Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Zacny kawałek współczesnej włoskiej literatury pięknej, osnuty na w tragicznych wydarzeniach w historii Włoch początku XX wieku.
Akcja toczy się w Mesynie i Reggio Calabria w grudniu 1908 roku, kiedy miasta te nawiedziło potężne trzęsienie ziemi. To, co dla wielu tysięcy ludzi stało się istną apokalipsą, dla dwójki bohaterów tej powieści w pewien sposób niesie wyzwolenie i nowy początek - początek bolesny i pełen znaków zapytania, ale dający szansę na odmianę losu.
Barbara uwalnia się z okowów patriarchatu i przymusu akceptowania decyzji swego ojca; mały Nicola - z okropnie wypaczonej relacji z rodzicami, przez których doznawał wielu cierpień.
Tę dwójkę łączy krótkie przypadkowe (bardzo traumatyczne) spotkanie, po którym nie potrafią o sobie zapomnieć.

Losy Barbary i Nicoli to poruszająca wędrówka wśród ruin. Czy da się odbudować życie, które dosłownie i w przenośni legło w gruzach? Nadia Terranova z wrażliwością i wyczuciem prowadzi losy swoich bohaterów krętymi, niekiedy mrocznymi, niebezpiecznymi ścieżkami w poszukiwaniu uniwersalnych wartości i nadziei, odwołując się do szczerej ludzkiej solidarności i empatii.

Ta powieść liczy sobie ok. 200 stron, więc jest to lektura dość zwięzła, skondensowana, rozmiarem skromna, ale jak to często bywa, ładunkiem ukrytych w niej emocji dałaby radę przeskoczyć niejedną cegłę.
Polecam, można się wzruszyć.

Zacny kawałek współczesnej włoskiej literatury pięknej, osnuty na w tragicznych wydarzeniach w historii Włoch początku XX wieku.
Akcja toczy się w Mesynie i Reggio Calabria w grudniu 1908 roku, kiedy miasta te nawiedziło potężne trzęsienie ziemi. To, co dla wielu tysięcy ludzi stało się istną apokalipsą, dla dwójki bohaterów tej powieści w pewien sposób niesie wyzwolenie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nienachalna historia z gnuśnego, zaściankowego amerykańskiego Południa jakieś 60 lat wstecz, którą pewnie idealnie czytałoby się na bujanym krześle na jakiejś zacienionej werandzie. Z widokiem na pobliską piaszczystą drogę, po której przemknąłby czasem jakiś pontiac. Jest to subtelna opowieść, traktująca o zderzeniu dziewczęcych marzeń i planów z rzeczywistością - z bardzo młodą bohaterką, której już na starcie w dorosłość życie chce podstawić nogę. Rosacoke gubi się we własnych wyobrażeniach, przytłoczona szarą codziennością, której rytm nadaje jedynie praca i wizyty w kościele. Przystojnemu chłopcu z sąsiedztwa, w którym jest zakochana, nie spieszy się do jakichkolwiek deklaracji, a swojski krąg małej lokalnej społeczności daje jej poczucie pewnego bezpieczeństwa, ale to też pewnego rodzaju klatka, dla bogatego wewnętrznego życia Rosy przyciasna, niewygodna.
Historia jakich wiele, ale na swój sposób wyjątkowa i wnikliwa, łącząca w sobie prostotę i dużą wrażliwość, delikatny smuteczek i dawkę podnoszącej na duchu nadziei. Coś sprawia, że choć nie jest to mega pasjonująca lektura, czytasz ją do końca z zainteresowaniem i szczerym przejęciem.

Nienachalna historia z gnuśnego, zaściankowego amerykańskiego Południa jakieś 60 lat wstecz, którą pewnie idealnie czytałoby się na bujanym krześle na jakiejś zacienionej werandzie. Z widokiem na pobliską piaszczystą drogę, po której przemknąłby czasem jakiś pontiac. Jest to subtelna opowieść, traktująca o zderzeniu dziewczęcych marzeń i planów z rzeczywistością - z bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uracz świat apokaliptycznym wirusem. Wsadź bohaterów do:
- autobusu, który zaliczy wypadek
- kolejki linowej, która utknie gdzieś po drodze, - ośrodka na odludziu, w którym nie wiadomo właściwie, co się dzieje
Wstrząśnij, zamieszaj, przypudruj mocno śniegiem. Polej gęsto na czerwono.

Gdybym czytała tę książkę, nie wiedząc kto jest autorem, nie domyśliłabym się nigdy, że to C.J. Tudor. Dotychczas uważałam, że jest w stylu jej pisania coś, co pozwala ją rozpoznać, ale "Debit" dał mi prztyczka w nos i udowodnił, że wcale tak być nie musi. Kto pamięta "Kredziarza" czy "... Annie Thorne", tamten klimacik z tajemnicami, przyprawiający o zacną gęsią skórkę, bohaterów trochę na bakier z życiem, z którymi trzymało się mocną sztamę, nawet jeśli mieli swoje za uszami - temu na bank nie umknie, że ta książka oferuje coś z gruntu innego. Mianowicie: żadnych tam ceregieli ze skrobaniem w drzwi po nocach, tylko stałe maksymalne napięcie, naprawdę wartki bieg wydarzeń, dużo krwi, dużo drastycznych zejść z tego świata i dużo postaci (z których jednak żadna nie zaprząta czytelnikowi głowy na dłużej niż ta chwila, gdy o nich czyta).

Mimo tej lawiny bodźców "Debit" nie należy do lektur zdolnych napędzić strachu. Bohaterowie popadają w tarapaty i albo wykazują wolę i zdolności przetrwania... albo nie. Gdzieś tam po prostu wkrada się w końcu znużenie, kolejny trup to już tylko następny skreślony z listy. Naprawdę najbardziej interesowało mnie, czy przeżyje pies i niech to będzie wskaźnik tego, jak trudno tu o jakąkolwiek więź z bohaterami i przejęcie się tym, co się z nimi stanie. Warto też chyba zaznaczyć, że pewne wcale nie banalne pytania, które wyłaniają się gdzieś po drodze, pozostają w tej historii bez odpowiedzi.

Nikt nie zabroni autorowi próbować sił na nowym polu, ale mam wrażenie, że Tudor weszła na grząski teren, na którym co prawda dała sobie radę, ale buty jednak zgubiła. Tęskno mi do jakiejś solidnej, ciarkogennej opowieści z pozornie normalnymi ludźmi i w pozornie normalnych okolicznościach, do których ta autorka ma wyjątkowy talent

Uracz świat apokaliptycznym wirusem. Wsadź bohaterów do:
- autobusu, który zaliczy wypadek
- kolejki linowej, która utknie gdzieś po drodze, - ośrodka na odludziu, w którym nie wiadomo właściwie, co się dzieje
Wstrząśnij, zamieszaj, przypudruj mocno śniegiem. Polej gęsto na czerwono.

Gdybym czytała tę książkę, nie wiedząc kto jest autorem, nie domyśliłabym się nigdy, że to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest lato 1986. Zjednoczonym Królestwem targają różnorakie problemy z bezrobociem na czele, ale dla Jimmy'ego zwanego Kluską, oczytanego 18-letniego Szkota, najważniejszą sprawą w życiu staje się wypad z kumplami na festiwal w Manchesterze...
Fajnie to brzmi, w teorii jest to jednak lektura dla cierpliwych. Ponieważ dopiero kiedy przebrnie się przez tę całą czczą paplaninę i radosne wszechwiedzące młodzieńcze bredzenie o wszystkim i o niczym, pełne cytatów i absurdalnych rozważań; kiedy turbouświadomieni społecznie, kulturalnie i politycznie bohaterowie "Chwil" po prostu dorosną, a nawet postarzeją się o 30 lat - dopiero wtedy wyłania się z tej papki ładna opowieść o przyjaźni. Ta przyjaźń jest jak akumulator, dodający sił i przywracający światu właściwe proporcje. Można jej Jimmy'emu i Tully'emu tylko pozazdrościć. Na tejże właśnie przyjaźni opiera się bardzo uniwersalna opowieść, naznaczona problemami tak delikatnej materii jak choroba, godzenie się z nieuchronnym przemijaniem. I ukazująca w subtelny sposób potrzebę bliskości, więzi, wsparcia.

Książka dla czytelników, którym bliskie są nostalgiczne, kameralne, przegadane historie, z ciekawą warstewką ukrytą pod niekoniecznie zachwycającym wierzchem. Po mnie jednak w dużej mierze po prostu spłynęła.

Jest lato 1986. Zjednoczonym Królestwem targają różnorakie problemy z bezrobociem na czele, ale dla Jimmy'ego zwanego Kluską, oczytanego 18-letniego Szkota, najważniejszą sprawą w życiu staje się wypad z kumplami na festiwal w Manchesterze...
Fajnie to brzmi, w teorii jest to jednak lektura dla cierpliwych. Ponieważ dopiero kiedy przebrnie się przez tę całą czczą paplaninę...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pamiętnik kota Edgara Rita Berman, Susie Jouffa, Frédéric Pouhier
Ocena 7,8
Pamiętnik kota... Rita Berman, Susie ...

Na półkach: , ,

Edgar to francuskie wcielenie kota Simona, i to na dodatek piszące swój pamiętnik!
Edgar opowiada nam o swym życiu pod jednym dachem z rodziną, która go adoptowała, oraz psem. Oczywiście żaden z tego grona ilorazem inteligencji i erudycją nie dorasta Edgarowi do pięt.
Przezabawna, urocza książeczka pełna trafnych (czasami odrobinkę po kociemu złośliwych ;)) życiowych spostrzeżeń, przygód i psikusów.

Edgar to francuskie wcielenie kota Simona, i to na dodatek piszące swój pamiętnik!
Edgar opowiada nam o swym życiu pod jednym dachem z rodziną, która go adoptowała, oraz psem. Oczywiście żaden z tego grona ilorazem inteligencji i erudycją nie dorasta Edgarowi do pięt.
Przezabawna, urocza książeczka pełna trafnych (czasami odrobinkę po kociemu złośliwych ;)) życiowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Ta cegła o morderczych rozmiarach to 1100 stron czyściutkiej czytelniczej radochy!

Owa pokaźna ksiącha ma w sobie wszystko, co potrzeba, aby bez reszty wciągnąć się w lekturę: dynamiczną, ciekawą fabułę, dużą dawkę grozy (połączonej z tym specyficznym zaciekawieniem, bez którego w horrorze ani rusz) i świetnych bohaterów - rozbrajającą zgraję dzieciaków uchodzących za ofermy, gotowych wskoczyć za sobą w ogień (choć gorszych opcji tu pod dostatkiem).
Mamy tu arcyciekawe tło. Zamiast małomiasteczkowej sielskości - małomiasteczkowy syf z podejrzaną przeszłością Derry (bo o nim tu mowa).
No i klimat! - z solidnym dreszczykiem, tajemnicą bulgoczącą gdzieś tam w kanałach, ale podszyty roztapiającą serducho nostalgią do lat 50-tych i do dzieciństwa - z jego beztroską, zabawami, wygłupami, wyobraźnią i niewinnością. Dzieciństwa, które jednak w tej historii zostaje storpedowane, gdy pewnego deszczowego dnia mały chłopczyk z papierowym stateczkiem pada ofiarą nieznanego mordercy w absurdalnym stroju klauna.
Starszy brat chłopczyka, Bill i jego przyjaciele odkrywają, że w ich miasteczku jakaś zła istota urządza sobie cyklicznie stołówkę. Giną następne dzieci, na dorosłych (jak to bywa) nie ma co liczyć, więc rezolutne małolaty muszą same stawić "temu" czoła.
Fabuła przeskakuje raz po raz 27 lat do przodu, gdy Bill i reszta wracają do Derry, związani dawną obietnicą - każdy po swojemu przeorany życiem, ale wciąż z tym samym wspólnym wrogiem.

Ta barwna i niebezpieczna historia nakręca wyobraźnię na najwyższe obroty. Trzyma w napięciu, przeraża, wzrusza, momentami dla równowagi bawi do łez - totalny sztos! (a jakby tego wszystkiego było mało, kryje też w sobie trochę sprytnych easter eggów dla uważnych czytelników, i mały polski akcent)
Przez wiele lat moją ulubioną książką Kinga była "Misery". Jednak "To" właśnie ją koncertowo zdetronizowało.

Ta cegła o morderczych rozmiarach to 1100 stron czyściutkiej czytelniczej radochy!

Owa pokaźna ksiącha ma w sobie wszystko, co potrzeba, aby bez reszty wciągnąć się w lekturę: dynamiczną, ciekawą fabułę, dużą dawkę grozy (połączonej z tym specyficznym zaciekawieniem, bez którego w horrorze ani rusz) i świetnych bohaterów - rozbrajającą zgraję dzieciaków uchodzących za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka to jeden z całej serii poradników rysowania od podstaw. Czy przyszło wam kiedyś na myśl, że w rysunku postaci wszystko może zaczynać się od prostych figur geometrycznych? A tak właśnie jest.

"Rysowanie w 10 krokach. Koty" Justine Lecouffe wyjaśnia po kolei, jak sprawić, by rysowany kot przypominał kota a nie żyrafę, czyli jak sobie poradzić z kocimi kształtami w najróżniejszych pozach - od poszczególnych elementów jak głowa, oczy, profil, nosek, po skomplikowane kocie wygibasy w ruchu, podczas skoku, wspinania się czy szalonej zabawy. Dodatkowa frajda to kolorowanie narysowanych kociaków, które też trzeba trochę poćwiczyć, aby osiągnąć zamierzony efekt.

Świetna książka, z rozróżnieniem nie tylko na poszczególne figury, ale także na rasy (choć nie brak tu zwykłych, poczciwych, pięknych dachowców).
Ponieważ dużo rysuję i mam w planach portretowanie zwierząt, sporo się z niej uczę, korzystając z genialnych w swej prostocie wskazówek. Ale równie dobrze książka ta może być źródłem zabawy czy rysowania dla czystego relaksu.

Ta książka to jeden z całej serii poradników rysowania od podstaw. Czy przyszło wam kiedyś na myśl, że w rysunku postaci wszystko może zaczynać się od prostych figur geometrycznych? A tak właśnie jest.

"Rysowanie w 10 krokach. Koty" Justine Lecouffe wyjaśnia po kolei, jak sprawić, by rysowany kot przypominał kota a nie żyrafę, czyli jak sobie poradzić z kocimi kształtami w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lubicie mocno przeżywać książkowe historie? Tak do łez?
Jodi Picoult, królowa obyczajowych dramatów z dylematami roztrzyganymi na sali sądowej, umie w te klocki, ale szczerze mówiąc, tym razem chusteczki mi się nie przydały. Wcześniej kojarzyłam ją mocno z dobrym filmem "Bez mojej zgody". Później roztrzaskało mi serce na milion kawałków "Dziewiętnaście minut".

"W naszym domu" to opowieść o chłopaku z Aspergerem, zafascynowanym kryminalistyką, który pewnego dnia zostaje oskarżony o zamordowanie znanej mu dziewczyny. Mocno odstające od normy zachowanie Jacoba tylko podkręca podejrzenia, a o dowody przeciw sobie w tej sprawie, można powiedzieć, niechcący zadbał osobiście. I jeszcze jest z tego dumny!

W niewinność Jacoba wierzy jego matka, która wychowała samotnie jego i jego młodszego brata. Powinien wierzyć również jego adwokat, ale czy tak w istocie jest?
Czy Jacob to miły, bardzo inteligentny, ale jednak "świr" (za jakiego uważają go rówieśnicy i nie tylko), ukryty psychopata, który do tego stopnia naoglądał się kryminałów, że w końcu sam zabił i na dokładkę zaaranżował po fakcie włamanie i napad?

Bardzo zręcznie zbudowana fabuła, wiarygodni, nie irytujący bohaterowie, mogący przedstawić swój punkt widzenia, nie byle jakie moralne dylematy, problemy z życia wzięte - wszystko to sprawia, że od historii Jacoba i walki o to, by prawda (jakakolwiek by nie była) wyszła na jaw, aż trudno się oderwać.
Ciekawie została tu również przedstawiona codzienność z kimś, kto ma Aspergera, ukazana także ze strony Jacoba - która to strona w pewien sposób jest tu kluczowa.

Tę powieść czyta się naprawdę dobrze.
Przynajmniej przez zdecydowaną wiekszość książki.
Aż docierasz do zakończenia. I zamiast czegoś, co teoretycznie mogłoby (i powinno) zmieść cię z wrażenia z planszy, otrzymujesz głaskanko po główce i garść podnoszących na duchu sloganów. Szkoda, bo potencjał na jakieś trzęsienie ziemi był spory, a tymczasem mdła końcówka koncertowo podłożyła tej historii nogę, robiąc z niej materiał na kolejny ckliwy film na Lifetime.

Lubicie mocno przeżywać książkowe historie? Tak do łez?
Jodi Picoult, królowa obyczajowych dramatów z dylematami roztrzyganymi na sali sądowej, umie w te klocki, ale szczerze mówiąc, tym razem chusteczki mi się nie przydały. Wcześniej kojarzyłam ją mocno z dobrym filmem "Bez mojej zgody". Później roztrzaskało mi serce na milion kawałków "Dziewiętnaście minut".

"W naszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Gdzie śpiewają raki" to był swego czasu taki hicior, że chyba już wszyscy doskonale znają historię Dziewczyny z Bagien. Mi, jak zwykle, sięgnięcie po tę książkę zajęło ładnych parę lat. A żeby było śmieszniej, ostatecznie skłonił mnie do tego film, który "nie po kolei" obejrzałam sobie najpierw, i który mi się nie podobał. Ot, love story na podmokłych terenach, z teoretycznie biedną, teoretycznie nieszczęśliwą bohaterką, której spadają z nieba istne dary losu. I jeszcze dwóch przystojnych chłopców na dokładkę.

Dlatego z miłym zaskoczeniem odkryłam, że książka oferuje duuużo więcej. I co ciekawe, okazuje się, że wątek romantyczny, w którym radośnie tapla się film, to zaledwie jakiś wycinek fabuły. Bo na moje oko historia Kyi, opuszczonej przez bliskich, dorastającej na mokradłach gdzieś w Karolinie Północnej, wyalienowanej, nie odnajdującej się w społeczności pobliskiego miasteczka, a w końcu oskarżonej o morderstwo, to przede wszystkim opowieść o samotności i poczuciu wykluczenia. Historia w której pod dostatkiem bólu i goryczy, złamanych obietnic; ale dodająca otuchy, że nawet w ekstremalnie trudnych sytuacjach życiowych można znaleźć swoje miejsce i sprzymierzeńców.

Oczarowała mnie ta książka - sączącym się z niej smuteczkiem podszytym nadzieją, osnutymi mgiełką melancholii pięknymi opisami dzikiej przyrody, która koi serducho, i w której bohaterka odnajduje się najlepiej i znajduje swój dom.
Lektura zdecydowanie wpasowana w moją wrażliwość.
I w pewnym sensie comfort book, do której chce się wracać🩷

"Gdzie śpiewają raki" to był swego czasu taki hicior, że chyba już wszyscy doskonale znają historię Dziewczyny z Bagien. Mi, jak zwykle, sięgnięcie po tę książkę zajęło ładnych parę lat. A żeby było śmieszniej, ostatecznie skłonił mnie do tego film, który "nie po kolei" obejrzałam sobie najpierw, i który mi się nie podobał. Ot, love story na podmokłych terenach, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bardzo lubię polski przekład Magdy Białoń-Chałeckiej, ale oryginał to jednak oryginał.
Czytanie tej książki po angielsku było ciekawe, zabawne i z pożytkiem dla mojego niezbyt płynnego, ale też nie jakoś bardzo kulawego angielskiego. No i sporo po trzech latach zapomniałam z fabuły. Chociaż dzika świnia i szerszenie zachowały się w mojej pamięci nad wyraz dobrze xD

"An Abundance..." to wczesny Green w najlepszym wydaniu (podczas gdy np. o "Szukając Alaski" nie mam takiego wysokiego mniemania). To lektura w sam raz na kiepski czas, kiedy szukam czegoś na pociechę i poprawę nastroju - czysta czytelnicza radocha z refleksyjnymi momentami i odrobinką wzruszeń. Przepadam za Colinem (mamy dokładnie tę samą 'linguistic obsession'), za jego jew-fro, anagramami i umysłem geniusza (rzeczywiście istna 'fountain of knowledge'); za Hassanem z kultowymi (przynajmniej dla mnie) tekstami; i za wyjątkową przyjaźnią tych chłopaków. Także za tymi wszystkimi 'sitzpinklerowymi' sytuacjami, w których obaj dają niesamowity popis niezdarności, pecha, sarkazmu i humoru.

Czytało się świetnie, a marginesy tej książeczki usiane są teraz moimi spisywanymi na bieżąco wrażeniami. Jeśli wpadnie ona kiedyś w ręce kogoś innego, to będzie miał co odszyfrowywać.
I przy okazji zastanawiać się, co mi dolegało xP
.

Bardzo lubię polski przekład Magdy Białoń-Chałeckiej, ale oryginał to jednak oryginał.
Czytanie tej książki po angielsku było ciekawe, zabawne i z pożytkiem dla mojego niezbyt płynnego, ale też nie jakoś bardzo kulawego angielskiego. No i sporo po trzech latach zapomniałam z fabuły. Chociaż dzika świnia i szerszenie zachowały się w mojej pamięci nad wyraz dobrze xD

"An...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przeczytałam całą masę młodzieżówek, ale coś tak specyficznego, żywiołowego i zadziornego jak "Człowiek, który pokochał Yngvego" trafia się rzadko. To było jak podróż w przeszłość nie grzeszącym czystością pociągiem, mając w przedziale za towarzystwo nieogarniętego, wkurzonego na świat nastolatka w arafatce.

Jest rok 1990. Jarle, jak to zbuntowany siedemnastolatek, ma swój świat, wypełniony punkową muzyką, wygłupami, imprezami i ideami, które na dobrą sprawę ledwo rozumie. Przyjaźni się z Helgem, ma dziewczynę. Pewnego dnia w szkole zjawia się nowy kolega, Yngve, spokojny blondynek słuchający Stinga, w którym Jarle, dotychczas stuprocentowy hetero, nieoczekiwanie się zakochuje.

Książka przybliża klimat początku lat 90-tych - czasu "Wind of Change"; epoki jeszcze sprzed internetu, telefonów komórkowych, za to z tandetną modą jakby z kiepskiego lumpeksu.
Sama fabuła tej powieści nie jest odkrywcza, porusza dość uniwersalne tematy i nastoletnie problemy, ale jej świetny bezpośredni styl sprawia, że ma ona w sobie to "coś" - świeżość, szczerość, naturalność. I to mnie kupiło.
Chyba dzięki temu, mimo że Jarle zachowuje się czasem jak samolubny kretyn, można go zrozumieć, a nawet da się chłopak lubić. Wręcz pochłaniałam kolejne rozdziały, ciekawa, komu i jaki wciśnie kit, byleby tylko zbliżyć się do obiektu swoich westchnień, czy w końcu dorośnie, czy dojrzeje na tyle, by zrozumieć pewne sprawy, czy zrozumie samego siebie. Bawiły mnie jego perypetie z podejrzliwym Helgem, intrygowała relacja z Yngvem, poruszały niełatwe przejścia z rozwiedzionymi rodzicami (scena z pijanym ojcem to majstersztyk).

Na moje oko jest jakieś lekkie pokrewieństwo między tą książką a "Innymi zasadami lata". O ile jednak powieść Saenza to taki kojący plaster, termoforek, tutaj jest bardziej gorzko, po bandzie i bez miękkiego lądowania. Niezbyt nostalgicznie co do samej epoki, ale odnośnie losów bohaterów doza smuteczku gwarantowana.
.

Przeczytałam całą masę młodzieżówek, ale coś tak specyficznego, żywiołowego i zadziornego jak "Człowiek, który pokochał Yngvego" trafia się rzadko. To było jak podróż w przeszłość nie grzeszącym czystością pociągiem, mając w przedziale za towarzystwo nieogarniętego, wkurzonego na świat nastolatka w arafatce.

Jest rok 1990. Jarle, jak to zbuntowany siedemnastolatek, ma swój...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moje ogólne wrażenia po lekturze są takie, że choć mnie ona nie porwała, autorowi chyba musiały sprzyjać jakieś bóstwa czuwające nad pisarzami. Elegancko zaserwował całkiem smaczny czytelniczy kąsek z tak sprawdzonych składników jak:
- małe miasteczko,
- mroczny ( jakże by inaczej) klimat,
- koszmary przeszłości,
- tajemnicze morderstwa, podane policjantom niezgułom niemal na tacy.
Na plus jest tu także uniwersytecka otoczka (mam jakąś słabość do książek z akcją na uczelniach) i zgrabne, nie wzięte z kosmosu nawiązania do greckiej mitologii.

Ktoś morduje studentki w Cambridge. Zabójcę próbuje prywatnie namierzyć Mariana, terapeutka z Londynu, która martwi się o studiującą tam ukochaną siostrzenicę. Podejrzanych jest paru. Mariana jednak czuje, że stoi za tym charyzmatyczny profesor Fosca, którego otacza fanklub studentek, tworzących tajne stowarzyszenie o nazwie Boginie.
Mariana to jedna z tych bohaterek po dramatycznych przejściach, którym życie się przewartościowało i które tracą nieco instynkt samozachowawczy. Odwagi i determinacji mógłby od niej uczyć się niejeden policjant. Przeskoczylibyście mur otaczający stary ogród, tropiąc podejrzanego i nie mając bladego pojęcia, co was czeka po drugiej stronie? Cóż, Mariana to potrafi.

"Boginie" to lekki, nie zmuszający zbytnio do rozkmin thriller psychologiczny. Ciarów na samą myśl o wyjściu potem z domu po zmroku nie będzie. Chyba trochę otrzaskałam się z gatunkiem, bo bardzo szybko zaczęło mi świtać w głowie, o co w tym wszystkim chodzi, a skoro taki thrillerowy laik jak ja się w tym połapał - jest przewidywalnie. Zabrakło mi też tytułowego tajnego stowarzyszenia, większej aury tajemniczości, która by je otaczała.
Bombą sezonu ta książka raczej nie zostanie, choć nie da się zaprzeczyć, że komfortowo czytała się niemal sama.

Moje ogólne wrażenia po lekturze są takie, że choć mnie ona nie porwała, autorowi chyba musiały sprzyjać jakieś bóstwa czuwające nad pisarzami. Elegancko zaserwował całkiem smaczny czytelniczy kąsek z tak sprawdzonych składników jak:
- małe miasteczko,
- mroczny ( jakże by inaczej) klimat,
- koszmary przeszłości,
- tajemnicze morderstwa, podane policjantom niezgułom niemal...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dobry debiut. Powieść z rodzaju tych "trochę innych niż reszta". Gatunkowo mieści się gdzieś między wciągającą obyczajówką a lekkim thrillerem. To historia o sile siostrzanej więzi. I o miłości do muzyki, która na pewnym etapie życia wydaje się mega ważna, choć może być zarówno lekarstwem na całe zło jak i trucizną. Losy bohaterek "Ukrytego utworu" zdają się potwierdzać obie te opcje.

Młoda rosyjska studentka, Nika, usiłuje znaleźć w Anglii zaginioną przed 7 laty siostrę, Jen. Nie rozstając się z jej iPodem i ulubionymi piosenkami Jen, postanawia sprawdzić jedyny trop, jaki jej się trafia. Prowadzi on do miasta o wymownej nazwie Notown, kolebki zespołu The Red Room. I do pubu, w którym Jen pracowała - pubu z betonową posadzką w piwnym ogródku, zrobioną tuż po jej zaginięciu. Przypadek?
Pojawienie się Niki w miasteczku uruchamia machinę nieprzewidywanych wydarzeń i znajomości, które powodują zamęt w jej życiu (oraz sercu) i krok za krokiem przybliżają zdeterminowaną dziewczynę do odkrycia prawdy.

Fabuła prowadzona jest z ciekawej perspektywy, w formie pisanych do zaginionej wiadomości na Messengerze. Ten epistolarny styl sprawia, że lektura wchodzi jak nóż w masło. Amatorskie "śledztwo" wiedzie Nikę na ciemne ulice z dresiarzami o podejrzliwych gębach, do zadymionych pubów, na koncerty; a w końcu na festiwal Glastonbury. Ta nieprzewidywalna historia ma ciekawe, mroczne tło i klimat, podszyty muzyką pierwszej dekady XXI wieku. Trudno tu wytypować, kto jest czarnym charakterem nr.1; kandydatów jest sporo i nie wiadomo, kto ma więcej za uszami.

Książka serwuje dobrą rozrywkę, garść życiowych prawd, zagadkę, emocje z dawką ciarów, a na marginesie - szczery komentarz pod adresem komerchy i muzycznego chłamu.
Siłą rzeczy przywołuje także nostalgiczną falę wspomnień z czasów, gdy Kasabian czy The Killers byli na topie. Z czasów płyt cd z własnoręcznie wypalanymi składankami; i playlisty Winampa, do której można było dobrać tzw. skórkę xP Ciekawe, kto dziś w ogóle pamięta co to Winamp...

W książce wymienione zostało ponad 70 (!) utworów. Warto odpalić chociaż niektóre, by podkręcić klimat i lepiej wczuć się w lekturę.

Dobry debiut. Powieść z rodzaju tych "trochę innych niż reszta". Gatunkowo mieści się gdzieś między wciągającą obyczajówką a lekkim thrillerem. To historia o sile siostrzanej więzi. I o miłości do muzyki, która na pewnym etapie życia wydaje się mega ważna, choć może być zarówno lekarstwem na całe zło jak i trucizną. Losy bohaterek "Ukrytego utworu" zdają się potwierdzać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nie sięgam zwykle po s-f, bo to jakby "not my cup of tea". Jednak wraz z nową ekranizacją kultowej "Diuny", w której zagrał jak zwykle uroczy Timothee, postanowiłam spróbować z tą pierwszą ligą w tym gatunku.
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazał się to strzał w 10-kę! (choć moje pierwsze wrażenie było takie, że będę dukać nad tym niczym Homek z Muminków, czytający książkę o niejakich Radiolariach).

"Diuna" to unikalne uniwersum pełne na pierwszy rzut oka dziwnej terminologii, ale ma też coś, co wszystko ułatwia - bardzo klasyczne wzorce tj. różnica pokoleń, trudne dziedzictwo, walka dobra i zła... Fabuła koncentruje się na przeżyciach i losach bohaterów, a sporo mistycyzmu sprawia, że powieść w sumie skręca nieco w stronę fantastyki.
Akcja toczy w przyszłości i innej niż nasza galaktyce. Pustynna planeta Arrakis, na której wydobywa się cenną substację zwaną melanżem, staje się sceną dramatycznego starcia dwóch rodów: szlachetnych Atrydów, którzy otrzymali Arrakis w lenno, ze zwyrodniałymi Harkonnenami, którzy władali tą piaskownicą wcześniej i nie zamierzają wypuścić jej z łap.

Nie jest to jakiś dynamit, jeśli chodzi o akcję w tej książce, ale nieprzewidywalność i napięcie windują emocje i rozpalają wyobraźnię. Intryga pociąga za sobą zdradę, ta z kolei - ucieczkę młodego Paula Atrydy i walkę o przeżycie na pustyni, na której grasują ogromne czerwie. Ale na której można również znaleźć sojuszników. A nawet miłość.
"Diuna" ma też genialny wydźwięk ekologiczny, który w naszych kiepskich czasach jest już tak aktualny, że równie dobrze mógłby otrzegająco migać z tej książki na czerwono.

Dawno nie czytałam czegoś tak pasjonującego, czym do tego stopnia żyłabym długo po skończeniu. To niezwykła powieść ze świetnie wykreowanymi bohaterami, wśród których prym wiedzie wyjątkowy Muad'Dib (choć jego 2-letnia siostra pod względem zajebistości depcze mu po piętach!!)

Warto było wystawić nos poza swojskie klimaty i poznać coś tak wspaniałego!

Nie sięgam zwykle po s-f, bo to jakby "not my cup of tea". Jednak wraz z nową ekranizacją kultowej "Diuny", w której zagrał jak zwykle uroczy Timothee, postanowiłam spróbować z tą pierwszą ligą w tym gatunku.
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazał się to strzał w 10-kę! (choć moje pierwsze wrażenie było takie, że będę dukać nad tym niczym Homek z Muminków, czytający książkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podejrzewam, że trudno w naszych czasach napisać w tym temacie cokolwiek nowego, przynajmniej jeśli chodzi o postać tak "wyeksploatowaną" jak Drakula, i zaskoczyć czymś współczesnego przebodźcowanego czytelnika. Mam jednak wrażenie, że Elizabeth Kostovie trochę się to jednak udało, i to historią, która wcale nie musi zaraz wywalić człowieka z kapci. Więcej tu thrillera, eleganckiego kryminału, powieści przygodowej, niż horroru, krew nie leje się hektolitrami, trup ścieli się w sumie z rzadka, ale dreszczyk po plecach chwilami przebiega całkiem zacny. No i ten obłędny klimat! Przesączony tajemnicą, atmosferą grozy... Aż ma się ochotę czytać tę książkę przy pełgającym płomieniu świecy, w środku nocy, gdy za oknem szaleje wichura. I to najlepiej z główką czosnku w kieszeni ; )

Powieść ma formę wspomnień. Bohaterka wraca do swych nastoletnich lat, kiedy to trafiła w biblioteczce ojca (który samotnie ją wychował) na starą, dziwnie woniejącą książkę z wygrawerowanym smokiem. To znalezisko staje się wstępem do wyznań jej ojca i początkiem niebezpiecznej podróży po Europie (w tym do niejednej starej biblioteki) tropami postaci, która wg historii powinna nie żyć od setek lat.
Z czasem okazuje się, że książek ze smokiem jest więcej, a los tych, którzy je znajdują, wydaje się w jakiś sposób przypieczętowany...

Chodziła za mną ta powieść latami. I oczarowała. Daleką od banału fabułą. Pięknym stylem. Relacją bohaterki z ojcem. Ciekawymi wątkami czerpiącymi zarówno z historii, jak i mieszanki kultur i religii - które dają do myślenia, gdzie znajduje się granica między tym, co mogło wydarzyć się naprawdę, a co jest być może tylko legendą.

Klimatyczna, bardzo jesienna lektura. Mimo sporych rozmiarów (600 stron drobnym maczkiem) migiem wciąga i naprawdę potrafi rozruszać trybiki wyobraźni (możliwe nawet senne koszmary; ja miałam jeden ; ))

Podejrzewam, że trudno w naszych czasach napisać w tym temacie cokolwiek nowego, przynajmniej jeśli chodzi o postać tak "wyeksploatowaną" jak Drakula, i zaskoczyć czymś współczesnego przebodźcowanego czytelnika. Mam jednak wrażenie, że Elizabeth Kostovie trochę się to jednak udało, i to historią, która wcale nie musi zaraz wywalić człowieka z kapci. Więcej tu thrillera,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ta obyczajowa cegła to świetny przykład tego, że są z gruntu proste opowieści, które biją na łeb nawet wymyślne hollywoodzkie scenariusze za grubą kasę.

Mamy tu mianowicie dość niesamowitą historię młodej Amerykanki, która w latach 30-tych decyduje się wyjechać do ZSRR. Florence wierzy w szczytne ideały komunizmu i w to, że czeka tam na nią lepsze życie (a także pewien przystojny Siergiej, który namieszał jej w głowie). Trochę wody upłynie, zanim do niej dotrze, że ta naszpikowana pięknymi hasłami ideologia, która ją tak kusiła, to ściema, która ciągnie za sobą głównie terror i zbrodnie. Życie w brutalnej totalitarnej machinie, w cieniu strachu, donosów, aresztowań, stawia bohaterkę oko w oko z decyzjami nie do przeskoczenia, za które tak czy siak przychodzi słono płacić.

Lektura tej książki byłaby istną jazdą bez trzymanki, gdyby nie wprowadzające trochę równowagi i innej refleksji współczesne rozdziały. Ich bohaterem jest syn Florence, Julian, który jako już starszy człowiek wraca do Rosji w sprawach biznesowych (ropa, oligarchowie, te klimaty), ale przyjdzie mu również skonfrontować się z trudnymi wspomnieniami z dzieciństwa i młodości. Perspektywa Juliana to arcyciekawe, współczesne, bardzo wnikliwe spojrzenie nie tylko na to, co kiedyś spotkało jego samego i jego rodziców, ale także ogólnie na Rosję i przemiany, które w niej (nie) zaszły przez kilka dziesięcioleci wstecz.

Sana Krasikov stworzyła przejmującą, rodzinną opowieść o sile przetrwania i rozliczeniu się z tragiczną przeszłością, której ciężar spada na następne pokolenia. Czy jest jakaś szansa na uwolnienie się od takiego trudnego dziedzictwa, czy też to taka puszka Pandory, jak akta Florence w archiwach KGB, które Julian decyduje się w końcu ze strachem przejrzeć?
Pewną odpowiedzią na to pytanie jest Lenny, syn Juliana. Ale więcej nie zdradzę. Przeczytajcie sami. Warto.
Mnie ta książka zachwyciła pięknym stylem i dostarczyła mnóstwo emocji, również takich do łez, a losy Florence przyprawiły mniej więcej na równi o zdumienie i ciary.

Ta obyczajowa cegła to świetny przykład tego, że są z gruntu proste opowieści, które biją na łeb nawet wymyślne hollywoodzkie scenariusze za grubą kasę.

Mamy tu mianowicie dość niesamowitą historię młodej Amerykanki, która w latach 30-tych decyduje się wyjechać do ZSRR. Florence wierzy w szczytne ideały komunizmu i w to, że czeka tam na nią lepsze życie (a także pewien...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sparks. Przez jednych uwielbiany. Przez innych... olewany.
Nie powiem, żeby nieznajomość jego książek spędzała mi sen z powiek, ale po lekturze "Jesiennej miłości" chyba zerknę łaskawszym okiem na jego półkę w bibliotece. Nie wierzyłam w te jego czary. Kiedy przeczytałam już na wstępie, że bez łez się przy tej książce nie obejdzie, miałam ochotę uśmiechnąć się cynicznie. A potem, gdzieś w połowie, jakby ktoś docisnął we mnie guzik odpowiedzialny za emocje - i rzeczywiście oczy mi zaparowały. W sumie to nawet nie raz.

Historia Jamie i Landona, umiejscowiona w pięknych latach 50-tych, ujmuje spokojnym klimatem i naturalną, niewymuszoną kreacją bohaterów - pary pozornie nie pasujących do siebie nastolatków (on - popularny w szkole rozrabiaka, ona - typ szarej myszki w swetrze, z Biblią pod pachą). Ale spokojnie, to nie młodzieżówka, a przynajmniej nie we współczesnym tego słowa znaczeniu.
Jamie i Landon, zamiast włazić do siebie nawzajem przez okna (jak to robią nader często ich współcześni odpowiednicy), siedzą grzecznie i cnotliwie na widoku na werandzie (nawet zimą!), a ich wspólne wypady w teren to w większości charytatywne wizyty w pobliskim domu dziecka. W międzyczasie zagrają razem w amatorskiej sztuce i zakochają się w sobie, co pociągnie za sobą pewne następstwa.

Nie trzeba być mistrzem dedukcji, żeby się połapać, co się w tej książce dalej wydarzy. Ale ta przewidywalność nie ma w sumie znaczenia w świetle tego, jaka to przyjemna i wzruszająca lektura. Urocza w swej prostocie i bez silenia się na twórcze esy floresy. Opowieść o dojrzewaniu, wyrastaniu z głupoty, poznawaniu samego siebie. Chwilami bywa może odrobinę a la film z kanału Lifetime, sporo tu krzepiących uścisków; ale na tle całej historii, która z grubsza jest nie do śmiechu, to po prostu parę niezbędnych kostek cukru na osłodę.

Sparks. Przez jednych uwielbiany. Przez innych... olewany.
Nie powiem, żeby nieznajomość jego książek spędzała mi sen z powiek, ale po lekturze "Jesiennej miłości" chyba zerknę łaskawszym okiem na jego półkę w bibliotece. Nie wierzyłam w te jego czary. Kiedy przeczytałam już na wstępie, że bez łez się przy tej książce nie obejdzie, miałam ochotę uśmiechnąć się cynicznie. A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ta część na tle pierwszego tomu wypada słabo, chociaż Ania jest już ciut doroślejsza i poważniejsza. Tymczasem w życiu jej i Maryli pojawia się dwójka osieroconych dzieci: apatyczna Tola i nadpobudliwy, nieposłuszny, okrutny Tadzio (w oryginale Dora i Davy). Tadzio miał pewnie w zamyśle być takim słodkim łobuzem, ale zdecydowanie coś tu poszło nie tak.
Fabuła tego tomu jest banalna, niewiele się dzieje; ma się wrażenie, że porządny pacierz jest w stanie rozwiązać większość problemów bohaterów. Najciekawiej wypadł wątek pana Harrisona i Imbirka. W ogólnym rozrachunku jednak dominuje uczucie nudy. A ponad wszystko - zirytowania Tadziem.

Ta część na tle pierwszego tomu wypada słabo, chociaż Ania jest już ciut doroślejsza i poważniejsza. Tymczasem w życiu jej i Maryli pojawia się dwójka osieroconych dzieci: apatyczna Tola i nadpobudliwy, nieposłuszny, okrutny Tadzio (w oryginale Dora i Davy). Tadzio miał pewnie w zamyśle być takim słodkim łobuzem, ale zdecydowanie coś tu poszło nie tak.
Fabuła tego tomu jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Mam do tej powieści szczególny sentyment i ciepłe uczucia, bo to właśnie od Emilki Byrd Starr zaczęło się moje zainteresowanie książkami Lucy Maud i tych książek kolekcja. A wszystko za sprawą świetnego kanadyjskiego serialu o Emilce, który leciał przed laty w niedzielne poranki.

Emilka to z jednej strony postać bardzo dla tej autorki typowa, zmuszona radzić sobie we wczesnym okresie życia z przytłaczającymi przeciwnościami losu; a z drugiej - oryginalna, niepowtarzalna, o unikalnym charakterze. Jeśli lubicie Anię Shirley, to nie ma innej opcji - polubicie i Emilkę. Jednak to dość różne bohaterki. Ja wobec Ani wykrzesałam jedynie sympatię, a za Emilką wręcz przepadam. To wyciszona introwertyczka, której wrażliwość i empatia znajduje ujście w pisaniu i w miłości do zwierząt i natury.
Bohaterka ideał!

Osierocona Emilka nie ląduje jednak jak Ania w sierocińcu, i to też je od siebie różni. Ma gromadę krewnych, którzy mogą (i muszą) się nią zająć. I w ten sposób marzycielska 11-latka trafia do Księżycowego Nowiu, pod opiekę niezwykłego tria: surowej, apodyktycznej ciotki Elżbiety, łagodnej ciotki Laury i trochę nierozgarniętego kuzyna Jima.

Ta książka ma w sobie masę specyficznego uroku starej, dobrej, klasycznej młodzieżówki w nieco mrocznym klimacie. Takiej, która i przyprawi o śmiech, i ściśnie za serce. I z wyraźnie mniejszą dawką znanego z Avonlea naiwnego moralizowania oraz stosowania pacierza jako antidotum na wszelkie problemy.
Jak to w opowieści o dorastaniu, nie brakuje tu mniejszych lub większych przygód, drak, intrygujących znajomości. Dramatów całkiem serio (żałoba, choroba psychiczna) i katastrof w postaci historii z grzywką. A to wszystko okraszone wzruszającymi listami, w tajemnicy pisanymi przez Emilkę do nieżyjącego ojca. I puszystymi kotkami, których Emilka jest wielką admiratorką!
No i jak jej nie lubić?

Mam do tej powieści szczególny sentyment i ciepłe uczucia, bo to właśnie od Emilki Byrd Starr zaczęło się moje zainteresowanie książkami Lucy Maud i tych książek kolekcja. A wszystko za sprawą świetnego kanadyjskiego serialu o Emilce, który leciał przed laty w niedzielne poranki.

Emilka to z jednej strony postać bardzo dla tej autorki typowa, zmuszona radzić sobie we...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bardzo dobrze się tę część czytało, przekład wydaje się lepszy, fabuła - konkretniejsza, a problemy - bardziej życiowe i nie wzięte z kosmosu. Koniec z bajaniem o blasku księżyca i bzdurami typu klub miłośników Avonlea. Nauka, starania o stypendium, praca, nowe przyjaźnie, rozterki sercowe - w życiu Ani sporo się dzieje. Odzywają się w niej też dawne literackie ciągoty i jest z tym trochę zamieszania. Ogólnie sporo tu mniejszych lub większych perypetii, wyznań, złamanych serc oraz ciekawych nowych postaci, a zielonowzgórzowy klimat otula miłą mgiełką i udziela się do tego stopnia, że masz ochotę w przerwie czytania zakasać rękawy i usmażyć jakieś konfitury czy coś.

Ten sielski obrazek ma jednak pewne skazy.
Pierwsza to psychopatyczny Tadzio, którego na szczęście chociaż fizycznie jakoś tym razem mniej. Druga natomiast wiąże się z pierwszą, chodzi mi bowiem o przypadki krzywdzenia zwierząt, jakie w serii o Ani niestety się trafiają nie tylko za sprawą Tadzia, a w tej części zdążyły osiągnąć jakieś swego rodzaju apogeum. Podejrzewam, że miał to być rodzaj czarnego humoru, ale trudno się przy tych historiach nawet uśmiechnąć półgębkiem, a co dopiero śmiać. Raczej przechodzą człowieka ciary.

Zastanawiam się swoją drogą, co wyrośnie z wrednego Tadzia i czy kiedykolwiek go polubię. Ania w tym tomie znów trochę w moich oczach straciła.

Bardzo dobrze się tę część czytało, przekład wydaje się lepszy, fabuła - konkretniejsza, a problemy - bardziej życiowe i nie wzięte z kosmosu. Koniec z bajaniem o blasku księżyca i bzdurami typu klub miłośników Avonlea. Nauka, starania o stypendium, praca, nowe przyjaźnie, rozterki sercowe - w życiu Ani sporo się dzieje. Odzywają się w niej też dawne literackie ciągoty i...

więcej Pokaż mimo to