-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać154
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant5
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać3
-
ArtykułyPo raz dziesiąty w Szczebrzeszynie. Nadchodzi Festiwal Stolica Języka PolskiegoLubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-04-17
2023-10-17
This book forever altered my brain chemistry.
Wróciłam do tej książki po niemal dekadzie i jestem w ciężkim szoku związanym z tym, że praktycznie każda scena dokładnie wyryła się w mojej pamięci. Czy jest to najlepsza seria jaką kiedykolwiek czytałam? Oczywiście, że nie. Czy na zabój kocham tych bohaterów i przyjmuję fabułę taką, jaka jest, bez mrugnięcia okiem? Tak, tak i jeszcze raz tak!
Gangsey w tym tomie to takie słodkie dzieciaczki, które o niczym nie mają pojęcia, aż chciałoby się ich wszystkich przytulić!
Arbores loqui latine. 💚
This book forever altered my brain chemistry.
Wróciłam do tej książki po niemal dekadzie i jestem w ciężkim szoku związanym z tym, że praktycznie każda scena dokładnie wyryła się w mojej pamięci. Czy jest to najlepsza seria jaką kiedykolwiek czytałam? Oczywiście, że nie. Czy na zabój kocham tych bohaterów i przyjmuję fabułę taką, jaka jest, bez mrugnięcia okiem? Tak, tak i...
2023-08-29
"Książki zawsze lepiej czytać, niż opisywać."
Gdyby ktoś zapytał mnie, o czym jest moja ulubiona książka, pewnie nie umiałabym odpowiedzieć. Ale z chęcią wcisnęłabym temu osobnikowi "Bezgwiezdne morze" w ręce i kazała je przeczytać. Nie wiem, czy to by coś zmieniło, bo i po przeczytaniu ciężko stwierdzić, o czym właściwie opowiada, ale byłoby to trochę tak, jakby dać komuś dostęp do swojego serca.
Wróciłam do tej książki po trzech latach i niezmiennie jestem nią urzeczona. To opowieść pełna opowieści. Motywów zaczerpniętych z baśni, mitów i dawnych legend. Tętniąca blaskiem gwiazd i pachnąca miodem. "Nie sprawia wrażenia, jakby mogła zawierać cały świat, choć to samo można powiedzieć o każdej książce."
Lubię jej niespieszne tempo, zawiłość, towarzyszące czytaniu wrażenie zagubienia w labiryncie utkanym z symboli i znaczeń. Tęskniłam za bohaterami tej historii, zwłaszcza za Zacharym, w którym widzę sporo siebie, więc może dlatego tak dobrze mi się o nim czyta. Ja też najchętniej zostałabym magistrem czytania. "Żadnych esejów, żadnych egzaminów, żadnych analiz, tylko czytanie."
Myślę, że w Przystani za każdym razem można odkryć coś nowego i jestem pewna, że będę jeszcze do niej wracać, choć najchętniej zostałabym tam na zawsze. W końcu "może jak raz się było w krainie czarów, to powinno się tam zostać, bo po powrocie nic już nie będzie takie samo".
Czegokolwiek bym o tej książce nie napisała, nie będę bardziej błyskotliwa od Morgenstern i nie oddam nawet w przybliżeniu istoty tej opowieści. Z drugiej strony w pełni rozumiem wszystkie stawiane jej zarzuty i bez problemu akceptuję fakt, że nie wszystkim się ona podoba. Jest bardzo specyficzna, a jeśli ktoś nie lubi gubić się w metaforach (ukrytych w metaforach), to raczej nie polubi się również z tą powieścią. Ale jeśli się ją pokocha, to na zabój.
"A żadna historia się tak naprawdę nie kończy, dopóki ktoś ją opowiada."
"Książki zawsze lepiej czytać, niż opisywać."
Gdyby ktoś zapytał mnie, o czym jest moja ulubiona książka, pewnie nie umiałabym odpowiedzieć. Ale z chęcią wcisnęłabym temu osobnikowi "Bezgwiezdne morze" w ręce i kazała je przeczytać. Nie wiem, czy to by coś zmieniło, bo i po przeczytaniu ciężko stwierdzić, o czym właściwie opowiada, ale byłoby to trochę tak, jakby dać komuś...
2022-08-28
Fantastyczny powrót do czasów dzieciństwa! Sprezentowałam sobie ten tom na urodziny i znowu poczułam się tak jakbym miała 11 lat. Lektura wywołała we mnie tak wielką nostalgię, że aż odszukałam na strychu stary karton z komiksami o czarodziejkach. Minęło prawie dwadzieścia lat, a historie tych dziewczyn wciąż są w mojej pamięci tak żywe, jakbym ostatni raz czytała je kilka dni temu. Magia.
Fantastyczny powrót do czasów dzieciństwa! Sprezentowałam sobie ten tom na urodziny i znowu poczułam się tak jakbym miała 11 lat. Lektura wywołała we mnie tak wielką nostalgię, że aż odszukałam na strychu stary karton z komiksami o czarodziejkach. Minęło prawie dwadzieścia lat, a historie tych dziewczyn wciąż są w mojej pamięci tak żywe, jakbym ostatni raz czytała je kilka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-01-31
Wróciłam do tej książki po prawie pięciu latach, tym razem przeczytałam ją po polsku i nadal jestem nią absolutnie oczarowana. Cieszę się, że młodzi ludzie w Polsce dostali ten przekład, bo nie dość, że powieść pięknie wybrzmiewa w naszym języku (brawa dla tłumacza!), to jeszcze dostajemy do ręki kawał naprawdę cudownej, emocjonalnej literatury, ze wspaniałym przesłaniem. Myślę, że Ari i Dante nigdy mi się nie znudzą i z przyjemnością wrócę do nich znowu za kilka lat, a w międzyczasie będę ich historię podsuwać moim uczniom na każdym kroku.
Wróciłam do tej książki po prawie pięciu latach, tym razem przeczytałam ją po polsku i nadal jestem nią absolutnie oczarowana. Cieszę się, że młodzi ludzie w Polsce dostali ten przekład, bo nie dość, że powieść pięknie wybrzmiewa w naszym języku (brawa dla tłumacza!), to jeszcze dostajemy do ręki kawał naprawdę cudownej, emocjonalnej literatury, ze wspaniałym przesłaniem....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-08-06
Wierzyć mi się nie chce, że minęło już pięć lat od momentu, gdy w kilka dni połknęłam całą serię po raz pierwszy i kompletnie przepadałam, zakochując się w niej po uszy. W końcu przyszedł czas, by skonfrontować się z polskim wydaniem.
Oj, jak ja cierpiałam, zwłaszcza na początku czytania. Bolały mnie wszystkie zdania, które niby zawierały polskie słowa, ale zupełnie nie brzmiały po polsku, bo zginął w nich podmiot i stawały się nielogiczne. Kilka zwrotów zostało też przetłumaczonych trochę dziwnie, przez co nie brzmią tak dosadnie jak w oryginale (ikoniczne "Fuck you, cripple" do Kevina przełożone na "złamasie" bardzo mi nie siadło, bo to słowo niby oddaje sens oryginału, ale w odbiorze uderza dużo mniej niż "kaleka" czy "inwalida"). Wtopa tłumaczeniowa pojawia się też, gdy Nicky mówi o swoim pobycie w Niemczech i z polskiego wydania wychodzi na to, że Nicky ma brata? Który jest w Berlinie? I Eric u niego mieszkał? Auć. What the fuck. Wydaje mi się, że polska wersja książki nie przeszła żadnej redakcji, bo czyta się to momentami naprawdę niezręcznie.
Pomijając kwestię tłumaczenia nadal jestem w tej serii zakochana. Nie będę się wdawać w to jak zła ona jest, bo wiem to wszystko, jestem w tym fandomie od lat, widziałam czasy jego świetności i upadek, czytałam wszystkie możliwe dyskusje, analizy i fanowskie teorie na temat tych książek i naprawdę nie chce mi się wdawać w dalsze spory - tak, to nie są idealne książki, oczywiście, że są oderwane od rzeczywistości, przerysowane i nie wszystko jest w nich napisane tak jak być powinno. Czy w jakikolwiek sposób wpływa to na fakt, że stały się dla mnie ucieczką w kiepskim momencie życia, a Lisy są dla mnie jak dzieci, dla których zrobiłabym wszystko? Nie. Kocham tę serię za relacje między bohaterami. I może w przypadku pierwszego tomu brzmi to dość niepokojąco (zapomniałam już jaki był... antagonistyczny), to z biegiem serii staje się to oczywiste. Z ogromną radością przeczytam sobie kolejne części, by wrócić do bohaterów, których kocham całym sercem, a przy okazji rzucić okiem na polskie wydanie. Może w kolejnych tomach wypadło lepiej.
Podczas czytania byłam pozytywnie zaskoczona tym, że pamiętam niemal każdą scenę. Ta seria ma tak wiele ikonicznych momentów i tekstów, które żyją w mojej głowie rent free, wow.
Wierzyć mi się nie chce, że minęło już pięć lat od momentu, gdy w kilka dni połknęłam całą serię po raz pierwszy i kompletnie przepadałam, zakochując się w niej po uszy. W końcu przyszedł czas, by skonfrontować się z polskim wydaniem.
Oj, jak ja cierpiałam, zwłaszcza na początku czytania. Bolały mnie wszystkie zdania, które niby zawierały polskie słowa, ale zupełnie nie...
2020-08-05
Zachwycająca.
Dużo można by o tej książce powiedzieć, bo jest to pozycja, jak mało która skłaniająca do rozmyślań i dyskusji, a takie są właśnie moimi ulubionymi. Myślę, że nie da się obok niej przejść obojętnie i niezwykle mi przykro ze świadomością, że praktycznie nigdzie o niej nie słyszałam. Niezwykle ważna, a przy tym pięknie napisana powieść o sprawach, o których wciąż mówi się zdecydowanie zbyt mało albo wręcz wcale. Jestem nią absolutnie oczarowana.
"Pewnego razu urodził się Claude. Ale najpierw urodził się Roo". A także Ben, Orion i Rigel. "Tak to już jest" to wspaniała opowieść o niesamowitej rodzinie, w której na świat przychodzi piąty syn. Syn, który mając pięć lat uwielbia nosić sukienki i marzy o tym, by zostać księżniczką. Syn, który tak naprawdę być może jest córką. Rodzice, lekarka Rosie i pisarz Penn, tak samo jak czwórka braci, w pełni akceptują to, co inni mogliby od samego początku potraktować jako głupotę, zabawę czy coś zupełnie niedopuszczalnego. Wychowują swoje najmłodsze dziecko w kochającym, wspierającym je domu, dając mu szansę na to, by samo mogło o sobie decydować. Choć można by kłócić się z wieloma zachowaniami ze strony matki, ojca czy braci, w ogólnym rozrachunku wszyscy są jednak wzorem do naśladowania w tej z pewnością nietypowej sytuacji. Ta książka, rodzina w niej opisana, przepełnione są miłością i akceptacją. Chciałabym, żeby właśnie taki był świat. Ale nie jest, dlatego trzeba zrozumieć obawy matki, na której szpitalny oddział trafia w pewnym momencie śmiertelnie postrzelona transpłciowa dziewczyna. Trzeba zrozumieć ojca, który chwilami ucieka w świat baśni, w którym wszystko jest dużo prostsze. Trzeba zrozumieć braci, którzy przecież też mają swoje problemy i nie może być tak, że życie rodziny kręci się tylko wokół jednego dziecka. Ale przede wszystkim należy zrozumieć Poppy, co dla wielu pewnie będzie najtrudniejsze, ale gdzieś trzeba postawić ten pierwszy krok ku zmienianiu świata na lepsze, a zrozumienie czy choćby chęć zrozumienia to już coś.
Podobało mi się w tej książce niemal wszystko - od podjętego przez autorkę tematu transpłciowości, przez sportretowaną tu rodzinę, jej codzienne smutki i radości, odwrócenie tradycyjnych ról (matka pięciorga dzieci, która de facto zarabia na rodzinę i mąż pisarz spędzający cały czas w domu, a przy tym kompletny podział domowych obowiązków, tak!), aż po przepiękny język i dobre tempo powieści, które mogły tu cudownie wybrzmieć w dużej mierze za sprawą świetnej pracy wykonanej przez tłumacza, Dariusza Żukowskiego. Tłumaczowi należą się tu duże brawa, bo świetnie sobie poradził z tym, co pewnie nie było łatwe, a o czym - co oczywiste - w książce mówi się dużo, czyli z kwestią zaimków. Nie wiem jak sprawa wygląda w oryginale i czy Poppy w wersji angielskiej posługuje się zaimkiem they/them, którego nam w Polsce tak brakuje, ale jakkolwiek by nie było - tłumacz naprawdę dobrze sobie z tym poradził, lawirując naszym językiem między momentami, gdy mowa o Claudzie i tymi, gdy mowa o Poppy.
Podziwiam też dokładność, wrażliwość i czułość z jakimi do pisania o temacie osób transpłciowych podeszła sama autorka, ale to w dużej mierze wynika zapewne z jej własnych doświadczeń. Podobało mi się też to, że właściwie nie wiemy do końca czy Poppy to osoba transpłciowa czy jednak niebinarna, na co wskazywałyby pewne aspekty książki. Ma dopiero dziesięć lat, jeszcze zdąży się określić.
Rzadko się zdarza, że kupuję książki, które miałam z biblioteki, ale już przy czytaniu wiedziałam, że egzemplarz "Tak to już jest" musi zawędrować na moją prywatną półkę. Jest to ważna, mądra, czuła opowieść o rodzicielstwie, rodzinie i odwadze by być sobą. Pełno w niej cytatów wartych zaznaczenia i przemyślenia. Choć podejmuje trudny temat wcale nie jest ciężka w odbiorze, kolejne strony czytają się właściwie same, książka wzrusza i bawi. Pozycja obowiązkowa.
Zachwycająca.
Dużo można by o tej książce powiedzieć, bo jest to pozycja, jak mało która skłaniająca do rozmyślań i dyskusji, a takie są właśnie moimi ulubionymi. Myślę, że nie da się obok niej przejść obojętnie i niezwykle mi przykro ze świadomością, że praktycznie nigdzie o niej nie słyszałam. Niezwykle ważna, a przy tym pięknie napisana powieść o sprawach, o których...
2020-10-05
Treść książki zdecydowanie dorównuje tytułowi - jest mroczna i niepokojąca. To zachwycająca, choć niełatwa w odbiorze lektura. Jej czytanie często wywoływało we mnie skrajne odczucia, a samą książkę niejednokrotnie musiałam odkładać, nie będąc w stanie przejść przez więcej niż kilkadziesiąt stron na raz, a jestem typem osoby, która lubi z daną pozycją spędzać całe godziny. Ze względu na ciężar tematyczny przy tej książce zwyczajnie nie było to możliwe, ale w żadnym wypadku nie jest to zarzut. "Moja mroczna Vanesso" zmiotła mnie z nóg i zdecydowanie przerosła moje oczekiwania.
Russel opowiada historię tytułowej Vanessy w dwóch liniach czasowych, na czym książka sporo zyskuje. Rozdziały pisane z perspektywy piętnastolatki przeplatają się ze spojrzeniem zszarganej przez życie, pracującej w hotelu trzydziestolatki. Fascynacja starszym nauczycielem w wykonaniu samotnej, łasej na pochwały nastolatki zostaje zestawiona z trudnym rozliczaniem się z własną traumą dorosłej kobiety. Niesamowicie podobały mi się wszystkie zabiegi językowe zastosowane przez autorkę - choć młoda Vanessa twierdzi, że wszystko, co robi jej nauczyciel dzieje się za jej zgodą, opisy gwałtów są napisane klinicznym, twardym, nasyconym wulgarnością językiem. Książka fantastycznie nawiązuje też do "Lolity", burząc wszelkie stereotypy związane z tą pozycją. Świetnie pokazuje też autorka to, że przeżyta trauma ma ogromny wpływ na całe nasze życie. To jak Vanessa dojrzewa do określenia swoich przeżyć jako molestowania i gwałtu to cały długoletni proces połączony z terapią. Autorka świetnie pokazuje też sposób działania pedofila (jakkolwiek mocno piętnastolatka nie wmawiałaby sobie, że kocha swojego nauczyciela, żaden dorosły nie ma prawa krzywdzić dziecka i choć samej Vanessie nazwanie go pedofilem przychodzi z trudem, mam nadzieję, że dla każdego czytelnika jest to rzeczą oczywistą), triki, którymi posługuje się, by zdobyć zaufanie dziecka, a potem trzymać w garści również dorosłą kobietę.
Nie jest to łatwa w odbiorze książka, ale ukazuje ważny temat i robi to w sposób, który wdziera się do głowy i uczuć czytelnika, nie dając o sobie zapomnieć. Jest to jedna z lepszych pozycji książkowych, jakie przeczytałam w tym roku.
Treść książki zdecydowanie dorównuje tytułowi - jest mroczna i niepokojąca. To zachwycająca, choć niełatwa w odbiorze lektura. Jej czytanie często wywoływało we mnie skrajne odczucia, a samą książkę niejednokrotnie musiałam odkładać, nie będąc w stanie przejść przez więcej niż kilkadziesiąt stron na raz, a jestem typem osoby, która lubi z daną pozycją spędzać całe godziny....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-12-30
Ta książka jest po prostu urocza! To słowo przychodzi mi do głowy jako pierwsze, gdy tylko o niej myślę. Jest ciepła, piękna, ujmująca. Urocza.
Linus Baker ma czterdzieści lat, pracuje w urzędzie zajmującym się magiczną młodzieżą, a jednym z jego głównych obowiązków jest kontrolowanie sierocińców, w których takie dzieci się znajdują. Pewnego dnia dostaje ściśle tajne zadanie, które wywróci jego poukładane życie do góry nogami. Ma pojechać na miesiąc do sierocińca znajdującego się na samotnej wyspie i sprawdzić jak się w nim sprawy mają, a całość jest tajna, bo mieszkańcy tego domu są doprawdy niezwykli. Tak samo zresztą, jak ich opiekun, Arthur Parnassus. Miesiąc to niewiele, ale jak się okazuje, nawet tak krótki czas może wystarczyć, by zmienić swoje życie, nauczyć się wielu nowych rzeczy, wpłynąć na życie innych, znaleźć rodzinę i się zakochać.
"A home isn't always the house we live in. It's also the people we choose to surround ourselves with. You may not live on the island, but you can't tell me it's not your home."
Found family? W książce Klune'a? To mnie zaskoczył. A tak na serio, wiadomo, że to najwspanialszy motyw w literaturze, a ten autor ma niezwykły talent do tego, by przedstawiać go w najpiękniejszy sposób. Choć ta książka bardzo różni się od Green Creek, pewne jej aspekty przypominały mi o tamtej serii i tym, co najmocniej mnie w niej ujęło. TJ Klune ma niesamowitą zdolność do kreowania bohaterów, którzy zakradają się do serc czytelników i zostają tam na długi czas. Postaci, które wydają się realne, nawet jeśli są wiwerną lub gnomem. Takich, które chciałoby się najzwyczajniej w świecie przytulić. Czytanie o nich i relacjach między nimi nigdy się nie nudzi. Cały przekrój bohaterów wykreowanych na potrzeby tej książki jest bezbłędny - od głównej postaci (Linus jest rozkoszny), przez wszystkie dzieci z domu nad błękitnym morzem (to dopiero zestaw niezwykłych charakterów!), Arthura, aż po sąsiadkę Linusa i jej wiewiórki. Dbałość autora o szczegóły niezmiennie mnie zachwyca. Uwielbiam to, jak w jego książkach czuć miłość samego twórcy do świata i postaci, które opisuje.
Trochę obawiałam się spotkania z Klune w książce innej niż Green Creek, tym bardziej, że to zupełnie inny gatunek, ale nie było czym się martwić. Udowodnił, że jest świetnym pisarzem, który z łatwością stworzy również książkę dla dużo młodszego czytelnika. A przy tym jak zawsze stawia na ważne tematy, reprezentację, dyskurs z otaczającym nas światem i jego ułomnościami. Chapeau bas! Zdjęłabym kapelusz, gdybym go miała. Bardzo się też cieszę, że TJ w końcu trafił na wydawcę, z którym dobrze mu się współpracuje, który szanuje jego i jego historie, a dowodem będzie niech choćby to jak pięknie wydana jest ta powieść. Oby tak dalej.
Ta książka jest po prostu urocza! To słowo przychodzi mi do głowy jako pierwsze, gdy tylko o niej myślę. Jest ciepła, piękna, ujmująca. Urocza.
Linus Baker ma czterdzieści lat, pracuje w urzędzie zajmującym się magiczną młodzieżą, a jednym z jego głównych obowiązków jest kontrolowanie sierocińców, w których takie dzieci się znajdują. Pewnego dnia dostaje ściśle tajne...
2021-01-12
"Jeśli chłopak da dziewczynie pomarańczę, jej miłość do niego się zwielokrotni."
Powrót do tej książki po niemal pięciu latach odkąd przeczytałam ją po raz pierwszy uważam za niesamowicie udany. Niezmiennie urzeczona jestem przepięknym stylem pisania autorki, niezwykle barwnym, plastycznym, momentami metaforycznym i idealnie wpasowującym się w tematykę powieści. Wciąż zachwycają mnie postacie wykreowane przez Nelson - każda z nich jest wiarygodna, prawdziwa, ludzka, mająca zarówno wady i zalety. Kocham relację bliźniaków i to jak realistycznie jest ona oddana, jak blisko w niej od miłości do nienawiści, jak często te dwa uczucia się ze sobą mieszają. Czytając tę książkę dziś, po kilku latach, niesamowicie doceniam również rolę tłumacza, który odwalił tutaj naprawdę kawał dobrej roboty i dzięki pracy Dominiki Cieśli-Szymańskiej książkę tę czyta się po prostu wspaniale.
"Oddam ci słońce" to przepiękna opowieść o dorastaniu, rodzinie, miłości, tęsknocie, zdradzie. O tajemnicach, które mogą zniszczyć wszystko. O tym jak łatwo w życiu jest się zagubić, jak wielki wpływ małe z pozoru wydarzenia i czyny mają nie tylko na nas, ale również na innych. O rodzeństwie w końcu, czy też przede wszystkim. Zachwycona jestem tym jak wiarygodnie autorka przedstawia relacje między wszystkimi bohaterami, ale wisienką na torcie jest dla mnie
więź Noaha i Jude. Nie mam bliźniaka, ale mój brat jest ode mnie zaledwie rok młodszy i w opisie relacji książkowego rodzeństwa odnalazłam wiele z własnych doświadczeń. Nikt nigdy nie był dla mnie tak okrutny, jak mój brat (z wzajemnością) i za nikim tak szybko nie wskoczyłabym w ogień, jak za nim. Autorka idealnie obrazuje więź między bratem i siostrą, którzy do pewnego momentu zawsze byli jednością, aż w końcu musieli nauczyć się żyć samodzielnie.
Pozytywnie zaskoczona byłam tym, jak wiele rzeczy pamiętałam z pierwszego czytania i mimo upływu kilku lat większość elementów fabuły wciąż siedziało mi w głowie, a i sporo szczegółów (pomarańcze!) mocno utkwiły mi w głowie. Uważam to za wielki plus, bo nie ma wielu książek, które po latach pamiętam tak dobrze. I choć bałam się tego powrotu do ulubionej książki sprzed lat i tego, że czas zmieni moją opinię, spotkanie z tą pozycją to chyba znak, że ponowne czytanie powieści, które niegdyś mnie zachwycały, może być dobrym pomysłem na 2021.
"Jeśli chłopak da dziewczynie pomarańczę, jej miłość do niego się zwielokrotni."
Powrót do tej książki po niemal pięciu latach odkąd przeczytałam ją po raz pierwszy uważam za niesamowicie udany. Niezmiennie urzeczona jestem przepięknym stylem pisania autorki, niezwykle barwnym, plastycznym, momentami metaforycznym i idealnie wpasowującym się w tematykę powieści. Wciąż...
2020-11-18
Thump, thump, thump.
Nie wiem, jak powinien czuć się człowiek, który właśnie skończył czytać swoją ulubioną książkową serię. Miesiące oczekiwania na finałowy tom, potem tygodnie czekania na paczkę, kilka dni spędzonych na czytaniu, wiele łez wylanych nad książką, ale równie wiele uśmiechów podczas lektury. Nie chce mi się wierzyć, że nie będzie mi już dane wrócić do Green Creek. Mam mętlik w głowie, radość miesza się ze smutkiem, a satysfakcja z zawodem, że to już koniec. Ale do wybuchowej mieszanki uczuć TJ Klune zdążył mnie już przyzwyczaić.
"Stop following me. Go home asshole". Długo trzeba było czekać na to, by usłyszeć Gavina, ale cieszy mnie niezmiernie, że jego charakter po przemianie zbytnio się nie zmienił.
Czy finałowy tom serii sprostał moim oczekiwaniom? Ciężko mi powiedzieć, bo chyba takowych nie miałam. Doskonale wiedziałam, czego się spodziewać po tej książce. Znam konstrukcję tej serii, znam jej bohaterów, znam styl, w którym jest napisana. Niewiele mnie tu mogło zaskoczyć, a i tak przy czytaniu odczuwałam niepokój, zastanawiając się nad tym, co Klune zaplanował na końcówkę i jak emocjonujący okaże się sam finał. Cóż, nie zawiodłam się, ryczałam jak bóbr. Ale to normalka. Mało który pisarz nadaje na moich uczuciowych falach w równym stopniu, co Klune. Mam wrażenie, że rozumiemy się doskonale. I uwielbiam to, że jego książki są tak mocno naszpikowane całą gamą emocji, bo rzadko kiedy zdarza mi się aż tyle odczuwać przy czytaniu. A u niego wystarcza kilka słów, jedno zdanie, by w oku zakręciła się łza, bym głośno się śmiała, bym złościła się na bohaterów i zgrzytała zębami. To dla mnie totalny ewenement. Może również za tą sprawą tak bardzo tę serię pokochałam. Cieszę się niezmiernie, że ma on na koncie tyle książek, po które teraz mogę sobie po kolei sięgać. "Brothersong" nie jest książką idealną, ma sporo mankamentów, ale myślę, że to godne zakończenie serii.
Czego mi zabrakło? Głównych bohaterów. Tak długo na nich czekałam, to prawdopodobnie moja ulubiona para z całej serii. (Prawdopodobnie, bo wciąż myślę niezwykle ciepło o Marku i Gordo i ich historia wciąż mnie fascynuje i rozdziera mi serducho.) Ale ta dwójka miała niezwykły potencjał. Spodziewałam się wspaniałej historii z nimi w roli głównej, zwłaszcza po niesamowitej końcówce tomu trzeciego. Mam nieodparte wrażenie, że dostaliśmy ich trochę zbyt mało. Za bardzo zginęli w tłumie pozostałych bohaterów, niekiedy schodząc zbyt mocno na drugi plan. Wiem, że wynika to ze specyfiki ostatniego tomu i zamykania wszystkich wątków, które strasznie się na przestrzeni wszystkich części rozrosły, podobnie jak rozrosła się wataha, ale odrobinę mnie bolało, że w wyniku tego Carter i Gavin nie dostali tyle miejsca, na ile by zasługiwali. Ten sam zarzut miałam wobec poprzedniej części, już wtedy główna para nie dostała dość uwagi, bo seria zaczynała biec w wielu różnych kierunkach. Szkoda, bo myślę, że najstarszy z Bennettów i jego mate mieli dużo więcej do zaoferowania. Carter był dla mnie najciekawszym z braci, najstarszy, a nie alpha, najstarszy, a zaledwie książę, najstarszy, a zawsze stojący gdzieś w cieniu. No i Gavin, który podbił moje serce już jako timber wolf, teraz znów błyszczał, choć pewnie nie w takim stopniu, w jakim by mógł. Jego tekstu to absolutne mistrzostwo i zasłużył sobie nimi na wszystkie różowe ciuchy, jakie można znaleźć w sklepach. Szkoda, że nie dowiedzieliśmy się więcej o jego przeszłości, która nadal pozostaje właściwie białą kartą i nie poznaliśmy go lepiej. Choć muszę przyznać, że bardzo podobało mi się jego powolne wracanie do "człowieczeństwa", nauka prostych czynności, powolne oswajanie się z watahą, czytanie. I nawiązywanie więzi. Kocham to, że Gordo nie był wobec niego dupkiem, choć przecież mógłby. Rico, Chris i Tanner to złoto, kocham ich za wycieczkę na zakupy i zrozumienie w stosunku do Gavina. Zabrakło mi odrobinę rozwinięcia relacji Cartera i Gavina, która jest przecież tak cholernie ciekawa. Pomijając już nawet fakt, że to pierwszy mężczyzna w życiu Cartera, ich związek jest przecież niesamowity! Ale może nie jestem obiektywna, bo ze mnie typ czytelnika, który chętnie czytałby pięćset stron o tym, jak jedzą kanapki i trzymają się za ręce.
Niektórzy zarzucają tej książce, że dotyka zbyt wielu spraw. Klune wcisnął tu wszystko - wątek romantyczny, relację między braćmi, rozliczenie z przeszłością, rozrastająca się wataha i wszyscy jej członkowie, ludzie z Green Creek, Caswell, Livingstone. Dużo tego, owszem. I rozumiem, że dla niektórych to mankament. Mnie akurat cieszy to, że wszystkie wątki zostają w tym finałowym tomie zamknięte. Choć szkoda, że kosztem głównych bohaterów. Czy zakończenie jest satysfakcjonujące? Tak, bo kocham szczęśliwe zakończenia. Zwłaszcza te, które są "zasłużone", które bohaterowie sobie wyszarpali, na które musieli zapracować. Cierpieli przez cztery tomy, zasłużyli w końcu na trochę szczęścia. Podobało mi się zamknięcie wątku Oxa i Livingstone'a, końcówka, jaką Klune wymyślił dla Joe też mi odpowiada. W ogóle, dzięki temu, że mieliśmy tak duży nacisk na relację braci Bennett, w końcu zapałałam jakimiś cieplejszymi uczuciami do najmłodszego z nich, który do tej pory właściwie niespecjalnie mnie interesował. To finał z rodzaju tych, które naprawdę lubię. Happy end, ale nie bezsensowny, nie przez przypadek, nie bez uzasadnienia. Mi to odpowiadało. Nawet jeśli zaczynały mnie już męczyć przemowy Oxa o tym, co "his daddy told him" i wielokrotne podkreślanie tego, jak wiele wataha utraciła i poświęciła. Ale to już cecha stylu, którym Klune pisał całą serię - przyzwyczaiłam się do tych powtórzeń i chyba nawet je polubiłam. A przynajmniej przymykałam na nie oko.
Kocham atmosferę pierwszej części tej książki! Śnieg, zima, pustka, samotność, bestia. Chatka w lesie i samotny wilk. I cudowne jest to, że pisząc te słowa mogę mieć na myśli zarówno Cartera, jak i Gavina. Wspaniale mi się czytało początkowe rozdziały, z tą gęstą, mroźną atmosferą, tajemniczą, oniryczną. Mnóstwo tu przeskoków czasowych, retrospekcji, omamów, snów, duchów. Cudo. To było coś, czego u Klune jeszcze nie widziałam i niesamowicie mi się podobały te bardzo kameralne sceny, skupione zaledwie na dwóch postaciach i czającej się w lesie bestii. Druga część książki, ta domowa, Bennettowa, też była cudna - reszta watahy, przekomarzanki słowne, powrót do normalności, czy też nauka nowej normalności, słowa "our room" w odniesieniu do pokoju Cartera (płakłam, serio), wszystko takie urocze, a w tle jednak czai się przecież myśl o końcu, o zbliżającym się starciu i z każdej strony wyziera niepokój. Klune jest mistrzem w uczucia, ale staje się dla mnie też mistrzem budowania atmosfery.
Ciężko mi skończyć pisanie tego komentarza, choć przez własną nieuwagę wklepuję go do komputera już drugi raz. Nie chcę opuszczać Green Creek. Z pewnością więc będę do niego wracać, jak do domu, jak do rodziny.
packpackpack
Thump, thump, thump.
Nie wiem, jak powinien czuć się człowiek, który właśnie skończył czytać swoją ulubioną książkową serię. Miesiące oczekiwania na finałowy tom, potem tygodnie czekania na paczkę, kilka dni spędzonych na czytaniu, wiele łez wylanych nad książką, ale równie wiele uśmiechów podczas lektury. Nie chce mi się wierzyć, że nie będzie mi już dane wrócić do Green...
2020-09-24
Kocham tę okładkę! Jest wakacyjna, radosna, odważna, dumna... Piękna. Tak jak i sama książka. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak ważne jej przeczytanie może być dla kogoś, kto jest w sytuacji głównego bohatera.
Felix ma siedemnaście lat i jego największą bolączką zdaje się być fakt, że jak dotąd nigdy się nie zakochał - paradoksalnie, bo chłopak ma na nazwisko Love. Jest transpłciowym, czarnoskórym gejem, jego relacja z ojcem kuleje, matka jest nieobecna w jego życiu, najlepszy przyjaciel zaczyna związek z nowym chłopakiem, o którego Felix jest zazdrosny, ktoś w szkole rozwiesza jego zdjęcia z czasów sprzed tranzycji, a jakby tego było jeszcze mało, chłopak zaczyna bardzo mocno zastanawiać się nad kwestią swojej tożsamości płciowej. A to wszystko w otoczce lata w Nowym Jorku, szkoły plastycznej i paczki queerowej młodzieży na krótko przed czerwcową paradą równości.
Książka nie powala może objętością, ale zawartością tematyczną już z pewnością tak. Trudne relacje z rodzicami? Są. Matka Felixa zniknęła z jego życia i ma nową rodzinę, a ojciec, choć wspiera syna w procesie tranzycji, wciąż ma problemy z czymś, co wydaje się tak banalne, ale jest niezwykle ważne - ze zwróceniem się do chłopaka jego prawdziwym imieniem. Nie powiem, scena, w której w końcu to robi doprowadziła mnie do łez. Kwestia uprzywilejowanej pozycji, również w społeczności LGBT? Jest. I to dość szeroko omawiana, chociażby przez samych nastolatków, którzy dyskutują ze sobą na ten temat. Felix sam zauważa o ile jest mu prościej ze względu na to, że żyje w Nowym Jorku. A łatwo przecież mu wcale nie jest, bo jest nie tylko gejem, ale w dodatku też transpłciowym i czarnoskórym. Jego przewidywalna długość życia to trzydzieści lat i nie da się porównać sytuacji osób mu podobnych z białymi, cispłciowymi gejami. Niesamowicie się cieszę, że książka porusza temat tych nierówności i pokazuje jak daleka jeszcze droga przed nami. Transfobia? Już w pierwszym rozdziale na szkolnym korytarzu rozwieszone zostają zdjęcia Felixa sprzed tranzycji i użyte zostaje jego wcześniejsze imię. Jego była dziewczyna zrywa z nim oskarżając go o mizoginię, choć nazywa się feministką i sama należy do społeczności LGBT. Różnice klasowe? Felix, by dostać się na studia musi walczyć o stypendium, a jego bogaty przyjaciel w ogóle nie przejmuje się tymi kwestiami. Same studia? Felix w głównej mierze chce się na nie dostać tylko po to, by udowodnić, że jest w stanie to zrobić. Tożsamość płciowa i ciągłe jej kwestionowanie? Tak, Felix jest transpłciowy. Tak, czuje się mężczyzną. Nie, nie jest o tym całkowicie przekonany. Uwielbiam to, że Callender pokazuje, że płeć nie jest jednoznaczna, że przejście tranzycji nie musi być końcem, że dla wielu osób to długi, czasem niekończący się proces i ciągłe kwestionowanie. I że nie ma w tym nic złego i nie trzeba znać wszystkich odpowiedzi ani mając lat siedem, ani siedemnaście, ani siedemdziesiąt. I że zawsze można dalej pytać.
Przy wszystkich niezwykle ważnych (i poważnych) tematach, które porusza, książka nie traci jednak lekkości i wakacyjnego klimatu. Nie ma tu skomplikowanej fabuły czy nieprzewidzianych, zaskakujących zwrotów akcji, ale czyta się ją z przyjemnością, a w dodatku bardzo mocno stoi ona bohaterami. Felix to jedna z najbardziej ludzkich postaci, o jakich miałam ostatnio okazję czytać w literaturze młodzieżowej. Nie jest idealny, bywa złośliwy, jest zabawny i cholernie silny. Chciałabym takich bohaterów więcej. Jego najlepszy przyjaciel, Ezra, to człowiek, którego sama pragnęłabym mieć za przyjaciela - zawsze gotowy stanąć w twojej obronie, nawet jeśli jesteście chwilowo pokłóceni i się do siebie nie odzywacie. Declan? Maskujący swoje emocje, bywający dupkiem, chłopak o wielkim sercu? Tak, ten typ bohatera to zawsze automatycznie mój ulubieniec.
Ta książka wzrusza, bawi, uczy, uwrażliwia na wiele tematów. Jest ważna i potrzebna. Niesamowicie cieszę się, że ma się ukazać również po polsku. W naszym kraju wiele tematów, które podejmuje wciąż jest tabu, a każdy, tak jak Felix, ma prawo by być sobą, by żyć w zgodzie z tym, kim jest, by być z tego dumnym. Mnóstwo ludzi w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, że można żyć inaczej, że są inne opcje. Callender o tym też pisze - nie ma obowiązku, by od dziecka wiedzieć, że jest się trans, czasami ta świadomość, wbrew powszechnemu przekonaniu, przychodzi później. Pokazujmy ludziom, że są inne możliwości i są słowa, które mogą ich nazwać. Reprezentacja JEST ważna!
"The shows aren't making people gay," Austin says. "They're just making people realize it's even... I don't know, a possibility. It's like we're all brainwashed from the time we're babies to think that we have to be straight."
Kocham tę okładkę! Jest wakacyjna, radosna, odważna, dumna... Piękna. Tak jak i sama książka. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak ważne jej przeczytanie może być dla kogoś, kto jest w sytuacji głównego bohatera.
Felix ma siedemnaście lat i jego największą bolączką zdaje się być fakt, że jak dotąd nigdy się nie zakochał - paradoksalnie, bo chłopak ma na nazwisko...
2020-09-03
Osiemnastoletnia Georgia nigdy nie była zakochana, nigdy nie była w związku, ba, nigdy nikogo nie pocałowała. Mimo że uwielbia sam koncept miłości, zaplanowała już własny ślub, obejrzała wszystkie komedie romantyczne i zaczytuje się w fanfickach, sama nie doświadczyła tego, co ich bohaterowie. Czuje się dziwna, inna od swoich rówieśników, których życiowym celem zdaje się być utrata dziewictwa jeszcze w liceum, postanawia więc za wszelką cenę wreszcie kogoś pocałować, najlepiej jeszcze zanim pójdzie na studia. Byłoby pewnie dużo prościej gdyby nie fakt, że na samą myśl o pocałunku z chłopakiem, który teoretycznie się jej podobał, czuje jedynie obrzydzenie.
Książka Oseman to pięknie i czule napisana podróż głównej bohaterki do odkrycia samej siebie i własnej tożsamości. Nie są to może wyżyny literatury, historia w zasadzie jest bardzo prosta i nieskomplikowana, ale siłę tej opowieści stanowi Georgia i jej droga do akceptacji własnej seksualności. Nie ma tu łopatologicznych wyjaśnień, nie ma krytyki, jest za to dużo zrozumienia i czułości wobec nastolatki, która nie do końca potrafi sama się zdefiniować. Nie dziwi mnie ta czułość (lepszego słowa nie znalazłam) - wszak część doświadczeń Georgii przeplata się z życiem samej autorki - ale bardzo ją doceniam. Pięknie pisze Oseman o potrzebie akceptacji przez innych, ale przede wszystkim przez samego siebie tego, co dla wielu ludzi jest jedynie "zmyślonym słowem z Internetu". Cudownie też akcentuje siłę przyjaźni, jej wagę w naszym życiu, wielokrotnie podkreśla to, że jest to związek tak samo ważny i potrzebny jak miłość romantyczna. Wspaniale prowadzi Georgię ku akceptacji samej siebie.
Główna bohaterka po wyjeździe na studia poznaje Rooney, ekspertkę od miłości, Sunila, identyfikującego się jako aseksualny mężczyzna, a co najważniejsze staje przed pytaniami, na które nigdy dotąd sama sobie nie udzieliła odpowiedzi. Studia to okres mocno mitologizowany, nie tylko w literaturze, opisywany często jako najlepszy czas w życiu, moment odkrywania samego siebie, imprezowania, zawiązywania przyjaźni, które w teorii mają przetrwać całe życie. Podobnie na ten czas patrzy Oseman, ale opisuje go bez zbędnego przerysowania, wielkich dramatów czy nieprawdopodobnych zdarzeń - w gruncie rzeczy to banalna historia, ot, piątka młodych ludzi, trochę Szekspira, alkoholu, wykładów i uczuć. Samo życie, chciałoby się powiedzieć.
To zaledwie druga (!) książka, w której czytam o bohaterze aseksualnym. W przypadku Georgii dochodzi nam jeszcze jedno określenie - aromantyzm. Popularyzujmy te słowa! Niech nie będą określeniami funkcjonującymi jedynie w przestrzeni Internetu, tumblra i fanficów, na co słusznie zwróciła uwagę sama Oseman. Dajmy głos tym, którzy do tej pory go nie mieli - nie tylko w literaturze, w ogóle w dyskursie społecznym. Tłumaczmy na język polski książki dla młodzieży, dzięki którym nie będą wmawiać sobie, że są dziwni, jak do pewnego czasu sądziła Georgia.
Obiektywnie oceniam tę książkę na takie 6,5 gwiazdek, bo ani pisarsko ani fabularnie nie jest to wysoka literatura, ale w moim sercu tych gwiazdek jest 10, a nawet i więcej. Wiele słów Georgii, zwłaszcza z pierwszych rozdziałów, trafiło we mnie bardzo celnie podczas czytania, mnóstwo jej przemyśleń i odczuć to moje własne odczucia, które w końcu odnalazłam w literaturze. Dawno nie zaznaczyłam w żadnej książce tylu cytatów, a to już o czymś świadczy. Podobnie jak Georgia cieszyła się, że trafiła na swej drodze na Sunila, czyli kogoś kto przypominał ją samą, ja cieszę się, że na swojej trafiłam na Georgię.
Osiemnastoletnia Georgia nigdy nie była zakochana, nigdy nie była w związku, ba, nigdy nikogo nie pocałowała. Mimo że uwielbia sam koncept miłości, zaplanowała już własny ślub, obejrzała wszystkie komedie romantyczne i zaczytuje się w fanfickach, sama nie doświadczyła tego, co ich bohaterowie. Czuje się dziwna, inna od swoich rówieśników, których życiowym celem zdaje się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-07-02
2020-05-08
Gdzieś wśród gęstych lasów Rusi, pewnego mrocznego, zimowego wieczoru przy piecu siedzą dzieci, a stara niania opowiada im bajkę o królu zimy - panu śmierci o czarnych włosach i bladoniebieskich oczach, który jeździ na białej klaczy i obdarza wspaniałym posagiem odważne dziewczyny.
Wystarczyło mi przeczytać pierwszych pięćdziesiąt stron tej książki, by kompletnie dać się wciągnąć w jej cudowny klimat mroźnej zimy, rusałek, domowników, starych cerkwi, ikon, czartów czających się w lasach i kątach domostw. A dalej było już tylko lepiej. Pozycja obowiązkowa dla każdego, kto kocha baśnie, zwłaszcza te rosyjskie.
Gdzieś wśród gęstych lasów Rusi, pewnego mrocznego, zimowego wieczoru przy piecu siedzą dzieci, a stara niania opowiada im bajkę o królu zimy - panu śmierci o czarnych włosach i bladoniebieskich oczach, który jeździ na białej klaczy i obdarza wspaniałym posagiem odważne dziewczyny.
Wystarczyło mi przeczytać pierwszych pięćdziesiąt stron tej książki, by kompletnie dać się...
2020-04-25
Once, very long ago...
Ta książka to przepiękny list miłosny kierowany do baśni jako gatunku literackiego i wszystkich tych, którzy baśnie kochają.
Zachary Ezra Rawlins to syn wróżki. Miał jedenaście lat, kiedy wracając ze szkoły, zobaczył namalowane na ścianie jednego z budynków drzwi, których nie było tam nigdy wcześniej. Drzwi, których nie zdecydował się otworzyć. Drzwi, które następnego dnia zostały zamalowane i zniknęły na zawsze.
Zachary Ezra Rawlins ma dwadzieścia cztery lata, gdy w uniwersyteckiej bibliotece trafia na tajemniczą książkę, w której opisane zostało właśnie to jedno wydarzenie z jego przeszłości. Tym razem postanawia zbadać zagadkę, a pogoń za odpowiedzią na pytanie o to, jak i dlaczego ktoś napisał o nim w tomie powstałym na długo przed jego narodzinami, wypełnionym opowieściami o piratach i podziemnej bibliotece, wiedzie go wprost do magicznego świata baśni. Zachary trafia do Portu na Bezgwiezdnym Morzu, gdzie czeka na niego więcej pytań niż odpowiedzi, gdzie wydarzenia opisane w książkach przeplatają się z tymi, które mają miejsce w realnym świecie, gdzie odnajdzie nie tylko korytarze po brzegi wypełnione księgami, koty, sale balowe i domy dla lalek, ale też miłość. A to tak naprawdę dopiero początek.
Erin Morgenstern długo kazała czytelnikom czekać na swoją drugą książkę, ale jeśli takie są tego efekty, to w mojej opinii kolejną może pisać przez następnych kilka lat. Na magię warto zaczekać. Zawsze kochałam baśnie, opowieści z pogranicza snu i jawy, w których to, co realne na każdym kroku miesza się z tym, co niewytłumaczalne. Taka właśnie jest ta powieść. Wystarczyły mi pierwsze trzy zdania, by wiedzieć, że podbije ona moje serce. (Ale jeśli kogoś te pierwsze trzy zdania nie kupiły, to nie wiem czy jest sens czytać dalej.) Ta książka to metafora w metaforze, czytając ją płyniesz przez morze miodu, zachwycając się słodyczą każdego zdania i nie wiesz już, co jest prawdą, a co tylko opowieścią. A może wszystko jest tylko i aż opowieścią, a każdy z nas bohaterem w którejś z nich? Wykreowany przez autorkę świat i sposób w jaki go opisała zachwyca na każdym kroku, każdej kolejnej stronie. Tyle tu symboliki, tyle ukrytych znaczeń! Nic tylko zanurzyć się w Bezgwiezdne Morze i wypłynąć w rejs ku przygodzie.
Ta książka na pewno nie trafi do każdego, ale myślę, że każdy, kto kocha baśnie, pokocha i tę książkę. W dodatku jest ona tak pięknie wydana, że nie mogę się na nią napatrzeć i już zacieram rączki na polskie wydanie, które niedługo również stanie na mojej półce.
...Time fell in love with Fate.
Once, very long ago...
Ta książka to przepiękny list miłosny kierowany do baśni jako gatunku literackiego i wszystkich tych, którzy baśnie kochają.
Zachary Ezra Rawlins to syn wróżki. Miał jedenaście lat, kiedy wracając ze szkoły, zobaczył namalowane na ścianie jednego z budynków drzwi, których nie było tam nigdy wcześniej. Drzwi, których nie zdecydował się otworzyć....
2020-04-17
Ta książka złamała mi serce na tak wiele różnych sposobów.
"Berdo" zachwycił mnie praktycznie pod każdym względem, od przepięknej okładki, przez język, historię, niesamowite odwzorowanie bieszczadzkiej przyrody i mentalności, aż po wspaniale opisane relacje między bohaterami - z miłością łączącą Radka i Michała na czele. Miłością trudną, nieoczywistą, często szorstką i surową jak dzikie tereny, na których bohaterowie mieszkają, ale jednak obecną na każdej kartce powieści. Rzadko wystawiam ocenę 10/10, ale nie potrafię znaleźć w tej książce niczego, co by mi się nie podobało lub co uznałabym za jakiś minus. Mogłabym mnożyć przymiotniki, żeby spróbować ją opisać, ale najprościej chyba będzie powiedzieć, że jest ona piękna. Jest to piękno, które momentami boli, ale właśnie w takim wydaniu lubię je najbardziej.
Dawno w żadnej książce nie spotkałam bohaterów, którzy wydaliby mi się równie prawdziwi, co postacie wykreowane przez Cieślar. Od podstępnego, chytrego Szczurka, przez mądrego, pokonanego przez życie Mędrca Świata, po wspaniałego, troskliwego Milionen Jahren. A także Radka - tak uroczego w swej dziecięcej naiwności, upartego, wrażliwego Radka, który za swoim ojcem poszedłby pewnie na koniec świata. I oczywiście Berda - najciekawszą literacką postać z jaką w ostatnim czasie miałam styczność, samotnego wilka, który marzy o swojej watasze, nie do końca będąc świadomym, że przecież już ją posiada, Berda niezwykle podobnego do zwierząt, na które poluje. Tak wiele w nim sprzeczności, tak wiele w nim człowieczeństwa. Nie sposób mu nie kibicować, nawet jeśli z większością podejmowanych przez niego decyzji człowiek się nie zgadza. Ci bohaterowie, tak jak i cała reszta, której nie wymieniam, są bardzo ludzcy i to chyba ujęło mnie w tej książce najbardziej - ich rozterki, problemy, rozmowy, uczucia - te noszone na wierzchu i te skrywane pod grubym, szorstkim płaszczem uszytym z lat samotności oraz zmagań z surowym, nieprzychylnym wrażliwości światem. Bo czułość to nie tylko przytulenie czy dobre słowo, czasem to przezorne wciśnięcie do własnego plecaka ulubionego misia dziecka, które o nim zapomniało albo schowanie swego wstydu do kieszeni i pozwolenie mu na zjedzenie gałki lodów, którą samemu, będąc osobą tak dumną, uznaje się za jałmużnę. Ta książka jest piękna, tak, a oprócz tego nostalgiczna, magiczna i cholernie smutna.
Powieść na pozór bardzo prosta, a jednak z każdą niemal stroną ukazująca pokłady jakiejś magicznej, trudnej do opisania "głębi", która momentami była jak ukłucie prosto w serce. Ze świetnym zakończeniem, które wciąż mam w głowie, mimo że skończyłam czytać tę pozycję już kilka dni temu. No i te Bieszczady... Jestem tam co roku, a "Berdo" sprawił, że ponownie za nimi zatęskniłam. Za tą dzikością, surowością, pustkowiem, które dzisiaj już coraz trudniej bywa tam znaleźć, za Bieszczadami z lat dziewięćdziesiątych, których sama nigdy nie poznałam. Za pustymi lasami, opuszczonymi domostwami, zachwycającymi cerkwiami. Magia, magia literatury.
Ta książka to perełka, którą z dumą stawiam na swojej półce wśród innych pozycji, które uznaję za swoje "ulubione". Więcej takich debiutów, więcej takich historii. Na pewno długo o niej nie zapomnę.
Ta książka złamała mi serce na tak wiele różnych sposobów.
"Berdo" zachwycił mnie praktycznie pod każdym względem, od przepięknej okładki, przez język, historię, niesamowite odwzorowanie bieszczadzkiej przyrody i mentalności, aż po wspaniale opisane relacje między bohaterami - z miłością łączącą Radka i Michała na czele. Miłością trudną, nieoczywistą, często szorstką i...
2020-04-03
Chyba znalazłam swojego nowego książkowego ulubieńca. Wierzyć się nie chce, że pozwoliłam tej pozycji stać na mojej półce przez niemal okrągły rok i grzecznie czekać na swoją kolej. Cóż, lepiej późno niż wcale.
Ciekawy pomysł na fabułę? Jest. Trzymająca w napięciu akcja? Jest. Pełnokrwiści, charakterni bohaterowie? Są. I, dla mnie najważniejsze, wspaniale napisane, wiarygodne relacje między tymi bohaterami? Są! Nic tylko czytać, a później sięgać po kolejną część.
Chyba znalazłam swojego nowego książkowego ulubieńca. Wierzyć się nie chce, że pozwoliłam tej pozycji stać na mojej półce przez niemal okrągły rok i grzecznie czekać na swoją kolej. Cóż, lepiej późno niż wcale.
Ciekawy pomysł na fabułę? Jest. Trzymająca w napięciu akcja? Jest. Pełnokrwiści, charakterni bohaterowie? Są. I, dla mnie najważniejsze, wspaniale napisane,...
2014-06-17
2020-02-20
Czasami trafi się książka, przy czytaniu której czujesz, że jest ona "twoja". Tak było już przy pierwszej części, czyli "Wolfsong". Kiedy ją czytałam, czułam, że jest tak bardzo moja, moja, MOJA. To uczucie dotyczy całej serii. "Green Creek" jest moje. Pod każdym względem.
Bardzo długo odkładałam przeczytanie trzeciej części. Książka leżała na półce przez kilka miesięcy, czekając na swój moment. Mimo że miałam absolutną pewność, że ją pokocham, musiała swoje odczekać. A ja się na nią przygotować, bo to, że TJ kolejny raz mnie emocjonalnie zniszczy było oczywiste. To chyba rzecz, która najbardziej kojarzy mi się z tą serią - emocje właśnie, bo to wręcz niewyobrażalne, ile ich tu jest. Wylewają się z każdej kolejnej kartki. Uwielbiam śmiać się przy czytaniu. Uwielbiam też płakać przy czytaniu. Ani jedno, ani drugie nie zdarza się często, ale tutaj obie te rzeczy miałam zagwarantowane. Śmiałam się w głos. Łezki płynęły mi z oczu więcej razy niż chcę to przyznać. Ta książka, jak i dwie poprzednie, serwuje czytelnikowi cały wachlarz emocji. Początkowa dezorientacja, która towarzyszy nam przez jakieś 50 pierwszych stron to mistrzostwo świata. Czytam i nie wiem, co czytam. Zastanawiam się, czy nie przegapiłam przypadkiem jakiegoś tomu albo nie dostałam wybrakowanego egzemplarza. Czytając, jesteśmy tak samo zagubieni jak główny bohater - WOW. Dawno czegoś takiego nie odczuwałam przy czytaniu książki. Mistrzostwo.
Bardzo podobało mi się tempo tej części. Od początkowej dezorientacji w tym, co się dzieje, powrót do Green Creek, powolne rodzenie się zaufania i miłości, aż po packpackpackBrotherLoveSonMate. Cieszę się, że Klune niczego tu nie przyspieszał, że zmiana w głównym bohaterze nie zaszła na przestrzeni dwóch dni. Końcowe starcie znowu miażdży, sceny akcji w Maine zwalają z nóg. No i sam finał, stanowiący zapowiedź ostatniego tomu - wbija w fotel i nie wiem, jak wytrzymam te kilka miesięcy. Chcę tę książkę przeczytać JUŻ.
Dziewięć gwiazdek, bo dziesiątkę rezerwuję sobie w głowie dla ostatniego tomu. Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby mnie on zawiódł. Jedynym zarzutem, jaki mogę mieć do "Heartsong" jest to, że trochę zabrakło mi tu głównych bohaterów? Mam wrażenie, że poprzednia część dużo bardziej skupiała się na Marku i Gordo, niż ta na postaciach Kelly'ego i Robbiego. Ale pack się nam rozrasta, bohaterów jest coraz więcej, a poza tym fabularnie ma to sens, więc jestem w stanie to przeboleć. No i jeszcze jedno, to chyba pierwsza książka, w której przeczytałam słowo "asexual". THANK YOU GOD. Or not God. Just TJ. Nasz pan i zbawca, już się nie mogę doczekać na to, co zaserwuje nam w ostatniej części. O moim ukochanym bohaterze!
Czytając tę książkę, czułam, że wracam do domu.
packpackpack
Czasami trafi się książka, przy czytaniu której czujesz, że jest ona "twoja". Tak było już przy pierwszej części, czyli "Wolfsong". Kiedy ją czytałam, czułam, że jest tak bardzo moja, moja, MOJA. To uczucie dotyczy całej serii. "Green Creek" jest moje. Pod każdym względem.
Bardzo długo odkładałam przeczytanie trzeciej części. Książka leżała na półce przez kilka miesięcy,...
Jasna okładka oznacza szczęśliwą, pełną radości historię, prawda? Nie wierzcie autorom, zwłaszcza tym, którzy tak jak Nora, uwielbiają kłamać. Nie żebym spodziewała się czegokolwiek innego. Czytając tę książkę, przeżyłam dokładnie to, czego oczekiwałam - złamała mi serce i zapomniała o tym, żeby później je posklejać. Oby kolejny tom miał pod tym względem lepszą pamięć.
"All for the game" to nie jest seria książek, to coś, co płynie w twoich żyłach od momentu, kiedy te książki przeczytasz i trzyma cię w uścisku przez lata. Fakt, że teraz jest o jedną powieść więcej, tylko pogłębia psychozę. Trzeba mieć wielkie jaja, żeby po takim czasie wrócić do serii po to, by opowiedzieć historię postaci, która miała nie przetrwać nawet wcześniejszej trylogii, zmierzyć się z oczekiwaniami czytelników, setkami headcanonów, które powstawały i były rozkładane na czynniki pierwsze przez lata i wyjść z tego z tarczą. Dała radę. Nie wiem, jak to zrobiła, ale naprawdę dała radę.
Jean, którego poznajemy w "The sunshine court" to ten sam, a zarazem zupełnie nowy bohater. Jego historia zostaje opowiedziana z odpowiednią dozą delikatności wobec postaci, ale równocześnie z typowym dla Nory umiłowaniem do rozbijania czytelniczych serc na drobne kawałeczki. Mimo wszystkiego, co przeżył nie jest ofiarą, ale tym, który przetrwał. I przetrwa dalej. A może nawet zacznie w końcu żyć. Bardzo podobało mi się to, że pierwszych kilka rozdziałów to cofnięcie się do wydarzeń, które znamy z końcówki oryginalnej trylogii, ale przedstawienie ich z nowej perspektywy. Bez tego historia Jeana nie byłaby pełna, bo przecież jego nowe życie nie zaczęło się w momencie, gdy dołączył do Trojan. Zaczęło się od wysłania wiadomości i odpowiedzi, na jaką nigdy nie liczył. (A z punktu widzenia psychofana serii cudownie było móc przeżyć jeszcze raz te ikoniczne momenty, jak chociażby finałowy mecz Lisów z Krukami. Zajrzeć do Fox Tower i zobaczyć ją z perspektywy pobocznego obserwatora. Przeczytać kilka fantastycznych tekstów Dadmacka. Przekonać się, że Andrew ma pełną szufladę słodyczy i pomyśleć o tym, do jakiej furii musi to doprowadzać każdego dnia Kevina. Ach, rozpływam się.) Uwielbiam to, że Jean nie jest postacią definiowaną przez swoją traumę, kocham jego sarkazm. Bardzo szanuję Norę za to, w jaki sposób zobrazowała jego relację z Krukami, która jest absolutnie dobijająca, a jednak za sprawą tego, jak została opisana, jestem w stanie uwierzyć w to, że równocześnie kocha on ten zespół i go nienawidzi. Idealnie oddała skrajne emocje, które w nim budzą. I nawet jeśli czytanie o tym, jak rzeczy, które powinny być oczywistością, najprostsze przejawy człowieczeństwa, dla niego były czymś nowym i niewyobrażalnym, łamało moje serduszko, to fakt, że w ogóle zobaczył świat z innej perspektywy niż czeluście Gniazda, wszystko mi wynagradza. A jakich cudownych ma przewodników po tej nowej rzeczywistości!
Mam wrażenie, że ta książka jest napisana dokładnie tak samo jak trzy poprzednie, a zarazem dużo lepiej. Nie wiem, jak to możliwe, ani z czego to wynika. Może po prostu potrzebowałam czegoś nowego, bo po przeczytaniu trylogii kilka razy, tamte zdania znam już na pamięć, a tu każda strona była nowym odkryciem. Uwielbiam fakt, że zostaliśmy w dawnej stylistyce i nawet jeśli nie byłam przekonana do okładki, to po przeczytaniu już rozumiem i jestem kupiona! Nie skłamię, gdy powiem, że pierwszy raz, gdy żonkile pojawiły się w fabule, miałam łzy w oczach. Biorąc pod uwagę, ile ich wylałam przy czytaniu całości, w sumie nie wydaje się to czymś wyjątkowym, ale naprawdę sądzę, że wpasowała te kwiaty w całość perfekcyjnie.
Zresztą, metafora kartonowego psa jest równie genialna. Fakt, że Cat jeździ na motorze? Lekcje gotowania? Magnesy i pocztówki od Kevina? Tyle tu szczegółów, tyle rzeczy, które cudownie budują świat i relacje między bohaterami, jestem w miłości, że tak pojadę górnolotnie. Neil w tej książce jest absolutną gwiazdą - wchodzi, cały na biało, załatwia, co ma do załatwienia, z tym swoim kultowym nastawieniem do wszystkich i wszystkiego, co wchodzi mu w drogę. Kocham też fakt, że dostaliśmy spojrzenie na Kevina (my sonest son and queen of my life) z perspektywy kogoś spoza Foxów, potrzebowałam dla niego trochę sprawiedliwości i ją dostałam, jestem ukontentowana. Wskazówki, że Jeremy i Jean mogą być w przyszłości więcej niż przyjaciółmi to już wisienka na torcie.
Strategicznie pomijam w tej opinii wszelkie kwestie związane z tym, co Jean przeżył w Evermore. Nie chce mi się tracić nerwów i czasu na bandę psychicznych pojebów, więc sobie oszczędzę. Przecież to wesoła książka, prawda? Z taką szczęśliwą okładką musi taka być.
Nie chce mi się wierzyć, że ta książka jest prawdziwa. Latka lecą, ale brainrot związany z "All for the game" jest na zawsze.
Jasna okładka oznacza szczęśliwą, pełną radości historię, prawda? Nie wierzcie autorom, zwłaszcza tym, którzy tak jak Nora, uwielbiają kłamać. Nie żebym spodziewała się czegokolwiek innego. Czytając tę książkę, przeżyłam dokładnie to, czego oczekiwałam - złamała mi serce i zapomniała o tym, żeby później je posklejać. Oby kolejny tom miał pod tym względem lepszą pamięć....
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to