Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Trudno mi zrecenzować „Fenomen husarii” w sposób jednoznaczny – myślę że najlepiej będzie oddzielić ocenę formy od oceny treści. Sądzę że istnieje między nimi spora nierównowaga, wskutek czego książkę przeczytałem z zainteresowaniem, ale niestety nie można powiedzieć że „nie da się od niej oderwać” – sam Autor co i rusz konsekwentnie od niej „odrywa” czytelnika swoja drobiazgowością.

Treść jest naprawdę ciekawa – można odnieść wrażenie że R. Sikora jest prawdziwym znawcą tematu i wie wszystko o historii, wyposażeniu, szkoleniu, taktyce walki i wielu innych sprawach związanych z husarią. Moim zdaniem najciekawszy jest powracający w różnych momentach wątek społeczno-ekonomiczny, w ramach którego Autor opisuje jacy ludzie i z jakich powodów służyli w tej elitarnej i niezwykle skutecznej (a zarazem straszliwie kosztownej zarówno na etapie tworzenia, jak i utrzymania) formacji, i jak bardzo musieli się starać, żeby móc w tej służbie pozostać przez kilka lat. W ramach tegoż wątku Autor całkiem sensownie dowodzi, że przyczyn upadku husarii należy upatrywać raczej w katastrofie ekonomicznej państwa i zubożenia jego obywateli, a nie w modernizacji uzbrojenia czy zmiany warunków walki – i to uznałbym za najwartościowszą konkluzję, dla której warto przez książkę przebrnąć, i zapoznać się z przedstawioną argumentacją.

I tu dochodzimy do formy dzieła – słowo „przebrnąć” zostało użyte nieprzypadkowo. Zdaję sobie sprawę że zaprezentowanie wspomnianej wyżej tezy powinno zostać poparte odpowiednimi danymi, jednak książka niejako „stoi w rozkroku”: z jednej strony pisana jest w popularnonaukowym stylu (i dobrze! W końcu specjaliści to tylko niewielka część społeczeństwa…), jednak z drugiej strony zalew szczegółowych danych (i co gorsza – ich drobiazgowego omówienia) jest przytłaczający, tak jakby Autor nie był w stanie „odcedzić” najważniejszych informacji. Gdyby ten „materiał dowodowy” zaprezentować w formie bardziej syntetycznej – książka byłaby rewelacyjna.

Ale i tak warto po nią sięgnąć, żeby zdać sobie sprawę, jak wiele pracy i kosztów należało włożyć, żeby na polu bitwy pojawiła się ta unikalna (nie skopiowana w żadnej innej armii) formacja kawaleryjska, i jak bardzo różniła się swoim funkcjonowaniem od masowo wówczas wykorzystywanych wojsk najemnych.

Trudno mi zrecenzować „Fenomen husarii” w sposób jednoznaczny – myślę że najlepiej będzie oddzielić ocenę formy od oceny treści. Sądzę że istnieje między nimi spora nierównowaga, wskutek czego książkę przeczytałem z zainteresowaniem, ale niestety nie można powiedzieć że „nie da się od niej oderwać” – sam Autor co i rusz konsekwentnie od niej „odrywa” czytelnika swoja...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Homo przypadkiem Sapiens Tadeusz Bielicki, Konrad Fiałkowski
Ocena 6,8
Homo przypadki... Tadeusz Bielicki, K...

Na półkach:

Książka zaczyna się intrygująco - „wiekowym” (pochodzącym z lat 70 XX wieku) cytatem: „Aczkolwiek mózg nasz jest podstawową adaptacją naszego gatunku, jednakże, do czego jest on adaptacją, bynajmniej nie jest jasne” – jak w zwięzły sposób jeden z noblistów podsumował rezultaty ówczesnych badań nad ewolucją ludzkiego mózgu. Od tego czasu upłynęło kilka dekad, a książka „Homo przypadkiem sapiens” opisuje najważniejsze odkrycia, których w tym czasie dokonano, oraz przedstawia hipotezy (i wspierające je dowody) próbujące odpowiedzieć na przedstawione pytanie: „dlaczego ludzki mózg wygląda (i działa) w taki a nie inny sposób”.

Jeśli chodzi o formę: książka nie jest łatwa ani „lekkostrawna”, nie da się jej czytać z doskoku po 15 minut dziennie, ani „jednym okiem” tak jak popularnonaukowych gazet – trzeba się skupić, i to na dłuższy czas, żeby wciągnąć się w tok rozumowania i argumentację Autorów. Wprawdzie nie jest to praca ściśle naukowa dostępna jedynie dla specjalistów, tym niemniej „trzyma naukową formę” i mam wrażenie że dla osób nie mających żadnego kontaktu z biologią może być niezrozumiała, bo jest naładowana specjalistyczną terminologią (sam mam tzw. kontakt z dziedziną, ale i tak w kilku miejscach solidnie się spociłem lub nie do końca zrozumiałem sens wywodu). Ale i tak uważam że warto było podjąć wysiłek :)

Natomiast jeśli chodzi o zawartą treść – uważam że rewelacja. Autorzy za pomocą kilku prostych argumentów „wyrzucają do kosza” utrzymywany długo schemat dotyczący ewolucji mózgu człowieka, opisujący ten proces mniej więcej tak: „rozrost mózgu pociągał za sobą większe zdolności kojarzeniowe, a to skutkowało większą sprawnością i przeżywalnością osobników”. Brzmi ładnie, problem w tym, że jak dowodzą Autorzy (i nie wymyślają tego na poczekaniu, cytują bowiem jako źródła stos naukowych prac) w czasie gwałtownego przyrostu objętości ludzkiego mózgu (czyli przez kilkaset tysięcy lat) jego posiadacze nie dokonali praktycznie żadnego postępu cywilizacyjnego, natomiast w czasie kiedy rodziła się i rozwijała komunikacja za pomocą mowy oraz cywilizacja „techniczna” (ostatnie sto kilkadziesiąt tysięcy lat) – mózg ludzki zmniejszał swoje rozmiary. Czyli śliczna, wspomniana wyżej hipoteza „się rypła”.

Dlaczego więc ludzki mózg ewoluował w konkretny sposób – albo – jak w przytoczonym na początku cytacie „do czego jest on adaptacją”? Nie napiszę żeby nie psuć nagrody tym chętnym i wytrwałym, którzy mimo trudnej formy przebrną przez książkę, mogę jedynie wspomnieć, że – podobnie jak całe dzieło – także i jego tytuł wygląda na głęboko przemyślany, a określenie człowieka jako istoty „PRZYPADKIEM sapiens” w świetle przedstawionych argumentów jawi się jako całkowicie uzasadnione.

Książka zaczyna się intrygująco - „wiekowym” (pochodzącym z lat 70 XX wieku) cytatem: „Aczkolwiek mózg nasz jest podstawową adaptacją naszego gatunku, jednakże, do czego jest on adaptacją, bynajmniej nie jest jasne” – jak w zwięzły sposób jeden z noblistów podsumował rezultaty ówczesnych badań nad ewolucją ludzkiego mózgu. Od tego czasu upłynęło kilka dekad, a książka „Homo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Lech Wałęsa jest postacią historycznie przypadkową, to jest przykład płatania figlów przez historię. Dylemat polega na tym, że głód moralnego przywództwa w Polsce spowodował to niesłychane wyniesienie Wałęsy. […] A zarazem wiadomo, że ten człowiek, chociaż jest symbolem przełomu, nie jest oczekiwanym przywódcą”. To fragment z tekstu pochodzącego z roku 1981, zacytowany w książce Cenckiewicza „Wałęsa – człowiek z teczki”. Niektórzy już wtedy mieli wątpliwości czy podejrzenia, ale jeszcze nie dowody. Na te trzeba było poczekać jeszcze prawie trzy dekady.
Wspomniana książka Cenckiewicza jest ilustracją biblijnego powiedzenia „szukajcie a znajdziecie”. Widać że nie tylko jej bohater ma do sprawy bardzo emocjonalny stosunek – Cenckiewicz też z uporem maniaka zbiera wszelkie drobiazgi i mozolnie skleja z tego swoją układankę, co nie jest proste w sytuacji, gdy spora część dokumentacji została zniszczona. Tym niemniej widać przewagę rekonstruktora-zawodowca, który wie że szukać należy w wielu miejscach (i jego trud zostaje nagrodzony) nad amatorami niszczącymi dowody tylko w najbardziej oczywistych lokalizacjach. Konkluzja nie jest wesoła – Wałęsa nieraz wchodził w kontakty z różnymi służbami, chętnie współpracował, wyroki Sądu Lustracyjnego to „lipa”, strajkami w stoczni manipulował „na zlecenie”, rok 1989 to ewolucja a nie rewolucja… Interesujące.
Pozostaje pytanie: wierzyć czy nie wierzyć? Zachęcam do przeczytania, niechaj każdy wyrobi sobie własną opinię. Ja zdecydowanie polecam. I jestem w stanie uwierzyć Cenckiewiczowi. Tym bardziej, że sprawa co i rusz ociera się o sąd, i za każdym razem trudno mówić o sukcesie Wałęsy. Cenckiewicz w swojej książce cytuje jedną z wypowiedzi eksprezydenta – z roku 2007: „Wiem, że Cenckiewicz coś kombinuje. Jeśli to będzie nieprawda, to spotkamy się w sądzie”. Do tej pory, mimo wydania kilku książek – nie spotkali się. Jeśli doliczyć do tego niedawne rozstrzygnięcie kilkuletniego procesu Wałęsa vs. Wyszkowski, wskutek którego obecnie legalnie można nazwać Wałęsę „Bolkiem” – coraz trudniej nalepić na książki Cenckiewicza naklejkę „political fiction”. Wstawiam sporo „gwiazdek” – bo i dobrze się czyta, i temat ważny, i naprawdę rzetelnie został potraktowany.

„Lech Wałęsa jest postacią historycznie przypadkową, to jest przykład płatania figlów przez historię. Dylemat polega na tym, że głód moralnego przywództwa w Polsce spowodował to niesłychane wyniesienie Wałęsy. […] A zarazem wiadomo, że ten człowiek, chociaż jest symbolem przełomu, nie jest oczekiwanym przywódcą”. To fragment z tekstu pochodzącego z roku 1981, zacytowany w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślę że tę książkę najlepiej może scharakteryzować kilka zdań wyrwanych ze wstępu, gdzie Autorka o Dzierżyńskim napisała tak: „To właśnie ta niejednoznaczność okazała się fascynująca […] Uznałam więc, że moim zadaniem jest odkrycie różnych odcieni szarości, wbrew jego zaciekłym wrogom i zdeklarowanym apologetom […] Jako Polak i niedoszły ksiądz katolicki jest niczym drzazga tkwiąca w naszym dobrym samopoczuciu narodowym. Jako człowiek stanowi wielką zagadkę na miarę bohatera powieści Dostojewskiego. […] W innych czasach i w innym miejscu miałby szanse zostać świętym”. Z tym „świętym” to już drobna przesada, skoro jednocześnie „Cały czas wierzył że żelazną ręką zapędzi ludzkość do szczęścia”, jednak zdecydowanie był człowiekiem nieprzeciętnym, skoro współcześni mu opisywali go w taki sposób (to też cytat z książki p. Frołow): „Z wyglądu przypominał Don Kichota – opisywał Feliksa z tamtych lat Bażanow. – Zdumiała mnie jego wojskowa bluza z łatami na łokciach, a jego żarliwość kontrastowała z chłodnym cynizmem niektórych członków Politbiura”.
I tę właśnie „nieprzeciętność” oraz niezwykle krętą drogę życiową Dzierżyńskiego (od katolika do bolszewika, od polskiego konspiratora knującego przeciw Rosji do radzieckiego entuzjasty przeciwnego niepodległości Polski) Autorka stara się w książce przybliżyć czytelnikom. Wyszło coś kojarzącego się z fragmentem jednego z wierszyków Andrzeja Waligórskiego: „Żadna rzecz nie jest prosta i oczywista – miss świata ma swoje wady, swoisty wdzięk ma glista”. I bardzo dobrze. Nie dlatego że uważam iż należałoby w jakiś sposób Dzierżyńskiego „wybielać” – nic podobnego, tylko dlatego, że to jest po prostu ciekawe. Wciągająca historia, ciekawie opowiedziana – czego więcej chcieć od biografii? To że Dzierżyński stworzył bolszewicki aparat terroru a następnie intensywnie go rozbudowywał i eksploatował – Polacy doskonale wiedzą. Czy wiedzą coś więcej? Ja nie wiedziałem że ileś razy kursował po Europie tworząc rozmaite lewicowe organizacje, ileś razy uciekał z zesłania, próbował żyć jak „normalny człowiek” i założyć rodzinę, zajmował się problemami gospodarki ZSRR… I często wypowiadał się w sposób zupełnie nie pasujący do „komucha”: „Niektórzy towarzysze uważają, że jeśli wydrukujemy wystarczającą ilość pieniędzy, to w ten sposób rozwiążemy stojące przed nami problemy. Przekonanie takie jest jednak głęboko błędne. Jeśli w kraju nie ma zboża, jeśli nie ma gotowych wyrobów, to żaden wydrukowany papierek nie stworzy tego zboża i tych wyrobów”; albo: „Istniejący system – przeżytek. U nas są już obecnie ludzie, na których można złożyć odpowiedzialność. Oni teraz topią się w uzgodnieniach, odczytach, papierach, komisjach. […]Wszyscy piszemy, piszemy, piszemy. Nie można tak”. Skomplikowany człowiek… I dobra książka, warto przeczytać – Autorka pisze przystępnie i bez zanudzania, wplotła w tekst sporo fragmentów z innych opracowań lub z listów Dzierżyńskiego i jego rodziny, zaopatrzyła dzieło w pokaźną liczbę fotografii, czasem nawet jakiś „wisielczy żarcik” się trafi, jak podpis pod zdjęciem siedziby czekistów: „Łubianka. Rosjanie mawiają że to najwyższy budynek świata, bo widać z niego Kołymę…”

Myślę że tę książkę najlepiej może scharakteryzować kilka zdań wyrwanych ze wstępu, gdzie Autorka o Dzierżyńskim napisała tak: „To właśnie ta niejednoznaczność okazała się fascynująca […] Uznałam więc, że moim zadaniem jest odkrycie różnych odcieni szarości, wbrew jego zaciekłym wrogom i zdeklarowanym apologetom […] Jako Polak i niedoszły ksiądz katolicki jest niczym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę przeczytałem jakiś rok temu, natomiast przypomniałem sobie o niej przy okazji obecnych (październik 2014) wydarzeń na Ukrainie – i z tego miejsca chciałbym ją gorąco polecić, bo posiada ona wiele zalet, w tym jedną ogromną: nie jest dziełem stronniczym , a o to niełatwo w przypadku tak trudnego i drażliwego tematu. Cecha ta jest szczególnie cenna w obecnym czasie, zważywszy na ilość propagandy (z racji naszej obecnej przynależności politycznej – propagandy proukraińskiej) wylewającej się ze wszelkich możliwych źródeł, dla niepoznaki zwanych „źródłami informacji”.
Wracając do książki - jak twierdzi sam Autor jest to praca popularnonaukowa, jednak (na szczęście!) nie przypomina słynnych „Złotych żniw” Grossa, gdzie kilka faktów i poszlak pływa swobodnie w morzu interpretacji i spekulacji. W przypadku książki Motyki „popularny” jest jedynie styl pisania, dzięki czemu pięćsetstronicowe dzieło mija szybko jak zbiór opowiadań. Cała reszta jest jak najbardziej „naukowa”, pełna konkretów i dokładnych danych, poparta imponującym materiałem źródłowym (kilkanaście stron bibliografii).
Krótko mówiąc – Autor nie wyrywa pojedynczych zdarzeń z kontekstu, prezentuje wydarzenia z lat 1943-47 wraz z ich tłem, czyli niełatwymi ale dalekimi jeszcze od zbrodni na masową skalę relacjami polsko-ukraińskimi z czasów II RP. Nie ogranicza się do Polaków i Ukraińców – jest miejsce i dla Niemców oraz ich udziału w stworzeniu nacjonalistycznych ukraińskich formacji zbrojnych, i dla Żydów na których „ćwiczyli” Ukraińcy póki pozostawali pod niemiecką kuratelą, i dla Armii Czerwonej / NKWD które okazały się głównymi siłami kończącymi karierę różnych odłamów UPA, i dla wszystkich karkołomnych kombinacji które pojawiły się w tak skomplikowanym układzie (np. Wehrmacht zbrojący Polaków przeciw Ukraińcom którzy „zerwali się z łańcucha”). Autor pisze i o ukraińskich mordach na polskich cywilach, i o polskich odwetach na Ukraińcach, i o sowieckich akcjach likwidujących zarówno partyzantkę i polską jak i ukraińską, i o… Można by naprawdę długo, jest co zgłębiać.
W książce żadna strona nie została przedstawiona jako całkowicie niewinna - każdej przypisano dość konkretny i wymierny „rachunek krzywd” (biorąc pod uwagę rozmiar literatury źródłowej – chyba dość realny), wyraźnie określając następstwo zdarzeń, dlatego uważam książkę za rzetelną i wartościową. We wstępie Autor pisze o swoich intencjach tak: „Chciałem przekonać Ukraińców, że mordowanie polskiej ludności na Wołyniu było faktem. A Polaków – że akcja `Wisła` nie była konieczna. […]Nie jest, moim zdaniem, możliwe trwałe pojednanie polsko-ukraińskie bez pełnego zaakceptowania trudnej przeszłości i nazwania po imieniu wszelkiego zła, które się dokonało pomiędzy Polakami i Ukraińcami”. Jeden z nielicznych głosów rozsądku w tej sprawie… Warto się z nim zapoznać, szczególnie w sytuacji kiedy na Ukrainie rocznicę powstania UPA proklamuje się jako święto państwowe mające na celu propagowanie „patriotycznego ducha”.

Książkę przeczytałem jakiś rok temu, natomiast przypomniałem sobie o niej przy okazji obecnych (październik 2014) wydarzeń na Ukrainie – i z tego miejsca chciałbym ją gorąco polecić, bo posiada ona wiele zalet, w tym jedną ogromną: nie jest dziełem stronniczym , a o to niełatwo w przypadku tak trudnego i drażliwego tematu. Cecha ta jest szczególnie cenna w obecnym czasie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydawało mi się że „Dziki kontynent” może być ciekawą książką – i nie zawiodłem się. Warto po nią sięgnąć, bo łączy w sobie kilka zalet. Po pierwsze: jest bardzo przystępnie napisana, nie zamęcza ani nadmiarem detali, ani „dłużyznami”, za to sprawnie łączy i rzeczową narrację, i często wtrącane do niej relacje lub cytaty z innych źródeł – bardzo przyjemnie się całość czyta, choć tematyka do „lekkich” nie należy. Po drugie: Autor skupia się na tym okresie historii Europy, który w „typowych” opowieściach o czasach II wojny światowej zbywany jest kilkuzdaniowym epilogiem zawierającym „standardowe” informacje: były straty i zniszczenia, było ciężko, zanotowano kilka lokalnych konfliktów, ale pół Europy odbudowano, drugą połowę odcięli „sowieci” i koniec… Po lekturze „Dzikiego kontynentu” można powiedzieć jedno: przedstawienie sprawy tak jak powyżej jest szalonym uproszczeniem, bo – jak pisze Lowe w podsumowaniu swojego dzieła – „Druga wojna światowa nie była zatem jedynie tradycyjnym konfliktem terytorialnym; była to także wojna ras i ideologii, w obrębie której toczyły się dziesiątki lokalnych konfliktów. […] W rzeczywistości tradycyjny pogląd, że wojna się skończyła wraz z kapitulacją Niemiec w maju 1945 roku, jest całkowicie błędny: to zakończyło tylko jeden wątek walk. Konflikty rasowe, narodowościowe i polityczne trwały jeszcze tygodniami, miesiącami a niekiedy latami. […] Druga wojna światowa była jak ogromny supertankowiec prujący europejskie wody: miała tak ogromny impet, że chociaż w maju 1945 roku maszyny przestawiono na `całą wstecz`, jej bieg został ostatecznie zatrzymany dopiero kilka lat później”. Po trzecie: Autor na wiele sposobów pokazuje że II wojna światowa była w bardzo dużym stopniu „wojną cywili” jeśli wziąć pod uwagę zniszczenia i ofiary – na skalę niespotykaną w przypadku poprzednich konfliktów. I po czwarte: Lowe konstruuje ciekawe porównanie powojennych losów krajów po obu stronach „żelaznej kurtyny”: tych na zachód od linii wytyczonej przez Wielką Trójkę, w których – jak w Grecji czy we Włoszech – komuniści MUSIELI przegrać, bez względu na wolę obywateli, oraz tych położonych na wschód od owej magicznej kreski – gdzie MUSIELI wygrać, i gdzie wola narodów również nikogo nie obchodziła.

Wydawało mi się że „Dziki kontynent” może być ciekawą książką – i nie zawiodłem się. Warto po nią sięgnąć, bo łączy w sobie kilka zalet. Po pierwsze: jest bardzo przystępnie napisana, nie zamęcza ani nadmiarem detali, ani „dłużyznami”, za to sprawnie łączy i rzeczową narrację, i często wtrącane do niej relacje lub cytaty z innych źródeł – bardzo przyjemnie się całość czyta,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie przypomnę sobie kiedy czytałem „Golema” po raz pierwszy – pewnie w okolicach wczesnej szkoły średniej bo pamiętam z tamtych czasów swoją fascynację fantastyką (i książkami Lema), i pewnie mnie nieźle „sponiewierał”, bo – jak w przypadku sporej części dzieł Lema – nasycenie terminologią naukową jest naprawdę duże, a i styl nie najprostszy. Trzeba sporo książek przeczytać (wliczając w to niezbyt „przyjazne dla użytkownika” podręczniki szkół różnego stopnia), żeby dzieło docenić. Nie zamierzam tutaj w żaden sposób wartościować czytelniczych gustów (sam np. nie sięgam po poezję bo jej zwyczajnie nie rozumiem…), ale jeśli ktoś jest zaprzysięgłym miłośnikiem np. fantasy i innych rzeczy nie czytuje – niech omija z daleka, bo się zamęczy.
Moim zdaniem jest to książka do której „się wraca”, z uwagi na naprawdę nietuzinkowy pomysł. Jest próbą zmierzenia się z tematem: „co się stanie, gdy zbudujemy superkomputer który będzie myśleć?”, i czyni to w bardzo przewrotny sposób.
Jedną z ekstrawagancji jest konstrukcja książki, która w zasadzie nie ma fabuły, lecz jest zbiorem wykładów wygłaszanych przez „sztuczną inteligencję” do zapraszanych na nie przedstawicieli ludzkości, mających rozmaitą tematykę – od początków życia, przez historię ludzi i samego Golema, na przewidywaniu przyszłości kończąc. Plus trochę wstępu opowiadającego historię Golema, który powstał jako produkt wyścigu zbrojeń, gdy konstruktorzy zmierzający do stworzenia maszyny opracowującej plany wojny nuklearnej nieco „przedobrzyli” i przypadkiem oraz całkiem nieświadomie przekroczyli próg dzielący „superprogram” imitujący inteligentne działanie od rzeczywistej świadomości i inteligencji.
To pierwszy „kubeł zimnej wody” dla przekonanych o ludzkiej wszechmocy (świadomie nie zaprojektujemy sztucznej inteligencji bo jesteśmy na to za głupi…), a i w wykładach Golema (skądinąd nie podkopujących bynajmniej podstawowych praw biologii czy jakiejkolwiek innej z nauk) ludzkość co i rusz ściągana jest z uprzywilejowanego miejsca na którym umieściła się ponad wszelkimi stworzeniami. Najciekawsze zaś są relacje między Golemem a ludźmi: przyjazne (przynajmniej ze strony maszyny). Bo Golem wcale nie musi, ale chce komunikować się ze swoimi „stwórcami” – mimo że intelektualnie stoi o kilka poziomów wyżej i ma świadomość tej dysproporcji, zwraca się do ludzi z przyjaznym zainteresowaniem.
I bynajmniej nie jest to jakaś chora utopia, choć w porównaniu z „Terminatorem” czy „Matrixem” mogłaby na taką wyglądać. Inaczej niż w Hollywoodzkich produkcjach – Golem nie zamierza podbić świata ani unicestwić ludzi, z prostego powodu: niby po co miałby to robić? Ma swoje plany – nie tylko on, ale i inne, podobne mu maszyny (bo ludzie z rozpędu stworzyli kilka, zanim zorientowali się w swoim błędzie), ale żadna z nich nie wywoła na ziemi apokalipsy. Jakie to plany? Ano poczytajcie sobie, warto. Przy „Golemie” w pełni można docenić zarówno efekciarstwo, jak i naiwność wspomnianych dwóch innych pomysłów przedstawiających konfrontację maszyn i ludzi. A „Golem XIV”, jak wiele książek Lema, mimo dekad mijających od napisania, skutecznie opiera się upływowi czasu. I jak to w przypadku najlepszych książek s-f – mimo że to fantastyka, nie można powiedzieć że przedstawiona tam wizja jest kompletnie oderwana od rzeczywistości lub nieprawdopodobna.

Nie przypomnę sobie kiedy czytałem „Golema” po raz pierwszy – pewnie w okolicach wczesnej szkoły średniej bo pamiętam z tamtych czasów swoją fascynację fantastyką (i książkami Lema), i pewnie mnie nieźle „sponiewierał”, bo – jak w przypadku sporej części dzieł Lema – nasycenie terminologią naukową jest naprawdę duże, a i styl nie najprostszy. Trzeba sporo książek przeczytać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trudno mi jednoznacznie ocenić „Witajcie w Rosji”, bo – jak w każdym zbiorze opowiadań – trafiają się i bardzo dobre, i niezbyt interesujące. Czy rzeczywiście jest to reklamowana przez wydawcę „nowa literatura”, „prowokacja” i „skandal”? Wątpię… Jest trochę ironii skierowanej w stronę władzy i jej atrybutów (np.: „I tylko FSB pamiętało całą krętą i wyboistą drogę życiową Iwana Nikołajewicza, ale po to właśnie jest FSB, żeby wszystko o wszystkich pamiętać i w uzasadnionych przypadkach przypominać”, albo: „Popatrzył lękliwie na telefon. Zamiast tarczy z cyferkami – zaślepka ze złotym dwugłowym orłem. Z takiego telefonu nie da się dodzwonić, można tylko odbierać połączenia i starać się przebłagać aparat. Jak z Bogiem – kontakt tylko w jedna stronę”), ale bez przesady – jak ktoś szuka niebywałych sensacji to ich tu nie znajdzie.

Za to można bez przesady powiedzieć, że opowiadanka, nawet te „takie sobie” czyta się lekko i przyjemnie. Wprawdzie kilka pomysłów powtarza się w różnych wariantach (jak np. idea że Rosją w mniej lub bardziej jawny sposób rządzą kosmici), ale specjalnie to nie szkodzi, bo każde z „wcieleń” pomysłu jest odmienne od pozostałych.

Gdybym miał wytypować najlepsze opowiadania, poleciłbym „Co i po ile” – o tym jak w ramach jednego lukratywnego „biznesu” można połączyć budowę drapaczy chmur, transplantologię i przemysł spożywczy, „Główne wiadomości” – czyli jakie wydarzenia mogą okazać się bardziej godne wzmianki w wiadomościach telewizyjnych niż relacja z kontaktu z pozaziemską cywilizacją, „Deus ex Machina” – o największym problemie rosyjskich komisji wyborczych oraz (a może raczej: przede wszystkim) „Przed i po” – o wpływie ogólnoświatowej wojny atomowej na życie mieszkańców zagubionej w głuszy syberyjskiej wioski. Zaryzykowałbym, że to ostatnie, mimo bardzo skromnej formy, jest lepsze od osławionego „Metra” i jego licznych klonów.

A na koniec fragmencik który solidnie mnie ubawił – próbka stylu i humoru. Z opowiadania, w którym milicjant tropiący gigantyczną aferę aresztuje kilku podejrzanych i dowiaduje się od nich, że są kosmitami, którzy kierując różnymi instytucjami defraudują niebywałe fundusze, i w ten sposób chcą wytworzyć potrzebne im materiały i technologie, wyremontować statki i odlecieć z Ziemi na której utknęli bardzo dawno temu. Ów milicjant – Anton - poznawszy prawdę porzuca swój zamiar zlikwidowania schwytanych (bo przecież osądzić i skazać się ich nie da, zajmują zbyt wysokie stanowiska) i… oddaje im swoje ostatnie pieniądze:

„Ale zamiast pistoletu Anton wyciągnął ze spodni portfel.
- Zostało mi tylko czterysta trzydzieści rubli – westchnął. – Bierzcie. Na szczytny cel.
- No co pan! – zmieszał się generał. – Nie trzeba…
- Nie rozumiesz… - pokręcił ciężką głową Anton. – Nie mam prawa. To przecież… To przecież nasze odwieczne marzenie! Przecież na moim miejscu każdy… Każdy Rosjanin ostatnie spodnie by zdjął i oddał… To przecież coś takiego… Przecież jeśli jest choć jedna szansa, jedna na dwieście czterdzieści miliardów, że zostawicie nas w końcu w spokoju… […]
- Bierzcie! – powiedział twardo Anton. – Wiem, że to mało. Ale a nuż moje pieniądze pomogą przybliżyć ten dzień chociaż o sekundę… Bierzcie. Bierzcie i spierdalajcie w pokoju!”

No cóż – może nie jest to lingwistyczny „wersal”, ale znacznie ciekawsze podejście do problemu kontaktu z „obcymi” niż ckliwy „E.T.” czy wydumane „Bliskie spotkania III stopnia”…

Trudno mi jednoznacznie ocenić „Witajcie w Rosji”, bo – jak w każdym zbiorze opowiadań – trafiają się i bardzo dobre, i niezbyt interesujące. Czy rzeczywiście jest to reklamowana przez wydawcę „nowa literatura”, „prowokacja” i „skandal”? Wątpię… Jest trochę ironii skierowanej w stronę władzy i jej atrybutów (np.: „I tylko FSB pamiętało całą krętą i wyboistą drogę życiową...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie zawsze „oficjalna” recenzja czy streszczenie zachwalające książkę okazuje się prawdziwe, ale w tym przypadku tekst wydawcy jest jak najbardziej „na miejscu”, a najcelniejsze jest zdanie: „`Garbus` to błyskotliwie opowiedziana historia ludzi, których wyobraźnia wyprzedziła epokę i przesądziła o sukcesie niepozornego, ale do dzisiaj kultowego samochodu”.
Otóż właśnie – „Garbus” to oczywiście książka o historii samochodu, ale przede wszystkim – o ludziach którzy go wymyślili, projektowali, produkowali, testowali, promowali, sprzedawali… Na sążniste dzieło składa się cała masa opowieści związanych z samochodem i pracującymi przy nim ludźmi, od początków kariery pomysłodawcy - Ferdynanda Porsche (jeszcze w czasach Austro-Węgier), po kampanie reklamowe torujące modelowi drogę na rynki powojennej Europy i Ameryki . W książce przewija się wiele wątków, czasem treść odbiega daleko od tytułowego „garbusa”, ale chyba inaczej by się nie dało sensownie przedstawić niezwykle wyboistej i krętej drogi prowadzącej do masowej produkcji tego modelu.
„Garbus” jest książką bardzo przystępnie napisaną, bo Autorka nie skupia się na detalach technicznych (jest trochę i o technice, ale na szczęście bez przesady), stara się natomiast jak najszerzej opisać całe „tło historyczne” w którym funkcjonować musieli konstruktorzy, pracownicy firmy i fabryka Volkswagena, dzięki czemu „Garbusa” czyta się lekko i przyjemnie. Polecam – kupując książkę miałem wrażenie że może być ciekawa i nie zawiodłem się. Wcale nie trzeba być fanem motoryzacji żeby z zainteresowaniem ją przeczytać.

Nie zawsze „oficjalna” recenzja czy streszczenie zachwalające książkę okazuje się prawdziwe, ale w tym przypadku tekst wydawcy jest jak najbardziej „na miejscu”, a najcelniejsze jest zdanie: „`Garbus` to błyskotliwie opowiedziana historia ludzi, których wyobraźnia wyprzedziła epokę i przesądziła o sukcesie niepozornego, ale do dzisiaj kultowego samochodu”.
Otóż właśnie –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wszystko jest ze sobą powiązane. W chwili gdy czytacie te słowa, ktoś, o kim nigdy nie słyszeliście, robi właśnie gdzieś coś, co wcześniej lub później zmieni wasze życie”. Temu zdaniu ze wstępu „Przyczyn i skutków” nie sposób odmówić racji, bo nikt i nic nie istnieje „w próżni”. Jednocześnie jest na tyle mało precyzyjne, że spokojnie może posłużyć za motto całej książki, która jest tak naprawdę „książką o wszystkim”. Niestety – nie jest to komplement, bo mimo że szanowny Autor stara się powiązać ze sobą rozmaite osoby, wydarzenia, miejsca, odkrycia i wynalazki, całość jest jednym wielkim chaosem.
Książka składa się z kilkunastu opowiastek, z których każda zatytułowana jest w intrygujący sposób, np. „1805: bitwa pod Trafalgarem a laser” albo: „1784: sanskryt a cybernetyka”, i w każdej z nich Burke w mniej lub bardziej karkołomny sposób stara się wykazać, że wspomniane w tytule rzeczy lub wydarzenia coś łączyło – i udaje mu się (bo rzeczywiście „wszystko jest ze sobą powiązane”…) , tyle że wygląda to na mocno „naciągane”. Równie dobrze można by przedstawić to np. tak: „1410: bitwa pod Grunwaldem a laser”, albo „1805: Bitwa pod Trafalgarem a coca-cola”, i też by się dało, to tylko kwestia uporu pisarza… Autor reklamując swój styl pisania przekonuje: „Zwykliśmy zatem przedstawiać historię […] poukładaną w oddzielne, liniowe struktury tematyczne. A jednak nawet najbardziej pobieżna analiza pokazuje, że wcale nie tak wszystko się toczy”. To rzecz jasna „święta racja”, ale – z drugiej strony – po zastosowaniu stylu Burke`a do opisu zdarzeń wychodzi z tego kompletny „groch z kapustą” z którego niczego nie da się zapamiętać. Poza tym że „wszystko jest ze sobą powiązane”, ale to dość oczywista konstatacja.
Nie doczytałem do końca – za to przypomniało mi się jedno z opowiadań Lema, doskonale pasuje do tej książki. Nazywa się ono „Wyprawa szósta, czyli jak Trurl i Klapaucjusz demona drugiego rodzaju stworzyli, aby zbójcę Gębona pokonać”. Tytułowy Gębon był dość nietypowym zbirem, gdyż napadał podróżnych, ale ograbiał ich nie z kosztowności, tylko z informacji – wszystko jedno czego dotyczących , byle prawdziwych. Z kolei Trurl i Klapaucjusz to dwaj utalentowani konstruktorzy, którzy – schwytani przez Gębona – stworzyli dla niego urządzenie wychwytujące „z Wszechświata” i zapisujące „jak leci” wszelkie pozyskane informacje (najważniejsze jest tu słowo „wszelkie”). A taki oto był skutek kontaktu Gębona z informacjami których pożądał: „Aż mu w oczach zamrowiło i wrzasnął wielkim głosem, bo miał dość, lecz już go Informacja trzystu tysiącami mil papierowych spowiła i spętała, że nie mógł się ruszyć i musiał czytać dalej, o tym, jaki początek drugiej „Księgi dżungli” napisałby Ryduard Kipling, gdyby go wtedy brzuch bolał, i o czym myśli zmartwiony niezamęściem wieloryb, i jakie są zaloty miłosne muchatek trupnych, i jak można załatać stary worek, i co to jest strzybło, i czemu się mówi szewc i krawiec a nie krawc i szewiec, a także ile można naraz mieć siniaków.”
Niestety – tak właśnie wyglądają „Przyczyny i skutki” – masa faktów, ze wszech miar prawdziwych, ale zestawionych ze sobą tylko po to, żeby udowodnić że da się wytyczyć ścieżkę z „punktu A” (np. wspomnianej bitwy pod Trafalgarem) do „punktu B” (czyli np. lasera). Da się. Ale dałoby się także wtedy, gdyby „laser” zamienić na jakiś inny przedmiot… Nie jestem fanem takich rebusów, dlatego nie dałem rady skończyć, choć i tak zdecydowanie lepiej czytać coś takiego niż gazetę z artykułami typu „człowiek pogryzł psa” albo „nieznany sprawca ukradł z parkingu dwa kosze na śmiecie, policja na tropie przestępcy”.

„Wszystko jest ze sobą powiązane. W chwili gdy czytacie te słowa, ktoś, o kim nigdy nie słyszeliście, robi właśnie gdzieś coś, co wcześniej lub później zmieni wasze życie”. Temu zdaniu ze wstępu „Przyczyn i skutków” nie sposób odmówić racji, bo nikt i nic nie istnieje „w próżni”. Jednocześnie jest na tyle mało precyzyjne, że spokojnie może posłużyć za motto całej książki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka „Świat 2040 – czy Zachód musi przegrać” – mimo swego tytułu - nie jest wyłącznie futurystyką, zawiera bowiem również sporo informacji na temat historycznych i współczesnych procesów społeczno-ekonomicznych. I bardzo dobrze że nie zajmuje się wyłącznie zgadywankami na temat przyszłości, bo prognozy „krótkoterminowe” niekoniecznie się sprawdzają, a te bardziej odległe są równie konkretne jak przepowiednie delfickie czy Nostradamusa. Natomiast analizę sytuacji współczesnej czyta się z przyjemnością, bo jest konkretna i logiczna.
Na pytanie tytułowe „czy Zachód musi przegrać?” Autor nie odpowiada wprost, tym niemniej – po przeczytaniu – odpowiedziałbym: „już przegrał, tylko jeszcze nie do wszystkich to dotarło”. Na dowód – kilka cytatów: ”Wielka Brytania potrzebowała stu pięćdziesięciu lat, aby podwoić swój dochód na głowę, Stanom Zjednoczonym i Niemcom zabrało to od trzydziestu do sześćdziesięciu lat, Chinom i Indiom mniej niż dziesięć”. „Dziś około 40% osób, które zjawiają się w szpitalu i skarżą się na zawroty głowy, kieruje się na rezonans magnetyczny mózgu. Koszt tych zabiegów wynosi pół miliarda dolarów rocznie i niemal wszystkie z tych badań są niepotrzebne”. „W 1970 roku średnia zarobków szefa w największych amerykańskich korporacjach była 28 razy wyższa niż średnia zarobków wszystkich pracowników – nie stróża czy sprzątaczki, ale przeciętnego pracownika. Dziś jest 380 razy wyższa od średniej reszty pracowników”. Cóż – dzięki reklamom uwierzyliśmy że wszystko możemy i wszystko nam się należy, podczas gdy tak naprawdę stać na to jedynie bardzo nielicznych…
Skoro Zachód przegrał - kto i jak wygrał? Też posłużę się cytatem, nie ma co się wymądrzać: „Kopiować można, kupując to, co inni zrobili, rozbierając to na części i przypatrując się, jak do tego doszli. To się nazywa elegancko <reverse engineering>. Gdy kupuje się dużo – a Chiny kupują bardzo dużo – można nawet skłonić producenta, aby powiedział szczegółowo, jak zrobił to, co zrobił. […] Doświadczenia z szybką koleją podpowiadają ostrożność. […] Chińczycy jako warunek zamówienia postawili dostęp do dokumentacji. W ciągu trzech lat opanowali podstawy technologii. […] Dziś oferują szybką kolej w Kalifornii.” Od razu przypomina się powiedzonko przypisane Leninowi: „zachodni kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy”. Niby minął wiek, a nadal aktualne… I tyle o tej „lepszej” części książki.
Gorzej z przewidywaniem przyszłości – na przykład „przepowiednia dla Rosji”: „Samo zatrzymanie putinowskiego regresu byłoby wielkim sukcesem. Rosja nie stanie się szybko demokracją ani państwem prawa, ale może się powtórzyć scenariusz ukraiński – to znaczy korupcja, przywileje państwa i władzy, ale jednocześnie pluralizm w życiu publicznym. To wydaje się najlepszym realistycznym wariantem dla Rosji. A scenariusz najgorszy to rozpad kraju, i to być może z przemocą na gigantyczną skalę, rozlewem krwi, wojną domową.” Patrząc na obecną sytuację Rosji i Ukrainy jakoś nie wygląda na to że Putin=regres, a sytuacja Ukraińców to coś o czym marzą Rosjanie… „Przepowiednie dla Polski” nie prezentują się lepiej: „Paradoksalnie, naszym atutem są infrastrukturalne zaniedbania. Za kilkanaście lat zacznie się sypać wielka płyta w której mieszka 10 milionów Polaków […] Mieszkaniówka może nadać impet naszej gospodarce.” To ma być „atut”? 10 milionów ludzi bez dachu nad głową? Z pewnością kupią sobie nowe domy, zwłaszcza ci co obecnie nie mają na czynsz… I to właśnie jest ta „gorsza” część dzieła.
W sumie – czyta się nieźle, rzecz interesująca i przystępnie napisana. Widać że szanowny Autor ma imponującą wiedzę na temat historii i obecnego stanu światowej gospodarki. Gdyby skończył na analizie faktów i nie bawił się w proroka – byłoby bez zarzutu. A tak to nie pozostaje nic innego, jak „przepowiednie o przyszłości świata” potraktować ze sporym „przymrużeniem oka”.

Książka „Świat 2040 – czy Zachód musi przegrać” – mimo swego tytułu - nie jest wyłącznie futurystyką, zawiera bowiem również sporo informacji na temat historycznych i współczesnych procesów społeczno-ekonomicznych. I bardzo dobrze że nie zajmuje się wyłącznie zgadywankami na temat przyszłości, bo prognozy „krótkoterminowe” niekoniecznie się sprawdzają, a te bardziej odległe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem wprawdzie „znawcą literatury s-f” (czytuję od czasu do czasu i nie śledzę całości) więc nie wiem na ile moja opinia jest miarodajna, jednak mam wrażenie że coraz częściej trafiają się książki ładnie wydane, ciekawie zareklamowane, ale w sumie – „takie sobie” – tak jak „Podróż Turila”.
Mogłaby to być niezła książka, bo jeden z głównych pomysłów, czyli przemierzająca galaktykę para - grabarz Turil (chyba raczej należałoby go nazwać rytualnym zabójcą do wynajęcia a nie grabarzem, ale niech będzie i ten „grabarz”…) i jego statek będący maszyną wyposażoną w sztuczną inteligencje dorównującą Turilowi oraz ich skomplikowane relacje, czyli ciągła walka o to kto jest panem a kto sługą wygląda naprawdę ciekawie. Jest i rozwinięcie pomysłu, czyli cały „cech grabarzy” z ich statkami, rekwizytami, organizacją, kodeksem i rewirami działania, dziedzicznym przekazywaniem zawodu (i problemów) z pokolenia na pokolenie i tak dalej… Mogło być naprawdę interesująco, ten wątek spokojnie obroniłby się sam.
Niestety – pomysł został „zarżnięty” wskutek zupełnie niepotrzebnego doczepienia do niego stu innych takich jak: kosmiczna rasa niosąca śmierć i zniszczenie, galaktyczna organizacja typu ONZ, teleportacje, zapisywanie świadomości istot na sztucznych nośnikach, rekonstrukcja organizmów, tworzenie istot z kilkoma osobowościami w jednym ciele, ………., można by tak naprawdę długo. Co więcej – akcja powieści toczy się „gdzieś w kosmosie”, ale w takim regionie, w którym aż roi się od różnych cywilizacji: humanoidalnych, robotów, inteligentnych drzew, owadów i Bóg wie czego jeszcze; menażeria którą można obejrzeć w „Gwiezdnych Wojnach” to „pikuś” w porównaniu z tym co opisano w „Podróży Turila”. Ale - mimo gigantycznych różnic – wszyscy mogą się ze sobą porozumieć i są mniej-więcej na podobnym poziomie technologicznym :) Ja rozumiem że to fantastyka, różne zabiegi są dozwolone, ale – jak to mówią – „za dużo i świnia nie zje”, więc w tym wypadku wspomniany nadmiar koncepcji nie pomaga, lecz męczy. Szczególnie w sytuacji, gdy większość z nich potraktowana jest jako ozdobniki, często nie łączące się z resztą w jedną spójną i logiczną całość.
Dobrnąłem do końca, ale bez zachwytu. Niestety – do poziomu „Dzienników gwiazdowych” Lema czy „Autostopem przez galaktykę” Adamsa dużo brakuje, szczególnie pod względem przemyślenia całości i poczucia humoru (a w końcu te książki – podobnie jak „Podróż Turila” – również opisują kosmos naszpikowany rozmaitymi bytami, tyle że robią to „z przymrużeniem oka”).

Nie jestem wprawdzie „znawcą literatury s-f” (czytuję od czasu do czasu i nie śledzę całości) więc nie wiem na ile moja opinia jest miarodajna, jednak mam wrażenie że coraz częściej trafiają się książki ładnie wydane, ciekawie zareklamowane, ale w sumie – „takie sobie” – tak jak „Podróż Turila”.
Mogłaby to być niezła książka, bo jeden z głównych pomysłów, czyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Samobójstwo Europy” to dzieło bardzo obszerne, ale na szczęście nie wymaga równie obszernej recenzji – więc, krótko mówiąc: warto przeczytać. Dodatkową zaletą książki jest to, że jak ktoś nie da rady (albo nie ma czasu) czytać całości, spokojnie może wybrać sobie jakiś fragment, bo jest ona dość sprytnie skomponowana.
Za jedną z części można uznać pierwsze dwa rozdziały, które zajmują się genezą konfliktu a potem opisują jego przebieg na wszystkich frontach. Natomiast kolejnych kilka rozdziałów to w zasadzie zbiór krótkich (kilkustronicowych) ale ciekawych tekstów, traktujących o rozmaitych sprawach mających związek z wojną lat 1914-1918. Przekrój tematów jest naprawdę szeroki – żeby nie być gołosłownym - kilka tytułów, np. „Operacje desantowe”, „Sterowce i balony” czy „Dezerterzy. Żołnierskie bunty” z jednej strony, oraz „Pieniądze na wojnę”, „Zdrowie i choroby” czy „Los kobiet” z drugiej, i w sumie każdą taką kilkustronicową „krótka formę” można przeczytać bez oglądania się na resztę książki. Dodatkowym atutem są liczne zdjęcia i mapy wkomponowane w tekst.
Do książki warto też zajrzeć z jeszcze jednego powodu: ugruntowało się u nas przekonanie, że I wojna światowa to „dar niebios” dzięki któremu Polska odzyskała niepodległość, natomiast pomija się wszelkie inne konsekwencje tego wydarzenia – a te wielokrotnie pojawiają się na kartach „Samobójstwa Europy”. I tu wyręczę się kilkoma cytatami „wyszarpanymi” z różnych rozdziałów, ale ładnie komponującymi się w całość: „Wpływ nacjonalizmu, który umacniał jedność społeczeństw i narodów, okazał się silniejszy niż przewidywano, a państwa mocniejsze i sprawniejsze, zdolne do ponoszenia olbrzymich kosztów”. (o froncie zachodnim:) „…żadna ze stron przez lata nie uzyskała zdecydowanej przewagi materiałowej i ludzkiej, by przerwać front. […] W efekcie przez blisko cztery lata odnoszono minimalne sukcesy przy maksymalnych stratach.” „W stosunku do poziomu z 1913 roku w Niemczech produkcja przemysłowa w marcu 1918 spadła do 57%...” „W Austro-Węgrzech latem 1918 roku 1/3 lokomotyw […] stale była w naprawie” „Państwowy interwencjonizm spowodował, że władze kontrolowały 30-40% wytwarzanego dochodu narodowego” „Obie strony wyszły z wojny zrujnowane […] Bardzo ucierpiały terytoria poddane reżimowi okupacji, takie jak ziemie polskie” „Na 10 Francuzów w wieku od 20 do 45 lat śmierć poniosło 2, 1 został inwalidą, 3 przez pewien czas nie mogło pracować, i tylko 4 wyszło z wojny bez szwanku”
To, i cała masa innych opisanych faktów drobiazgowo wyjaśnia, jak zaczął się upadek państw Europy, które w ciągu niecałego wieku przeszły ze stanu światowej ekspansji do obecnego stanu kurczowej obrony granic metropolii. Lektura mało optymistyczna, ale pouczająca.

„Samobójstwo Europy” to dzieło bardzo obszerne, ale na szczęście nie wymaga równie obszernej recenzji – więc, krótko mówiąc: warto przeczytać. Dodatkową zaletą książki jest to, że jak ktoś nie da rady (albo nie ma czasu) czytać całości, spokojnie może wybrać sobie jakiś fragment, bo jest ona dość sprytnie skomponowana.
Za jedną z części można uznać pierwsze dwa rozdziały,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pacyfik – starcie mocarstw” to „solidny kawał książki”. Nie jest może napisana specjalnie porywającym stylem, sporo w niej powtórzeń i wygląda trochę jak podręcznik akademicki (wszystko ładnie posegregowane, na końcu każdego rozdziału obowiązkowe „Podsumowanie” i tym podobne…) ale jeśli kogoś interesuje historia XX wieku to zdecydowanie powinien po nią sięgnąć.
Autor drobiazgowo i rzetelnie analizuje wszystkie aspekty japońskiej ekspansji (i późniejszej klęski) w południowo-wschodniej Azji i na Pacyfiku, zwraca uwagę na przyczyny i opisuje skutki wydarzeń – tak że mimo „egzotyczności” tematu można bez problemu „załapać” o co w całej historii chodziło. Ogromną zaletą są dołączone do książki mapy – wprawdzie jest ich tylko kilka, ale znacząco pomagają w zrozumieniu treści i zlokalizowaniu licznych archipelagów, wysepek, celów planów strategicznych czy miejsc działania wojsk.
Książka traktuje o zmaganiach wojennych, ale Ford na szczęście nie katuje czytelnika wyliczaniem litanii operacji militarnych, oddziałów czy dowódców – jest tylko to co naprawdę niezbędne. Za to sporo uwagi poświęcono w książce zagadnieniom związanym z planowaniem, gospodarką i logistyką wojenną – te problemy Autor przedstawia jako czynniki, które zadecydowały o wyniku starcia. Krótka charakterystyka działania jednej strony konfliktu: „Myślenie strategiczne w japońskiej armii sprowadzało się do przeświadczenia, że dowolną wojnę można wygrać, zadając druzgocący cios na początku i czekając, aż nieprzyjaciel złoży propozycję zawarcia pokoju […] Dowódcy byli przekonani, że losy wojny zależą od początkowych operacji, nie poświęcali więc wiele uwagi temu, co może wydarzyć się później”. I – dla kontrastu – główna idea strony drugiej: „W wojnie totalnej – a taka toczyła się na teatrze pacyficznym – największą wagę miała potęga gospodarcza […] Nieważne jak mężnie walczyli żołnierze – aby mieć realne szanse na zwycięstwo, potrzebowali odpowiedniego wyposażenia […] Potencjał ekonomiczny stanowił fundament wysiłku wojennego aliantów” bo – na przykład: „…utrzymanie przeciętnego żołnierza piechoty morskiej wymagało dostarczenia 4,5 tony zaopatrzenia każdego miesiąca”.
Ford w swojej książce pokazuje, jak bardzo różniły się tytułowe „mocarstwa” – mimo że używały podobnych technologii i sprzętu, można odnieść wrażenie, że pochodziły z dwóch kompletnie odmiennych epok: Japończycy wystawiający armię która – jak średniowieczne rycerstwo – miała wystąpić w kilku bitwach, popisać się męstwem i w ten sposób zdobyć chwałę i pokój na korzystnych warunkach, oraz Amerykanie, którzy już od czasów wojny secesyjnej wiedzieli, że można przegrywać bitwy, ale wygra i tak ten, kto zrówna z ziemią i zagłodzi zaplecze przeciwnika.

„Pacyfik – starcie mocarstw” to „solidny kawał książki”. Nie jest może napisana specjalnie porywającym stylem, sporo w niej powtórzeń i wygląda trochę jak podręcznik akademicki (wszystko ładnie posegregowane, na końcu każdego rozdziału obowiązkowe „Podsumowanie” i tym podobne…) ale jeśli kogoś interesuje historia XX wieku to zdecydowanie powinien po nią sięgnąć.
Autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Właściwie to dość trudno jednoznacznie ocenić tę książkę - używając ludowego powiedzonka można by rzec: „ni pies ni wydra”, bo jest to jakaś dziwna hybryda: trochę idzie w stronę literatury popularnonaukowej, a trochę powieści czy reportażu.
Temat niewątpliwie ciekawy – Autor opisuje losy ludności żydowskiej na Węgrzech po roku 1942, czyli sytuację która ze złej stała się dramatyczna od czasu, gdy przywódcy III Rzeszy powzięli decyzję o „ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej”, a następnie rządy na Węgrzech przeszły z rąk reżimu Horthyego w ręce Strzałokrzyżowców, którzy na „kwestię żydowską” mieli zapatrywania zbliżone do niemieckich. W takich warunkach przeżycie graniczyłoby z cudem (jak na terenach Polski, Białorusi czy Ukrainy), gdyby nie działalność dyplomatów państw neutralnych – przede wszystkich tytułowego Wallenberga – którzy wielkim wysiłkiem i sprytem próbowali ocalić jak największą liczbę Żydów przed wysyłką do Oświęcimia, Austrii czy egzekucją na miejscu wyposażając ich w dokumenty zaświadczające że są obywatelami Szwecji.
Jest więc „obraz ogólny” upodabniający dzieło do pracy popularnonaukowej, ale naszkicowany dość pobieżnie – niby wspomina się o ważnych wydarzeniach czy postaciach, ale często pojawia się więcej danych mało istotnych niż rzetelnej charakterystyki (ot choćby na temat członków Strzałokrzyża można znaleźć tylko tyle że były to „najgorsze miejskie szumowiny” i „antysemici z bronią automatyczną” plus kilka nazwisk ministrów rządu…). Poza tym cała narracja „rozłazi się” porozbijana na kilka wątków, kiedy Autor na zmianę cytuje wspomnienia i opisuje historie kilkorga Żydów uratowanych za sprawą działań Wallenberga albo dopisuje jakieś scenki i dialogi – i w ten sposób żegna się ze stroną „naukową” i zjeżdża w stronę beletrystyki, jak gdyby nie mógł się zdecydować w którą stronę pójść.
Niestety, pod koniec dzieła Kershaw dość niesprawiedliwie (ale zgodnie z obowiązującą obecnie modą) przylepia etykietkę „Węgrzy to antysemici którzy wymordowali Żydów”, pomijając fakt, że póki na Węgrzech rządził Horthy, póty Eichmann i spółka musieli czekać na lepszy czas do zrealizowania swojego planu, i to dzięki temu Wallenberg, który rzeczywiście wybawił od śmierci mnóstwo ludzi, zdążył ze swoją misją czyli grą na czas, przeczekując ze swoimi podopiecznymi do nadejścia Armii Czerwonej.

Właściwie to dość trudno jednoznacznie ocenić tę książkę - używając ludowego powiedzonka można by rzec: „ni pies ni wydra”, bo jest to jakaś dziwna hybryda: trochę idzie w stronę literatury popularnonaukowej, a trochę powieści czy reportażu.
Temat niewątpliwie ciekawy – Autor opisuje losy ludności żydowskiej na Węgrzech po roku 1942, czyli sytuację która ze złej stała się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powszechną praktyką stało się umieszczanie na okładkach książek fragmentów ich pozytywnych recenzji lub pochwał zredagowanych przez wydawcę – i nie ma się co dziwić, książkę, jak każdy inny towar warto zareklamować. Inna sprawa to konfrontacja takich pochwał z opinią czytelnika po przeczytaniu…
W przypadku „Stalingradu” hasło brzmi: „Jedna z najlepszych książek historycznych ostatnich lat!” – i, jak to mówią, podpisałbym się pod tym (i resztą reklamy) obiema rękami, bo książka jest rzeczywiście bardzo dobra. Przede wszystkim - nadaje się dla różnych czytelników: mogą ją czytać zarówno pasjonaci poszukujący drobiazgowych danych (bo jest ich tu pod dostatkiem), ale i ci, którzy natychmiast zapominają tego typu szczegóły – i tak zostanie im „ogólny obraz”. Poza tym Autor przedstawia zagadnienie od skali „makro” (plany dowódców, sytuacja w walczących krajach, obraz całej kampanii) do „mikro” (losy pojedynczych żołnierzy), płynnie przechodząc z jednego poziomu na inny, na dodatek używając całego mnóstwa relacji uczestników wydarzeń. I – co najważniejsze – krok po kroku wyjaśnia, jakim cudem Armia Czerwona, która trzy lata wcześniej dopiero po wielkim trudzie zamęczyła symboliczne wojska fińskie, tym razem dała radę „rozłożyć na łopatki” najsprawniejszą machinę wojenną Europy. A skutek? Jak pisze Beevor: „Po obydwu stronach pozostała przy życiu tylko drobna garstka żołnierzy walczących od samego początku wojny. „To są inni Niemcy niż ci, z którymi walczyliśmy w sierpniu – stwierdził pewien sowiecki weteran – I my też jesteśmy inni”. „Proste kalkulacje wskazywały, że Niemcy nie wytrzymają dłużej tak wielkich strat. […] Jako symbol determinacji i chęci zemsty pojawiła się w Armii Czerwonej w Stalingradzie nowa praktyka: podczas oddawania salwy honorowej na cześć cieszącego się szacunkiem dowódcy, który poległ, strzelano nie w powietrze, lecz w stronę Niemców”. I na koniec: „Grupę ocalonych jeńców z [niemieckiej] 297. Dywizji Piechoty zaczepił jakiś rosyjski oficer, który wskazał na otaczające ich ruiny i krzyknął: „Tak będzie wyglądał Berlin!” I wyglądał.
Jako kontynuacja tematu doskonale pasuje tutaj "Fuhrer: walka do ostatniej kropli krwi" Kershawa - rzecz o tym, co spotkało Niemców, gdy wojna którą najpierw prowadzili w całej Europie na koniec została przeniesiona na terytorium III Rzeszy.

Powszechną praktyką stało się umieszczanie na okładkach książek fragmentów ich pozytywnych recenzji lub pochwał zredagowanych przez wydawcę – i nie ma się co dziwić, książkę, jak każdy inny towar warto zareklamować. Inna sprawa to konfrontacja takich pochwał z opinią czytelnika po przeczytaniu…
W przypadku „Stalingradu” hasło brzmi: „Jedna z najlepszych książek...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Złote żniwa: rzecz o tym, co sie działo na obrzeżach zagłady Żydów Jan Tomasz Gross, Irena Grudzińska-Gross
Ocena 5,9
Złote żniwa: r... Jan Tomasz Gross, I...

Na półkach:

Sięgnąłem po „Złote żniwa”, bo byłem ciekaw jak wygląda książka na temat której z jednej strony padają pełne zachwytu opinie typu „wybitne dzieło światowej sławy historyka”, a z drugiej komentarze w stylu „ohydna antypolska propaganda”. Przeczytałem i mogę wstawić maksymalnie trzy gwiazdki, bo cztery oznaczają „może być”, a to by była przesada.
Daleki jestem od stwierdzenia że wszystko co napisano w tej książce to kompletna bzdura. Przytoczone relacje uczestników wydarzeń są z pewnością prawdziwe, i książka ta nie jest pierwszą opisującą wojenną przemoc, zbrodnie, chaos i zdziczenie. To od dawna wiadomo. Problem w tym, że Autorzy postępują zgodnie z powiedzeniem „jeśli fakty nie pasują do mojej teorii – tym gorzej dla nich”, o czym najlepiej zaświadczyć mogą cytaty z książki.
O tym jak zbierano i analizowano dane: „[…] opisywanie rzeczywistości okupacyjnej za pomocą najczęściej stosowanych instrumentów agregowania danych – dajmy na to procentów (na przykład jaki procent chłopów pomagał ukrywającym się Żydom), poprzez podawanie konkretnych danych liczbowych (na przykład ilu Żydów zamordowali chłopi na Podlasiu) […] – jest właściwie niemożliwe albo pozbawione większego sensu. Aby uchwycić ogólne cechy tego, co się wydarzyło, będziemy musieli zastosować bardziej wyrafinowane sposoby argumentacji […]” Albo: „[…] badając uważnie ograniczoną liczbę konkretnych zdarzeń – pomimo że nie dysponujemy dokładnymi danymi o dystrybucji i częstotliwości chłopskich mordów na Żydach – będziemy mogli stwierdzić czy były one uznaną praktyką społeczną na wsi, czy nie.” No rzeczywiście, jak nie ma rzetelnych danych, a co więcej ich szukanie jest „pozbawione sensu” to nie zostaje nic innego jak „zastosowanie wyrafinowanych sposobów argumentacji”.
O selekcji faktów historycznych: „[…] w XX wieku mieliśmy do czynienia w Polsce z trzema procesami przywłaszczenia na masową skalę cudzej własności – po wypędzeniu ludności niemieckiej, po wymordowaniu Żydów i po zlikwidowaniu ziemiaństwa jako tzw. wroga klasowego.” No proszę, tylko „trzy procesy przywłaszczenia”… Autorzy jakoś „zapomnieli” o masowych przesiedleniach Polaków z Pomorza, Śląska i Wielkopolski do Generalnego Gubernatorstwa, oraz „umknęło im” że w tym samym czasie na wschód od Bugu na likwidacji „wroga klasowego” tuczyli się wyznawcy bolszewizmu wśród których Żydzi stanowili bardzo pokaźną i wyraźnie nadreprezentowaną grupę.
Cała książka obraca się wokół jednego zdjęcia przedstawiającego ludzi rozkopujących wojenne groby, jak twierdzą Grossowie – w poszukiwaniu żydowskiego złota. Może tak, może nie, któż to może wiedzieć, ale interesujące jest jak daleko można dojść w interpretacji takiego zdjęcia: „Ale treblińscy chłopi […] patrzą, jak gdyby chcieli powiedzieć nie: „ja nie mam z Tym nic wspólnego”, ale „tu się nic nie dzieje”. Patrzą niewinnie.” Hmmm… Określić sposób patrzenia i tok rozumowania ludzi na podstawie zdjęcia takiej jakości, że odróżnienie mężczyzn od kobiet opierać trzeba raczej o ubiór niż rysy twarzy – to sztuka nie byle jaka, ale da się zrobić - przecież mamy „wyrafinowane sposoby argumentacji” którymi chlubią się Autorzy…
I na koniec „perełka”, znakomicie oddająca ogólną wymowę dzieła: „[…] jedyna droga ocalenia dla Żydów prowadzi poprzez zetknięcie z ludnością miejscową. Żydzi […] są skazani na śmierć – z wyjątkiem nielicznych, którzy przeżyli do końca wojny w obozach”. No i „jesteśmy w domu”: według Grossów większe szanse mieli Żydzi w obozach, bo niektórzy przeżyli, niż poza nimi, bo tam wszystkich wymordowali sąsiedzi.
Podsumowując: książka jest niewątpliwie oparta na faktach, bo nie wszyscy Polacy byli „sprawiedliwi wśród narodów świata” – byli i tacy, którzy Żydów wydawali Niemcom, okradali czy zabijali bo mogli liczyć na bezkarność. Na pewno na terenach polskich da się udokumentować dużo więcej niż gdzie indziej przypadków takiego traktowania Żydów – ale trzeba pamiętać i o tym, że ich rodzima populacja szła w miliony, a jakby tego było mało, na dokładkę Niemcy wymyślili sobie że zwiozą i wymordują akurat tutaj wszystkich Żydów zachodnio- i południowoeuropejskich. Gdyby sprawę badać i opisywać w takim kontekście – byłaby to wiarygodna praca o niezbyt chlubnych kartach polskiej historii, a tak mamy propagandę wykorzystującą starannie „odsiane” przykłady. No cóż - wydawca okazał się znacznie uczciwszy od „uważanych” recenzentów, bo – zamiast twierdzić iż jest to ważne dzieło sławnego historyka (co by sugerowało rzetelność) w przeciwieństwie od nich określił tę książkę mianem „eseju” – a tu już można dużo więcej. Mógłby tylko uściślić i zamiast poprzestać na terminie „esej historyczny” – napisać że jest to „esej propagandowy wykorzystujący fakty historyczne”. Mimo wszystko – warto zajrzeć, żeby zobaczyć jak można „sprzedać” swoją wersję historii.

Sięgnąłem po „Złote żniwa”, bo byłem ciekaw jak wygląda książka na temat której z jednej strony padają pełne zachwytu opinie typu „wybitne dzieło światowej sławy historyka”, a z drugiej komentarze w stylu „ohydna antypolska propaganda”. Przeczytałem i mogę wstawić maksymalnie trzy gwiazdki, bo cztery oznaczają „może być”, a to by była przesada.
Daleki jestem od stwierdzenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Szubienicznika” (pierwszy tom, drugiego jeszcze nie czytałem…) można by scharakteryzować krótko jako „przerost formy nad treścią”. Liczyłem że będzie to wciągająca powieść, mniej lub bardziej respektująca realia historyczne – wszystko jedno, ale za to rozrywkowa, a tu niestety mamy coś co miejscami może czytelnika solidnie umęczyć. I to bynajmniej nie dlatego, że Autor pisać nie umie – skądże, pisze bardzo ładnie, tylko po co aż tyle? Dla zachęty na okładce książki pojawia się notatka sugerująca że „Szubienicznik” to godny następca powieści Sienkiewicza, ale to jedynie chwyt reklamowy – jeśli chodzi o pokrewieństwo, to z „Trylogią” łączy go jedynie czas akcji, natomiast jeśli chodzi o formę i dynamikę – zdecydowanie bliżej mu do „Nad Niemnem” (i to nie miał być komplement).
Nie wiem czy przeczytam tom drugi. Z jednej strony pomysł wygląda na ciekawy, jednak z drugiej - zawiązywanie akcji przez cały pierwszy tom czyli 400 stron z okładem to już przesada (naprawdę ciekawie zaczyna dziać się na ostatnich dwóch stronach). Nie jestem zwolennikiem powieści typu „pięć trupów na każdej stronie plus większa katastrofa na co drugiej”, jednak niekończące się dysputy bohaterów, dygresje w opowieściach, kilometrowe dialogi „o naprawie Rzeczpospolitej” i tym podobne rzeczy zwyczajnie nużą, a co gorsza - spychają akcję gdzieś daleko w tył. To byłaby naprawdę dobra książka, gdyby „odchudzić” ją o jakie 2/3. Jeśli kto lubi poczytać sobie dialogi czy opowieści stylizowane na przełom XVII/XVIII wieku – znajdzie ich pod dostatkiem, jednak całość skonstruowana jest tak, że chyba łatwiej dałoby się ją przerobić na spektakl teatralny niż na sensacyjny film historyczny. Mam wrażenie że poprzednie dzieła Autora, jak np. przygody inkwizytora były o klasę lub dwie lepsze – przede wszystkim było w nich znacznie więcej życia.

„Szubienicznika” (pierwszy tom, drugiego jeszcze nie czytałem…) można by scharakteryzować krótko jako „przerost formy nad treścią”. Liczyłem że będzie to wciągająca powieść, mniej lub bardziej respektująca realia historyczne – wszystko jedno, ale za to rozrywkowa, a tu niestety mamy coś co miejscami może czytelnika solidnie umęczyć. I to bynajmniej nie dlatego, że Autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Metro” wpadło mi w ręce dość późno – czyli w czasie kiedy książka stała się już „kultowa”, „obrosła legendą” i doczekała mnóstwa kontynuatorów i naśladowców, nie ma więc co ukrywać, że człowiek zabiera się za dzieło oczekując rewelacji. I tu się nieco rozczarowałem – po przeczytaniu odczucia mam dość „mieszane”.
Z jednej strony – rzecz sprawnie napisana, czyta się gładko i z zainteresowaniem, akcja wartko pędzi do przodu i rozmaitych atrakcji nie brakuje. Ponadto widać że Autor włożył naprawdę wiele pracy i wysiłku żeby wiarygodnie opisać miejsce akcji – trasę tułaczki głównego bohatera po otchłaniach moskiewskiego metra można nawet śledzić na dołączonej eleganckiej mapce (a pewnie i wygląd opisywanych stacji pokrywa się z rzeczywistym), to samo prawdopodobnie dałoby się powiedzieć o wszelkich szczegółach technicznych – od tej strony sprawa potraktowana jest z reporterską dokładnością.
Jednak strona – nazwijmy ją – „biologiczna” – jest na całkiem innym poziomie. Oczywiście zdaję sobie sprawę że to fantastyka, ale przy takim poziomie realizmu jak wspomniany wcześniej, inne pomysły takie jak np. powstanie w ciągu kilkudziesięciu lat nowych gatunków „mutantów” (nowa rasa ludzka, drapieżne stwory dybiące na śmiałków wychodzących z metra itp.) tutaj dość fatalnie odstają od reszty. Od strony „społecznej” podobnie – świat po wojnie atomowej może być światem opartym na przemocy, ale gdyby ocaleli mieszkańcy metra wyrzynali się z taką szybkością jak w powieści – już dawno nie powinien nikt żywy tam zostać. Nie sposób jednak z tego zrezygnować, bo jeśli skreślilibyśmy „mutanty” i skomplikowany świat (głównie) wojny i (rzadko) pokoju w metrze – co pozostanie jako akcja powieści?
Co więcej – sporo z elementów powieści już gdzieś się kiedyś pojawiło. Czy to postacie „stalkerów” eksplorujących niebezpieczne obszary (to wielokrotnie), czy wizja miasta-schronu ocalałego z zagłady (np. „Miasto na górze” Bułyczowa)…
W sumie: niezła, ale bez rewelacji. Zgrabna kombinacja elementów już gdzieś widzianych, wprawdzie z pewnymi „niedociągnięciami” – ale czyta się całkiem nieźle, mimo że – jak dla mnie – w ogólnym rozrachunku oczekiwania były większe niż rzeczywistość.

„Metro” wpadło mi w ręce dość późno – czyli w czasie kiedy książka stała się już „kultowa”, „obrosła legendą” i doczekała mnóstwa kontynuatorów i naśladowców, nie ma więc co ukrywać, że człowiek zabiera się za dzieło oczekując rewelacji. I tu się nieco rozczarowałem – po przeczytaniu odczucia mam dość „mieszane”.
Z jednej strony – rzecz sprawnie napisana, czyta się gładko i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobra książka – kompletny obraz państwa Rosjan oraz podbitych przez nich innych społeczności, które wchodziły w skład imperium carów, od skromnych, normańskich początków, aż po XX-wieczną dramatyczną zapaść prowadzącą do rewolucji. Jest z pewnością wiele powodów dla których warto zainteresować się tą książką, jednak moim zdaniem najciekawsze są dwa wątki.
Po pierwsze: Pipes wyjaśnia, dlaczego rozwój Rosji poszedł w stronę rolnictwa i ekspansji terytorialnej, dlaczego głównymi klasami społecznymi byli chłopi i ludzie służący władcy – a nie kupcy i rzemieślnicy (a później – przemysłowcy i robotnicy), dlaczego mimo ogromnych bogactw surowcowych potencjał przemysłowy carskiej Rosji był znikomy.
Po drugie: Autor pokazuje jak władcy Rosji krok po kroku zdobywali coraz więcej władzy, dochodząc do stanu, w którym żadna klasa społeczna ani organizacja (np. kościelna) nie była na tyle silna, aby negocjować z władzą na temat warunków częściowej zmiany ustroju – wszyscy byli zdani na łaskę lub niełaskę carów, lub osób sprawujących władzę w ich imieniu, i w końcu jedyną drogą dla niezadowolonych pozostało pozbycie się władcy…
Obydwa wspomniane wątki (i wiele innych, zawartych w książce) prowadzą w sumie do identycznej konkluzji: Rosja tylko pod względem geograficznym była państwem częściowo europejskim, bo konstrukcja państwa została „odziedziczona” po Mongołach. Od czasu do czasu oczywiście zdarzało się, że Rosją rządzili ludzie którzy mieli jakiś kontakt „z zachodem”, ale ich wpływ bywał krótki i powierzchowny. Natomiast sposób organizacji państwa oraz relacje między władzą i poddanymi były typowo „wschodnie”: brak ustalonych norm prawnych, uznaniowość wszelkich decyzji władzy, przez długi czas – praktyczny brak własności prywatnej, pod koniec caratu – ogromny wzrost uprawnień służb policyjnych i tak dalej… Po przeczytaniu można przestać się zastanawiać, dlaczego akurat w Rosji rewolucja komunistyczna zakończyła się sukcesem i budową „nowego świata”, który w dużym stopniu przypominał „stary” – tutaj Pipes pokazuje analogie między państwem stepowych koczowników, państwem carów oraz – od czasu do czasu wybiegając w przyszłość – ZSRR.

Bardzo dobra książka – kompletny obraz państwa Rosjan oraz podbitych przez nich innych społeczności, które wchodziły w skład imperium carów, od skromnych, normańskich początków, aż po XX-wieczną dramatyczną zapaść prowadzącą do rewolucji. Jest z pewnością wiele powodów dla których warto zainteresować się tą książką, jednak moim zdaniem najciekawsze są dwa wątki.
Po...

więcej Pokaż mimo to