-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant1
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński2
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-05-01
2024-05-08
To co przedszkolaki lubią najbardziej
Każdy kto miał kiedykolwiek styczność z przedszkolakami, doskonalone wie, że na pewnym etapie wszystko związane z kupą i pierdzeniem, to hit hitów i temat nad tematami. Na pomoc opiekunom, którzy mogą z czasem mieć dosyć śmierdzących dyskusji, nie chcieć po raz kolejny tłumaczyć się z kolorów i konsystencji wiadomo czego oraz odpowiadać na napastliwe pytania, przychodzi „literatura fachowa”. Mowa o książeczkach napisanych specjalnie z myślą o dzieciach, które przechodzą okres fascynacji kupą. Normalizują one jej istnienie z przyrodniczego punktu widzenia (jak to miało miejsce np. w rewelacyjnej „Psiej kupie” od Kwiatów Orientu), a zarazem tłumaczą proces wydalania (np. „Skąd się bierze kupa?” od Znak Emotikon).
W tym wypadku, kluczem do sukcesu edukacyjnego jest nie tylko obecność „brązowej królowej”, ale także wyraziści bohaterowie i humor. Wszystkie te elementy odnajdziecie w omawianej książeczce „Skąd się bierze kupa?”, autorstwa Adama Kaya i Hery’ego Pakera. Główną bohaterką niniejszej opowiastki jest Ania - ziarenko kukurydzy, które całe swoje życie czekało na to aż zostanie zjedzone. Gdy w końcu nastaje ten wyczekiwany dzień, Ania czuje się jakby miała pięć razy urodziny i osiem razy Gwiazdkę – na raz! Naładowana pozytywną energią, wraz z licznymi towarzyszami podróży, z którymi znalazła się na pizzy, wyrusza więc w emocjonującą podróż, która kończy się w wiadomy sposób: sadzeniem stoLczyka.
Nasza dzielna kukurydza nie tylko z ogromnym zaangażowaniem i ciekawością zwiedza kolejne atrakcje układu pokarmowego, ale także dodaje otuchy reszcie podróżników, którzy mają momenty zwątpienia. Przy tym wszystkim ma kupę (!) zabawy, momentami niczym w wesołym miasteczku. Zdradzę wam także, że teraz moja córka codziennie opowiada mi, co akurat uczestniczy w imprezie w jej żołądku (a to chleb, jabłuszko i czekolada, a to masło, ser i kabanosy).
Ogromnym atutem są tutaj wesołe i wyraziste kolorystycznie ilustracje. Wąsaty pan limonka na przykład to mega siłacz ze sztangą z lizaków, cebula wciąż płacze, jajko tęskni za kurą, a pomidor to niezły Casanova. Ponadto w książce nie zabrało także wzmianek o bekaniu i pierdzeniu (tutaj prym wiodą fasolki), chichom nie ma więc końca.
Dociekliwych i spostrzegawczych małych czytelników może oczywiście zastanowić, dlaczego to akurat kukurydza gra w „Skąd się bierze kupa?” pierwsze skrzypce i dlaczego to właśnie ona dociera dalej niż reszta i w niezmienionej formie trafia do kanalizacji. Odpowiedź jest prosta: bogata w błonnik kukurydza zawiera również sporo celulozy, której organizm człowieka nie jest w stanie strawić, bo brakuje mu niezbędnych do tego celu enzymów. Wydalamy ją więc tak a nie inaczej. Nie dziękujcie za podpowiedź, cała przyjemność po mojej stronie.
Odkąd książka do nas dotarła, była już z nami w ośrodku rehabilitacyjnym - w poczekalni kilkoro dzieciaków było żywo zainteresowanych tym co czytamy -, pojechała z nami do babci oraz na spotkanie z kuzynostwem (taaaaak, było wspólne czytanie i sporo śmiechu), zagościła także w gabinecie podczas szczepienia, gdzie pielęgniarka ochoczo zaczęła dodawać od siebie ciekawe informacje związane z tematem. Sądząc po reakcji córki i innych dzieci (a i owej pielęgniarki), „Skąd się bierze kupa?”, to lektura trafiona w stu procentach.
P.S. Doskonałym dopełnieniem tej książki będzie „Dokąd płynie moja kupa?” Małgorzaty Zawilskiej-Rospędek od Wydawnictwa Dwukropek. Musimy zdobyć i ją.
[współpraca reklamowa barter]
To co przedszkolaki lubią najbardziej
Każdy kto miał kiedykolwiek styczność z przedszkolakami, doskonalone wie, że na pewnym etapie wszystko związane z kupą i pierdzeniem, to hit hitów i temat nad tematami. Na pomoc opiekunom, którzy mogą z czasem mieć dosyć śmierdzących dyskusji, nie chcieć po raz kolejny tłumaczyć się z kolorów i konsystencji wiadomo czego oraz...
2024-04-22
Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem
Gdy pałający rządzą zemsty, nienawidzący wszystkich i wszystkiego Trojan, ucieka z Pustki wszechrzecz staje na krawędzi zagłady. Ograbiony z twarzy Bóg nie ma bowiem zamiaru oszczędzić niczego ani w Nawi, ani w Prawi, ani tym bardziej w Jawi. W myśl zasady: „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”, we wspólnej walce przeciwko owemu boskiemu psycholowi, jednoczą się nawet ci, którzy w normalnych warunkach najchętniej skoczyliby sobie do gardeł. Pośród wojowników stojących po właściwej stronie, nie mogło oczywiście zabraknąć Lichockiego, pupilka – co prawda, tylko niektórych – bogów, widzącego i wybrańca w jednym. Marek najwyraźniej nie spodziewał się, w jak wielką rozpierduchę wpakują go tym razem jego nadnaturalne zdolności. Ktoś musi jednak powstrzymać nadciągającą nieubłaganie hekatombę, a któż poradzi sobie z tym lepiej niż kuty na cztery nogi adwokat? No właśnie… Takiemu to żadne, nawet przedwieczne, prawa nie są straszne.
Z przyjemnością wróciłam do Uniwersum Powiernika, by przeżyć kolejną przygodę wraz z Markiem i rzeszą, mniej lub bardziej (albo w ogóle), sympatycznych stworów. Dostałam nie tylko to czego się spodziewałam, czyli wyrazistych bohaterów o specyficznym poczuciu humoru i przenikający się z szarą codziennością zapomniany świat mitologii słowiańskiej, ale także sprawnie splecioną intrygę i zapierającą dech w piersi bitwę, której rezultat wcale nie jest oczywisty. Ta część jest też zdecydowanie mroczniejsza, krwawsza i dynamiczniejsza od rozruchowego „Powiernika”. W „Widzącym” stawka jest większa, ryzyko znaczniejsze i niebezpieczeństwa liczniejsze. Robi się intensywniej, poważniej. Widać, że Piątkowski ma pomysł i konsekwentnie go realizuje.
Równie konsekwentnie wprowadza nas także w tajniki słowiańskich wierzeń. Dzieje się to jakby przy okazji, przychodzi niezwykle naturalnie i bezboleśnie. Dzięki temu nie mamy problemu w odnalezieniu się w całej, coraz bardziej rozbudowanej, historii. Uniwersum, to ewidentnie słowiańskie fantasy przyjazne laikom.
Jeśli czytaliście poprzedni tom („Powiernik”) i zbiór opowiadań („Powiernik. Bogowie i Stwory”) z Markiem w roli głównej, to zapewne nie macie wątpliwości, że to taki nasz rodzimy a la superbohater. W pełni realizuje bowiem wzorzec kulturowy, silnie oparty na szeroko rozumianej indywidualności i nadnaturalnych zdolnościach. Widzącego należy więc przyjąć z całym „dobrodziejstwem inwentarza” archetypu (jedyne czego tu brakuje to pelerynka, maska i obcisły kostium). Lichockiemu zdarza się więc wpadać w pompatyczny i butny ton. To typ nazbyt pewnego siebie wojownika, gotowego na każde wyzwanie, zawzięcie broniącego tego w co wierzy i swoich bliskich. I jak to z superbohaterami bywa, wszystko mu wybaczamy, bo wiemy, że on nie może po prostu inaczej.
Ogromnie żałuję, że nie udało mi się dotrzeć na zlot fanów Powiernika w Skansenie, który mam totalnie pod nosem. Wiecie, jak to jest: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach…”. W ramach pocieszenia pójdę za ciosem i od razu sięgnę po „Obrońców”. Drugi wchodzący w skład Uniwersum zbiór opowiadań mam już bowiem za sobą. Warto wspomnieć, że jeśli lubicie audio koniecznie wysłuchajcie serii w interpretacji Wojciecha Żołądkiewicza. Studio Nine Realms, jak zwykle wykonało kawał dobrej roboty.
Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem
Gdy pałający rządzą zemsty, nienawidzący wszystkich i wszystkiego Trojan, ucieka z Pustki wszechrzecz staje na krawędzi zagłady. Ograbiony z twarzy Bóg nie ma bowiem zamiaru oszczędzić niczego ani w Nawi, ani w Prawi, ani tym bardziej w Jawi. W myśl zasady: „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”, we wspólnej walce przeciwko...
2024-04-02
Co wyjdzie z połączenia apokalipsy zombie z Prawem Murphy'ego? Oczywiście, „Szczury Wrocławia”!
Jak wiecie jestem fanką żywych trupów i fatalistką – bardziej w tym rozumieniu, że wierzę w nieuchronność procesów i zdarzeń, zwłaszcza tych niepomyślnych – dlatego druga część zombiastycznej powieści Schmidta kupiła mnie bez reszty. Bo jeśli już w „Chaosie” docierało do nas, że to co może pójść źle, na pewno pójdzie źle, to dopiero w „Szpitalu” wybrzmiewa to z całą mocą. To w tej części uświadamiamy sobie w pełni, że co może podczas apokalipsy zombie we Wrocławiu się spierniczyć, na pewno się spierniczy – i to koncertowo.
Tym razem, a co sugeruje już sam tytuł, autor zamyka nas wraz z pacjentami i okrojonym w składzie personelem w szpitalu psychiatrycznym. Zanim jednak akcja rozkręci się na dobre i do bohaterów dotrze w jak beznadziejnej sytuacji się znaleźli, Schmidt serwuje nam wymowny wstęp. Z przytupem. Zaczyna się bowiem od „przygody” seksomaniaczki, która postanowiła przekroczyć kolejną granicę i zaspokoić swoje żądze w…kostnicy. Tam sprawy się nieco skomplikują, gdy jednym z denatów okaże się być, nie takim do końca martwym nieboszczykiem. Muszę przyznać, że się nieźle uśmiałam, gdy okazało się jak sprytnie Schmidt rozegrał początkową akcję, by potrzymać nas trochę dużej w niepewności i nie rzucać naszej koneserki doznań na rzeź, jakiej byśmy od razu oczekiwali. Owa sytuacja w kostnicy przypomniała mi pewnego shorta z serii „Mistrzowie Horroru”*, w którym mieliśmy do czynienia z nekrofilką i zombiakami. Chociaż, szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy z zombie, to na pewno nekrofilia… Zostawmy jednak te rozważania na inną okazję i wracajmy do książki.
„Szpital”, stanowiący póki co, osobną, zamkniętą historię (taki swoisty dodatek do serii, który można czytać poza kolejnością) w pewnym sensie, pełni rolę odgromnika. Dynamikę, charakteryzującą intensywność „Chaosu”, zastępuje tu bowiem wyraźne spowolnienie. Bohaterowie mają czas na to by zrozumieć, co się dzieje, przegrupować się, próbować zaplanować działania i zacząć rozgryzać słabe strony zombiaków. Biorąc pod uwagę, to wszystko, co dzieje się poza murami psychiatryka, jaką klęskę już na starcie ponoszą władze, służby i wojsko, idzie im naprawdę dobrze. I to napawa nadzieją, złudną, bo złudną, ale jednak nadzieją. Dla ludzi.
Co istotne, akcja omawianej części rozgrywa się głównie w tym samym czasie co akcja „Chaosu”, nie ma więc co liczyć na to, że pojawią się jakieś wyjaśnienia lub odkrycia, które pchną historię do przodu. To co zaskoczy was w „Szpitalu”, to nie odkrycie przyczyn tajemniczej zarazy, a raczej konstrukcja powieści. Jej większa spójność i konkretyzacja. Akcja – w przeciwieństwie do „Chaosu” - rozgrywa się, oprócz drobnych wyjątków, w jednym miejscu i skupia się wokół mniejszej, ograniczonej grupy osób. Wiąże się to z tym, że bardziej się do nich przyzwyczajamy, mocniej trzymamy za nich kciuki i doceniamy ich starania. Niestety, im bardziej profesor Niemczuk dwoi się i troi, by ocaleńcy pozostali bezpieczni w jego placówce, tym bardziej uaktywnia się bezlitosne Prawo Murphy'ego. Każdy najmniejszy błąd, każde najdrobniejsze niedopatrzenie, mści się po stokroć.
Chcielibyśmy by było inaczej. By ci którzy są gotowi nieść pomoc, mimo piekła spadającego im na głowy, przetrwali, ale wszystko dąży tu ku nieuchronnej katastrofie. Świadomość tego, jak ta historia musi się zakończyć, że nie ma innej drogi, na szczęście ani trochę nie odbiera nam przyjemności z lektury. Pośród wrzasków rozpaczy i przerażenia, pomiędzy wymyślnymi zgonami i przemianami, treść urozmaicają nam m.in. oryginalne przemyślenia, życiorysy personelu i pacjentów. Przyglądamy się bliżej m.in. charakternemu złotej rączce, „żywemu trupowi”, ale nie zombie, Napoleonowi, kobiecie, która nie chce swojej ręki i mężczyźnie, który twierdzi, że przybył z przyszłości (bardzo ciekawy wątek) i wielu, wielu innym. Swoją rolę odegra również kot, który zasłuży nawet na kolejny epizod, albowiem pojawi się w „Kratach” (część trzecia).
Gorąco polecam fanom żywych trupów, czarnego humoru, krwawej apokalipsy i siermiężnego PRL-u. Jest moc.
*„Opowieść Haeckela” powstała w oparciu i opowiadanie Clive’a Barkera „Dark Delicacies”. Pisarza znowuż zainspirowała autentyczna postać: Ernst Haeckel (1834 – 1919), który był niemieckim biologiem, filozofem i podróżnikiem.
[współpraca reklamowa barter]
Co wyjdzie z połączenia apokalipsy zombie z Prawem Murphy'ego? Oczywiście, „Szczury Wrocławia”!
Jak wiecie jestem fanką żywych trupów i fatalistką – bardziej w tym rozumieniu, że wierzę w nieuchronność procesów i zdarzeń, zwłaszcza tych niepomyślnych – dlatego druga część zombiastycznej powieści Schmidta kupiła mnie bez reszty. Bo jeśli już w „Chaosie” docierało do nas,...
2024-04-01
Beret i Kapot, dwa prosiaki,
urwisy, gałgany i łapserdaki.
Myślą, że sprytne są z nich chłopaki
kradną więc na potęgę: kampery, żarcie, okrągłe tysiaki…
Na szczęście z naszych knurów żadne bystrzaki ,
bez problemu ich Anton wsadza do paki.
W ciupie, raz po raz, kisnąc łobuziaki,
z nudów planują kolejne napady i draki.
Prosiaki i ich draki
Gdy tylko komiks do nas dotarł młoda od razu się do niego dobrała i, jak na czterolatkę, dosyć wnikliwie przeanalizowała sobie ilustracje. Po tym, co mi później opowiedziała i co sama doczytałam, muszę przyznać, że Beret i Kapot wrócili w wielkim stylu.
Oba gałgany nadal nie chcą skalać racic uczciwą pracą – chociaż inspektor Anton, raz po raz, w imię zadośćuczynienia do takowej ich przymusza – kombinują więc jak tylko mogą, by na piękne oczy poużywać życia. Co chwilę organizują sobie darmowe wyżerki, wycieczki i wszelkie atrakcje. Rozkręcają się nawet do tego stopnia, że planują napad na bank. Jak się zapewne domyślacie, niezbyt im to wychodzi. Zresztą, co tu dużo mówić, te fajtłapy, nawet, gdy stają się – całkiem legalnie - bogaczami, wszystko koncertowo chrzanią i błyskawicznie tracą caluteńki majątek.
Krótko mówiąc: Beret i Kapot, to hulajdusze i najbardziej nieudolni rabusie wszech czasów, którzy w ogóle nie uczą się na błędach. Ledwo wyjdą zza kratek od razu pakują się w kolejne kłopoty. Bez najdrobniejszej refleksji. Szczerze mówiąc podziwiam (dziwnie znajomą) cierpliwość Inspektora Antona, który raz po raz łapie świńskich oprychów na gorącym uczynku i z nieustępliwym spokojem pakuje ich do ciupy. Odniosłam wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z bardzo wyrazistym, zhiperbolizowanym przedstawieniem zderzenia dwóch światów: uporządkowanego stoika i chaotycznych hedonistów. I, wcale nie wydaje mi się, by były to za daleko posunięte wnioski, czy to w pewnym sensie nie ciekawa analogia relacji rodzic-dziecko?
Dlatego, chociaż przygody Bereta i Kapota są przykładem literatury czysto rozrywkowej, to niosą z sobą, trafiający do dzieci i łatwy do odcyfrowania przekaz. Po pierwsze, prawda zawsze wychodzi na jaw a złe uczynki zawsze zostają ukarane (trzeba też dodać, że konsekwencje są adekwatnie do przewin). Po drugie, jeśli wciąż podąża się tą samą drogą, to zawsze dochodzi się do tego samego celu. Po trzecie, warto planować i wyciągać wnioski z porażek – nawet jeśli wybiera się niepoprawną ścieżkę kariery. Po czwarte, i tutaj już jest trudniej, sprawianie sobie przyjemności może być mocno uzależniające i stać się sposobem na życie – co nie zawsze jest dobre, sporo bowiem zależy od tego w jaki sposób do tych przyjemności dążymy.
Moja córa oczywiście dobrze wie, że stojący na straży prawa Anton ma rację i jego postawa jest jak najbardziej słuszna. Jako dziecko sympatyzuje jednak z szalonymi prosiakami. Jaki maluch bowiem nie chciałby jeść ogromnych ilości ciastek, pączków i przekąsek, być na wiecznych wakacjach i posiadać na własność – nie ważne, że nawiedzonego – zamku? W sumie to ja też bym to wszystko chciała, ale jako dorosła mam inną perspektywę. Muszę się wam przyznać, że przy okazji lektury, przyjemnie mi się z młodą rozmawiało nie tylko o przygodach i wybrykach świnek, ale także o własnych słabostkach i marzeniach (tak, zjadłabym ciężarówkę arbuzów!).
Tak jak w poprzedniej części, i w tej, znajdziecie krótkie historyjki pełne humoru, absurdów i przygód. Gęsto tutaj, wyraziście, konkretnie, gwałtownie i dynamicznie. Warto dodać, że chociaż ilustracje należą do tych kanciastych i krzykliwych - w takim pozytywnym, sensacyjnym znaczeniu – to idealnie obrazują zuchwałość bohaterów i prostotę świata w jakim się poruszają. Majda Koren i Damijan Stepančič wiedzą, jak sprostać oczekiwaniom najmłodszych (a to oni są targetem, nie my dorosłe zgredy), czekamy więc na kolejne przygody niesfornych świnek i bohaterskiego Antona.
[współpraca reklamowa barter]
Beret i Kapot, dwa prosiaki,
urwisy, gałgany i łapserdaki.
Myślą, że sprytne są z nich chłopaki
kradną więc na potęgę: kampery, żarcie, okrągłe tysiaki…
Na szczęście z naszych knurów żadne bystrzaki ,
bez problemu ich Anton wsadza do paki.
W ciupie, raz po raz, kisnąc łobuziaki,
z nudów planują kolejne napady i draki.
Prosiaki i ich draki
Gdy tylko komiks do nas dotarł...
2024-02-27
Labirynt znaczeń. Edgar Allan Poe
Lubię książki, które sprowadzają mnie do parteru. Pokazują jak niewiele wiem o świecie, chociaż wydaje mi się, że przecież na pewno sporo już wiem. Z czułością i delikatnie acz konsekwentnie i dobitnie obnażają przede mną moją własną ignorancję. Do takich pozycji z całą pewnością należy „Ciemna strona Księżyca”, biografia Edgara Allana Poe, napisana przez Johnego Trescha (przetłumaczona przez Magdę Witkowską).
Któż z fanów literatury grozy nie czytał chociażby „Upadku domu Usherów”, „Kruka”, „Studni wahadła” albo „Czarnego kota”? Któż nie słyszał przeróżnych anegdot na temat Poego? O tym, że honorarium za wspomnianego „Kruka” wynosiło tylko 10 dolarów, o jego wyniszczającym uzależnieniu od opium i alkoholu (teorii na temat alkoholizmu Poego, najdziwaczniejszych, freudowskich, powstało sporo), o upodobaniu do mieszania laudanum z wyskokowymi trunkami. O jego wielkiej zmarnowanej szansie na spotkanie z prezydentem w Białym Domu*. Ostatecznie o tajemniczej śmierci, która zabrała go cztery dni po tym, gdy znalezionego go błąkającego się po ulicach w nie swoim ubraniu. Łatwo na tej podstawie stworzyć sobie w głowie obraz ponurego marzyciela, pechowego nieszczęśnika, którego byle drobiazg mógł strącić w przepaść wprost w objęcia melancholii a nawet szaleństwa.
Z czasem dociera do nas, że to nie może być pełen obraz człowieka, którego świat w końcu pokochał i docenił, który wywarł – i nadal wywiera – ogromny wpływ na kształt literatury popularnej. Zresztą nie tylko na literaturę. Warto wiedzieć, że w duchu Poego swoje filmy tworzy np. Jordan Peele („Uciekaj” i „To my”). Im więcej więc o pisarzu wiemy, tym więcej zaczniemy mieć wątpliwości co do rewelacji na jego temat i podziwu dla jego ambicji i błyskotliwości. Okazuje się bowiem, że wiele osób chciało zaszkodzić Poemu, zepchnąć go w niebyt, publicznie opowiadając na jego temat bzdury. Oskarżanie go o narkomanię współcześnie wydaje się już bezpodstawne, tak samo jak opowiadanie o jego skłonności do młodych dziewcząt. Co prawda kuzynka, którą poślubił miała 13 lat, jednak przypuszcza się, że związek ten nie został skonsumowany. Przypominał bardziej relację brata i siostry niż męża i żony. Poza tym po śmierci Victorii poeta wiązał się raczej z „dojrzałymi” kobietami. Pojawiło się także wiele nadużyć interpretacyjnych, które zniekształcały wizję jego twórczości i życia. Uważano np. że gotyckie opowiadania, nasycone grozą i okropnością, odzwierciedlają osobowość Poego, a fascynacja śmiercią, to dowód na to, że był nekrofilem.
John Tresch, zabiera nas głębiej. W pełni zdaje sobie sprawę z tego, że żeby oddać istotę twórczości Poego i rozgryźć jego samego (odrobinę bardziej), trzeba podejść do tematu możliwe najszerzej. Nie można izolować więc autora oraz jego dzieła od tła kulturowego ani rzeczywistości społeczno-politycznej i kontekstu historycznego. Dlatego nie przemilcza wpływu jaki na Edgara miała śmierć jego rodziców, nieusynowienie przez opiekuna (i zdrady jakich ten dopuszczał się względem przybranej matki), czarnoskóra służba pośród której dorastał i nadużycia białych wobec niewolników, których był świadkiem, służba na statku, reforma szkolnictwa, odkrycia naukowe, wszelkie szarlataństwa, mesmeryzm, frenologia, hazard i kryzys bankowy, gdy miał zacząć wydawać własną gazetę. Nie pomija także tego epizodu z życia Poego, o którym inni biografowie nie wspominali zbyt chętnie. Mianowicie o odbytej przez niego służbie wojskowej i zaskakująco szybkim awansie na sierżanta majora, dzięki konotacjom rodzinnym. Podejmuje się także tematów mniej wygodnych i wymagających dogłębniejszej analizy. Zastanawialiście się kiedyś czy Poe był rasistą? Dlaczego zafascynowany rozwojem technologii, jednocześnie odnosił się sceptycznie do idei postępu?
Przedstawiany nam przez Trescha Poe to, owszem, człowiek trudny i przekorny, miewający pecha, ale także niezwykle błyskotliwy i, co dla wielu zaskakujące, obdarzony niebanalnym poczuciem humoru. To ostatnie nie ujawniało tylko w licznych utworach satyrycznych, ale także w umieszczanych na łamach prasy fake newsów i obserwowaniu reakcji czytelników na nie. Żeby zrobić coś podobnego trzeba mieć odwagę, no i oczywiście spory tupet. Jak każdy wybitny człowiek, Poe był osobistością o wielu twarzach.
„Ciemna strona księżyca” traktuje w dużej mierze o czasach w których Poe żył. Dlatego jest to lektura skłaniająca do ciągłych poszukiwań. Co rusz trafia się tutaj na ciekawostki, nazwiska, odkrycia, o których chce się wiedzieć więcej – zaczyna się więc szukać, doczytywać, poznawać. Stąd dowiedziałam się m.in. o ludziach-nietoperzach żyjących na księżycu i Mechanicznym Turku. To bez dwóch zdań imponująca książka, która wzbudzi zachwyt w każdym, kto łaknie wiedzy i chciałby przyjrzeć się bliżej wybitnemu człowiekowi.
__
*14 marca 1843 roku Poe miał swoją wielką życiową szansę. Zaproszono go bowiem na spotkanie z samym prezydentem w Białym Domu. W kilka minut mógł zmienić swoją sytuację życiową: utrzeć nosa wrogom, nazywających go, ze względu na jego twórczość poetycką, obraźliwie „jingle manem”, czyli „brzękajłą” i wróciłby na salony wzbudzając respekt. Niestety zamiast wykorzystać okazję Poe ruszył w tango. Do Białego Domu dotarł całkiem pijany i bełkotliwie zażądał widzenia z prezydentem. Wyrzucono go na bruk.
[współpraca reklamowa barter]
Labirynt znaczeń. Edgar Allan Poe
Lubię książki, które sprowadzają mnie do parteru. Pokazują jak niewiele wiem o świecie, chociaż wydaje mi się, że przecież na pewno sporo już wiem. Z czułością i delikatnie acz konsekwentnie i dobitnie obnażają przede mną moją własną ignorancję. Do takich pozycji z całą pewnością należy „Ciemna strona Księżyca”, biografia Edgara Allana...
2024-03-03
Apokalipsa zombie w peerelowskim stylu? Czemu nie!
Cofnijmy się do 1963 roku. Czasów, gdy posiadanie telefonu stacjonarnego dla wielu pozostawało odległym i często nieosiągalnym marzeniem, rozmowy zamawiało się przez centralę, o smartfonach czy internecie nikomu się jeszcze nie śniło, a informacje podawane w prasie, radiu i telewizji były skrupulatnie wyselekcjonowane – no i na takowe trzeba było oczywiście trochę poczekać. Ponadto w sierpniu 1963 roku, we Wrocławiu, wybuchła jedna z ostatnich epidemii czarnej ospy na świecie. Do walki z nią powołano większość pracowników służby zdrowia, wprowadzono obowiązkowe szczepienia, zorganizowano izolatoria i szpitale ospowe*. A o zombie, mało kto w polskim grajdołku, dotąd słyszał.
Tyle jeśli chodzi o fakty. Teraz wyobraźcie sobie, że znajdujecie się właśnie w objętym kwarantanną Wrocławiu. Władza ludowa straszy obywateli epidemią (wiadomo, nie tylko) i jesteście odcięci od szybko i łatwo dostępnych informacji. Wiecie tyle, co usłyszycie od innych lub zobaczycie na własne oczy, a w mieście ewidentnie zaczyna dziać się coś niepokojącego. Wojsko urządza kanonadę, włodarze ewakuują się w pośpiechu, podobno atakuje nowa zaraza, która sprawia, że martwi, wcale nie są tak martwi jak powinni…
Dokładnie w takie realia - miasto otoczone kordonem sanitarnym z powodu czarnej ospy -, w taki stan świadomości – totalnej niepewności i zagubienia -, rzuca czytelnika Robert J. Szmidt. Historia „Szczurów Wrocławia” zaczyna się dla nas w momencie, gdy w jednym z izolatoriów dochodzi do przedziwnych ataków i „zmartwychwstań”. Początkowo nikt nie bierze na poważnie słów naocznych świadków, z czasem okazuje się jednak, że nie dość, że była to prawda, to już nie da się zamieść jej pod dywan. Miasto z minuty na minutę pogrąża się w coraz większym chaosie. A my, czytelnicy, rzucani z miejsca na miejsce, od bohatera do bohatera, jesteśmy tego świadkami: krok po kroku, człowiek po człowieku, zombie po zombie.
Biorąc pod uwagę konstrukcję powieści, autor zaryzykował pewien eksperyment i moim zdaniem taka forma jak najbardziej się broni. Wielotorowy sposób prowadzenia fabuły i wielogłosowość doskonale oddają atmosferę wydarzeń i klimat panujący w opanowywanym przez zombie mieście. Bohaterem staje się tutaj każdy: od wojskowego, lekarza, strażaka po pielęgniarkę, cmentarnego ciecia czy przebywającego we Wrocławiu na wakacjach dzieciaka. Z czasem orientujemy się, że nie ma co się do kolejnych postaci przyzwyczajać, ponieważ Szmidt, po tym gdy sprawi, że się z nimi polubimy, dowiemy o nich sporo i niejedno z nimi przetrwamy, pozwoli popełnić im jakiś fatalny w skutkach błąd. Nigdy nie wiemy jednak kiedy i w jak malowniczy sposób. Element zaskoczenia jest więc tutaj kluczowy i nadaje powieści niepowtarzalną dynamikę. Mnie „Szczury…” przypominały poniekąd grę, w której co chwilę mogę zmieniać „skórki” i wyruszać na kolejne misje bardziej lub mniej (tak częściej) uzbrojona i przygotowana.
Losowość zdarzeń, idiotyczne rozkazy wierchuszki, groza niejasnej sytuacji, przypadkowo splecione łuty szczęścia – to wszystko w pełni oddaje panujący w takich sytuacjach CHAOS. Sytuacja od samego początku nie należy do tych, które można by opanować, więc najlepiej byłoby po prostu brać nogi za pas, ukryć się w jakimś bezpiecznym (ale czy takie istnieje?) miejscu i przeczekać. To się właściwie nikomu nie udaje. A żeby było jeszcze trudniej, autor postanowił nieco podrasować klasycznego zombiaka i te jego wrocławskie wersje mają inne niż standardowe cechy, co czyni je niebezpieczniejszymi i bardziej niezniszczalnymi. Muszę przyznać, że jego koncepcja zombie – ciekawe jak rozwinie się w kolejnych tomach – jest bardzo interesująca. Szczególnie wyrwał mnie z butów tym, co dzieje się, gdy ulegną całopaleniu (czytajcie koniecznie!).
Jest krwawo, niepokojąco i mrocznie. Jak wiele się tutaj dzieje niech uświadomi wam fakt, że cała akcja rozgrywa się w ciągu, zaledwie, 12 godzin. Szalone tempo i hipnotyzująca szarża niefortunnych zdarzeń sprawiają, że od tej sporych gabarytów lektury, trudno się oderwać i od razu chce się sięgnąć po kolejny tom. Jeśli więc nie straszne wam latające w powietrzu flaki i poodrywane kończyny, jesteście fanami wszelakich odmian zombie i w smak wam peerelowskie tło historyczne oraz oryginalne w formie wizje artystyczne, to jest to książka dla was.
Na koniec ciekawostka. Wiecie, że lata sześćdziesiąte w Polsce były nazywane okresem „małej stabilizacji chaosu”? Świetnie to sobie Schmidt obmyślił, prawda?
*Dzięki sprawnym działaniom zarazę udało się opanować dosyć szybko, bo w 97 dni i nie wyrządziła ona też zbyt wielu szkód, ponieważ zabiła „tylko” 7 osób.
[współpraca reklamowa barter]
Apokalipsa zombie w peerelowskim stylu? Czemu nie!
Cofnijmy się do 1963 roku. Czasów, gdy posiadanie telefonu stacjonarnego dla wielu pozostawało odległym i często nieosiągalnym marzeniem, rozmowy zamawiało się przez centralę, o smartfonach czy internecie nikomu się jeszcze nie śniło, a informacje podawane w prasie, radiu i telewizji były skrupulatnie wyselekcjonowane – no...
2024-02-02
Brakujące ogniwo
To jedna z tych książek, których nie potrafiłam tak po prostu odłożyć i pójść spać. Nie ważne jak bardzo czułam się zmęczona, ciekawość tego „co dalej” była wielokrotnie silniejsza. I nic w tym dziwnego skoro „Duch” to absolutny klasyk, książka-perełka złotej ery amerykańskiego horroru. Wciąż jestem w szoku, że nikt wcześniej nie wydał tego tytułu w Polsce. Zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę, że sam Phantom Press podczas niecałych czterech lat działalności (1990-1994) wyprodukował sześćdziesiąt cztery horrory, a Amber (lata 80 i 90) coś około pięćdziesięciu. Wielu „skarbów” nie mieliśmy jeszcze okazji poznać – dziękujemy ci więc Wydawnictwo Akabra za to że jesteś. I za Thomasa Page’a**.
Wydany po raz pierwszy w 1976 roku „Duch” zaczyna się z przytupem. Czterech mężczyzn wyrusza na ekspedycję naukową do Kandy, by tropić karibu i łosie. Po kilku dramatycznych chwilach, dwóch urwanych głowach i nieudanym pościgu za nieznanym stworzeniem, przy życiu pozostaje tylko jeden. I to dlatego, że tajemniczy napastnik uznał go za martwego. Raymond Johnson postanawia udowodnić światu, że nie oszalał i zdeformowana kreatura, która zabiła jego współtowarzyszy istnieje naprawdę. Wyrusza więc na polowanie. Szybko okazuje się, że nie tylko on obsesyjnie tropi tajemniczą bestię. Podąża za nią również straumatyzowany weteran wojny w Wietnamie - uzbrojony w własnoręcznie wykonany łuk Indianin. John Moon ma jednak zupełnie inne plany względem Sasquatcha niż biały, „wściekły” biznesmen.
W powieści pojawia się uchylający rąbka tajemnicy, z naukowej strony, pracownik uniwersytetu, antropolożka znająca się na indiańskim folklorze, czujne śledzenie prasowych doniesień o nietypowych szkodach i kończące się fiaskiem karkołomne próby konfrontacji z Wielką Stopą (z nieudolnym zakładaniem pułapek włącznie). Wszystkie tropy prowadzą - obu bohaterów, ale różnymi drogami - do ośrodka narciarskiego, gdzie podczas zamieci dochodzi do ostatecznego starcia z prastarą tajemnicą. Klasyczne polowanie na potwora chciałoby się rzec. Byłoby to jednak zbyt krzywdzące względem tej powieści uproszczenie. Wokół głównego, przygodowego wątku dzieje się bowiem zdecydowanie więcej niż w przeciętnej historii. Przeplata się tutaj kilka istotnych, czyniących tę lekturą wyjątkową, smaczków. Trudno nie docenić mistycznych poszukiwań Indianina, przeplatających się z jego wspomnieniami, gdy samotnie siał w dżungli postrach pośród członków Wietkongu oraz podróży, którą, poniekąd wbrew sobie, odbywa Johnson. To wszystko zostało dopełnione zgrabnymi teoriami na temat Bigfootów, „gadającym” psem, sporem o zoofilię, szarpaniną o zgniłego palucha i rewelacyjnym, zaskakującym zakończeniem – dostajemy w nim naprawdę świetny, dający do myślenia twist. Lepiej być nie mogło!
Nie byłam pewna czy powinnam o tym wspominać, bo to się jednak wpisuje w konwencję i trochę rozumie samo przez się, ale niech będzie: momentami powieść została napisana w mocno kanciastym, twardo ciosanym stylu (tłumacz Piotr Sawicki, zapewne robił co mógł, byśmy jak najmniej to odczuwali). Co jednak (i na szczęście) ważniejsze, ów miejscowy brak miękkości narracji i płynności przejść niespecjalnie wpływa na odbiór całościowy książki. Fani dzieł złotej ery na pewno nie będą narzekać. Pokochają „Ducha” za samą historię, dynamikę przygodowej powieści, naturalistyczną nieprzesadzoną przemoc, klimat grozy i niepowtarzalną, pozbawioną subtelności, duszną atmosferę, która ze strony na stronę staje się coraz bardziej klaustrofobiczna.
„Duch”, to powieść napisana z polotem i wyobraźnią. Absolutnie niebanalna.
*koniecznie zerknijcie do „Paperbacks From Hell” Grady’iego Handrixa
P.S. Wydawnictwo wrzuciło właśnie kolejną zapowiedź. Koniecznie sprawdźcie.
[współpraca reklamowa barter]
Brakujące ogniwo
To jedna z tych książek, których nie potrafiłam tak po prostu odłożyć i pójść spać. Nie ważne jak bardzo czułam się zmęczona, ciekawość tego „co dalej” była wielokrotnie silniejsza. I nic w tym dziwnego skoro „Duch” to absolutny klasyk, książka-perełka złotej ery amerykańskiego horroru. Wciąż jestem w szoku, że nikt wcześniej nie wydał tego tytułu w...
2024-03-01
2024-02-05
Kakawewe!
Jeśli miałabym sobie Grady’ego Hendrixa wrzucić na jakąś literacką półeczkę, to określiłabym jego styl jako miks twórczości Stephana Kinga z groteskowymi elementami horrorów klasy B. Nie po to jednak by szufladkować autora jako kolejnego Kinga albo, co wydaje się bardziej ekstrawaganckie, jako kolejnego Smitha - lecz po to by potencjalny czytelnik wiedział, w jakim – mniej więcej - kierunku się uda, gdy po jego książkę sięgnie. Zestawienie ze sobą, tych dwóch, tak skrajnie różnych literacko zjawisk, podkreśla także brak wtórności, o którą łatwo kogoś oskarżać, gdy mu się przylepi porównawczą łatkę, a której u tego pisarza nie znajdziecie.
Domyślam się, że moje skojarzenie może się wam wydać dosyć dziwne, ale podczas lektury nie potrafiłam wspomnianych odniesień wyrzucić z głowy. W „Jak sprzedać nawiedzony dom” znajdziemy bowiem z jednej strony: mocno rozbudowaną warstwę obyczajową, długie osadzanie kontekstowe bohaterów, podkręcony, zintensyfikowany dramatyzm relacji rodzinnych i mroczną podróż w głąb naszego ja, a z drugiej: ogromny dystans do wyeksploatowanych do granic możliwości motywów horrorowych (nawiedzony dom i nawiedzona zabawka), wyczuwalną groteskowość zagrożenia (bliżej tu zdecydowanie do „Laleczki Chucky”, niż „Amityville” czy „Annabelle”) oraz specyficzny humor co rusz rozładowujący napięcie.
O ile nie przeszkadza wam więc typowo Hendrixowa zabawa konwencją, balansowanie między klasyczną a nowatorską realizacją tematów, które lata świetności mają już (może chwilowo?) za sobą i nie macie akurat ochoty na jakąś straszliwie mrożącą krew w żyłach historię, po której będziecie spać przy zapalonym świetle, to jak najbardziej „Jak sprzedać nawiedzony dom” przypadnie wam do gustu. Jest w tej powieści coś świeżego, co powoduje, że rozrywkowy horror z rozbudowaną warstwą obyczajową, ma szansę wyjść poza hołubiącą go niszę i przekonać do siebie nieprzekonanych do gatunku dotąd czytelników. Fanów horroru raczej podzieli. Na tych, którzy się z owym niesztampowym miksem i ironicznym podejściem polubią oraz takich, których będzie odrzucał, jako zanadto przekombinowany, zbyt suspensowy i za mało konkretny. Jako że uwielbiam wszelkiego rodzaju eksperymenty i podmiany, nie trudno się domyślić, do której grupy należę, więc:
Więcej Hendrixa proszę, bo dobrze się w jego towarzystwie bawię!
*
No a jak się w końcu sprzedaje taki nawiedzony dom? No nijak…
Louise, główna bohaterka najnowszej powieści Hendrixa, to osoba, która wie czego chcieć od życia, żeby jej oraz jej córce Poppy zapewnić godny byt. Jak to jednak bywa, gdy wszystko dobrze się układa, przeszłość lubi znienacka upominać się o swoje i jeśli się z nią w porę nie rozliczymy, to może nam nieźle namieszać. Louise przekonuje się o tym, gdy jej rodzice giną w wypadku, a ona wraz z bratem Markiem musi zająć się uporządkowaniem spadku po nich - czyli przede wszystkim domem wypchanym po sufit „dziełami sztuki” obsesyjnie wytwarzanymi przez ich matkę. Oprócz traumy, żałoby i wzajemnej niechęci przyjdzie im się mierzyć z czymś jeszcze: z zapomnianym koszmarem, ukrytą głęboko w trzewiach rodzinnego domu tajemnicą, która sprawiła, że unikali ze sobą kontaktu przez długie lata. Teraz czeka na nich zagubienie, smutek, tłumiona zbyt długo wściekłość i słowo „przepraszam”, które za nic nie chce przejść przez gardło.
Mark i Louise nie spodziewają się, że ich droga ku katharsis będzie pełna wybojów (i, że w ogóle potrzebują ją przebyć). Początkowo wszelkie próby pokonania, wciąż pogłębiającej się, dzielącej ich przepaści i spojrzenia na własną przeszłość z perspektywy tej drugiej osoby niczego nie zmieniają – jeśli robią krok do przodu to tylko po to, by zaraz zrobić kilka w tył i wrócić do swojej pełnej niechęci narracji o podłej, skupionej tylko na karierze siostrze i rozpieszczonym, niedojrzałym bracie. Co istotne dla fabuły, bohaterowie, osobno są całkiem znośni, w momencie jednak, gdy jedno z nich znajdzie się w polu widzenia drugiego, trudno nadal darzyć ich sympatią. W momencie jawią nam się jako zacietrzewione dzieci (co jest tak samo zabawne, jak i przerażające, gdy uświadomimy sobie, że podobne zachowania nie są wyssane z palca), uwięzione w ciałach dorosłych. Owo przejaskrawienie jest oczywiście celowe. Powieść można bowiem odczytać jako specyficzną metaforę procesu dojrzewania związanego z odchodzeniem z „domu” i dziedziczonej traumy (to uwidacznia się w drugiej części powieści), więcej jednak nie zdradzę, by nie psuć wam frajdy z odkrywania kolejnych warstw tekstu. A wierzcie mi jest to zdecydowanie barwne, pełne wypaczeń i fatalnych w skutkach decyzji widowisko. Grady w zmyślny sposób zdaje się potwierdzać teorię, że to my, żyjący, ponosimy odpowiedzialność za duchy. Stanowią one bowiem zagadkę naszego istnienia, chociaż jak się okazuje niezbyt uświadomioną.
Jak widać, w najnowszej powieści Hendrixa najważniejsi są bohaterowie, ich motywacje i konsekwencje podjętych przez nich decyzji. Nie pacynki, nie martwe, krwiożercze wiewiórki, nie nawiedzony dom. Tylko ludzie. Stąd niespiesznie tocząca się, ale jakże angażująca akcja, niepokój wywołujący gęsią skórkę i mnóstwo kąśliwej cierpkości wycelowanej w rodzinne zaszłości.
*
Sprawne połączenie czarnego humoru, trafnej obserwacji, celnej krytyki, psychologicznej wiarygodności oraz groteskowego spojrzenia na świat, to coś na co najwyraźniej miałam wielką ochotę. W takiej odsłonie horroru, jej zgrabnie wyważonej nietypowości, przepadłam więc totalnie.
Kakawewe!
Jeśli miałabym sobie Grady’ego Hendrixa wrzucić na jakąś literacką półeczkę, to określiłabym jego styl jako miks twórczości Stephana Kinga z groteskowymi elementami horrorów klasy B. Nie po to jednak by szufladkować autora jako kolejnego Kinga albo, co wydaje się bardziej ekstrawaganckie, jako kolejnego Smitha - lecz po to by potencjalny czytelnik wiedział, w...
2024-03-15
Weird w azjatyckim sosie
Literatura azjatycka, zwłaszcza ta zabarwiona grozą, działa na nas jakoś inaczej. W, tylko dla siebie, charakterystyczny sposób, wpełza pod skórę, trąca nerwy i igra ze zmysłami, pozostając nam na długo w głowach. Na dodatek, opowieści grozy, mocno zakorzenione w kulturze i ludowych opowieściach, czynią, w naszym wyobrażeniu, Daleki Wschód miejscem tak samo pięknym i mistycznym, jak i niebezpiecznym, pełnym mściwych demonów oraz duchów.
Z czego może wynikać takie odmienne oddziaływanie? Chociażby ze sposobu w jaki elementy nadnaturalne funkcjonują w naszych rzeczywistościach kulturowych. W naszym kręgu kulturowym, to co osobliwe jest mocno wyrugowane, niemożliwe i dziwaczne. Człowiek Zachodu, który się z tym zderza, staje więc w obliczu zjawiska niewytłumaczalnego, kompletnie nie wiedząc co się wokół niego dzieje. Na Wschodzie, to co realne i nierealne buduje ten sam, a nie dwa różne światy. Dlatego, gdy my, Europejczycy, wątpiąc w swoje zmysły, dumamy nad tym czy to czego doświadczamy dzieje się naprawdę, człowiek wschodu, biorąc to co się na jego oczach rozgrywa za „zwykłą” kolej rzeczy, będzie się zastanawiał, nie „czy” lecz „dlaczego” to przytrafiło się akurat jemu.
Gdy przyswoimy sobie tę leżącą u podstaw rozumienia różnicę, po lekturze „Brudnych sprawek wujaszka Hana”, doceniamy złożoność i niezwykłość zadania, jakiego podjęła się Aleksandra Bednarska, realizując motywy grozy niejako „z pogranicza”. Całkowicie jasny staje się dla nas także sens pytania o to czy autorka dokonała w swoim zbiorze częściowej westernalizacji Dalekiego Wschodu i na ile, wyczuwalny tutaj weird jest „ich”, a na ile „nasz”. Stwierdzenie, że jej opowieści są „tylko” mocno inspirowane, byłoby bowiem zbyt dużym uproszczeniem i szufladkowałoby je w niewłaściwy sposób. Według mnie mamy tutaj przede wszystkim do czynienia ze swoistą i przyjemną w odbiorze fuzją. Udaną próbą pożenienia m.in. bardziej europejskiego stylu narracji, budowania dusznej, ciężkiej atmosfery z dalekowschodnią symboliką oraz istotami zamieszkującymi egzotyczne krainy. Wszystko to, a nawet i więcej, w przeróżnym natężeniu i konfiguracjach. Bez sztuczności, bo Bednarska azjatyckość po prostu na wielu poziomach czuje (lektury nie powinni obawiać się więc ci, którzy uważają, że wywodząc się z zachodniego kręgu kulturowego nie da się dobrze oddać ducha wschodu i zrazili się do podobnych „eksperymentów” oglądając amerykańskie wersje azjatyckich horrorów).
***
Ze względu na tematykę i sposób jej realizacji, opowiadanie, które otwiera zbiór („Leć i o drogę nie pytaj”) stanowi dosyć wysoki próg wejścia. Zwłaszcza dla osób, które nie miały do tej pory styczności z weirdem i literaturą wyrosłą z doświadczeń odmiennych od naszych kulturowo. Trzeba przyznać, że to niezłe combo, ale wybór nie mógł być inny: to w tym tekście mamy jedyną i niepowtarzalną okazję przyjrzeć się nieco bliżej tytułowemu, a jakże wpływowemu, wujaszkowi. Han, jak się później okazuje, to „żywa”, miejska legenda, która łączy zbiór w całość, pojawiając się niczym nietypowy Easter Egg w każdym z opowiadań. Co ciekawe Bednarska nie buduje na siłę wokół niego dodatkowych wątków. Wujaszek Han jest bardziej widmem, znakiem, kimś o kim się wspomina, szepcze po kątach niż pełnokrwistym bohaterem. Doprawdy to świetny zamysł, do tego rzeczowo i konsekwentnie realizowany.
Po wymagającym wstępie, gdy już minie pierwszy szok i nieco okrzepnie w nas to, czego doświadczyliśmy, z łatwością wpadamy w kolejne historie, które zaskakują, przerażają, obrzydzają, niepokoją i smucą. W których żywi prowadzą, coś na kształt, życia pozagrobowego, stare miesza się z nowym, a smak orientalnych potraw potrafi zwalić z nóg, gdy zaleci od niego fetor gnijącego ciała. Różnorodność motywów, oniryczność, obecność demonów i duchów, świat ulegający odkształceniu i towarzysząca temu lawina pęknięć na tkance rzeczywistości sprawiają, że teksty Bednarskiej, to twory niezwykle mocno oddziałujące na wyobraźnię.
„Brudne sprawki wujaszka Hana”, chociaż składają się z pozornie niepasujących do siebie składników, to są zbiorem konstrukcyjnie spójnym i dojrzałym – jest jak danie odkrywające przed nami nowy smak, którego nie spodziewaliśmy się polubić. Oprócz lekkości z jaką autorka porusza się w delikatnej materii nadnaturalnej niesamowitości i egzotycznych realiów społeczno-kulturowych, na osobne pochwały zasługuje jej warsztat. Wysmakowany styl, plastyczny, przemyślany. Językowo zachwycający! Podczas lektury wciąż trafiałam na zadania-perełki warte zapamiętania, które w takim samym stopniu oczarowywały mnie swoją stylistyką, jak poruszały znaczeniem. Warto wspomnieć także, że opowiadania opatrzone zostały, podkreślającymi ich niesamowity klimat, ilustracjami Dawida Boldysa.
P.S. W zbiorze mamy dziewięć tekstów, początkowo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to jakaś paralela „Boskiej komedii” Dantego. Porzuciłam jednak ten klucz interpretacyjny i wciąż biję się z myślami czy słusznie.
[współpraca barterowa]
Weird w azjatyckim sosie
Literatura azjatycka, zwłaszcza ta zabarwiona grozą, działa na nas jakoś inaczej. W, tylko dla siebie, charakterystyczny sposób, wpełza pod skórę, trąca nerwy i igra ze zmysłami, pozostając nam na długo w głowach. Na dodatek, opowieści grozy, mocno zakorzenione w kulturze i ludowych opowieściach, czynią, w naszym wyobrażeniu, Daleki Wschód miejscem...
2024-03-10
Bardzo Dziki Zachód. Najdzikszy
Jeśli macie ochotę na lekturę, która sprawi, że podczas oglądania serialu „Resident Alien” albo filmu „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”, będziecie mieli ochotę wykrzyczeć Obcemu: „a weź unicestw nas w cholerę, taki gatunek, jak nasz powinien wyparować”, to „Przeprawa” w pełni spełni wasze oczekiwania. To jedna z tych książek po lekturze których zastanawiamy się czy zasługujemy na to by istnieć, bo uczyniliśmy świat okrutnie rozczarowującym…
***
Moja babcia namiętnie oglądała westerny (pamiętacie te niezapomniane seanse w niedzielne przedpołudnia?), więc nic dziwnego, że i ja miałam etap fascynacji rewolwerowcami i kowbojami. Po jakimś czasie przestał mi się jednak świat Dzikiego Zachodu podobać, a nawet zaczął budzić we mnie niechęć. Przestali do mnie przemawiać mężczyźni w kapeluszach, saloony, damy w opresji, hazard i przedstawianie rdzennych mieszkańców jako złych dzikusów. Ponadto raziło mnie przemilczanie faktu, że rozluźnienie norm obyczajowych i demografia – kobiety stanowiły zdecydowaną mniejszość – przyczyniły się do ogromnej popularności prostytucji na – jakże zromantyzowanym - Dzikim Zachodzie, a co za tym idzie: zwiększenia się skali wszelkich związanych z nią nadużyć. W końcu jednak z westernami się przeprosiłam, a raczej z ich nowymi konstruktami i demitologizacją. Stało się tak za sprawą Rolanda z „Mrocznej Wieży” Kinga, „Dziwnego Zachodu” Dobrowolskiego i odkrytą na nowo przez Thierry’ego Glorisa Calamity Jane. Nie miałam więc najmniejszych oporów by podążyć za Ketchumem w błoto, kurz, krew i zgniliznę, w miejsce trwające poza prawem.
Owo miejsce, do którego ład i porządek nie mają dostępu, to Arizona. Tutaj, w 1848 roku, splatają się drogi serdecznego Matki, legendarnego zwiadowcy Harta i zaglądającego zbyt często do kieliszka reportera Bella. Podczas jednej z wypraw po mustangi spotykają ledwo powłóczącą nogami, skatowaną Meksykankę. Elena, bo tak nieszczęśnica ma na imię, opowiada im o tym, jak wraz z siostrą trafiły do obozu niewolników hermanas de lupo. Jej cudem udało się z tego piekła kobiet uciec, nie chce jednak zostawić tam siostry. Mężczyźni, w pełni świadomi konsekwencji, postanawiają jej pomóc się zemścić.
Już ten krótki opis sprawia, że od razu wyczuwamy, że nie mamy do czynienia z klasyczną realizacją westernowej estetyki, że część motywów autor realizuje zgodnie z nią, pozostałe sprawiają raczej, że ją dekonstruuje niszcząc nasze romantyczne wyobrażenie na temat Dzikiego Zachodu. W „Przeprawie” Ketchum pokusił się także o wykorzystanie motywu pradawnego kultu. Pojawia się więc „subtelnie muśnięty” (przy czym ten epitet jakoś w ogóle mi do jego twórczości nie pasuje) czynnik nadnaturalny, który raczej nie wpływa na nasz odbiór głównego wątku powieści – co jednym nie będzie specjalnie przeszkadzać, innym zaś się w ogóle nie spodoba. Jeśli zastanawiacie się dlaczego autor zdecydował się na takie rozwiązanie, warto wiedzieć, że w swoim (anty)westernowym rape and revenge nawiązuje do autentycznych wydarzeń. W latach 1950-1964 w meksykańskim Guanajuato, siostry Valenzuela prowadziły Rancho El Ángel, hacjendę tortur, która została założona podobno przez czcicieli szatana. Na terenie posiadłości znaleziono zwłoki dziewięćdziesięciu jeden osób, także noworodków. Najprawdopodobniej ofiar ich ohydnej działalności było jednak ponad dwukrotnie więcej. Owe stręczycielki, bez wątpienia potwory w ludzkich skórach, i ich popleczników, Ketchum najwyraźniej postanowił przenieść w czasie o 100 lat i przeciwstawić trójce „ostatnich sprawiedliwych” rewolwerowców. Wspomniane powyżej, nawiązanie do starego kultu i Azteków można oczywiście odczytać, jako namiastkę wytłumaczenia, gdzie tkwiło źródło wszelkiego zła do jakiego dopuściły się Siostry Valenzura (w oryginale wszak mamy wyznawców szatana). Wydaje mi się jednak, że bardziej chodziło o pokazanie, jak może działać mechanizm zastraszania i jak łatwo jest znaleźć usprawiedliwienie dla drzemiącego w ludziach zła, poprzez przerzucanie odpowiedzialności za nie na pradawnych, żądających krwawych ofiar bogów (lub szatana). Taka interpretacja jest mi zdecydowanie bliższa.
Czasami by pokazać grozę sytuacji w całej jej okazałości nie trzeba długich opisów, ani dogłębnych analiz. Wystarczy jedno zdanie, surowo rzucone słowo, treściwie zarysowana scena. „Przeprawa”, to właśnie taka zwięzła, telegraficzna wręcz, opowieść, która realizuje konwencję horror westernu, tyle że – co należy podkreślić – od pewnego momentu z wyraźnym przerysowaniem. Brutalizm scen rozgrywających się w domu uciech dla zwyrodnialców, został podkręcony do poziomu, w którym ociera się wręcz o groteskę, a ostatni pojedynek, to symboliczna, pełna wzniosłości w wyrazie egzageracja. Ketchum, surowość i lapidarność, z ogromną gracją, przeplata więc z barwną i ociekającą krwią i flakami makabrą. Mnie pewna skrótowość, brak konkretyzacji i rozwinięć (chociażby motywacje Harta) nie przeszkadzały, weszłam więc w historię ze zgodną na to, że część spraw pozostanie „w domyśle”. Zdaję sobie jednak sprawę, że taka forma może nie każdego zadowolić pozostawiając czytelnika z poczuciem niedosytu i zmarnowanego potencjału.
Mimo, że żyjemy w czasach, w których powiedziano i pokazano już wiele, w których brutalizacja treści mało kogo zaskakuje, Ketchum nadal potrafi – delikatnie mówiąc - wytrącić czytelnika ze strefy względnego komfortu. A to potwierdza tylko, że nie bez powodu nazywa się go mistrzem makabry, ale do tego raczej fanów brutalnej grozy przekonywać nie muszę. „Przeprawa”, to książka dynamiczna, gwałtowna i mocna w przekazie. Ze strony na stronę czuć narastający w bohaterach gniew przeplatany z desperacją, które muszą znaleźć ujście w krwawej jatce. Powinna przypaść do gustu fanom brutalnych treści, nurtu rape and revenge, westernowych (idealiści-straceńcy) i antywesternowych (skrajna przemoc, kobieta upodlona) klimatów. Wisienkę na torcie stanowi źródło inspiracji pisarza, więc spodoba się także poszukiwaczom podobnych ciekawostek.
***
„Przeprawa” chociaż krótka, opierająca się na dynamice gwałtownych emocji, niesie z sobą coś więcej niż tylko pustą rozrywkę. Jeśli spojrzeć na nią z innej strony zauważamy, że Ketchum, jak to on, w kilku prostych gestach zawarł głębszy przekaz. Po pierwsze – podczas wojny każda ze stron, bez względu na to jak bardzo chcielibyśmy usprawiedliwiać jej słuszność, ma krew na rękach. Po drugie – nie da się nie zauważyć, że historia wojen, także ta stanowiąca tło omawianej noweli, to głównie historia mężczyzn. Czytamy o kolejnych bitwach, doskonałych taktykach, dzielnych żołnierzach i generałach. A gdyby tak oddać głos kobietom? Nie bez powodu, to właśnie Elena wypowiada symboliczne zdanie: „Dość już mamy tej wojny”, nie bez powodu powstają takie reportaże jak „Nasze ciała, ich pole bitwy”. Oczywiście ofiarami mitologizacji zła, usprawiedliwiania przemocy, padają także mężczyźni. Coraz częściej jednak nasza uwaga kierowana jest ku pewnej zależności, którą, chyba trafnie (jak wam się wydaje?) ujęła Joanna Krakowska: „Gdyby głos kobiet i mężczyzn tyle samo znaczył, niczyj syn nie trafiłby na front”. Czy wojna naprawdę „ma” płeć? Czy mamy jeszcze szansę coś zmienić?
Nie o wojnę u Ketchuma jednak tylko chodzi. Oczywiście w jej cieniu stoi realne cierpienie, pozwala ona na bezkarność, a ta budzi w ludziach najgorsze instynkty, uczy czerpać przyjemność z upadlania i odczłowieczania innych, spuszcza ze smyczy wszelkiej maści sadystów. Handel żywym towarem, seksualne niewolnictwo i związane z nim tortury – bo to tylko worek mięsa - to temat z którym nie potrafimy sobie poradzić jako ludzkość nawet wtedy, gdy wojny już/chwilowo nie ma. Bo pieniądze, bo władza, bo strasznie agresywny z nas gatunek i dawanie tej agresji upustu sprawia nam przyjemność…
[współpraca barterowa]
Bardzo Dziki Zachód. Najdzikszy
Jeśli macie ochotę na lekturę, która sprawi, że podczas oglądania serialu „Resident Alien” albo filmu „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”, będziecie mieli ochotę wykrzyczeć Obcemu: „a weź unicestw nas w cholerę, taki gatunek, jak nasz powinien wyparować”, to „Przeprawa” w pełni spełni wasze oczekiwania. To jedna z tych książek po...
2024-01-01
Złe miejsce
Jeśli szukacie opowieści, która otuli was jak ciepły kocyk, niesie z sobą nadzieję na lepsze jutro albo będzie niczym kolorowy plasterek osładzający ból szarej rzeczywistości, to n i e t e n a d r e s. Wy szukający otuchy, zdecydowanie nie macie tutaj czego szukać. Z każdego zdania „Stacji” wyziera bowiem spotworzenie i gniew, emanuje beznadzieja, degrengolada, brzydota i smutek istnienia. Po prostu ohyda. Ale jaka piękna… bo „Stacja” oprócz tego, że „boli po zmysłach”, to pod wieloma względami utwór znakomity.
***
Piotra poznajemy, gdy przyjeżdża do rodzinnego miasta by uporządkować mieszkanie po zmarłej niedawno matce. Nie, nie był na jej pogrzebie. W kilku wstępnych przebłyskach dowiadujemy się, jak wyglądają jego relacje rodzinne i jaki ma stosunek do brzydoty otaczającego go świata. To wystarczy, by unurzać nas w melancholii daremności i zarazić nas samoudręczeniem bohatera. Wyczuwamy także, że pod maską ponurej obojętności czai się podszyty lękiem opór, wyraźna niechęć powrotu. To z czego wynika, przechodzi jednak wszelkie nasze wyobrażenia.
Piotr nie tylko relacjonuje nam bieżące wydarzenia. Zabiera nas także w przeszłość. Do świata, w którym obudziły się plugawe demony. Do dnia, w którym los jego i jego przyjaciół został przypieczętowany. Do pamiętnego wypadu, gdy poszli pić całą paczką na opuszczoną stację, gdzie po raz pierwszy wyczuł czyhające na nich zło i zrozumiał, że nie są niezniszczalni. Do momentu nieuniknionej inicjacji, która wypaczyła mu, przetrąconą już i tak, rzeczywistość.
Odtąd zimna łapska przeznaczenia wypełzającego ze zdewastowanej Chomiczówki, trzymają go w żelaznym uścisku. Czyniąc go, dorosłego, sumą zdarzeń o tyle odrzucających, co dojmujących nieuchronnością i smutnych. Piotra nadwrażliwego i przegranego. Piotra, który wie.
Bo jest Ona. Jej głos. Czekała na niego tyle lat i w końcu do niej wrócił.
***
„Stację” zaludniają widma ludzi wyplutych w ramiona wrogiego im świata, skazanych na katastrofę, bez prawa do odwołania. Obecna tutaj beznadzieja prowincji - estetyka której autor nie próbuje ani normalizować ani romantyzować - odciska na każdym z bohaterów swoje piętno, czyniąc ich postaciami poranionymi, na wskroś tragicznymi. To miejsce wyraźnie popękane, „hodujące” równie jak ono popękane jednostki. Zamiast świetlanej przyszłości jedyne na co można tutaj liczyć, to wegetacja, brodzenie po kolana w cuchnącej rozkładem mieliźnie i brutalne zderzenie naiwności z wulgarnością. Szczęście nie ma tutaj prawa bytu. Jeśli ktoś ośmieli się mieć chociaż jego namiastkę – nastoletnią miłość, swoją paczkę, malucha w garażu - to szybko zostanie sprowadzony do parteru. Nic dziwnego, że atmosfera „Stacji” jest zawiesista, przyciężkawa, a zetknięcie z literacką materią powieści Majchrzaka jest doznaniem nieprzyjemnym.
Owa nieprzyjemność, to w tym konkretnym przypadku żaden zarzut. To atut opowieści o dzieciństwie naznaczonym pesymizmem, w którym pozostaje tylko miejsce na tęsknotę. Potem o nastolęctwie, zbuntowanym, wkurzonym i ocierającym się o szaleństwo, gdy dociera do ciebie, że nic nie możesz, że nic na ciebie nie czeka. Na końcu o tym, że nie ma ucieczki, że możesz tylko do us*anej śmierci karmić potwora – dosłownie i w przenośni. To bolesna świadomość, którą łatwiej wyprzeć niż wziąć się z nią za bary. Trudno więc oczekiwać od lektury skupiającej się na ponurości istnienia, by była milusia.
Można odczytać powieść Majchrzaka, jako pamiętnik zaburzonego dzieciaka, z którego wyrósł jeszcze bardziej zaburzony dorosły, możemy także oddać rację nadnaturalnej naturze zdarzeń, uznać, że są miejsca, w których zło kąsa dotkliwiej. Możemy także wejść głębiej i spojrzeć na nią, jak na – jakże trafną - diagnozę rzeczywistości, zmarnowanej, porzuconej dotkniętej przez smutek, melancholię i samotność. „Stacja”, to z całą pewnością weird zaangażowany, horror mocno osadzony w sytuacji polityczno-społecznej. I to w tej warstwie, odartej ze złudzeń, pokazanej nam w całej jej brzydocie, tkwi najprawdziwsza groza. Od nas zależy, jaki jej wymiar do siebie dopuścimy.
Podsumowując, książka przypadnie do gustu tym, którzy nie szukają w literaturze prostej rozrywki, fanom thrillerów psychologicznych (ale nie pop-thrillerów) i nieoczywistej grozy.
P.S. Książka trafia do mnie także na innym poziomie. Jak wielu czytelników przede mną i jak wielu po mnie, odnalazłam w tej historii cząstkę siebie. Jestem dzieckiem wczesnych lat osiemdziesiątych (więc starsza niż bohater) i jestem Ślązaczką (akcja powieści mogłaby się rozgrywać w każdym innym zdeptanym i zaniedbanym systemowo miejscu, to jednak, że wszystko dzieje się na Śląsku nadaje jej szczególnego wyrazu – przynajmniej dla mnie). Oczywiście, że miałam „swoją” paczkę i chodziliśmy często w zakazane miejsce. W naszym przypadku była to porzucona budowa (podobno miała być szkoła). Wiecie: rowy z brudną wodą, gdzie pływało się na „tratwach”, wydzierane z łap człowiekowi przez naturę fundamenty, na których (i pomiędzy którymi) bawiliśmy się m.in. w ganianego, wystające z ziemi kable i pręty, na których nie raz, ktoś prawie lądował. Nam się jednak udało przetrwać to dzieciństwo. Zadrapania, siniaki, żwir pod skórą. Żadne wielkie halo. „Moje” miejsce było chyba mniej wrogie i mniej bezduszne lub czas nie dał się w nim na długo zatrzymać.
P.S 2 Majchrzak w posłowiu stwierdził, że „Stację” cechuje pewna debiutancka naiwność. Jeśli tego typu powieści określa się naiwnymi, to ja chcę by każda, po którą sięgam była naiwna.
[współpraca barterowa]
Złe miejsce
Jeśli szukacie opowieści, która otuli was jak ciepły kocyk, niesie z sobą nadzieję na lepsze jutro albo będzie niczym kolorowy plasterek osładzający ból szarej rzeczywistości, to n i e t e n a d r e s. Wy szukający otuchy, zdecydowanie nie macie tutaj czego szukać. Z każdego zdania „Stacji” wyziera bowiem spotworzenie i gniew, emanuje beznadzieja,...
2024-02-20
Licho nie śpi!
Długo zastanawiałam się co napisać o spin-offie Powiernika, żeby nie się nie powtarzać w achach i ochach nad pomysłem Piątkowskiego. I w końcu, tak jak to bywa najlepiej: przyszło niespodziewanie samo. Pewnego wieczoru moja starsza młoda poprosiła mnie, żebym opowiedziała jej bajkę przed snem. Taką, której nie zna reszta dzieci z przedszkola. Zaczęłam więc, od tego, że: „…LICHO nie śpi. Nie śpi więc też Marek LICHOcki, agent do zadań słowiańsko-para-specjalnych”. A potem już popłynęłyśmy. Przeniosłyśmy się do świata, w którym adwokat, obdarzony umiejętnością widzenia słowiańskich bożków i demonów, ściga niewidzialnych dla ludzi złoczyńców, którzy psocą na potęgę i nakłaniają innych do jeszcze większych psot, albo próbują wyrównać rachunki z tymi, którzy kiedyś zrobili im coś niemiłego. Ulubieńcem córy, stał się oczywiście domowik, który teraz już zawsze dzielnie pomaga znajdować zagubione zabawki, dba o koty, gdy nie ma nas w domu, podkrada słodycze i…pierdzi.
Jak widać, złagodzone (i to nawet bardzo) wersje niektórych opowiadań Piątkowskiego ze zbioru „Powiernik. Bogowie i stwory”, doskonale sprawdzają się jako opowiastki przed snem dla kogoś spragnionego czegoś nowego, innego, fajnie splatającego się z dobrze znaną codziennością – bo z jednej strony fantastyczne, a z drugiej na wyciągnięcie ręki, chociaż zupełnie nieuchwytne. Z ich pomocą można też przemycić to i owo na temat mitologii słowiańskiej, a poszerzanie horyzontów u najmłodszych, to dla mnie zawsze wartość dodana.
*
Teksty o których mowa i na podstawie których snułam swoją opowieść, stanowią dopełnienie Uniwersum Powiernika i ciekawy przerywnik pomiędzy kolejnymi powieściami o przygodach Marka Lichockiego. Oczywiście, absolutnie nie są przeznaczone dla dzieci. Opisane tutaj słowiańskie stwory potrafią być bowiem bardzo brutalne i okrutne, wręcz ślepo okrutne, zresztą jak i pojawiający się w kolejnych opowiadaniach ludzie. Pośród nich trafiają się, na szczęście, także całkiem sympatyczne kreatury (jak np. wspomniany domowik, wąpierz wegetarianin lub strzygoń Bezmir), które dzielnie pomagają naszemu rodzimemu marvelopodobnemu superbohaterowi, wyłapywać, tych bardziej i na wskroś złych, parszywców i zgniłków.
Jeśli nadal zastanawiacie się, czy to lektura dla was, to spróbujcie wyobrazić sobie połączenie seriali „Supernatural” i „Grimm” przerzuconych na polski grunt. „Powiernik. Bogowie i stwory”, ma dokładnie taki wydźwięk: opowiadania stanowią intrygujący kolaż słowiańskiego klimatu, baśniowej magii, grozy i kryminału. Służą także, przede wszystkim, niezobowiązującej rozrywce.
Sporym atutem jest także zróżnicowanie opowiadań – jedne niosą z sobą głęboki smutek, mrok i lęk, inne pobudzają do refleksji, jeszcze inne, te bardziej żartobliwe, wprawiają nas w dobry humor - sprawnie budowane napięcie, wieloperspektywiczność, wielogłos, wartka akcja i zaskakujące rozwiązania fabularne.
Licho nie śpi!
Długo zastanawiałam się co napisać o spin-offie Powiernika, żeby nie się nie powtarzać w achach i ochach nad pomysłem Piątkowskiego. I w końcu, tak jak to bywa najlepiej: przyszło niespodziewanie samo. Pewnego wieczoru moja starsza młoda poprosiła mnie, żebym opowiedziała jej bajkę przed snem. Taką, której nie zna reszta dzieci z przedszkola. Zaczęłam więc,...
2024-02-05
Prosiaki w pasiaki
Beret i Kapot w jednym stali domu…
Wciąż kombinowali co podwędzić komu.
I zawsze, gdy już łupy zdobyli po kryjomu,
Dzielny Anton – inspektor – stawiał ich do pionu,
Ratując niewinnych od złodziejskiego pogromu.
I taki to los świnek - nie zakosztować bogactwa ogromu,
Lecz w ciupie siedząc w końcu się nauczyć, że nie wolno niczego kraść nikomu.
***
Tak w wielkim skrócie, można podsumować przygody pary niesfornych prosiaków, które bardzo chciałyby się szybko wzbogacić, ale nie splamić przy tym uczciwą pracą. Wciąż więc kombinują i kręcą, by zdobyć upragnione fanty. Niczym starodawni mistrzowie zbrodni wspinają się przy tym na wyżyny pomysłowości, klucząc po pustyni lub konstruując KNUROBOTA – który oczywiście wymyka im się spod kontroli i demoluje miasto. Można ich także spotkać np. gdy: obrabiają kajuty pasażerów romantycznego rejsu, wysadzają dynamitem skradzione kasy, szaleją w Wesołym Miasteczku, porywają się na kradzież wartego fortunę obrazu lub jako dwuprosiakowy Gang Dzikich Wieprzy wylatują w kosmos. Niestety dla tych cwaniaczków, każde ich działanie zawsze kończy się spektakularną porażką. Tak się bowiem składa, że psi inspektor Anton wciąż drepce im po racicach i, co krok, nasi rozbójnicy wpadają za jego sprawą, w łapy sprawiedliwości.
Przygody Bereta i Kapota, testowałam na żywym organizmie, bo na córce, która ochoczo zareagowała na świńskich opryszków, ponieważ, kojarzyli jej się z prosiakami z „Angry Birds” (te kradną jaja, jeśli ktoś jeszcze nie wie). Wejście w opowieść miałyśmy więc dosyć łatwe. Dalej było jeszcze lepiej. Emocje młodej, gdy „ci ZŁOCZYŃCY” zabierają rzeczy innych, śmiecą, uciekają przed krokodylami i ciągle coś niszczą, sięgały zenitu. Po każdej takiej „przygodzie” przychodziła też wyraźna ulga, gdy po raz kolejny sprawiedliwości stawało się za dość. Muszę przyznać, że książka pomogła nam podczas kilku pogadanek, bo jakoś łatwiej było o pewnych rzeczach rozmawiać bez nadęcia, na żarty, wspominając o świnkach mających słabość do słodyczy.
Oprócz wyrazistych postaci i licznych przygód, niezaprzeczalnym atutem komiksu jest tempo akcji, która pędzi tu na łeb na szyję, nie oglądając się za siebie. Dzieci dając się jej porwać, nawet nie zauważają, że przeczytały już całość. Szaloną swawolność zaprezentowanych w komiksie zdarzeń dopełniają barwne, krzykliwe wręcz - ale w takim pozytywnym, sensacyjnym znaczeniu - ilustracje Damijana Stepančiča.
Póki co, Wydawnictwo Druganoga wydało pierwszą część komiksu Majdy Koren i wspomnianego już Damijana Stepančiča. My z niecierpliwością czekamy na kontynuację przygód tych gałganów. Im szybciej się pojawi tym lepiej.
P.S. Jak donosi okładka, komiks jest bez dodatku cukru (oprócz strudla, którego i tak się nie da zjeść bo jest narysowany) i dla czytelników od 98 cm wzrostu w górę (więc moja starsza młoda, co prawda oszukując nieco, bo stojąc na palcach, na szczęście się załapała).
P.S. Jestem przekonana, że tłumaczka Marta Cmiel-Bażant, świetnie bawiła się podczas pracy.
Prosiaki w pasiaki
Beret i Kapot w jednym stali domu…
Wciąż kombinowali co podwędzić komu.
I zawsze, gdy już łupy zdobyli po kryjomu,
Dzielny Anton – inspektor – stawiał ich do pionu,
Ratując niewinnych od złodziejskiego pogromu.
I taki to los świnek - nie zakosztować bogactwa ogromu,
Lecz w ciupie siedząc w końcu się nauczyć, że nie wolno niczego kraść...
2024-02-03
Groza w stylu retro
„Guwernantka”, najnowszy zbiór opowiadań Mateusza Łukasza Marcinkowskiego, to nie tylko klimat grozy w stylu retro, ale także ciekawa prezentacja starcia, w którym „mędrca szkiełko i oko” z kretesem przegrywa z „czuciem i wiarą”. Racjonalność jest tu konceptem zdecydowanie niestabilnym, wręcz takim o rozmytych granicach. Tuż za nią trwa nieokiełznane, nieoczywiste, czyhające na każdą najmniejszą nieuważność. Bohaterowie naiwnie wpadają więc w jego pułapki, raz za razem…
Marcinkowski czerpie garściami z dorobku swoich poprzedników, nie kryjąc się ze swoimi inspiracjami. Puszczając co chwila oko do czytelnika, bierze na warsztat ponure opowieści o potędze sztuki, posępne posiadłości i ich nieprzyjaznych właścicieli, seanse spirytystyczne, karmiące się lękiem duchy, plugawe demony o złowrogich zamiarach i wszelkiej maści zło, przedzierające się do ludzkiego świata. Wzbudzaną słowami grozę zamyka w ramach minionej epoki, delikatnie tylko otrzepując jej starodawny kostium z kurzu. Naiwna wiara w siłę ludzkiego umysłu, miłość trącąca myszką oraz nienaganne maniery bohaterów sprawiają, że prezentowany zbiór jest idealną lekturą przede wszystkim dla tych, którzy mają dosyć pogoni za „innym nowym”. Dla czytelników, którzy dla chwili oddechu, chcieliby zanurzyć się w klasycznej grozie: znanych sobie na wskroś tropach i docenią ducha uproszczonej formy, konkretyzacji wywodów i staroświeckie nasycenie ekspresją.
Im dłużej dumam nad zbiorem, tym bardziej jestem przekonana, że można by potraktować go także jako zgrabny wstęp do przygody z literaturą grozy dla tych, którzy chcieliby się z nią w końcu zmierzyć, a jednak za bardzo obawiają się tej współczesnej, mają także opory przed literaturą klasyczną. „Guwernantka”, ze swoją nieoczywistością, grozą niewidoczną na pierwszy rzut oka, to rozwiązanie idealne.
Warto podkreślić, że „Guwernantka” to żadne tam umoralniające czytanki, ale tematycznie bogaty twór, dopuszczający się, różnorodnych deformacji rzeczywistości. Dla mnie takie pełne tęsknoty spojrzenie wstecz i ukłon ku gotyckości, okazały się interesującą przygodą. Co ciekawe, a znamienne, podczas lektury w głowie wciąż rozbrzmiewały mi słowa piosenki: „wehikuł czasu - to byłby cud”.
***
W zbiorze znajdziecie siedem opowiadań:
„Guwernantka” – młoda panienka z dobrego domu dostaje posadę guwernantki. Gdy tylko przekracza próg posiadłości, która ma stać się jej nowym domem, zaczyna odczuwać przedziwny niepokój. Potęguje go fakt, że pracodawcy zabraniają jej wspominać przy swoim synu o jednym z najważniejszych aspektów jej życia. Na każde odstępstwo od tej zasady, reagują nadmiernie surowo. Szybko okazuje się, że lepiej było posłuchać intuicji i zawierzyć snom, niż biernie oczekiwać na rozwój wypadków, ponieważ na cnotliwą dziewczynę czeka w tym domu śmiertelne niebezpieczeństwo. Solidna klasyka w świeżej odsłonie, z niespodziewanym zakończeniem.
„Nieziemska historia” - dosyć ciekawa opowieść o porwaniu. To taki miks retro wersji „Z Archiwum X” i najlepiej udokumentowanego polskiego spotkania trzeciego stopnia w Emilcinie (polecam sobie o tym ciekawym wydarzeniu poczytać). Uprowadzony mężczyzna, traktowany przez innych niczym nawiedzony wariat, w końcu znajduje słuchacza, który wierzy w jego wersję zdarzeń. Ów jegomość obiecuje nawet pomóc naszemu znękanemu bohaterowi odzyskać ukochaną, ale…i tutaj docieramy do bardzo ciekawego zwrotu akcji. To jedyne z opowiadań, które sprawia wrażenie noszącego znamiona współczesności.
„Nieznajomy” – to tragiczna historia pewnego małżeństwa. Coraz bardziej znękana kobieta, wyznaje mężowi, że za każdym razem, gdy ten wychodzi do pracy, w domu pojawia się tajemniczy mężczyzna. Nic nie mówi, tylko szyderczo jej się przygląda, budząc w niej coraz większe przerażenie. Próba zbadania sprawy kończy się niestety nie po myśli naszego bohatera. To opowiadanie, mimo sugestywnego zakończenia, niejednoznaczne i dające szersze pole do interpretacji.
„Demoniczna kochanka” – wszyscy wiemy jak kończą się zabawy z tabliczką Oujia, gdy się nie ma pojęcia, jak poprawnie jej używać. A jak może skończyć się historia, w której niedowiarek za jej pomocą, dla żartu zaprosi ducha na randkę? Przyjemna makabreska z pazurem.
„Zaklęta w marmur” – opowieść o bezgranicznej miłości, która poprzez sztukę pokonuje granice śmierci. Przejmująco smutne i piękne zarazem.
„Nawiedzona melodia” – cierpiący z miłości krawiec gotów jest chwycić się brzytwy by móc poślubić ukochaną. Chociaż nie chce się do tego przyznać, naiwnie wierzy w zapewnienia tajemniczego magika, który obiecuje mu pomóc. Otrzymuje od niego podarunek w postaci pozytywki wygrywającej smutną melodię. O dziwo, ten diabelsko przewrotny mechanizm okazuje się działać jak należy i pomaga parze „uciec”. Nie takiego jednak efektu oczekiwali kochankowie. Obok „Guwernantki” to druga historia, którą chętnie widziałabym w dłuższej formie.
„Kocica” – nasz bohater, jako człowiek nauki, odrzuca wiarę w zabobon, do czasu, gdy jeden z nich zastawia na niego sidła. Co może mieć wspólnego kobieta o zielonych oczach i bezdomny CZARNY kot? W prezentowanej historii, niestety, aż nazbyt wiele i wręcz czułam podczas lektury z tego powodu narastające oburzenie. Cóż począć jednak, gdy zabobon, okazuje się najbliższy prawdy. Moim zdaniem, to opowiadanie świetnie prezentowałoby się pośród innych epizodów w serialu „Mistrzowie horroru”.
[współpraca barterowa]
Groza w stylu retro
„Guwernantka”, najnowszy zbiór opowiadań Mateusza Łukasza Marcinkowskiego, to nie tylko klimat grozy w stylu retro, ale także ciekawa prezentacja starcia, w którym „mędrca szkiełko i oko” z kretesem przegrywa z „czuciem i wiarą”. Racjonalność jest tu konceptem zdecydowanie niestabilnym, wręcz takim o rozmytych granicach. Tuż za nią trwa nieokiełznane,...
2024-02-03
Dyscyplina ciała, dyscyplina duszy
Są książki, które bardzo chcą być o czymś. Takie, które całą swoją banalność chcą ukryć pod tym, że przecież poruszają ważny temat - niejednokrotnie, w bezczelnie powierzchowny sposób. Mam nimi przesyt. Dlatego odetchnęłam z ulgą podczas lektury „Morderczej diety”. Książki, która okazała się nie tylko sprawnie napisana, ale przede wszystkim bardzo samoświadoma – nie udająca czegoś czym nie jest. Co by nie mówić jest to literatura czysto rozrywkowa, ale przy tym całkiem solidna, nie nastawiona na naiwne szokowanie tanimi chwytami. Ponadto naprawdę skłania do refleksji, a nie tylko wmawia czytelnikowi, że to robi. I to mi się podoba!
Na pierwszy plan w powieści wysuwają się podjęty przez Daniela Kalla temat i związana z nim szeroka gama emocji. Współczesnym Los Angeles i Vancouver wstrząsa seria zgonów związana z przedawkowaniem nielegalnej substancji odchudzającej. Ktoś, obiecując cud-fit efekty bez wysiłku, rozprowadza DNP, która niezwykle skutecznie spala tłuszcz. Pech chce, że tak naprawdę, to silnie toksyczna substancja - używana jako środek chwastobójczy i składnik ładunków wybuchowych - której nie powinno się pod żadnym pozorem wprowadzać do organizmu. Niestety zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chętnie zarabiał na słabościach innych. A, że przed dokonaniem zakupu absolutnie nic nie może powstrzymać kogoś owładniętego obsesją idealnej figury – przepis na nieszczęście mamy gotowy. W efekcie: liczba ofiar niebezpiecznie rośnie. Jednak dopiero śmierć młodziutkiej piosenkarki i syna senatorki, a co się z nimi wiąże, zainteresowanie mediów, sprawiają, że dochodzenie nabiera rozpędu.
Właściwie od samego początku wiemy dokąd zmierza fabuła i możemy z łatwością wytypować winnych. Śledztwo więc, chociaż ciekawe, wzbogacone o relacje międzyludzkie i szczątkowe elementy przeszłości bohaterów, jest dosyć stonowane, pozbawione gwałtowności i wzmożonej dynamiki. Nie oczekujcie więc po tej powieści specjalnych zaskoczeń i ściskającego żołądek napięcia. Ich miejsce zastępuje konsekwencja, celne spostrzeżenia i refleksje.
Daniel Kalla wykorzystując motyw DNP w powieściowym śledztwie skłonił mnie do tego by trochę poszperać i dowiedzieć się o tym paskudztwie więcej. Nie miałam pojęcia, że handel tym świństwem, mimo zakazów i ostrzeżeń, ma się nadal całkiem nieźle. Jeśli do tematu suplementów wzbogaconych o nielegalny składnik dodamy: zaburzenia odżywiania i postrzegania siebie, social media piętnujące każdą niedoskonałość, pogoń za idealnym ciałem ubraną w kostium zdrowego trybu życia, to otrzymujemy koktajl bardzo mocno osadzony w rzeczywistości, w której funkcjonujemy my i nasze dzieci. „Mordercza dieta” - chociaż z tej perspektywy brzmi to strasznie - wzorowo wywiązuje się z funkcji poznawczej. I to niezaprzeczalnie kolejna zaleta tej książki, która czyni z niej atrakcyjną ciekawostkę.
„Mordercza dieta” to powieść, którą postawiłabym raczej na półce z kryminałami niż thrillerami medycznymi lub ewentualnie gdzieś pomiędzy. Chociaż czyta się ją szybko i jest dosyć lekka w odbiorze, to i tak wywołała we mnie poczucie niepokoju. Bo chociaż sama dawno już przestałam zwracać uwagę na to, gdzie mam za dużo tłuszczyku a gdzie za mało mięśni, to zderzenie się ze światem kultu ciała jeszcze przed moimi córkami. W związku z tym, informacje o DNP, z jednej strony, mnie okropnie przeraziły, z drugiej cieszę się, że wiem, bo wiedza daje szansę na jakieś działanie.
[współpraca barterowa]
Dyscyplina ciała, dyscyplina duszy
Są książki, które bardzo chcą być o czymś. Takie, które całą swoją banalność chcą ukryć pod tym, że przecież poruszają ważny temat - niejednokrotnie, w bezczelnie powierzchowny sposób. Mam nimi przesyt. Dlatego odetchnęłam z ulgą podczas lektury „Morderczej diety”. Książki, która okazała się nie tylko sprawnie napisana, ale przede...
2024-02-01
Noc blizn
Smolista, lepka, ponura.
Peruwiańska.
To, że książki przywołują skojarzenia zapachowe, to żadne odkrycie. Pewnie już niejednokrotnie podczas lektury towarzyszyła wam woń ziół, kwiatów, rozgrzanego słońcem piasku lub lasu. Może nawet zdarzyło wam się wyczuwać swąd spalenizny, czy zapach ozonu, charakterystycznie łechcącego nasze nosy tuż po burzy.
Thriller „Noc szpilek” jest pod tym względem wyjątkowy i zaskakujący. To bowiem, czemu przyszło mi „towarzyszyć”, to „aromat” szatni po WF-ie i znoszonych trampek, a zarazem smrodek potu przerażonego, napędzanego testosteronem nastolatka. A dokładniej czterech nastolatków. Szkolnych oferm, popychadeł. Takich, którzy zagnani w kozi róg postanawiają wyrównać rachunki ze znienawidzoną wychowawczynią. Niestety, szczeniacki wybryk dosyć szybko wymyka się spod kontroli, a każda kolejna decyzja, wpycha bohaterów głębiej w szambo, nakręcając spiralę przemocy.
Trudno ich nie rozumieć. Dlaczego mają chcieć podporządkować się decyzjom dorosłych, skoro ci sami sobie nie radzą? Sami są karykaturami rodziców, cieniami szczęśliwych ludzi? To oni tworzą dysfunkcyjne światy, które z ich podopiecznych czynią kolejne ofiary systemu, brudu i agresji. Upokorzeni, zbuntowani chłopcy próbują więc sami wymierzyć sprawiedliwość. Ich rodzice, wydawać by się mogło oczywisty wybór, są jednak zbyt słabi, a na swój sposób nawet zbyt odlegli, by stać się celem rebelii. Pada więc na osobę, która przekracza niepisaną granicę i w przeciwieństwie do innych, niebezpiecznie zbliża się do dzieciaków - do ich buzującego od hormonów jądra ciemności. Pada na tę osobę, która, paradoksalnie, najbardziej się do nich zbliża - widzi najwięcej. Warto podkreślić, że panna Pringlin, mimo iż nie otrzymuje w powieści prawa głosu, stanowi jej punkt centralny i siłę napędową. Nie jest także postacią jednoznaczną. Mimo przywar, nie ma bowiem mowy o tym, by była wzorcową realizacją typowej belferki zasługującej na nienawiść. Początkowo owszem, taka nam się właśnie wydaje: złośliwa, czerpiąca satysfakcję ze znęcania się nad myślącymi tylko o seksie piętnastolatkami. Z czasem, gdy dzięki szczątkowym wypowiedziom poznajemy jej punkt widzenia, dociera do nas cel i sens wymierzanych przez nią kar. Niestety, w karmiącym się agresją mieście, w pewnym sensie została ze swoją misją sama. W świecie, w którym przyszło żyć naszym bohaterom wszystko zdaje się być smutne i przetrącone, w efekcie czego krzywdzącym i krzywdzonym jest tak naprawdę każdy.
A przecież zawsze jest wybór, a przynajmniej powinien, prawda?
Nastolatkowie, także mają swoje motywacje – każdy inną. Każdy z nich w różny sposób radzi sobie z wyobcowaniem i zagubieniem, każdy inaczej maskuje swoją wrażliwość i rany. Niestety, gdy do buzującego od emocji kotła, oprócz dojrzewania, traumy, braku emocjonalnego zaopiekowania, potrzeby udowadniania swojej męskości dodać presję grupy, chęć zaimponowania kolegom, chore poczucie lojalności, niezdrową rywalizację dostajemy mieszankę wybuchową. A ta sprawia, że chłopcy wchodzą w role, których w ogóle nie chcą i „biją” na oślep. To na co patrzymy, jest zarazem zabawne, obrzydliwe, tragicznie wręcz pozbawione sensu oraz obnażające bezwzględną prawdę. I chociaż chcielibyśmy od tego odwrócić wzrok, to nie potrafimy. Bo machina raz wprawiona w ruch nie ma szans się zatrzymać, chociaż byśmy tego bardzo chcieli.
„Noc szpilek” przebija nadęty złudnym poczuciem bezpieczeństwa i „normalności” balon, jest jak bomba rozsadzająca rzeczywistość na atomy. Rozwiewa pewną iluzję i przypomina, jakie mogą być owoce społecznych, ekonomicznych, kulturowych uwarunkowań, w których dorastają dzieci. Ponadto przeszywa realizmem i aktualnością. Bo chociaż akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych, gdy o internecie nam się w sumie jeszcze nawet nie śniło, to jest boleśnie „na czasie”. Bo nadal istnieje wiele miejsc zatrutych przemocą, wiele wypaczonych systemowo szkół, wiele dysfunkcyjnych rodzin i wciąż ze światem zderza się (zbyt) wielu rozharatanych wewnętrznie nastolatków, którzy swoją rzeczywistość naprawiać chcą siłą. Chcą bowiem kłuć boleśnie jak szpilki - by zaistnieć, by wykrzyczeć swoje życie.
Santiago Roncagliolo nie tylko doskonale odnajduje się w meandrach opowiadanej przez siebie historii. W tle, tuż za plecami jego bohaterów tętni popsuty świat: wojna, PTSD, nieszczęśliwe małżeństwa, homoseksualizm traktowany jak choroba, alkoholizm, demonizacja fizjologii, potrzeb ciała i fascynacja wszystkim co amerykańskie (brzmi znajomo?). Na uwagę zasługuje także forma snutej opowieści. Przebieg minionych wydarzeń, które na zawsze połączyły czwórkę przegrywów, poznajemy przy okazji serii nagrywanych wypowiedzi. Mamy okazję przyjrzeć się każdemu elementowi wydarzeń - przed, w trakcie i po – z czterech punktów widzenia. Każdy z dorosłych już mężczyzn opowiada nam swoją wersję zdarzeń, odsłaniając przed nami swoje prawdziwe, wyżarte od środka, ja. Ta swoista spowiedź budzi w nas dosyć ambiwalentne uczucia. Bo nie o skruchę w niej jednak chodzi, ani o wyznanie win, ale o kolejny, nieoczywisty, ale jednak wybryk. I władzę.
Jak przystało na dobry thriller, mamy tutaj mistrzowsko stopniowane napięcie, pokryte grubą warstwą ciężkiej atmosfery, która zagnieżdża nam się pod paznokciami, gdy przekopujemy się przez nią do kolejnych sensów. Ponadto to powieść naszpikowana(!) celnymi spostrzeżeniami, które można przekuć w obraz codzienności: smolistej, lepkiej i ponurej. Te, nomen omen, celnie wbite szpilki, mimo, że wywołują tylko krótki ból, to uwierać potrafią bardzo długo. Pozostawiają bowiem po sobie blizny, te indywidualne i społeczne, uświadomione i nieuświadomione.
To literatura wysokiej próby, bez pouczania, bez moralizujących recept, za to kunsztowna, dosadna i surowa. Zagrana w idealnej tonacji. Ponadto znakomita językowo, dzięki rewelacyjnemu tłumaczeniu Tomasza Pinndela.
[współpraca barterowa]
Noc blizn
Smolista, lepka, ponura.
Peruwiańska.
To, że książki przywołują skojarzenia zapachowe, to żadne odkrycie. Pewnie już niejednokrotnie podczas lektury towarzyszyła wam woń ziół, kwiatów, rozgrzanego słońcem piasku lub lasu. Może nawet zdarzyło wam się wyczuwać swąd spalenizny, czy zapach ozonu, charakterystycznie łechcącego nasze nosy tuż po burzy.
Thriller „Noc...
2024-01-04
Myśl grozą
Jeśli książkę oceniać po tym, z jakim odczuciem odkłada się ją na półkę, to tym razem musiałabym powiedzieć: czuję się mądrzejsza. I za to, co by nie mówić, unikatowe kryterium, ogromną estymą darzę pracę dyplomową Tomka Miłowickiego pt. „Sandomiria Demonicum”. Podczas lektury czułam się, jakbym wróciła na studia. Gdy otwierały się przede mną kolejne znaczenia i piętra analiz, wróciło przyjemne mrowienie pod kopułą. Tak jakby szare komórki, te które od dłuższego czasu przebywały w letargu, stanęły znów na nogi i ruszyły na przebieżkę. I nie ma się oczywiście co temu stanowi rzeczy dziwić: podstawowa płaszczyzna tej pracy jest intelektualna, a to przecież zobowiązuje. I pokazuje przy okazji, że - chociaż zdarza nam się w dobie wszechobecnych social mediów o tym zapominać – nadal mamy mnóstwo przestrzeni na jakościowe rozmowy o literaturze. Trzeba tylko chcieć ją znaleźć.
Przybliżenie nam Andrzeja Sarwy - artysty-naukowca i artysty-erudyty - oraz analiza jego dzieł, jako romansów grozy, literatury ezoterycznej, traktatów demonologicznych, a także czytanie ich pod kątem historycznym, religijnym i politycznym, to oczywiście danie główne tejże pracy. Jako że, nie mam kompetencji do tego, by wchodzić w dyskusję z interpretacją zaproponowaną przez autora i wyciągniętymi przez niego wnioskami - przyjmuje je bez szemrania, za to z wypiekami na twarzy. Podziwiam przy tym grację z jaką Miłowicki przechodzi od omawiania filozofii do zjawisk społecznych, psychologicznych, wydarzeń historycznych, kreacji świata i wskazywania granic człowieczeństwa oraz tego, co na nas za nimi czeka. Chapeau bas!
Na uwagę zasługują także przystawki, czyli część wstępna, bez której dalsza podróż literacka nie miałaby sensu. Autor rozprawia się w niej m.in. z pojęciami takimi jak groteska, literatura gotycka, gotyckość, czarny romantyzm, thriller i ezoteryka. Pochyla się również nad skandalem, locus fatalis i locus horridus oraz bohaterem lucyferycznym. Przywołuje opinie i efekty rozważań o wspomnianych pojęciach autorstwa przeróżnych badaczy, odnosi się także do ich realizacji w dziełach kultury. Warto zwrócić szczególną uwagę na wyróżnione przez Miłowickiego źródła, znajdzie się tutaj bowiem niejedna perełka dla horroroluba z literaturoznawczym zacięciem. Ja już swoją mapę do prześledzenia mam.
Nie jest to oczywiście książka do pochłonięcia na raz. Każda z kolejnych warstw zdobywanych przez nas informacji wymaga przyswojenia, musi więc swoje „odleżeć”. Dopiero, gdy odpowiednio w nas dojrzeje, można zrobić krok dalej. W innym wypadku nie otworzymy się w pełni na to, co możemy tutaj odnaleźć. A to powinien być nasz cel nadrzędny, czyż nie?
Literatura dopełnia obraz naszego czasu, dlatego podoba mi się to, że Tomek w swojej pracy stawia także pytania, np. o to dlaczego nadal chcemy się bać i co budzi w nas strach; czy w momencie, gdy nasza współczesność jest jaka jest – niespokojna, naznaczona lękiem o zdrowie i byt, wojną, kataklizmem – czy nadal potrzebujmy przeżywania skrajnych doświadczeń poprzez literaturę. Odpowiedzi, których udziela w pełni mnie satysfakcjonują. Czuję światy w podobny sposób i podobnie o niektórych zjawiskach myślę.
Dla mnie to była pozycja obowiązkowa.
P.S. Jeśli chcecie przekonać się, jak Miłowicki radzi sobie z tworzeniem prozy fabularnej, to zachęcam do przeczytania jego opowiadania pt. „Aegri somnia” w „Nocnych marach”. Nie zawiedziecie się.
[współpraca barterowa]
#matronatAlicya
Myśl grozą
Jeśli książkę oceniać po tym, z jakim odczuciem odkłada się ją na półkę, to tym razem musiałabym powiedzieć: czuję się mądrzejsza. I za to, co by nie mówić, unikatowe kryterium, ogromną estymą darzę pracę dyplomową Tomka Miłowickiego pt. „Sandomiria Demonicum”. Podczas lektury czułam się, jakbym wróciła na studia. Gdy otwierały się przede mną kolejne znaczenia i...
2024-01-03
Błogosławiony Mastertonie dopomóż, czyli rzecz o psychofanach
Tego dokładnie było mi trzeba. Ta książka ewidentnie – nie ważcie się zaprzeczać! - powstała specjalnie dla mnie! Absurd i groza, to moje największe namiętności. A właśnie one, stanowią filary „Wojny świrów”.
Powieść zaczyna się niewinnie, o ile niewinna może być opowieść heteryka udającego dla pieniędzy homoseksualistę, który – cóż za złośliwy chichot losu - zakochuje się w spotkanej gejowskim klubie dziewczynie, która okazuje się być jakby mężczyzną, ale jednak nie. I niech wam się nie wydaje, że jeśli przyszła wam w tym momencie do głowy Conchita Wurst, to znaleźliście rozwiązanie tej łamigłówki. Ani Kyrcz, ani Kain nie zadowolili by się tak prostym rozwiązaniem. Wykreowany przez nich świat jest o wiele bardziej zakręcony i porąbany. Jeśli więc wydaje się wam, że nadążacie – porzućcie złudzenia.
I wierzcie mi, niczego wam jeszcze o tej książce nie zdradziłam.
Trzeba jednak przyznać, że ów „miłosny” fikołek myślowy, to dosyć wysoki próg wejścia – nawet ja, zagłębiając się w tę historię, miałam głupią minę, gdy brwi przeorały mi czoło w niemym grymasie zdziwienia. Zdradzę wam jednak, że ów zabieg jest jak najbardziej celowy, bo jeśli nie odpadniecie po tym malowniczym wstępie, to znaczy, że macie wystarczający poziom tolerancji na niedorzeczne wygibasy fabularne i będziecie ich natężeniem, zachwyceni. Tak samo jak ja.
Po wspomnianej już miłosnej rozgrzewce i uwikłanej w nią nieszczęśliwej parze, przychodzi czas na kolejnych bohaterów, m.in. uwielbiającego ciasteczka, masażystę, pozostające w wyjątkowo niezdrowej relacji rodzeństwo, a także pisarza, o diabelnie rozbuchanym ego. Pozornie są nudni i nijacy, pozornie nic ich nie łączy. A jednak mają swoje tajemnice i należą do tajnego klubu. Żadna to na szczęście Liga Sprawiedliwych ani X- meni – mogliby im co najwyżej czyścić podeszwy butów. Bliżej im raczej do przypadkowej zbieraniny przegrywów o niekoniecznie krystalicznej moralności. Ich do bólu przeciętne żywota, przedstawione z parodystycznym zacięciem, zaczynają wisieć na włosku, gdy za cel obiera ich sobie owładnięty artystycznym szałem świr. Jednym zdaniem: z dnia na dzień, zaczynają mieć przerąbane, jak Pinokio w krainie korników.
Jak na bizarro shlasher (chociaż to pierwsze zdecydowanie przyćmiewa to drugie) przystało, ze strony na stronę akcja nabiera rozpędu, by po chwili pędzić z impetem ku szczytom absurdu - na literacki Mont Blanc niedorzeczności. „Wojna świrów”, to również, bez dwóch zdań, brawurowa, napisana z nerwem parodia. A jak to z parodią bywa ma nas omotać i uwieść, nie tylko tym, co stanowi oczywistą rozrywkę, ale także tym, co pod spodem. Bo tak, oj tak, jest tutaj drugie dno i możliwość zabawy interpretacyjnej. To tekst mocno autoironiczny, o naszym grozowym grajdołku, o akcie tworzenia, mało szlachetnym szaleństwie, o konsumpcji kultury – tak pulpy, jak i patosu – a także o tym, co z tej konsumpcji może wynikać. I jest w tym coś bezczelnie zawłaszczającego. Nie przypadkowo.
Książka skierowana jest do czytelników o dosyć radykalnej wyobraźni. Takich, którzy mają dystans do braku poprawności politycznej i dostrzegą w postaciach coś więcej niż groteskę, wulgarność i ironię. Koniecznie kochających się w absurdzie, takich, którym nie przeszkadza czarne poczucie humoru i jego odmiany mogące wywołać uśmiech zażenowania. Chociaż mocne wrażenia mamy tutaj gwarantowane, to niekoniecznie takie, jak nam się na pierwszy rzut oka wydaje - ci, którzy nie przepadają za krwią i flakami, nie muszą się więc ich obawiać, wcale tak dużo ich tutaj nie ma.
„Wojna świrów”, to także wentyl przypominający nam o czymś szalenie ważnym: nie dajmy sobie narzucać sposobu mówienia o literaturze. Róbmy, jak czujemy, ale z głową. Wiem, trudne.
P.S. Książka po raz pierwszy pojawiła się w 2014 roku w Studio Truso. Obecnie, po liftingu, została wydana przez Dlaczemu w formie e-booka. Po cichu liczę, że pojawi się też papier.
[współpraca barterowa]
Błogosławiony Mastertonie dopomóż, czyli rzecz o psychofanach
Tego dokładnie było mi trzeba. Ta książka ewidentnie – nie ważcie się zaprzeczać! - powstała specjalnie dla mnie! Absurd i groza, to moje największe namiętności. A właśnie one, stanowią filary „Wojny świrów”.
Powieść zaczyna się niewinnie, o ile niewinna może być opowieść heteryka udającego dla pieniędzy...
A co mieszka w twojej piwnicy?
Na pewno słyszeliście już o Bazyliszkach. Przedziwnych stworach pojawiających się w licznych legendach, podaniach i baśniach. Kreaturach wykluwających się z jaj składanych przez koguty i wysiadywanych przez ropuchy. Takich, które każdego, kto spojrzy im w oczy, zamieniają w kamień. Jak myślicie, co zrobilibyście, gdyby okazało się, że jedna z takich maszkar mieszka sobie spokojnie w waszej piwnicy? A dokładniej rzecz biorąc w podziemiach piwnicy…
***
Bastian i jego przyjaciel Johann, szwendając się po piwnicach wiedeńskiej kamienicy trafiają na tajemnicze przejście. Co może z takim odkryciem zrobić dwójka rządnych przygód i ciekawskich chłopców? To raczej oczywiste! Uzbrojeni w latarki, lustro i dziennik słynącego ze swoich awanturniczych przygód dziadka, zapuszczają się w najmroczniejsze trzewia budynku. Tam odkrywają ruiny antycznych budowli, zadziwiająco realistyczne posągi i coś… cuchnącego, pierzasto-łuskowatego i przeraźliwie piejącego. Czyżby był to jakiś mityczny stwór?
Dynamicznie opowiedziana historia i towarzyszący jej duszny, klaustrofobiczny klimat pochłaniają nas od pierwszych stron. Ponadto zachwyca rewelacyjny dobór tematu, stanowiący świetny sposób na odświeżenie legendy. Podana w przygodowej formie zainteresuje młodszych odbiorców przykurzonymi i skostniałymi już nieco opowieściami. Przy okazji zachęci do poszukiwań, pokaże, że to co minione nie musi być wcale tak nudne, jak się wydaje.
Książki takie jak „Bazyliszek. Niesamowite przygody Bastiana Zekoffa”, kreują także bardzo pożądane wzorce. Pokazują, że można robić coś więcej niż siedzieć samotnie w domu z nosem w telefonie. Że życie w realu może okazać się niesamowite, jeśli odważymy się je chociaż trochę poeksplorować. Podczas lektury młodzi czytelnicy przekonają się, że świat pełen jest rzeczy, które tylko czekają na to by zostać odkryte! Wystarczy się tylko uważniej wokół siebie rozejrzeć. Poza tym, a co trzeba z całą stanowczością podkreślić, tego typu opowieści oddają dzieciakom także ich sprawczość. Zauważcie bowiem, że bohaterowie „Bazyliszka…” nie potrzebują dorosłych by poradzić sobie z „problemem”. Sami odważnie wybierają się w nieznane, chcą ratować dziadka i stawiają czoła wrogowi. Pokazują, że nawet dziecko może pokonać największego potwora, jeśli zaufa swoim możliwościom, uwierzy w siebie i go przechytrzy. A aby tego dokonać musi dobrze poznać wroga oraz znaleźć jego słabe strony. Czyż to nie fantastyczna pochwała wiedzy i sprytu?
Jeśli dodać to tego wartką akcję i stonowane, ale sugestywne ilustracje, to nie ma najmniejszych wątpliwości, że ta książka jest warta waszej uwagi. We mnie obudziła nie tylko tęsknotę za niewiadomym i dawno zapomniany zew przygody, ale także ciekawość. Dowiadujemy się z niej bowiem, że cały Wiedeń połączony jest siecią tuneli. Bardzo mnie to zaintrygowało, nie wiedziałam czy to ciekawostka stworzona na potrzeby fabuły, czy fakt. I poprosiłam bardziej obeznaną w temacie historyczkę o weryfikację tych informacji. Odpowiedź przyjemnie mnie zaskoczyła, bo okazało się, że jest w tym spore ziarno prawdy.
Na koniec dodam, że „Bazyliszka” czytałam córce na głos i musiałam się jej gęsto tłumaczyć z tego jak, to możliwe, że pieje i potrafi zmienić jednym spojrzeniem każdego w kamień. Musiałam ją także zaprowadzić do piwnicy u babci (oczywiście z latarką i podręcznym lusterkiem, spakowanymi do plecaka tak na wszelki wypadek) – i przyznaję, że dreszczyk emocji był.
Takie książki, które oprócz rozbudzania wyobraźni, skłaniają nas do otwarcia się na świat i spróbowania czegoś nowego, bardzo sobie cenię.
[współpraca reklamowa barter]
A co mieszka w twojej piwnicy?
więcej Pokaż mimo toNa pewno słyszeliście już o Bazyliszkach. Przedziwnych stworach pojawiających się w licznych legendach, podaniach i baśniach. Kreaturach wykluwających się z jaj składanych przez koguty i wysiadywanych przez ropuchy. Takich, które każdego, kto spojrzy im w oczy, zamieniają w kamień. Jak myślicie, co zrobilibyście, gdyby okazało się, że jedna z...