej skomentowania. Jednak, gdy przeczytana opowieść przeleżała nie tylko na półce, ale także w mojej głowie, nabrała tzw. "mocy urzędowej", czyli powiedzmy, jakiejś głębi... To już nie jest ta sama książka, którą w trakcie lektury miałam ochotę rzucić w kąt (za m. in. strasznie wlekącą się akcję - była ona po prostu nudna), lecz nabrała w moich oczach wartości estetycznej (artystycznej). Niestety nie jest to historia, z której wylewa się dynamizm, jedynym przejawem, że coś się dzieje, to biegi bohaterów (a raczej ucieczki przed samym sobą).
Autorce udało się wykreować ciekawy obraz dwóch indywidualności, które nie potrafią się odnaleźć w otaczającej rzeczywistości, tym samym w społeczeństwie i sprostać jego wymaganiom. Owszem, widać ich starania, by zaaklimatyzować i dostosować się do otoczenia, ale kosztuje ich to bardzo dużo energii. Tajemnice bohaterów oraz ich samych poznajemy dzięki podwójnej narracji - z dwóch różnych punktów widzenia: Jana i Idy, które mocno się przeplatają. Dzięki temu mamy możliwość poznać nie tylko ich powierzchowność, ale także i wnętrze.
Podsumowując - nie wiem czemu, ale obraz Opowiadaj mnie zawsze od nowa (moim zdaniem tytuł nie odzwierciedla treści książki... - a czy musi on taki być?) bardzo zbliżony jest (pod względem artystycznym) do wcześniej wspomnianego filmu - Ida. Mimo zupełnie odmiennych fabuł, łączy je nie tylko klimat, ale także bohaterowie i ich emocje. Gdyby miałby powstać film na podstawie tej książki, to tylko czarno-biały i tylko reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Czy polecam? Jako ciekawostkę, jako coś innego od ogromu komercyjnych historii.
~*~
Jeżeli kiedykolwiek chcesz napisać dobrą książkę musisz znaleźć swoją własną opowieść, nie twojego ojca. [1]
Jaka była? Jak dobra książka. Ale nie dobra dlatego, że przyjemnie się ją czyta, bo wciąga i nie sposób odłożyć jej na bok. Należała raczej do tego rodzaju książek, o których wiesz, że to naprawdę kawał dobrej literatury, ale jakoś nigdy nie możesz się do niej zabrać, bo może być trudno. Ale to jeszcze nie problem. Gdybyś wiedział, że trud się opłaci i sam dojdziesz do tego, że to takie arcydzieło, to jeszcze w porządku. Gorzej, jak się w tym w ogóle nie połapiesz. Czytasz i czytasz, no i faktycznie wiesz, że jest to dobra, naprawdę dobra książka, ale cały czas zastanawiasz się, czy gdybyś nie wiedział, no... to czy sam byś na to wpadł. Taka książka sprawia wtedy, że czujesz się jej nie wart, bo nie potrafisz jej zrozumieć. Jakbyś był o poziom niżej. Sam przed sobą przecież tego nie ukryjesz. [2]
[...] myślę, że w życiu nie warto wierzyć w nic oprócz cudów. Tylko to, co niemożliwe, dzieje się naprawdę. [3]
Bieg oznacza wyścig z czasem, ale z czasem nie należy się ścigać. Wszystko przychodzi we właściwym momencie. [4]
____
[1] Aleksandra RYCHLICKA, Opowiadaj mnie zawsze od nowa, Gdynia 2015, s. 36.
[2] Tamże, s. 173.
[3] Tamże, s. 187.
[4] Tamże, s. 203.
[http://www.dzosefinn.blogspot.com/2015/10/rychlicka-aleksandra-opowiadaj-mnie.html]
Aleksandra Rychlicka wprowadza nas - czytelników - do wyjątkowo zimnego świata (dosłownie i w przenośni), gdzie - można powiedzieć - samotność może nie ogrywa kluczowej roli, ale tzw. bije po oczach. Nie jest to jednak jedyny temat tejże historii, bo jest to książka o spełnianiu czyiś, nie swoich, marzeń i uczuć temu towarzyszących (m. in. zagubieniu), odmienności i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02-06
Zamknijcie na chwilę oczy i puśćcie wodze fantazji. Wróćcie do dzieciństwa, świata dawno opuszczonego, gdzie trawa była bardziej soczysta, niebo bardziej błękitne, a chmury puszyste, wyglądające jak wata cukrowa. Czujecie promienie słońca na swojej twarzy? Jeśli tak, to możecie nazwać siebie szczęściarzami. Twoja dusza nie utraciła tej magii, którą nabywamy w momencie narodzin I co najważniejsze, zawsze możemy jej użyć, by na chwilę powrócić do tej krainy szczęśliwości. Podobnie zrobił Robert McCammon, który swoje dzieciństwo i wiążącą się z tym magię utrwalił na papierze, na zawsze…
Można powiedzieć, że Cory Mackerson jest odzwierciedleniem autora. Ze wstępu dowiadujemy się, że Magiczne lata są jego ubarwionymi wspomnieniami. Bohater opowiada czytelnikom o swoim życiu, a konkretnie rok z życia jego miasta – Zephyr z 1964. Co się wówczas działo i jakim przeciwnościom losu ludzie musieli stawić czoła. W bardzo plastyczny i prosty sposób Cory przenosi nas do niewielkiego miasteczka o niezwykle klimatycznej nazwie, w którym życie płynie w swoim tempie. Pokazuje nam, niekiedy w sposób dosadny, jakie jest Zephyr, kto w nim mieszka oraz jak ono wygląda. Gdybym miała streścić Magiczne lata, to z pewnością zabiłabym tą magię, która się nad tą książką unosi, a przecież nie o to chodzi…
Autor w Magicznych latach porusza aspekt podziału rasowego. Ludzie ciemnoskórzy wciąż byli za białymi. Ich droga ku równouprawnieniu i akceptacji wciąż była budowana, a ta praca była niezwykle żmudna i trudna. Bieg czasu niesie ze sobą różne zmiany, w tym zmianę mentalności białych ludzi. Dla dorosłych taki podział rasowy wówczas był oczywisty „bo tak było zawsze”. Dla dzieci, niezależnie od koloru skóry, już nie było to takie zrozumiałe. „Przecież to też ludzie tacy jak ja, czy ty. Różnią się tylko kolorem skóry”. Oprócz tych zmian w akceptacji murzynów, autor ukazuje nieubłagalne przemijanie. Rozwój cywilizacji nie tylko ułatwia codzienną egzystencję, ale również ją niszczy. Dzięki Bogu pozostają wspomnienia, do których można powrócić. Lepiej wracać do nich, niż do miejsc, zniszczonych przez czas, ponieważ kto wie, czy ono nie zabije wspomnień - tych barwnych, wywołujących w sercu człowieka przyjemne ciepło.
We wstępie autor zawarł wiele ciekawych faktów oraz rozbudził we mnie wielkie nadzieje. Naszykowałam się na kolejną, niesamowitą przygodę, którą mogę poznać dzięki wydawnictwu Papierowy Księżyc. Nie wiem czemu, ale prawie każda książka wydana przez nich sprawia, że mam ciarki… Teraz dla odmiany przydałaby się taka lektura, po której płakałabym ze śmiechu. (Nie)stety, znów miałam ciarki.
Magiczne lata przepełnione są magią i to nie tylko magią dzieciństwa. Sprawia, że czytelnik sam powraca do swoich beztroskich chwil, kiedy był dzieckiem, a jedynym problemem był szlaban na podwórko lub nieodrobione lekcje. Autor nie skupił się tylko na radościach życia, ale również dodał szczyptę smutku. Dzięki temu historia ta nie jest przerysowana i przegadana. Jest niezwykle prawdziwa, aż do bólu i niekoniecznie przygniata on do ziemi. Książka uwalnia wszelakie emocje, niekiedy naprawdę silne. Muszę przyznać się do tego, że książka mnie wzruszyła, co dawno mi się nie zdarzyło. Z tego co pamiętam, to ostatnim razem (prawie) płakałam w trakcie lektury Siedem minut po północy (Papierowy Księżyc, 2013). Książka, która wywołuje emocje powinna zasługiwać na książkowego Nobla.
Jak wspomniałam wcześniej, Magiczne lata zostały przedstawione w niezwykle plastyczny sposób. Dzięki temu mogłam podziwiać piękno okolic, jak i samo Zephyr, a przede wszystkim Jezioro Saksońskie. To było coś cudownego… Rzadko kiedy się zdarza, by opisy mnie poruszyły, przeniosły, a także bym poczuła świat wykreowany przez autora. Bardzo się cieszę, że pan McCammon pozwolił mi do niego zajrzeć. Jestem mu za to niezwykle wdzięczna i w chwili zwątpienia wiem gdzie mam szukać pocieszenia oraz motywacji.
Magiczne lata przeniosły mnie w czasie, w okres beztroskiego dzieciństwa, kiedy patrzyłam na świat przez różowe okulary, a słowo „niebezpieczeństwo” nie istniało w moim słowniku. Każda niebezpieczna sytuacja w oczach rodziców, była dla mnie niesamowitą i niezapomnianą przygodą. Dzięki tej lekturze zdałam sobie sprawę, że wszystko przemija, lecz pozostają wspomnienia – trawa była wówczas bardziej zielona, zborze miało odcień złota, a szum lasu był monologiem, którego adresatem byłam ja, średniego wzrostu dziewczynka z wiecznie rozczochranymi włosami i okularami na nosie. W Corym odnalazłam cząstkę siebie. Byłam równie ciekawa świata jak on, tylko tą ciekawość rozbudziła we mnie mama, a nie prostacki dziadek Jaybrid. Autor, oprócz cudownej lektury, dał mi darmowy bilet do zapomnianego świat dzieciństwa. Dziękuję!
Magiczne lata jest kolejną niezapomnianą lekturą dla dorosłych i młodszych czytelników. Przyznaję, te ponad 600 stron mnie przeraziły, ale wierzcie mi, jak skończycie nie będziecie mogli uwierzyć, że to już jest koniec. Jest to taka książka, która po zakończeniu nie zostawia czytelnika nienasyconego, ale zostaje za to żal, że ta przygoda już dobiegła końca…
~*~
Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarów nigdy więcej nie będziesz miał do niej wstępu. Może czasem ujrzysz ją przez moment. Poznasz ją i przypomnisz ją sobie na ułamek sekundy. [1]
Ogarnął mnie dziwny, niezrozumiały smutek, bo nagle pojąłem, że każda rzecz musi mieć swój koniec, obojętnie jak bardzo pragniemy ją zatrzymać. [2]
Wszystko umiera. Zużywa się i w końcu już nie da się naprawić, choćbyś włożył w to nie wiem ile serca i pieniędzy. [3]
Natura, jeśli wymknie się spod kontroli, budzi w nas najbardziej pierwotne lęki […]. W obliczu orkanu jesteśmy tak samo bezbronni jak młode drzewka […]. [4]
Chyba w ogóle nie można przewidzieć na co kogo stać, dopóki ten ktoś nie zostanie do tego zmuszony. [5]
[…] nie sposób poznać kogoś do końca, […] każdy człowiek coś w sobie ukrywa. [6]
Czasami myślenie przeszkadza człowiekowi w działaniu. [7]
Przychodzi taki moment, gdy wolność staje się hm…, zbyt swobodna. [8]
„Nie” to bolesne słowo. [9]
Pan Bóg ma poczucie humoru, które sprawia, że czasami człowiekowi opadają ręce. [10]
Śmierci nie można poznać. Nie da się z nią zaprzyjaźnić. Gdyby śmierć była chłopcem, stałaby samotna na uboczu, przysłuchując się śmiechom innych dzieci. Gdyby śmierć była chłopcem , nie miałaby kolegów. Odzywałaby się szeptem, a jej oczy naznaczone byłyby piętnem wiedzy, jakiej żaden człowiek nie zdoła udźwignąć. [11]
Nikt całkowicie nie jest zły. [12]
___
[1] McCAMMON R.: Magiczne lata. Słupsk: Papierowy Księżyc, 2012, s. 14.
[2] Op. Cit., s. 98.
[3] Op. Cit., s. 100.
[4] Op. Cit., s. 116.
[5] Op. Cit., s. 125.
[6] Op. Cit., s. 243.
[7] Op. Cit., s. 260.
[8] Op. Cit., s. 304.
[9] Op. Cit., s. 356.
[10] Op. Cit., s. 374.
[11] Op. Cit., s. 511.
[12] Op. Cit., s. 636.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2014/02/mccammon-robert-magiczne-lata.html]
Zamknijcie na chwilę oczy i puśćcie wodze fantazji. Wróćcie do dzieciństwa, świata dawno opuszczonego, gdzie trawa była bardziej soczysta, niebo bardziej błękitne, a chmury puszyste, wyglądające jak wata cukrowa. Czujecie promienie słońca na swojej twarzy? Jeśli tak, to możecie nazwać siebie szczęściarzami. Twoja dusza nie utraciła tej magii, którą nabywamy w momencie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-06-08
Nie szkodzi, kiedyś zrozumiem to kolejna książka, którą trudno było mi zrecenzować. Nie wynikało to z faktu, że opisana przez autorkę historia jest zła, nieudana czy też nudna. Jest ona czymś więcej – wspomnieniami osoby, której przyszło żyć w ciężkich czasach; pamiętnikiem, którego spisanie musiało być wyzwaniem, ponieważ Johanna powróciła do przeszłości, gdzie obok radosnych chwil były też i takie, o których pewnie chciałaby zapomnieć. W Nie szkodzi… autorka opisała fragment swojego życia, to znaczy swoje dzieciństwo oraz pierwsze lata dorosłości, które przez sytuację polityczną w Rumunii nie były łatwymi. Trochę trudno jest pisać opinię na temat czyjś wspomnień, bo nie są to wymyślone przez autora zdarzenia i bohaterowie, lecz prawdziwe fakty oraz prawdziwi ludzie. Można tylko opisać sposób, w jaki został napisany ten tekst, co postaram się zrobić w niniejszej recenzji.
Bohaterką, jak również i narratorką jest sama autorka – Johanna Bodor, która odsłania nam siebie, a konkretniej swoją przeszłość. Porusza w niej kilka tematów, przede wszystkim rodziny, która była dla niej wszystkim, o rodzicach kochających swoje dziecko i chcących dla niego jak najlepiej, o problemach dnia codziennego, o pasji, to znaczy balecie – niezwykle bolesnej i wymagającej pasji, dzięki której bohaterka rozwijała skrzydła i pozwalała zapomnieć oraz uwolnić się od mało przyjaznej rzeczywistości, o przyjaźni, o ludziach wpływających na życie w różny sposób, o miłości, która nie zawsze przenosi góry, o strachu, sile oraz determinacji w dążeniu do celu.
Johanna Bodor jak napisałam wcześniej dorastała w, jakby to ładnie ująć, w skomplikowanej rzeczywistości, w kraju, gdzie władzę sprawował Ceauşescu – najpierw jako Sekretarz Generalny Rumuńskiej Partii Komunistycznej, a później jako prezydent Rumunii. Krótko mówiąc było podobnie (albo nawet gorzej) jak po II wojnie światowej w Polsce – były problemy ze zdobyciem/dostaniem jedzenia, wyłączano prąd, ogrzewanie, gaz, nagminne były prześladowania za posiadanie odmiennego zdania niż władza… Historia Johanny mnie wciągnęła, zaciekawiła i jednocześnie uświadomiła mi, że każdy z nas jest chodzącą historią – ciekawą, pouczającą opowieścią, która przedstawiona w odpowiedni sposób może uchronić nas przed popełnieniem cudzych błędów. Nie uchronimy się przed wszystkimi, ale przynajmniej przed częścią z nich.
Książka ta uświadomiła mi coś jeszcze: trochę smutną prawdę – bardzo mało wiem o świecie, a konkretnie o historii innych krajów. Nie szkodzi… poniekąd zmusiło mnie do zrobienia „research’u”, ponieważ nie miałam zielonego pojęcia kim jest ów Ceauşescu, a autorka nie zawarła w tekście chociażby króciutkiej wzmianki o tym panu. Jak dla mnie mogła to zrobić przez wzgląd na czytelników – szczególnie tych zagranicznych, którzy pewnie jak ja mają pustkę w głowie jeśli chodzi o historię i sytuację polityczną – w tym przypadku – w Rumunii. Tym bardziej że nie wszyscy mają możliwość od razu sprawdzić w Internecie kto to był, a taka mała wzmianka na pewno zaspokoiłaby rozbudzoną ciekawość czytelnika.
Była to jedna z trudniejszych historii jakie miałam okazję ostatnio czytać – może też po części ambitniejszych – nie tylko przez wzgląd na opisane w niej wydarzenia oraz sytuację polityczną, ale też na język – cudownie wymagający. W książce przeważają opisy, które mogą męczyć czytelników – nie wszyscy lubią długie opisy. Nie szkodzi… przypomina raczej subiektywne sprawozdanie, poza tym wymaga ona skupienia i chwili ciszy, by mogła działać na świadomość czytelnika. To jedna z historii, o której trudno będzie zapomnieć.
Mam wrażenie, że autorka napisała, a raczej spisała swoje wspomnienia nie bez powodu. I jeszcze ten tytuł – Nie szkodzi, kiedyś zrozumiem. Zastanawiam się do kogo Johanna Bodor kieruje te słowa… Do rodziców czy do świata? Mogę tylko przypuszczać. A książkę naprawdę polecam.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2016/06/bodor-johanna-nie-szkodzi-kiedys.html]
Nie szkodzi, kiedyś zrozumiem to kolejna książka, którą trudno było mi zrecenzować. Nie wynikało to z faktu, że opisana przez autorkę historia jest zła, nieudana czy też nudna. Jest ona czymś więcej – wspomnieniami osoby, której przyszło żyć w ciężkich czasach; pamiętnikiem, którego spisanie musiało być wyzwaniem, ponieważ Johanna powróciła do przeszłości, gdzie obok...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-05
Porwanie – słowo samo w sobie już wywołuje u niejednego z nas ciarki…
W dzisiejszych czasach wiele się słyszy o tym, że ludzie giną w tajemniczych okolicznościach. Ale tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo, jak to się stało. Z wiadomości dowiadujemy się jak mogło ono przebiegać. Powiedzmy sobie szczerze – telewizja podaje te informacje, które chcemy usłyszeć. Porwana Róży Lewanowicz ukazuje tragizm takiej sytuacji z każdej możliwej strony i to w bardzo wyczerpujący sposób.
Co byś zrobił/a, gdyby porwano twojego/ą partnerkę/a? Czy tak jak Łukasz, rzuciłbyś/abyś się w pogoń? A może skamieniały/a stałbyś/abyś i przyglądałbyś/ałabyś się, jak Twoja miłość znika Ci z oczu, może nawet na zawsze?
Justyna i Łukasz na pozór są zwyczajnym, młodym małżeństwem. Oboje mają stałą pracę, mieszkanie oraz swoją miłość. Jednakże do szczęścia czegoś im potrzeba… a raczej kogoś. Małego, stworzonego z ich krwi i kości. Niestety starania nie przynoszą spodziewanego efektu, więc udają się do specjalisty. Tam dowiadują się, że przyczyna może tkwić w umyśle… Taka blokada, której samemu nie sposób zniszczyć. Okazuje się, że przeszkoda ta istnieje w Justynie i zakorzeniona jest głęboko w jej przeszłości. Kiedy zostaje ona porwana, Łukasz jest bliski załamania, a pierwszą osobę, którą obwinia za jej uprowadzenie jest on sam. Ale jak to często bywa, pozory mylą… By odzyskać ukochaną, bohater będzie zmuszony zmierzyć się z jej równie bolesną jak i tajemniczą przeszłością. Z czasem okazuje się, że porwanie to dopiero początek…
Porwana jest dosyć grubą książką i wydawało mi się, że spędzę nad nią wiele dni, dlatego wzięłam ją sobie do szpitala na „otarcie łez” oraz „zabicie czasu”. Muszę przyznać, że okazała się ona świetnym lekarstwem nie tylko na nudę, ale również na rozłąkę z rodziną i przyjaciółmi. Dzięki niej pobyt w szpitalu zmienił się w podróż przez tajemnice otaczające tytułowe Porwanie.
Akcja powieści okazała się bardzo dynamiczna, trzymająca czytelnika w napięciu do ostatniej strony i nie sposób się było od niej oderwać. Jesteśmy dosłownie świadkami toczących się wydarzeń oraz ich biernymi obserwatorami. Podobnie jest z postaciami. Przyciągają uwagę czytelnika, są na swój sposób zabawni, intrygujący i wzbudzają szereg emocji. Wiele razy zdarzyło mi się śmiać z dialogów bohaterów, co pozwoliło mi jeszcze bardziej wniknąć w wykreowany przez autorkę świat. Szczerze powiedziawszy humor w tego typu książkach jest niezwykle potrzebny, ponieważ dzięki temu czytelnik może pozbyć się nagromadzonych w trakcie lektury wszelakich emocji.
Bohaterowie różnią się od siebie, nie tylko przez swoje cechy charakteru, ale również w sposób, jaki wykonują swoje obowiązki. Dzięki takiemu zabiegowi, zwykły wyjadacz chleba ma możliwość poznać zazwyczaj niedostępny dla niego świat. I to właśnie podoba mi się w książkach, że autorzy pokazują nam nieznane lądy. Czasami są one pokazane w sposób bardzo dogłębny, dzięki czemu poszerzamy swoje horyzonty. Autorka Porwanej wykonała to zadanie w 200%. Gratuluję!
Jak wiadomo kryminał czy thriller musi trzymać w napięciu, ale także powinien być napisany łatwo przyswajalnym językiem. Porwana właśnie ten „wymóg” spełnia, a ponad to łączy ze sobą także humor, emocje i wspomniany przeze mnie wcześniej stopniowy przebieg akcji. Jestem bardzo zadowolona z tej lektury i muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak dobrego (i to polskiego!) kryminału. Coraz częściej przekonuję się o tym, że mamy naprawdę zdolnych autorów i trzeba pomóc im zabłysnąć. – Cudze chwalicie, swego nie znacie.
Może i nie powinnam robić takiego porównania, ale go zrobię. Postanowiłam obok siebie postawić twórczość króla kryminału – Roberta Ludluma i debiut Róży Lewanowicz. Przy książkach tego pierwszego szybko i prawie zawsze się męczyłam, ale pod koniec lektury stwierdzałam, że ów wysiłek się opłacał. Z kolei przy Porwanej nie odczuwałam takiego dyskomfortu, a otrzymałam tyle samo rozrywki, co przy twórczości w/w autora. Wniosek? Porwana jest zdecydowanie łatwiejsza i przyjemniejsza w odbiorze, to nie oznacza jednak, że łatwiejsza równa się banalna, czy naiwna!
Porwana oprócz rozrywki niesie ze sobą też pewne, warte chwili uwagi, refleksje. Przede wszystkim niniejszy tytuł ukazuje, że każde wydarzenie w naszym życiu zostawia w nas niezmywalny ślad i musimy się nauczyć z nimi żyć. Ponadto nie warto tłumić w sobie emocji, ponieważ to niszczy człowieka od środka oraz potrafią one przygnieść do ziemi. I w tym miejscu pojawiają się najbliżsi – są obok Ciebie by pomóc je pokonać. Są wsparciem i opoką, których każdy z nas potrzebuje i nie warto się tego wyrzekać. Gdybyśmy wszystko trzymali w sobie, to pewnie dawno byśmy zwariowali.
Ogólnie rzecz ujmując, jest to świetny debiut polskiej autorki i życzę każdemu tak dobrego startu. Mam nadzieję, że będę miała jeszcze przyjemność spotkać się z twórczością pani Lewanowicz. Nie pozostaje mi nic innego jak czekać na kolejne jej książki, a Was gorąco zachęcić do lektury Porwanej.
~*~
Kobiety trochę inaczej widzą pewne sprawy… Te normalne kobiety, oczywiście. [1]
Czasami ludzie czyści i pachnący są o wiele bardziej zgnili niż niejeden żul czy bezdomny. [2]
Najmocniej ranią nas ci, na których nam najbardziej zależy. [3]
___
[1] LEWANOWICZ R.: Porwana. Zakrzewo: Replika, 2014, s. 108.
[2] Op. Cit., s. 235.
[3] Op. Cit., s. 442.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2014/03/lewanowicz-roza-porwana.html]
Porwanie – słowo samo w sobie już wywołuje u niejednego z nas ciarki…
W dzisiejszych czasach wiele się słyszy o tym, że ludzie giną w tajemniczych okolicznościach. Ale tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo, jak to się stało. Z wiadomości dowiadujemy się jak mogło ono przebiegać. Powiedzmy sobie szczerze – telewizja podaje te informacje, które chcemy usłyszeć....
2013-08-11
Czym jest dla Ciebie rodzina? Może to najważniejsza i najdroższa wartość, bez której nie wyobrażasz sobie swojego życia? A może jest ona dla Ciebie niczym? Nie wywołuje skrajnych lub żadnych emocji? Jednakże każdy podświadomie do niej dąży. Chce stworzyć coś na miarę gniazda i schronienia, by po powrocie z pracy móc z kimś podzielić się wrażeniami minionego dnia. By po prostu nie być samemu w czterech ścianach. Porcelanowa pozytywka właśnie porusza ten niełatwy temat, jakim jest rodzina oraz poświęcenie.
Jeremy Bingley żyje na pozór w szczęśliwej rodzinie we Włoszech pod koniec XIX wieku. Los sprawia, że dotychczas poukładane życie ulega diametralnej zmianie. Jego siostra bliźniaczka, Maggie, umiera w wyniku tragicznego wypadku, a po niej pozostają wspomnienia, porcelanowa pozytywka, zagadka tajemniczej, na pozór, melodii oraz sny, w których ona występuje jako zwiastun dobrych wiadomości.
Jakby jednej tragedii było mało, na rodzinę Bingley’ów spadają kolejne, w tym zaginięcie brata bliźniaka Maggie, Jeremiego oraz poszukiwanie ukojenia rodziców dzieci, w alkoholu. Pierworodny syn, Georgie, po kilku latach wyrusza na poszukiwanie zaginionego brata. Czy uda mu się to przedsięwzięcie? Przekonacie się o tym sięgając po Porcelanową pozytywkę.
Oprócz zmagań tej konkretnej rodziny z trudami życia, przedstawione są losy jeszcze kilku z nich. I każda z nich dąży do jednego. A mianowicie do szczęścia i spokojnej oraz radosnej przyszłości. Czasami nawet kosztem innych. Ale powiedzmy i przyznajmy szczerze: kto nie poświęciłby wszystkiego co ma i co go otacza, by najbliższym nic nie brakowało?
Kolejną sprawą, którą autor porusza w tejże książce, to przeznaczenie. Historia opowiedziana przez Jeremiego udowadnia, że nic nie dzieje się przypadkiem, że to, co jest nam pisane i tak się spełni. Prędzej, czy później ono nas dosięgnie.
Uważam, że nic nie dzieje się przypadkiem. […] Inaczej to wszystko, co nas spotyka, nie miałoby sensu.[1]
I ja też tak sądzę, ponieważ nie raz życie pokazało mi, jak bardzo mogę się mylić.
Jak wspomniałam wyżej akcja toczy się na przełomie wieków XIX i XX. Jest ona osadzona w klimatycznych Włoszech, a konkretnie Aostcie oraz w Cormayeur i posiadłości Andrei Soreli, położonej wysoko w górach …. Opisy przyrody, przenoszą nas w wykreowany przez autora świat. Nie jest on w żaden sposób przytaczający, ani uciążliwy dla czytelnika, dlatego można je uznać, za jeden z plusów Porcelanowej pozytywki.
Za tą lekturą przemawia wiele pozytywnych aspektów. Przede wszystkim poruszane tematy tj. rodzina, wiara, miłość, nadzieja. Następnie ciekawi i różnorodni bohaterowie. Kolejnym to tło fabuły oraz bardzo płynny i lekki język. Porcelanowa pozytywka, to nie tylko miła lektura odrywająca od wszechobecnych trosk. Bardzo często skłania do refleksji nad własnym życiem oraz wywołuje w czytelniku wiele różnorodnych emocji. Dodatkowo na długo zapada w pamięć, może nie konkretnie treść, lecz atmosfera i klimat powieści. Z pewnością nie pozwala o sobie zapomnieć. Cóż więcej rzec? Jak dość często wspominam w recenzjach, dobra książka obroni się sama i tak naprawdę nie potrzebuje rozbudowanych opinii. I tak właśnie jest z Porcelanową pozytywką.
~*~
Dopiero później nauczyłem się, że chcąc naprawić świat, należy zacząć właśnie od siebie, a innych pozostawić w spokoju.[2]
Myślę, że na świecie zawsze musi istnieć pewna równowaga: potrzebujemy logicznych i nielogicznych, kierujących się rozsądkiem lub uczuciami, tych błyskotliwych i tych nierozgarniętych. Najcudowniejsze jest jednak to, że cechy te w różnych proporcjach znajdują się w nas samych. Po prostu niektóre budzą się i zasypiają, a inne zostają już na zawsze. Niekiedy nas nękają i nie dają zasnąć, a niekiedy ratują z opresji.[3]
___
[1] PRUSKO P.: Porcelanowa pozytywka. Gdynia: Novae Res 2013, s. 165.
[2] Op. Cit., s. 112.
[3] Op. Cit., s. 251.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2013/08/prusko-pawe-porcelanowa-pozytywka.html]
Czym jest dla Ciebie rodzina? Może to najważniejsza i najdroższa wartość, bez której nie wyobrażasz sobie swojego życia? A może jest ona dla Ciebie niczym? Nie wywołuje skrajnych lub żadnych emocji? Jednakże każdy podświadomie do niej dąży. Chce stworzyć coś na miarę gniazda i schronienia, by po powrocie z pracy móc z kimś podzielić się wrażeniami minionego dnia. By po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-22
2021-03-23
„Rok próby” to historia przerażająca, mroczna, wywołująca ciarki i taka, która daje nadzieję na zmiany. Trudno mi będzie o niej zapomnieć nie tylko przez ukazaną wizję świata, ale również przez wywołane emocje i poruszoną w niej problematykę. Nawet nie wiem czy chciałabym o niej zapomnieć, jedyne czego jestem pewna w tym momencie to to, iż jest to kolejna powieść, która powinna potrząsnąć współczesną rzeczywistością.
W świecie Tierney James kobiety są pod całkowitą kontrolą mężczyzn. Stanową ich własność i nie mają prawa głosu. Według nich kobiety są przeklęte i posiadają wewnętrzną magię, sprowadzającą nieszczęście na całe społeczeństwo. W związku z tym wszystkie dziewczęta w wieku szesnastu lat muszą przystąpić do tytułowego roku próby by się jej pozbyć i przygotować do życia według praw ustanowionych przez mężczyzn. Wśród nich znajduje się niepokorna Tierney…
Ta książka to połączenie kilku najlepszych motywów z ponadczasowych światowych bestsellerów ostatnich lat. Autorka tak dobrze poradziła sobie z tym zadaniem, że aż trudno objąć mi to rozumem. Świat przedstawiony przez Kim Liggett przyprawia o ciarki, jest brutalny, bezpośredni, bezkompromisowy i strasznie realistyczny, ale równoważy to ujmująca i dająca iskierkę nadziei fabuła. Historia Tierney wciągnęła mnie od pierwszej strony i z wypiekami na twarzy śledziłam jej losy: na początku z zaciekawieniem, potem z mocno bijącym sercem, aż do ostatniego zdania, kiedy w głowie i sercu pozostało milion pytań bez odpowiedzi. Kim Liggett stworzyła nową, ponadczasową powieść, która według mnie powinna znaleźć się na liście szkolnych lektur. Obowiązkowych. „Rok próby” niejednokrotnie mnie zszokował, złamał serce i przyprawił o jego drżenie, ale również wlał w moją duszę dużo nadziei i odwagi by walczyć o swoje ideały. Książka ta jest promowana jako „młodzieżowa odsłona Opowieści podręcznej” Margaret Atwood i całkiem słusznie, tylko jest od niej bardziej brutalna i przerażająca. W powieści Atwood dużą rolę odgrywają niepokojące niedopowiedzenia, natomiast tutaj mamy wyłożoną, przysłowiowo, kawę na ławę. Oprócz inspiracji z „Opowieści podręcznej” dostrzegłam w „Roku próby” cień „Igrzysk śmierci” Suzanne Collins oraz „Lasu zębów i rąk” Carrie Ryan: jednych z najlepszych jak dla mnie powieści ostatnich lat.
Tierney James to typ Bohaterki przez duże „B”: silnej, nie poddającej się mimo przeciwności losu, altruistycznej, zaradnej i niezwykle prawdziwej. Wiernej sobie i swoim ideałom. Walczącej o siebie. Kocham takie postacie i szlag jasny mnie trafiał kiedy widziałam z czym musiała radzić sobie w trakcie trwania roku próby. Podziwiam ją za postawę, ponieważ obawiam się, iż zabrakłoby mi siły i cierpliwości do tego całego chaosu. Kim Liggett wykreowała postacie z niezwykłą dokładnością, nie raz mnie zaskoczyła. Podobnie podeszła do fabuły: z uwagą ją śledziłam i starałam się doszukać jakiś nieścisłości, ale na szczęście nic nie znalazłam. W pewnym momencie to przestałam nawet zwracać na to uwagę, bo akcja mnie tak pochłonęła, że zapomniałam o całym bożym świecie. Tylko co jakiś czas mamrotałam „No nie wierzę”, „Serio?” i „o mój Boże”. Historia stworzona przez Kim Liggett jest przemyślana, zawiła, trzyma w napięciu i łamie serca. Bez litości.
Chciałam opisać moje wrażenia z lektury krótko, zwięźle i na temat, ale trudno było zwarzywszy na to, jak głęboka jest ta powieść i jak dużo skrajnych emocji wywołuje. W „Roku próby” znajdziemy wiele ukrytej treści, o której ciężko napisać w kilku zdaniach. Z pewnością jest to książka niezwykle wartościowa i potrzebna w dzisiejszym świecie. Są powieści, obok których nie powinno się przejść obojętnie, a TA z pewnością do nich należy. Nadal czuję jej wpływ i myślę, że na długo zostanie ona w mojej pamięci: tak jak przytoczone przeze mnie „Igrzyska śmierci”, „Las zębów i rąk” oraz „Opowieść podręcznej”. „Rok próby” wstrząsnął mną dogłębnie, złamał mi serce, dał nadzieję i zostawił po sobie niezatarty ślad w mojej duszy. Taki, jakie zostawiają po sobie tylko wyjątkowe książki.
„Rok próby” to historia przerażająca, mroczna, wywołująca ciarki i taka, która daje nadzieję na zmiany. Trudno mi będzie o niej zapomnieć nie tylko przez ukazaną wizję świata, ale również przez wywołane emocje i poruszoną w niej problematykę. Nawet nie wiem czy chciałabym o niej zapomnieć, jedyne czego jestem pewna w tym momencie to to, iż jest to kolejna powieść, która...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-22
Anna Bellon na polskim rynku wydawniczym zadebiutowała w 2016 roku książką pt. Uratuj mnie, którą publikowała w odcinkach na portalu Wattpad, pod pseudonimem AnaLeFay. Nie tylko Uratuj mnie doczekało się wersji papierowej i możliwości dotarcia do większej grupy odbiorców, ale także Nie zapomnij mnie – drugi tom z cyklu The Last Regret, który również znalazł się na wcześniej wspomnianym przeze mnie portalu.
Seria The Last Regret opowiada historię grupy przyjaciół, którzy w liceum, pod wpływem młodzieńczych marzeń założyli zespół o takiej samej nazwie co seria: The Last Regret (w tłumaczeniu na język polski „ostatni żal”). Pierwsza część, czyli Uratuj mnie wprowadza czytelników w rockowo-licealno-amerykański świat. Świat bardzo dobrze nam znany: pełen zaskoczeń, dobrych i złych momentów oraz taki, w którym przy odrobinie wysiłku spełniają się marzenia. W Uratuj mnie poznajemy członków zespołu, a szczególnie na pierwszy plan wysuwają się Maia i Kyler. To właśnie oni i ich historie grają tam pierwsze skrzypce.
W drugiej części, Nie zapomnij mnie, przenosimy się trochę w czasie: członkowie zespołu skończyli liceum, są sławni i rozpoznawalni na ulicach. Stali się gwiazdami rocka, ich płyty schodzą z półek sklepowych jak ciepłe bułeczki, a przed nimi kolejne trasy koncertowe. W tej części Maia i Kyler schodzą na drugi plan, chociaż mają w niej swoje pięć minut. Ich miejsce zajmuje gitarzysta kapeli: Ollie i pewna dziewczyna, która pięć lat temu sprawiła, że serce chłopaka… pękło. To historia Olliego – bolesna i niezwykle zawiła, którą poznajemy m. in. z jego perspektywy.
Z wielką ciekawością zabrałam się a lekturę Nie zapomnij mnie, ponieważ poprzednia część zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie. Uratuj mnie wciągnęło mnie o pierwszej strony i puściło, dopóki nie dobrnęłam hasła „Koniec części pierwszej”. Bardzo zaintrygował mnie ten zwrot i zachodziłam w głowę, jak autorka mogłaby dalej pociągnąć losy Mai i Kylera (byłam dzielna i nie zaglądałam na Wattpada, by nie psuć sobie późniejszej zabawy). Jakie było moje zaskoczenie, kiedy dowiedziałam się, że tym razem kto inny zagra główne role w przedstawieniu pt. The Last Regret. Mój początkowy zapał ostudziły pierwsze rozdziały Nie zapomnij mnie. Autorka, jak dla mnie, trochę za długo zwlekała z wprowadzeniem do fabuły Niny. Tak naprawdę dopiero pojawienie się dziewczyny sprawiło, że historia ruszyła z kopyta. Początek mnie trochę nudził, ale kiedy Nina wkroczyła do akcji to… przepadłam. Anna Bellon w tej części postawiła poruszyć naprawdę skomplikowany temat, który (wbrew pozorom) dla wielu nastolatków, a raczej młodych dorosłych nie jest obcy. Może jest on mniej dramatyczny i bolesny, jak w przypadku tego, poruszonego w Uratuj mnie, ale równie trudny. Ale też i przepełniony nadzieją. O tak, zdecydowanie dużym plusem Nie zapomnij mnie jest temat przewodni oraz przestawienie go.
Gdzieś w jakiejś opinii na temat tej książki mignęło mi stwierdzenie, że zabrakło w niej opisów z występów lub trasy koncertowej (coś w ten deseń, musicie mi wybaczyć, mam dobrą, ale krótką pamięć…). No przecież były! Jakieś cząstkowe opisy się pojawiły, ale były! Możliwe, że dla niektórych mogą się okazać rozczarowujące (bo krótkie). Jeśli o mnie chodzi to bardziej skupiłam się na emocjach i głównym wątku historii niż na opisach koncertów. Jeśli już musiałabym drążyć temat, to mogłoby się pojawić więcej sytuacji z trasy. [SPOILER] Ślub w Las Vegas wyszedł trochę chaotycznie, ale w sumie co się dziwić, w końcu to Las Vegas, wydaje mi się jednak, że autorka mogła temu wątkowi poświęcić trochę więcej uwagi [KONIEC].
Ollie i Nina to zupełnie inne postacie: bardziej opanowane i mniej szalone w porównaniu do Mai i Kylera. Przy nich czytelnik może się trochę wyciszyć, odetchnąć, przystanąć i zamyślić nad sytuacją, w jakiej się oboje znaleźli. W przypadku tej drugiej, bardziej przebojowej pary było to odrobinę trudniejsze, jednak nie niemożliwe. Ollie i Nina są naprawdę przesympatycznymi bohaterami, którzy razem tworzą uroczy duet.
Nie zapomnij mnie to dobra kontynuacja Uratuj mnie. Myślę, że te osoby, które pokochały pierwszą część będą nią usatysfakcjonowane. Ja spędziłam przy niej naprawdę miło czas, chociaż, jak wspomniałam wcześniej, początek trochę mnie wynudził. Mimo tego jestem ciekawa (nadal), co autorka wymyśli w trzeciej części The Last Regret. Muszę przyznać, że ma naprawdę dobre pomysły i potrafi je umiejętnie przelać na papier. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na kontynuację cyklu.
~*~
Przyjaciele to rodzina, którą wybiera się samemu […]. [1]
Czasem najlepsze decyzje są tymi najboleśniejszymi. [2]
Ludzie całe życie czegoś szukają. Szukają siebie. Szukają tej właściwej osoby. Swojego miejsca na ziemi. [3]
___
[1] Anna Bellon, Nie zapomnij mnie, Kraków 2017, s. 146.
[2] Tamże, s. 216.
[3] Tamże, s. 265.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2017/08/bellon-anna-nie-zapomnij-mnie.html]
Anna Bellon na polskim rynku wydawniczym zadebiutowała w 2016 roku książką pt. Uratuj mnie, którą publikowała w odcinkach na portalu Wattpad, pod pseudonimem AnaLeFay. Nie tylko Uratuj mnie doczekało się wersji papierowej i możliwości dotarcia do większej grupy odbiorców, ale także Nie zapomnij mnie – drugi tom z cyklu The Last Regret, który również znalazł się na wcześniej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-07-18
Na temat homoseksualizmu w dzisiejszych czasach jest strasznie głośno. „Domagają się” różnych praw, chcą być tolerowani, zawierać małżeństwa, mieć i wychowywać dzieci… Niestety świat został „skonstruowany” inaczej, na innych prawach, tym samym większość nas nie rozumie oraz czasami nie chce zrozumieć tak prostych prawd „jak można kochać osobę tej samej płci”. A homoseksualiści udowadniają nam na każdym kroku, że niczym się od heteroseksualnych nie różnią. Są tacy jak my, mają potrzeby, pracują, chorują, kochają i chcą być kochani. Skąd więc ten szum wokół nich? Ponieważ wychodzą z cienia, robią coming out. Większość ludzi, szczególnie ci starszej daty, nie jest jeszcze przygotowanych na takie afiszowanie się swoją orientacją. Dlatego stąd tyle nieporozumień, protestów, niechęci. Ponieważ to jest sprzeczne z naturą. Ale co ma zrobić taka osoba? Kochać na siłę, być nieszczęśliwa i tym samym uwięziona przez tradycję? Wydaje mi się, że jeszcze długo upłynie czasu, wiele razy zagotuje się krew w żyłach oraz poleje się łez, zanim przyzwyczaimy się do widoku całującej się pary ludzi o tej samej płci…
Joachim Grażyny Hanaf porusza właśnie tą wyżej wspomnianą kwestię. Książka opowiada o homoseksualnym nastolatku, tytułowym Joachimie, który w swoim rodzinnym mieście robi tzw. coming out, czyli wyjawia otoczeniu, kim tak naprawdę jest. Przez to „wyjście” rodzi się wiele negatywnych zawirowań i niezrozumiały przez rodzinę nastolatek zostaje, na okres wakacji, „podrzucony” do Bolesławca, gdzie mieszka ciotka Joachima, Mira. W jednorodzinnym domu oprócz jej i dziecka, które sama wychowuje, mieszka Teodor, nieśmiały mężczyzna, którego omija miłość oraz przebojowa lesbijka Diana. Można powiedzieć, że żyją w nim ludzie, którzy na pierwszy rzut oka nie „pasują” do wyidealizowanego świata zwykłych ludzi. W Bolesławcu, mieście ceramiki, poznaje wiele osób oraz odnajduje samego siebie. Ale historia, opowiada nie tylko o nim i jego zmaganiach ze swoją tożsamością, ale również o osobach, które walczą o swoje marzenia i spokojną przyszłość. Pokazuje ona prawdziwe oblicze ludzi niebędących „normalnymi” w oczach innych. I przede wszystkim Joachim skupia się na przedstawieniu ludzi, będących mimo innej orientacji. normalnych, a nie cierpiących na chorobę homoseksualizmu, czy innych wymyślonych przez tradycyjne społeczeństwo.
Oprócz tego autorka wplata w treść paradę Glinoludów, organizowaną z okazji święta ceramiki, z której słynie Bolesławiec. Glinoludy, to nikt inny jak ludzie przebrani i umalowani gliną. Dzięki tej akcji niektórzy stają się kimś innym, grają wymyślone przez siebie role, a z kolei pozostali, na przykład Diana, może być sobą… Gdyby nie ta książka żyłabym dalej w błogiej nieświadomości, że gdzieś istnieje taka fantastyczna i jednocześnie kreatywna inicjatywa.
Jak wspomniałam wcześniej, w Joachimie pojawiają się bardzo ciekawe postaci, które znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości. Kto z nas nie zna religijnej babci, czy chociaż jedną osobę homoseksualną? Takie porównywanie świata fikcyjnego z rzeczywistym i znajdowanie podobieństw sprawia, że książka zyskuje na wiarygodności, a między czytelnikiem, a przekazywaną treścią tworzy się pewna więź, którą trudno jednoznacznie wytłumaczyć. Po prostu ona się zawiązuje. I tyle.
Początkowo myślałam, że Joachim kierowany jest głównie do młodzieży, a w szczególności do tej o odmiennej orientacji seksualnej. Jednakże po tej lekturze stwierdziłam, że treść jej adresowana jest do wszystkich, homo i heteroseksualnych, do młodych i tych starszych czytelników. Co ważne, temat ten ujęty jest w sposób delikatny, powiedziałabym nawet subtelny, dzięki czemu burzliwy temat jest łatwy do przyswojenia, a akcja sprawia, że czytelnik zatapia się w lekturze. Gdyby nie zawarty w niej humor Joachim wiele by stracił, w szczególności na ocenie, jaką z czystym sumieniem wystawiam.
Cała ta historia łączy ze sobą wiele ciekawych wątków, które przeplatają się ze sobą oraz z dużą dozą humoru, przez co treść na długo zapada w pamięć. Oprócz tego lektura poszerza horyzonty i jest to z pewnością bardzo dobrą książką na lato.
Na zakończenie mogę powiedzieć, że autorka Joachimem zrobiła bardzo dobrą reklamę nie tylko tolerancji, ale również Gliniadzie i Bolesławcowi.
Szczęście jest ślepe, zwłaszcza na smutek innych*
___
s. 153
[http://dzosefinn.blogspot.com/2013/07/hanaf-grazyna-joachim.html]
Na temat homoseksualizmu w dzisiejszych czasach jest strasznie głośno. „Domagają się” różnych praw, chcą być tolerowani, zawierać małżeństwa, mieć i wychowywać dzieci… Niestety świat został „skonstruowany” inaczej, na innych prawach, tym samym większość nas nie rozumie oraz czasami nie chce zrozumieć tak prostych prawd „jak można kochać osobę tej samej płci”. A...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-15
W życiu kierujemy się wieloma rzeczami. Jedni stawiają na dom i rodzinę, a inni na pracę i karierę zawodową. Są też tacy, dla których liczy się tu i teraz oraz ludzie żyjący przyszłością. Wśród nich wszystkich istnieją także osoby, które na pierwszym miejscu stawiają siebie oraz swoje marzenia. Taką właśnie drogą dumnie kroczy główna bohaterka Nic straconego, czyli Rose Barrow.
Bohaterkę poznajemy jako nastolatkę będącą u progu dorosłości, która chodzi własnymi ścieżkami i nie przejmuje się tym, co mówi i myśli otoczenie. Jest wolnym ptakiem, marzycielką oraz pewną tego, że jej marzenia się spełnią: jeśli tylko dostanie szansę odniesie sukces. Lecz na drodze do spełnienia i osiągnięcia szczęścia stają panujące konwenanse, a młodziutka Rose jest w stanie zrobić wszystko, aby jej marzenia się urzeczywistniły czyli: złamać obowiązujące zasady oraz wykorzystać drugiego człowieka. Bunt wobec woli rodziców oraz miłość do teatru sprawiają, że decyduje się na małżeństwo, które zamiast otworzyć jej drogę do kariery aktorki zamienia się w złotą klatkę, a ona w zamkniętego w niej kanarka. Tak oto zaczyna się długa i wyboista droga nie tylko ku marzeniom, ale także i dorosłości, o której bynajmniej nie świadczą lata, lecz zdobyte podczas nich doświadczenie oraz pokonane na tej drodze przeszkody.
Początkowo Rose była postacią, którą trudno lubić, głównie przez jej charakter oraz specyficzne podejście do życia. Bowiem bohaterka uważała, że wszystko jej się należy i musi być tak, jak ona sobie tego zapragnie. Osobiście takich ludzi staram się omijać szerokim łukiem, bo poczułam na własnej skórze ich bezwzględność w dążeniu do upragnionego celu. Nie inna okazała się być główna bohaterka, wykorzystywała wszystkich, którzy mogli pomóc jej przybliżyć się do spełnienia marzeń. Pod tym względem okazała się obrzydliwą postacią, lecz kolejne sytuacje ujawniały jej inne cechy osobowości – te pozytywne, jak i negatywne. Przede wszystkim na pierwszy plan wysuwa się odwaga i bezpośredniość, które sprawiały, że Rose otrzymywała nie tylko naganę ze strony otoczenia, ale także i przychylność jednostek, bo dla niektórych szczerość to podstawa. Jednak wszystko skupia się na życiu, bohaterka pragnie żyć aktywnie, pełną piersią i korzystać z owoców swojej ciężkiej pracy, którą niewątpliwie kocha. To także typ postaci wyprzedzającej myślenie i mentalność czasów, w których żyje i mimo starań trudno jej zaakceptować otaczającą ją rzeczywistość. Rose to bohaterka, na temat której mogłabym pisać bardzo długo, bo jest niezwykle barwną postacią, przy której nie sposób się nudzić. Dobre jak i złe cechy przeplatają się przez co trudno określić jaka ona jest – pozytywna, czy negatywna. W trakcie lektury zachowanie jej wywoływało we mnie naprawdę skrajne emocje: raz jej nienawidziłam, a raz czułam do niej litość. Teraz, po lekturze i poznaniu jej naprawdę „do głębi” przede wszystkim zasłużyła na mój podziw i to dlatego, że podniosła przysłowiową rękawicę oraz zaczęła walczyć o siebie i swoje marzenia (choć mogłaby czasem pomyśleć o innych, kiedy wykorzystywała ich do osiągnięcia wyznaczonych celów. Ale jak wiadomo nikt nie jest idealny, a z pewnością ideałem nie jest Rose).
Przeciwieństwem tej silnej i niewątpliwie odważnej kobietki (później kobiety) jest jej przyjaciółka Elanie. Do tej pory trudno mi zrozumieć, dlaczego ta ułożona, spokojna oraz posłuszna dziewczyna pozwoliła się tak traktować? Co ona widziała w Rose, czego jak nie dostrzegłam? Albo dlaczego Rose na powiernicę swoich sekretów wybrała właśnie Elanie? Może dlatego zawiązała się między nimi więź, ponieważ przeciwieństwa się przyciągają…? W każdym bądź razie myślałam, że tragiczną postacią tejże historii będzie Rose, a nie jej przyjaciółka. Stawiałam, że to właśnie ta delikatna Elanie okaże się silną kobietą, niestety dopiero później zdałam sobie sprawę z tego, że jest ona tą słabszą polówką, która nie potrafi okazywać cierpienia, przez co od początku jest skazana przez los. Muszę przyznać, że autorka znakomicie wykreowała bohaterów tej książki, każdego z nich wzięła pod lupę i pokazała nam, czytelnikom, ich jasne i ciemnie strony charakteru. Jestem pod ogromnym wrażeniem precyzji i niezwykłej szczegółowości w ich kreowaniu.
Autorka w głównej mierze skupiła się na kreacjach postaci, widać to jak na dłoni, lecz (niestety) kosztem reszty. Zabrakło mi konkretnego tła, w którym akcja się dzieje. Wyraziści bohaterowie potrzebują wyrazistego otoczenia, tutaj mamy tylko delikatny szkic czasowy i niestety nie jest on satysfakcjonujący. Książka to także podróż przez życie Rose i mimo tego, że przybywało jej lat, otoczenie zupełnie się nie zmieniało. Każdy rok przynosił i przynosi ze sobą jakieś zmiany, czy to w sposobie ubierania się, czy też w zachowaniu. Miałam wrażenie, że czas mimo iż płynie, to stoi w miejscu. Dodatkowo, późniejsza podróż do Rosji też okazała się mało wyrazista, jak dla mnie zabrakło Rosji w Rosji. Fabuła z kolei okazała się przemyślana i uporządkowana, choć początek był trudny, a raczej nużący, głównie przez wprowadzanie czytelnika w ponad 850 stronicową historię.
Muszę przyznać, że wciągnęła mnie ta opowieść i nie żałuję żadnej spędzonej nad nią chwili. Dawno nie miałam w rękach książki, która miałaby tak rewelacyjnie skonstruowanych bohaterów, takich niezwykle głębokich i realnych oraz wywoływała tak skrajne emocje. Na pewno długo pozostanie ona w moich myślach. Jest to wymagającą lektura, lecz wydaje mi się, że warta swojej ceny (czasowej). Gratuluję tak dobrego debiutu!
~*~
Od problemów się nie ucieka, problemy się rozwiązuje. [1]
[…] w samotności smutek bardziej daje o sobie znać niż w towarzystwie innych ludzi. [2]
- I co masz zamiar teraz zrobić? […]
- Po prostu pójdę dalej […] kolejny raz. [3]
[…] szybko zapominamy o tych, którzy nam pomagają. [4]
Tylko mając poczucie strachu uświadamiamy sobie, jak bardzo potrzeba nam towarzystwa. [5]
W końcu na pewne rzeczy po prostu nie mamy wpływu. Nieważne, jak bardzo byśmy się starali. [6]
___
[1] SOWIŃSKA K.: Nic straconego. Gdynia: Novae Res, 2015, s. 29.
[2] Tamże, s. 293.
[3] Tamże, s. 329.
[4] Tamże, s. 362.
[5] Tamże, s. 603.
[6] Tamże, s. 675.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2015/02/sowinska-karolina-nic-straconego.html
W życiu kierujemy się wieloma rzeczami. Jedni stawiają na dom i rodzinę, a inni na pracę i karierę zawodową. Są też tacy, dla których liczy się tu i teraz oraz ludzie żyjący przyszłością. Wśród nich wszystkich istnieją także osoby, które na pierwszym miejscu stawiają siebie oraz swoje marzenia. Taką właśnie drogą dumnie kroczy główna bohaterka Nic straconego, czyli Rose...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wyobraźcie sobie, że żyjecie w świecie, gdzie obowiązują niezwykle surowe reguły. Nie możecie uprawiać swojego ulubionego sportu, oglądać uwielbianego serialu oraz czytać ukochanego przez was gatunku literackiego, bo wszystko, co do tej pory robiliście i sprawiało wam przyjemność zostało zakazane pod groźbą kary. Wolność słowa przestała mieć rację bytu, a wszelkie wydarzenia z przeszłości nigdy się nie przedawniają. Co więcej mogą stać się powodem, że ty oraz cała twoja rodzina możecie zniknąć. Na zawsze...
W takim świecie przyszło żyć siedemnastoletniej Ember Miller, która wraz ze swoją matką muszą ponieść karę za to, że jej rodzicielka złamała zasady ujęte w Prawie Obyczajowym, a konkretnie tytułowy Paragraf 5. Ich drogi rozdzielają się – nastolatka trafia do zakładu poprawczego, gdzie rządy sprawują równie bezwzględne co Straż Obyczajowa (SO), siostry salwatorianki, a jej matka jak przypuszcza bohaterka do podobnego ośrodka. Czy drogi matki i córki się ponownie zejdą? Co kryje się za tym paragrafem oraz jaką rolę w całej tej sytuacji odegra Chase, bliski przyjaciel Ember? Tego dowiecie się sięgając po pierwszy tom trylogii o walce o wolność...
Ostatnimi czasy autorzy bardzo często w swoich książkach poruszają temat przyszłości. Najczęściej jest to rzeczywistość po kolejnej wojnie, po której rządy sprawuje bezwzględna władza trzymająca lud żelazną ręką. W Paragrafie 5 właśnie mamy ukazaną taką wizję przyszłości, lecz niestety nie do końca dopracowaną. Autorka w niniejszej historii zapomniała (chyba) określić kilku podstawowych informacji odnośnie aktualnie trwającej sytuacji, a konkretniej wyjaśnić, co się stało, że jest tak, jak jest. Pojawia się wiele pytań, które zostają bez odpowiedzi: co to była za wojna, kto ją wywołał, kto wygrał (no chyba nie sama Straż Obyczajowa), w jakim celu oprócz zastraszania ludzi stworzono Prawo Obyczajowe oraz Straż Obyczajową, kto stoi na czele tych rządów...? Mnóstwo pytań – zero odpowiedzi. Mam nadzieję, że może w kolejnej części niektóre pytania przestaną być tajemnicą. Pani Simmons większą uwagę skupiła na teraźniejszości, czyli akcji właściwej oraz kreacji bohaterów. Niestety przez te wcześniej wspomniane niedopowiedzenia książka sprawia wrażenie niepełnej, niedokończonej. A szkoda, bo sama historia jest pomysłowa, z potencjałem i przede wszystkim wciąga. Zabierając się za jej lekturę modliłam się, aby nie była to powtórka ukochanych Igrzysk Śmierci, na szczęście mocno ona odbiega od niej, choć występuje w nim ten sam temat reżimu oraz surowej władzy. Wydaje mi się, że fanom Igrzysk oraz Niezgodnej (której lektura jeszcze przede mną) może się ona spodobać.
Postacie wykreowane przez autorkę są raczej ciekawi i autentyczni. Ember jest typową nastolatką i bohaterką, która niczym nie różni się od większości dziewczyn z innych książek dla młodzieży. Jest tak samo naiwna jak inne bohaterki i na razie nic nie wskazywało na to, aby zmieniła się w Paragrafie 5. Owszem, ma przebłyski pomysłowości oraz odwagi, jednakże wiele jej jeszcze brakuje do bycia postacią mającą wpływ na zmianę przyszłości. Nadzieję na to dają ostatnie wydarzenia, więc można powiedzieć, że kolejna część powinna być przełomowa dla Ember, to znaczy przeistoczyć się z naiwnej dziewczyny w świadomą, dojrzałą i otwartą na otaczający ją świat młodą kobietę. Na razie nie jest to idealna postać, ale nie raz mi zaimponowała odwagą, pomysłowością, oddaniem, a także wcześniej wspomnianą dojrzałością. Widzę w tych wszystkich kawałeczkach potencjał. Mam nadzieję, że autorka tego nie zniszczy, lecz pomoże Ember rozwinąć skrzydła. Jeśli chodzi o Chase’a to pani Simmons przy jego kreacji wykorzystała swoje doświadczenie oraz wiedzę z zakresu psychologii. Chase jest postacią trudną do rozgryzienia, a to za sprawą jego dwóch twarzy, które poznajemy w trakcie lektury. Pierwszą przedstawiają wspomnienia dziewczyny (sprzed powołania do Straży Obyczajowej) jest to twarz niezwykle emocjonalna, natomiast gdy po długiej nieobecności stają twarzą w twarz wydaje się być... pusty. Po prostu wyprany ze wszelakich uczuć. Autorka wykreowała go na bardzo głęboką postać z mocno zarysowanym profilem psychologicznym. Jego prawdziwe oblicze poznajemy powoli, stopniowo, krok po kroczku odkrywa ukryte karty i pokazuje potłuczoną przez SO duszę. Przy nim Ember wydaje się być płaska jak deska, lecz wydarzenia mające miejsce pod koniec Paragrafu 5 dają, jak wspomniałam wcześniej, nadzieję na to, że się ona zmieni i nie będzie tak mocno odstawać od Chase’a. Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów to dobrze odgrywają oni powierzone im role.
Historię poznajemy oczami Ember, więc jak na tacy mamy podane jej emocje i przemyślenia, z kolei Chase to chodząca tajemnica, odbezpieczona bomba, która w każdym momencie może wybuchnąć. Fabuła (niestety) jest niekiedy przewidywalna, przez co można się poczuć trochę rozczarowanym. Mimo tego dosyć szybko zostajemy wciągnięci w akcję, która nie pozwala czytelnikowi się nudzić. Na początku jednak miałam trudności z odnalezieniem się w rzeczywistości bohaterów. Winę za to zwalam na wcześniej wspomniany brak zarysu wydarzeń sprzed toczącej się aktualnie akcji. Mam cichą nadzieję, że więcej na ten temat dowiemy się w drugiej części. Pożyjemy – zobaczymy (chyba za dużo nadziei pokładam w kontynuacji, oby nie przyszło wielkie rozczarowanie). Plusem Paragrafu 5 jest to, że autorka nie zostawiła niedokończonej fabuły, to znaczy, że wyjaśniła, a raczej zamknęła wszystkie rozpoczęte wątki, dzięki czemu oczekiwanie na kolejną część nie będzie katorgą. Jednak pozostawiła ona delikatnie otwartą furtkę, gdzie widać nadzieję na zmiany (oby na lepsze).
Książka napisana jest młodzieżowym językiem, lecz nie nazbyt prostym. Czyta się ją z przyjemnością i bez większych trudności śledzi się losy bohaterów Paragrafu 5.
Całość rysuje się dosyć dobrze i zapowiada na ciekawą trylogię z młodzieżowym wątkiem miłosnym w tle. Mimo niedociągnięć jest „zjadliwą” i wciągającą lekturą. Z niecierpliwością będę oczekiwać na ciąg dalszy.
~*~
Człowieka można skrzywdzić na wiele sposobów bez użycia pięści. [1]
Ludzie robią różne rzeczy, żeby chronić tych, których kochają. [2]
[...] nadzieja zawsze w nas jest, nawet w najczarniejszych chwilach. [3]
__
[1] Kristen Simmons, Paragraf 5, Poznań 2015, s. 150.
[2] Tamże, s. 306.
[3] Tamże, s. 312.
[http://www.dzosefinn.blogspot.com/2015/07/simmons-kristen-paragraf-5.html]
Wyobraźcie sobie, że żyjecie w świecie, gdzie obowiązują niezwykle surowe reguły. Nie możecie uprawiać swojego ulubionego sportu, oglądać uwielbianego serialu oraz czytać ukochanego przez was gatunku literackiego, bo wszystko, co do tej pory robiliście i sprawiało wam przyjemność zostało zakazane pod groźbą kary. Wolność słowa przestała mieć rację bytu, a wszelkie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to