rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Konwencja science fiction jest fajnie użyta, a pomysły autora bardzo świeże jak na 1961 r. Ale zasadniczo jest to powieść głównie o nietolerancji, a autor wykłada przesłanie zaskakująco łopatologicznie.

Dużym plusem powieści jest świetny język, który raz jest bardzo prosty, ale czasem pozwala sobie na odrobinę artystycznej niesforności. Co dobrze uzupełnia opisy światów i przemyśleń, które nasuwa bohaterowi Różowość. Czytało się świetnie i jako powieść SF z 1961 r. "Czas jest prostą rzeczą" jak najbardziej broni się również i dzisiaj.

Konwencja science fiction jest fajnie użyta, a pomysły autora bardzo świeże jak na 1961 r. Ale zasadniczo jest to powieść głównie o nietolerancji, a autor wykłada przesłanie zaskakująco łopatologicznie.

Dużym plusem powieści jest świetny język, który raz jest bardzo prosty, ale czasem pozwala sobie na odrobinę artystycznej niesforności. Co dobrze uzupełnia opisy światów i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej Gołkosia w Gołkosiu, czyli tylko dla wiernych fanów tego autora i obrazoburczego, czarnego humoru związanego m.in. ze szkalowaniem papieża i nie tylko. Jest git.

PS. Aż prosiło się o hasło JAM, czyli J... Archanioła Michała. ;)

Więcej Gołkosia w Gołkosiu, czyli tylko dla wiernych fanów tego autora i obrazoburczego, czarnego humoru związanego m.in. ze szkalowaniem papieża i nie tylko. Jest git.

PS. Aż prosiło się o hasło JAM, czyli J... Archanioła Michała. ;)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Poprawne science fiction, napisane w konwencji podobnej do "World War Z", czyli zbiotu wywiadów, fragmentów dzienników pisanych przez bohaterów itd. Pomysł na fabułę ciekawy, a książkę czyta się gładko, ale niestety nie ma tutaj napięcia. Zapewne dlatego, że fabuła zmierza do przodu jak po prostej linii, bez zmyłek czy przystanków, w powolnym, jednostajnym tempie. I to właśnie to jednostajne tempo sprawia, że nie ma przyjemności z odkrywania sekretu tytułowych "Śpiących gigantów". Zresztą zakończenie jest mocno przeciętne - autor niby wszystko wyjaśnia, ale trochę się to kupy nie trzyma, a sequel hook zarzucony w epilogu jest niezbyt ciekawy. Do tego książka wyjątkowo prymitywnie oddaje wątki polityki międzynarodowej - widać brak wiedzy lub doświadczenia autora z tej tematyki.

Mimo wszystko, tak jak już pisałem, czytało się przyjemnie, a książka jest bardzo lekka, co jest jej główną zaletą. Jak ktoś szuka ciekawego, ambitnego science fiction o pierwszym kontakcie, to zdecydowanie nie tutaj. Na szczęście miałem dużo niższe oczekiwania, więc było OK. Tylko zastanawiam się, czy sięgnąć po drugą i trzecią część...

Poprawne science fiction, napisane w konwencji podobnej do "World War Z", czyli zbiotu wywiadów, fragmentów dzienników pisanych przez bohaterów itd. Pomysł na fabułę ciekawy, a książkę czyta się gładko, ale niestety nie ma tutaj napięcia. Zapewne dlatego, że fabuła zmierza do przodu jak po prostej linii, bez zmyłek czy przystanków, w powolnym, jednostajnym tempie. I to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieść science fiction z 1984, więc raczej późnego okresu w twórczości Stanisława Lema, a także ostatni tekst, w którym pojawia się Ijon Tichy, uwielbiany przez czytelników na równi z pilotem Pirxem. "Pokój na Ziemi" jest ze wszech miar poprawny - od strony technicznej bardzo dobry, zresztą jak niemal wszystkie dzieła Lema, fabularnie zaś całkiem ciekawy, choć niestety dość poszatkowany i chaotyczny sposób prowadzenia narracji utrudnia lekturę. Tak jak w innych tekstach z Ijonem Tichym w roli narratora, autor sprawnie łączy powagę z humorem, choć akurat w tym przypadku zabrakło charakterystycznej dla Lema błyskotliwości. Nieźle natomiast prezentuje się warstwa futurologiczna - pisarz jak zawsze ma sporo ciekawych pomysłów, a jego pomysł na wyścig zbrojny przyszłości jest naprawdę ciekawa. Wahałem się przez chwilę, czy nie dać oceny o oczko wyższej, ale jednak zdecydowałem się na siódemkę, bo "Pokój na Ziemi" to dobra powieść - aż dobra, ale niestety również jedynie dobra.

Powieść science fiction z 1984, więc raczej późnego okresu w twórczości Stanisława Lema, a także ostatni tekst, w którym pojawia się Ijon Tichy, uwielbiany przez czytelników na równi z pilotem Pirxem. "Pokój na Ziemi" jest ze wszech miar poprawny - od strony technicznej bardzo dobry, zresztą jak niemal wszystkie dzieła Lema, fabularnie zaś całkiem ciekawy, choć niestety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak na 1953 rok, wizja zaiste imponująca. Niestety powieść jest... Cóż, dziwna, a i kilkunastu bohaterów oraz przeskoki czasowe zwyczajnie jej nie służą. Najciekawszym elementem "Końca dzieciństwa" jest bez wątpienia cywilizacja Zwierzchników - Clarke bardzo powoli odkrywa karty, dzięki czemu motywacje nadzorców ludzkości pozostają tajemnicą do samego końca. Gdy już ją odkrywamy, okazuje się, że odpowiedź jest naprawdę ciekawa... Gdyby nie użycie, hm, by nie spoilerować, zjawisk nadprzyrodzonych. Trudno mi to kupić, choć teraz lepiej rozumiem, skąd w "Stellaris" możliwość wykształcenia gatunków psionicznych i piękna korzyść z rozwoju o nazwie "Tryumf umysłu nad materią".

Mimo to "Koniec dzieciństwa" jest bez wątpienia jedną z ważniejszych powieści dla rozwoju science fiction, a wizja Clarke'a przynajmniej w pewnych aspektach broni się do dzisiaj.

Jak na 1953 rok, wizja zaiste imponująca. Niestety powieść jest... Cóż, dziwna, a i kilkunastu bohaterów oraz przeskoki czasowe zwyczajnie jej nie służą. Najciekawszym elementem "Końca dzieciństwa" jest bez wątpienia cywilizacja Zwierzchników - Clarke bardzo powoli odkrywa karty, dzięki czemu motywacje nadzorców ludzkości pozostają tajemnicą do samego końca. Gdy już ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo dobra powieść science fiction z 1976 roku, która wykorzystuje kostium gatunkowy do snucia refleksji na temat ludzkiej natury. Autorka w szczególności zastanawia się nad tym, czy ludzie z natury są samotni, czy też niezbędne jest im życie społeczne. Powieść nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, raczej podkreśla paradoksy i dwoistość naszej natury. Podzielenie tekstu na trzy części dziejące się na przestrzeni kilkudziesięciu lat, każda z innym głównym bohaterem, to odważny i na szczęście udany zabieg. Powieść da się też czytać w kontekście ekokrytyki, dzięki czemu jest niezwykle aktualna przy obecnie dziejącej się katastrofie klimatycznej.

Bardzo dobra powieść science fiction z 1976 roku, która wykorzystuje kostium gatunkowy do snucia refleksji na temat ludzkiej natury. Autorka w szczególności zastanawia się nad tym, czy ludzie z natury są samotni, czy też niezbędne jest im życie społeczne. Powieść nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, raczej podkreśla paradoksy i dwoistość naszej natury....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Świetny thriller szpiegowski z 1957 r. przebrany w kostium science fiction. Powieść doskonale oddaje ducha zimnej wojny, choć trochę się już zestarzała... Ale czytało się znakomicie! :)

Świetny thriller szpiegowski z 1957 r. przebrany w kostium science fiction. Powieść doskonale oddaje ducha zimnej wojny, choć trochę się już zestarzała... Ale czytało się znakomicie! :)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieść SF z 1951 roku, a więc właściwie z początków twórczości Heinleina. To rzecz jasna jeden z najważniejszych autorów dla historii gatunku, ale widać jeszcze jego nieco mniejsze doświadczenie literackie i warsztatowe. Książka to de facto literatura pulpowa, przynajmniej pod względem narracji - akcja pędzi do przodu, bohaterowie są banalnie zarysowani i schematyczni (choć, mimo wszystko, całkiem ciekawi), do tego dużą rolę odgrywa wątek miłosny, który wydaje się być rozwijany na siłę. Akcja rozgrywa się w przyszłości, w której wciąż trwa zimna wojna, ale świat ten jest dość biednie zarysowany, szczególnie pod kątem rozwoju technologicznego. Mimo to główny wątek, więc inwazja obcych przejmujących kontrolę nad ludźmi, jest naprawdę ciekawy. Powieść wpisuje się w "paranoiczny" nurt twórczości zimnowojennej, a bardzo lubię te klimaty. I faktycznie w trakcie czytania udzieliła mi się paranoja - kto z bohaterów mógł zostać przejęty przez tytułowych obcych? Na każdym kroku czai się zagrożenie, a Heinlein doskonale to oddaje, co stanowi główną zaletę "Władców marionetek".

Powieść SF z 1951 roku, a więc właściwie z początków twórczości Heinleina. To rzecz jasna jeden z najważniejszych autorów dla historii gatunku, ale widać jeszcze jego nieco mniejsze doświadczenie literackie i warsztatowe. Książka to de facto literatura pulpowa, przynajmniej pod względem narracji - akcja pędzi do przodu, bohaterowie są banalnie zarysowani i schematyczni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziwna i obrzydliwa powieść graficzna, ale ma w sobie coś fascynującego. W warstwie rysunkowej wyróżnia się bardzo ciekawa siła symboliki, w warstwie scenariuszowej - przede wszystkim pomysł, który zapewne zainspirował twórców filmu "Coś za mną chodzi". Tak właściwie to "tylko" opowieść o amerykańskich nastolatkach z lat 70, które ćpają, piją i uprawiają seks, ale na szczęście można ją czytać głębiej. Skojarzyła mi się też ze świetną, czechosłowacką powieścią "...będzie gorzej" Jana Pelca, acz "Black Hole" nie jest aż tak pesymistyczna i naturalistyczna.

Dziwna i obrzydliwa powieść graficzna, ale ma w sobie coś fascynującego. W warstwie rysunkowej wyróżnia się bardzo ciekawa siła symboliki, w warstwie scenariuszowej - przede wszystkim pomysł, który zapewne zainspirował twórców filmu "Coś za mną chodzi". Tak właściwie to "tylko" opowieść o amerykańskich nastolatkach z lat 70, które ćpają, piją i uprawiają seks, ale na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co za pretensjonalny bełkot. Trzy gwiazdki wyłącznie za niezłą kreskę autora, bo scenariuszy to on pisać nie potrafi.

Co za pretensjonalny bełkot. Trzy gwiazdki wyłącznie za niezłą kreskę autora, bo scenariuszy to on pisać nie potrafi.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Urocza powieść science fiction. Nie jest wybitna czy wyjątkowa, ale stanowi miłą i krótką lekturę. Heinlein w dość subtelny sposób tworzy całkiem ciekawy świat przyszłości i bawi się szeregiem motywów klasycznych dla gatunku. W światotwórstwie nie ma może wnikliwości charakterystycznej chociażby dla Lema, ale heinleinowska wizja 1970 oraz 2000 roku jest zaskakująco trafna i ciekawa. Z perspektywy czasu razi podejście do kobiet autora oraz brak większej głębi, ale to pomniejsze wady. Ważne, że główny bohater jest ciekawie napisaną postacią, a książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością.

Urocza powieść science fiction. Nie jest wybitna czy wyjątkowa, ale stanowi miłą i krótką lekturę. Heinlein w dość subtelny sposób tworzy całkiem ciekawy świat przyszłości i bawi się szeregiem motywów klasycznych dla gatunku. W światotwórstwie nie ma może wnikliwości charakterystycznej chociażby dla Lema, ale heinleinowska wizja 1970 oraz 2000 roku jest zaskakująco trafna i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Biografia Clinta Eastwooda, nieautoryzowana rzecz jasna. Jej autor, Patrick McGilligan, nie kryje swoich prodemokratycznych poglądów i mocno krytycznego stosunku do opisywanej osoby. Ja sam preferuję demokratów i uważam, że duża dawka sceptycyzmu w biografiach jest jak najbardziej wskazana, ale w tym konkretnym wypadku autor zdecydowanie przesadził. O ile same szczegóły z życia Eastwooda, do jakich dotarł McGilligan, są niezwykle ciekawe, o tyle jakieś 1/5 książki to subiektywne wtręty autora albo pośrednio oceniające zachowanie Clinta, albo jego filmy. Dużo miejsca poświęcone zostało kwestiom seksualno-związkowym i jest to jak najbardziej OK, ale autor prawie nie podaje innych anegdotek z życia gwiazdy, a te są przecież najciekawszym sposobem na wyrobienie sobie własnego zdania na temat opisywanej osoby... Poza tym pierwsza część z genealogią Clinta jest zdecydowanie zbędna, do znaczącego okrojenia. Nie dostajemy też prawie żadnych konkretnych informacji na temat samych filmów, a szkoda. Ja wiem, że to nie monografia Eastwooda, ale McGilligan mógłby chociaż pokusić się o skróconą próbę analizy treści filmów, a nie komentarze na temat ich jakości czy fragmenty recenzji krytyków. W ten sposób czytelnicy mieliby okazję poznać Eastwooda nie tylko jako człowieka, ale też jako twórcę, co byłoby wielce ciekawe. Niestety ostatecznie poznajemy Eastwooda-człowieka pokazanego w wyjątkowo niechętnej optyce, a Eastwood-twórca pozostaje zagadką.

Mimo wszystko nie żałuję, że sięgnąłem po tę pozycję.

Biografia Clinta Eastwooda, nieautoryzowana rzecz jasna. Jej autor, Patrick McGilligan, nie kryje swoich prodemokratycznych poglądów i mocno krytycznego stosunku do opisywanej osoby. Ja sam preferuję demokratów i uważam, że duża dawka sceptycyzmu w biografiach jest jak najbardziej wskazana, ale w tym konkretnym wypadku autor zdecydowanie przesadził. O ile same szczegóły z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To ważny klasyk SF i naprawdę niezła powieść, nawet jeśli zdążyła się nieco zastarzeć. Na plus należy ocenić światotworstwo, ciekawe eksperymenty formalne oraz nieźle poprowadzony główny wątek, na minus zakończenie oraz płytkie postacie kobiece. Ben Reich to ciekawy przykład villain protagonist - aż chciałoby się czytać o nim więcej!

To ważny klasyk SF i naprawdę niezła powieść, nawet jeśli zdążyła się nieco zastarzeć. Na plus należy ocenić światotworstwo, ciekawe eksperymenty formalne oraz nieźle poprowadzony główny wątek, na minus zakończenie oraz płytkie postacie kobiece. Ben Reich to ciekawy przykład villain protagonist - aż chciałoby się czytać o nim więcej!

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wstrząsający tekst traktujący o apatii oraz próbie tworzenia iluzji wobec nadchodzącego, nieuchronnego końca. Opowieść jest niezwykle kameralna, brak tutaj dynamicznych scen akcji, a autor sięga po konwencję dramatu obyczajowego, dzięki czemu jest jeszcze bardziej przerażająca. Jasne, tekst się trochę zestarzał, ale realia lat 50 XX wieku i ówczesnej sformalizowanej kultury sprzed rewolucji obyczajowej lat 60 sprawiają, że powieść jest jeszcze poważniejsza (choć zdecydowanie nie patetyczna!) i jeszcze smutniejsza. "Ostatni brzeg" długo nie zniknie z mojej głowy...

Wstrząsający tekst traktujący o apatii oraz próbie tworzenia iluzji wobec nadchodzącego, nieuchronnego końca. Opowieść jest niezwykle kameralna, brak tutaj dynamicznych scen akcji, a autor sięga po konwencję dramatu obyczajowego, dzięki czemu jest jeszcze bardziej przerażająca. Jasne, tekst się trochę zestarzał, ale realia lat 50 XX wieku i ówczesnej sformalizowanej kultury...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sama powieść jest bardzo słaba, szczególnie z perspektywy czasu, ale nie żałuję jej przeczytania. W końcu mamy do czynienia z tekstem z 1958 roku utrzymanym w konwencji science fiction i będącym jedną z pierwszych prób wtłoczenia do gatunku kwestii religijnych. SF lubi przemyślenia filozoficzne, a religia do pewnego stopnia też się do nich zalicza, także czytało się ciekawie...

Cóż, przynajmniej pierwszą księgę, bo powieść podzielona jest na dwie księgi - pierwsza, znacznie krótsza jest oryginalnym, pierwotnie opublikowanym tekstem, druga zaś jego swoistą kontynuacją. Pierwsza część de facto zarysowuje problem, druga zaś stara się na niego odpowiedzieć, niestety strasznie nieudolnie.

Największym plusem "Kwestii sumienia" jest bardzo ciekawie zarysowana społeczność planety Lithii. Blishowi udało się stworzyć coś bardzo obcego, a wątek "oceny" przydatności planety przed gremium ONZ jest bardzo ciekawy, zresztą tak samo jak postać biologa-jezuity Ramona Ruiza-Sancheza. Niestety pozostałe postacie są co najmniej papierowe, wątki po powrocie na Ziemię nieciekawe, a przewidywania autora całkowicie nietrafione...

Cóż, "Kwestia sumienia" to ważna pozycja dla historii SF i ma swoje mocne momenty. Warto ją przeczytać, by lepiej zrozumieć rozwój gatunku. Mimo to z perspektywy czasu uważam, że otrzymana przez autora Nagroda Hugo była cokolwiek niezasłużona...

Sama powieść jest bardzo słaba, szczególnie z perspektywy czasu, ale nie żałuję jej przeczytania. W końcu mamy do czynienia z tekstem z 1958 roku utrzymanym w konwencji science fiction i będącym jedną z pierwszych prób wtłoczenia do gatunku kwestii religijnych. SF lubi przemyślenia filozoficzne, a religia do pewnego stopnia też się do nich zalicza, także czytało się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Post-lovecraftiański bełkot.

Post-lovecraftiański bełkot.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Miał to być drugi Tolkien, acz bardziej brutalny, patetyczny i niestroniący od seksu. Nie był to zły pomysł, bo aseksualne Śródziemie, zgodnie z duchem chrześcijańskich poglądów Profesora, odzierało ludzką naturą z jednego z jej najważniejszych elementów. A jednak „Fionavarskiemu Gobelinowi” daleko jest do geniuszu Tolkiena, a blisko do nędznego grafomaństwa.

Deus ex machina. Gdy orły uratowały Froda oraz Sama i, wcześniej, przybyły pod Dale by pobić armie orków, goblinów oraz wargów, zabieg ten święcił swoje tryumfy, ale też jasno wskazywał na metafizyczny porządek Śródziemia, którym rządziły siły wyższe od ludzi, prowadzące ich ręce, ale w najczarniejszej godzinie gotowe do „boskiej” niemal interwencji. U Kay’a zaś sytuacja jest zgoła inna – bogowie wciąż kroczą po Fionavarze, pierwszym ze światów, i aktywnie wpływają na jego losy. Co prawda, jak stwierdza Kay ustami jednego z elfów (nazwanych dla niepoznaki lios alfarami) nie mogą oni bezpośrednio ingerować w gobelin (czyli w kształt świata), a jedynie za wstawiennictwem śmiertelników. Metafizyczne zasady rządzące Fionavarem Kay ma jednak w czterech literach, a na przestrzeni 1300 stron bogowie aż trzykrotnie (!!!) z własnej woli ingerują w świat, na dodatek nie ponosząc konsekwencji. To świetlisty przykład śmiertelnego grzechu, którego nie powinien popełnić żaden szanujący się pisarz fantasy – za złamanie metafizyczych zasad rządzących danym światem powinna być kara, a bierność lub nie nagroda.

Mógłbym rzecz jasna dalej rozpisywać się o dziesiątkach mdłych, jednowymiarowych postaci będących emanacjami Jasności lub Ciemności (a także o kilku postaciach ciekawych i nietuzinkowych, jak Diarmuid lub Jaelle), ale po co? „Fionavarski Gobelin” jest de facto pełną patosu, słabą literacko serią pełną deus ex machina, w której każde kolejne rozwiązanie problemu stojącego przez Jasnością następuje nie dzięki przyrodzonym cechom sług Jasności czy słabości sił Ciemności, a dzięki ciągom przypadków oraz – nomen omen – boskich interwencji. Gdy już na najbardziej podstawowym poziomie konstrukcji narracji następuje tak poważny błąd, powieść jest nie odratowania, niezależnie od jej ewentualnych walorów literackich, których, nawiasem mówiąc, w „Fionavarskim Gobelinie” jest po prostu niewiele.

Trylogia Kay’a pokazuje jedynie, że miejsce posttolkienowskiego fantasy jest na śmietniku historii. Smutna i brutalna to refleksja, ale, mimo wszystko, prawdziwa. Na pewno nie warta 1300 stron pokonanych w bólu i męczarniach.

Miał to być drugi Tolkien, acz bardziej brutalny, patetyczny i niestroniący od seksu. Nie był to zły pomysł, bo aseksualne Śródziemie, zgodnie z duchem chrześcijańskich poglądów Profesora, odzierało ludzką naturą z jednego z jej najważniejszych elementów. A jednak „Fionavarskiemu Gobelinowi” daleko jest do geniuszu Tolkiena, a blisko do nędznego grafomaństwa.

Deus ex...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tym razem fabuła książki podzielona na liczne wątki poboczne, które przypominały nieco questy z gier. Kilka mniej poważnych przeszkód rzuconych pod nogi admirała Gry'ego Sue, to znaczy admirała Black Jacka, to oczywiście nic, ale ten buildup zmierzał do mocnego cliffhangera, po którym aż chce się czytać dalej. Jako powieść mocno przeciętna, jako część serii - niezła. :)

Jak dobrze, że Fabryka Słów pospieszyła się z wydaniem ostatniej, piątej części, której premiera już 8 marca. Mam nadzieję, że wydadzą też "Lost Stars" i "The Genesis Fleet" tegoż autora, dziejące się w tym samym uniwersum.

Tym razem fabuła książki podzielona na liczne wątki poboczne, które przypominały nieco questy z gier. Kilka mniej poważnych przeszkód rzuconych pod nogi admirała Gry'ego Sue, to znaczy admirała Black Jacka, to oczywiście nic, ale ten buildup zmierzał do mocnego cliffhangera, po którym aż chce się czytać dalej. Jako powieść mocno przeciętna, jako część serii - niezła....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W wieku 75 lat chciałbym zostać kosmicznym żołnierzem

Ze Scalzim miałem do czynienia już wcześniej - miałem przyjemność przeczytać fenomenalne “Czerwone koszule”, będące de facto inteligentną parodią “Star Treka” i innych pompatycznych seriali SF. “Wojna starego człowieka” to dzieło starsze, bo aż z 2005 roku, weszło już do kanonu współczesnej fantastyki naukowej. I nie ma co się dziwić - nie dość, że to bardzo przyjemna lektura, to jeszcze w bardzo pogodny, lekko prześmiewczy sposób podejmuje ona takie tematy jak wojna, starość, miłość czy przyjaźń.

Gdy wybije dzień twoich 75 urodzin masz dwie opcje - umrzeć spokojną śmiercią na Ziemi, albo wstąpić do Kolonialnych Sił Obrony, kosmicznej armii ludzkości. Główny bohater, John Perry, wybiera oczywiście to drugie. Dostaje nowe, genetycznie zmodyfikowane ciało, zaprzyjaźnia się z kilkoma innymi rekrutami i zostaje rzucony na front… A właściwie na setki różnych frontów z niezmierzonymi, wrogimi ludzkości obcymi cywilizacjami.

A obcy zaiste są osobliwi. Scalzi umiejętnie wykorzystuje jedną z największych sił SF i kreuje bardzo inny, a jednak dość podobny do ludzi wizerunek kosmitów. To intrygujący zabieg, jednak główna siła powieści tkwi w narratorze. John Perry jest ironiczny w stosunku do rzeczywistości. Dzięki temu opisywany świat przyszłości widzimy przez sarkastyczne okulary. Autor w krzywym zwierciadle ukazuje instytucję wojska, przyjaźń i miłość, przez co “Wojna starego człowieka” nabiera uniwersalnego charakteru. Bo powieść ta tak naprawdę opowiada o ludziach, którzy dostali nowe życie. Życie trudne, wypełnione wojaczką, w dziwnym świecie, ale jednak życie. Coś lepszego od powolnego, bolesnego starzenia się na Ziemi.

Nie oszukujmy się - “Wojna starego człowieka” nie mówi o niczym nowym dla gatunku. Podejmuje tematy, o których pisali już dawni mistrzowie SF. Ale głos Scalziego jest o tyle dobry, że opowiada on w sposób przyjemnie ironiczny. To lekka powieść o trudnych sprawach, a zarazem wyśmienita rozrywka oraz klasyk współczesnej SF. Fani militariów będą zachwyceni, osoby niespecjalnie lubiące tematykę wojenną nie będą zaś się czuły przytłoczone. Bezwzględnie - warto!

8/10

https://steempeak.com/polish/@thomasward9/w-wieku-75-lat-chcialbym-zostac-kosmicznym-zolnierzem

W wieku 75 lat chciałbym zostać kosmicznym żołnierzem

Ze Scalzim miałem do czynienia już wcześniej - miałem przyjemność przeczytać fenomenalne “Czerwone koszule”, będące de facto inteligentną parodią “Star Treka” i innych pompatycznych seriali SF. “Wojna starego człowieka” to dzieło starsze, bo aż z 2005 roku, weszło już do kanonu współczesnej fantastyki naukowej. I nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wbrew temu, co reklamuje okładka, brak tu jakiejkolwiek "przygody SF". W ogóle fabuła jest nieistotna, tak naprawdę "Daleka droga..." to wielki manifest ksenofiliczny. Autorka chciała pokazać, że im większa różnorodność i tolerancja, tym (Wszech)świat lepszy. I wszystko tutaj podporządkowane jest tezie, od bohaterów (całkiem zgrabnie skonstruowanych, ale wybitnie naiwnych), przez pożal się Boże fabułę (naprawdę biedną), po świat przedstawiony (Wspólnota Galaktyczna pełna szczęśliwie koegzystujących gatunków). Dużo tutaj seksu, także pomiędzy różnymi gatunkami, a poziom "tęczowości" (i naiwności) fabuły momentami przytłacza. Szczególnie irytujące było to, że właściwie wszyscy bohaterowie są biali, momentami krystalicznie biali, no ale w końcu służy to udowodnieniu przedstawionej tezy. Przesłanie "Dalekiej drogi.." jest naprawdę fajne i pozytywne (choć moim zdaniem nierealistyczne, wątpię, by niegdyś udało nam, ludziom, dogadać się z kosmitami i utworzyć wielką, harmoniczną, szczęśliwą wspólnotę, ale to moje prywatne zdanie), ale sposób jego podania przedstawia wiele do życzenia. Ach, no i mimo wszystko jak na SF wybitnie mało naukowa (zdecydowanie soft space opera).

Swoją drogą zdecydowanie nie polecam osobom konserwatywnym światopoglądowo - autorka jest działaczką LGBT (swoją drogą żonatą), a powieść przesycona jest jej progresywnym światopoglądem na tyle, że ciężko jej nie uznać za próbę ideologicznego nawrócenia. Mnie to zbytnio nie przeszkadzało, ale wiele osób może odrzucić.

Wbrew temu, co reklamuje okładka, brak tu jakiejkolwiek "przygody SF". W ogóle fabuła jest nieistotna, tak naprawdę "Daleka droga..." to wielki manifest ksenofiliczny. Autorka chciała pokazać, że im większa różnorodność i tolerancja, tym (Wszech)świat lepszy. I wszystko tutaj podporządkowane jest tezie, od bohaterów (całkiem zgrabnie skonstruowanych, ale wybitnie naiwnych),...

więcej Pokaż mimo to