Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Pół legenda, pół prawda, pół nieprawda” - cytując 64 odcinek „Kapitana Bomby”.

I takie reportaże zazwyczaj czyta się najlepiej. Gdyby każde stwierdzenie autor opatrywał przypisem do źródeł i powstrzymywał się od wyrażania osobistych opinii, książka dostarczałaby pewnie więcej wiedzy, ale komu? Sięgnąłby po nią ułamek czytelników, wcześniej już zainteresowanych poruszanym tematem.

Nie oczekuję w takim razie bezstronności. Oczywiste, że autor ma pewne przekonania, stąd też zajmuje określoną stronę, a dzieło zyskuje piętno jego osobowości. To dobrze. Inną rzeczą jest obiektywność. Można opowiadać się po jednej ze stron, jednocześnie przedstawiając racje obu. Kapuściński potrafił to zrobić, ale akurat nie tu.

„Cesarz” jest książką znacznie lepszą, mimo przekłamań (wygląda na przykład na to, że Tekele Wolda Hawariat nie został ścięty na rozkaz Haile Selassie po latach bycia więzionym za niewinność, tylko zginął w strzelaninie z policją po nieudanym zamachu bombowym na cesarza) trzymającą się powyżej akceptowalnego poziomu rzetelności. Poza tym nastrój groteskowej baśni sam w sobie czyni „Cesarza” arcydziełem. W „Szachinszachu” Kapuścińskiemu zabrakło polotu. Momentami wybija się trochę wyżej, ale przez większość czasu zamiast wprowadzić czytelnika w inny świat, zbyt usilnie próbuje przekonać go do swoich opinii.

Po pewnym czasie bycie bitym łopatą po głowie zaczyna się nudzić. Szach wydaje pieniądze na siebie — źle. Wydaje na armię — źle. Sprowadza kierowców z Korei — źle, bo płaci im za mało. Sprowadza specjalistów zza granicy i płaci im dużo — źle. W kraju nie ma ludzi zdolnych do obsługi nowoczesnych urządzeń — źle. Szach ściąga pracowników z innych krajów — źle, bo Irańczycy muszą patrzeć, że ktoś potrafi coś lepiej od nich. Armia umie strzelać tylko do cywili — źle. Szach sprowadza wykwalifikowanych oficerów z USA - źle. Okręty przemycają japońskie samochody z Dubaju — źle, bo „od strony morza Iran był bezbronny”. Ale zaraz, przecież wydatki na armię były złe? Skoro okręty były niepotrzebne, mogłyby przemycać japońskie samochody nawet i z samej Japonii.

Nad zasadnością rozbudowy armii można zastanowić się, biorąc pod uwagę trwający latami spór z Irakiem o Szatt al-Arab, który już w 1974 roku przybrał formę zbrojnych starć, a 6 lat później przerodził się w długą i krwawą wojnę.

„Szyici są hardzi, są inni, niż pokorna, sunnicka większość (...)” — nie wiem, jak to skomentować. Może Al-Kaida i talibowie wiedzą.

Brak ukazania jakichkolwiek pozytywów rządów dynastii Pahlawi osiąga skutek odwrotny od zamierzonego. Można zacząć zadawać sobie pytanie, jakim cudem tak głupi władca mógł utrzymać się na tronie przez 38 lat, a wreszcie dojść do wniosku, że Kapuściński nie przedstawił go zgodnie z prawdą. Historia na ogół nie pozwala idiotom rządzić zbyt długo. Francisco Macías Nguema wytrzymał u sterów Gwinei Równikowej 11 lat z braku jakiejkolwiek konkurencji, ale to wyjątek.

Styl „Szachinszacha” jest średni jak na Kapuścińskiego, to znaczy bardzo dobry. Pochłania się go raczej, niż czyta. Traktuję tę książkę jako opartą na faktach, nie dokumentalną. Mniej więcej tak samo lubię słuchać włoskich piosenek o wojnie w Abisynii. Zarówno do „C'era una volta il Negus”, jak do „Szachinszacha” lepiej jednak podchodzić z rezerwą, mając wstępną wiedzę i nie traktować ich jako rzetelne ani jedyne źródło wiedzy.

„Pół legenda, pół prawda, pół nieprawda” - cytując 64 odcinek „Kapitana Bomby”.

I takie reportaże zazwyczaj czyta się najlepiej. Gdyby każde stwierdzenie autor opatrywał przypisem do źródeł i powstrzymywał się od wyrażania osobistych opinii, książka dostarczałaby pewnie więcej wiedzy, ale komu? Sięgnąłby po nią ułamek czytelników, wcześniej już zainteresowanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem trochę rozczarowany, ale nie narzekam. Na niekorzyść wspomnień Hoare'a wypada brak płynnej chronologii wydarzeń. Poszczególne rozdziały zachowują wprawdzie kolejność czasową, jednak sprawiają wrażenie dość oderwanych od siebie nawzajem. Plusem jest z pewnością przedstawienie tła historycznego oraz lekkie pióro - czyta się to przyjemnie. Mimo wszystko "Kondotierzy" Gan-Ganowicza pozostaną moją ulubioną książką w podobnych klimatach.

Jestem trochę rozczarowany, ale nie narzekam. Na niekorzyść wspomnień Hoare'a wypada brak płynnej chronologii wydarzeń. Poszczególne rozdziały zachowują wprawdzie kolejność czasową, jednak sprawiają wrażenie dość oderwanych od siebie nawzajem. Plusem jest z pewnością przedstawienie tła historycznego oraz lekkie pióro - czyta się to przyjemnie. Mimo wszystko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Instrukcje są jasne, panie Forsyth 🫡

Instrukcje są jasne, panie Forsyth 🫡

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nic ująć z opinii, które już tu są, niewiele też dodać. Autorowi udała się trudna sztuka przedstawienia fascynującej historii Azji Środkowej w postaci monotonnego strumienia imion i dat. Nie widzę tu dużo powodów do krytyki. To po prostu solidna i konkretna książka, a zarazem zmarnowana szansa na coś więcej. Jedyna rzecz, która zwróciła moją uwagę: "W tym samym czasie [XI-XII wiek] (...) formował się język dari, zwany nowoperskim, który miał stać się w przyszłości językiem narodu tadżyckiego." ??? Na ile mi wiadomo, z nowoperskiego wywodzą się współczesny perski używany w Iranie, dari w Afganistanie i tadżycki w Tadżykistanie.

Nic ująć z opinii, które już tu są, niewiele też dodać. Autorowi udała się trudna sztuka przedstawienia fascynującej historii Azji Środkowej w postaci monotonnego strumienia imion i dat. Nie widzę tu dużo powodów do krytyki. To po prostu solidna i konkretna książka, a zarazem zmarnowana szansa na coś więcej. Jedyna rzecz, która zwróciła moją uwagę: "W tym samym czasie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka ciekawa, jednak wbrew temu co na tylnej okładce mało użyteczna dla samouków przez brak nie tylko transkrypcji, ale nawet tłumaczeń tekstów

Książka ciekawa, jednak wbrew temu co na tylnej okładce mało użyteczna dla samouków przez brak nie tylko transkrypcji, ale nawet tłumaczeń tekstów

Pokaż mimo to


Na półkach:

Na wschodzie bez zmian. Specyficzne połączenie bezmyślnego posłuszeństwa i bezmyślnej samowoli opisane w „Jak się zostaje albinosem” w równym stopniu przejawiają obecnie rosyjscy żołnierze na Ukrainie (i oczywiście u siebie też).

Sam opis pobytu w jednostce powietrznodesantowej w Ferganie przypomina wspomnienia z łagrów, przy czym stosunki między zekami były bardziej ludzkie. Ktoś mógłby powiedzieć, że może i szkolenie jest brutalne, ale dzięki temu zmieni rekrutów w twardych i skutecznych żołnierzy. Twardych tak, ale skutecznych głównie w popełnianiu zbrodni wojennych. Szybko okazuje się na przykład, że snajperzy nie potrafią wziąć poprawki na wiatr. Prawdopodobnie w jednostce bardziej byli zajęci usługiwaniem dziadkom lub jedzeniem za karę gara kaszy niż nauką strzelania. Rywalizacja i wzajemna wrogość poszczególnych oddziałów, a nawet samych żołnierzy praktycznie uniemożliwiają realizację wspólnych celów.

Opisane rozmiary marnotrawstwa pieniędzy i czasu są niewiarygodne. W czasie, gdy Zigmas Stankus przebywał w Afganistanie, około 15% PKB ZSRR przeznaczano na zbrojenia. Pozostaje zastanowić się, jaka część była tracona w wyniku irracjonalnych rozkazów oraz rozkradana. Jeśli szacując wtedy siłę Armii Radzieckiej, brano pod uwagę ilość, wiek oraz jakość sprzętu i liczbę żołnierzy, nie uwzględniając za to dezorganizacji i innych czynników udaremniających efektywne wykorzystanie całej tej potęgi, to można było mocno się przeliczyć.

Nie byłem poza tym świadomy skali zbrodni wojennych poczynionych przez Sowietów w Afganistanie. Żyłem w przekonaniu, że podobnie jak w przypadku Amerykanów w Wietnamie były to ekscesy, a nie codzienność. Autor tymczasem opisuje egzekucje jeńców i cywili na rozmaite sposoby, z różnych przyczyn lub bez. Żal czytać o swoich rówieśnikach ginących i zostających kalekami w wojnie, na którą pojechali wbrew własnej woli, ale trudno też przekonać się do prawdziwego współczucia, widząc, co tam robią. Nie ma sensu mówić o kradzieżach, bo to oczywistość, natomiast bardziej zdziwiło mnie, że w ogóle dało się tam jeszcze znaleźć cokolwiek do ukradnięcia.

Nie polecę tej książki każdemu, bo wielu odrzuci od niej drastyczność, ciężar i wulgarność. Nie mogę powiedzieć, że mi się podobała i mam nadzieję, że nikomu się nie spodoba.

Na wschodzie bez zmian. Specyficzne połączenie bezmyślnego posłuszeństwa i bezmyślnej samowoli opisane w „Jak się zostaje albinosem” w równym stopniu przejawiają obecnie rosyjscy żołnierze na Ukrainie (i oczywiście u siebie też).

Sam opis pobytu w jednostce powietrznodesantowej w Ferganie przypomina wspomnienia z łagrów, przy czym stosunki między zekami były bardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie za bardzo rozumiem sens wydawania tylko połowy powieści - to jest 4, 5 i 6 księga "Triumfu śmierci", chociaż w innym tłumaczeniu, niż to powszechnie dostępne. Zrobienie literówki w imieniu autora na okładce to już kompletna fuszerka

Nie za bardzo rozumiem sens wydawania tylko połowy powieści - to jest 4, 5 i 6 księga "Triumfu śmierci", chociaż w innym tłumaczeniu, niż to powszechnie dostępne. Zrobienie literówki w imieniu autora na okładce to już kompletna fuszerka

Pokaż mimo to


Na półkach:

Cieszę się po pierwsze z tego, że autor jest nastawiony do postaci, którą się zajmuje bardziej krytycznie, niż się spodziewałem. Yukio Mishima miał w sobie na tyle czaru, że biografia mogłaby się zamienić w odę pochwalną. Tego nie chciałbym czytać. Wystarczy, że ja uwielbiam Mishimę, nie potrzebuję jeszcze czterystu stron zachwytów kogoś innego.

Po drugie, miło posłuchać kogoś, kto miał okazję go poznać (jestem zoomerem, dla mnie to trochę jakby ktoś poszedł na piwo z Napoleonem, więc doceniam).

Lektura uzupełniła lukę w moim wyobrażeniu o tym, jaki był Mishima między wydaniem „Wyznania maski”, a zaangażowaniem się w politykę. Niby wiedziałem, że stał się już uznanym pisarzem, podróżował, zaczął trenować i tak dalej, ale nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, jak wielki status celebryty zyskał.

Nie miałem też pojęcia, że był aż tak dziwnym człowiekiem. W obrazie, który stworzyłem sobie, czytając niektóre z jego dzieł i rozproszone po internecie informacje biograficzne, Mishima był dekadentem, który przed trzydziestką znalazł drogę wartą podążania i ustabilizował swoje życie, a poprzednie fascynacje bezproduktywną śmiercią przebijały spod spodu, nie stanowiąc jednak głównej motywacji działania. To nieprawda, przeczytajcie książkę, żeby się przekonać.

Zrewidowałem też z tego powodu swoje wyobrażenia o polityce Mishimy. Miałem go za bardziej szczerego w swoim umiłowaniu ojczyzny, natomiast biografia uwydatnia element poszukiwania czegoś, co zapełniłoby życiową pustkę. Oczywiście sformowanie organizacji paramilitarnej do bicia komunistów to zawsze świetna sprawa. Natomiast wynurzenia, wśród których są te krytykujące pokój, sprawiają wrażenie podyktowanych praktycznie w całości przez typowe drastyczne obsesje i ciężko mi je traktować poważnie. To samo, jeśli chodzi o niektóre banały dotyczące cesarza i kultury japońskiej, które równie dobrze mógłby wymyślać ktoś z 85IQ, a nie Mishima.

Nie dziwię się, że podejrzewał u siebie schizofrenię. Myślę, że gdyby był normalny, nie stworzyłby nic w dziesiątej części tak wspaniałego i pewnie mało kto w ogóle by o nim usłyszał.

Cieszę się po pierwsze z tego, że autor jest nastawiony do postaci, którą się zajmuje bardziej krytycznie, niż się spodziewałem. Yukio Mishima miał w sobie na tyle czaru, że biografia mogłaby się zamienić w odę pochwalną. Tego nie chciałbym czytać. Wystarczy, że ja uwielbiam Mishimę, nie potrzebuję jeszcze czterystu stron zachwytów kogoś innego.

Po drugie, miło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rozumiem niskie oceny. Przypadkowy czytelnik znudzi się szybko. Jeśli ktoś nie interesuje się średniowiecznymi Włochami, postacią Dantego ani jego twórczością, to nie warto w ogóle sięgać po tę książkę. W przeciwnym wypadku - trzeba koniecznie.

Rozumiem niskie oceny. Przypadkowy czytelnik znudzi się szybko. Jeśli ktoś nie interesuje się średniowiecznymi Włochami, postacią Dantego ani jego twórczością, to nie warto w ogóle sięgać po tę książkę. W przeciwnym wypadku - trzeba koniecznie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Obowiązkowa książka dla zainteresowanych Jüngerem, ale warto najpierw mieć przeczytane przynajmniej "W stalowych burzach" i "Na marmurowych skałach", a najlepiej i "Robotnika". Inaczej szczegółowe rozważania nad wyżej wymienionymi będą wydawać się raczej nudne.

Obowiązkowa książka dla zainteresowanych Jüngerem, ale warto najpierw mieć przeczytane przynajmniej "W stalowych burzach" i "Na marmurowych skałach", a najlepiej i "Robotnika". Inaczej szczegółowe rozważania nad wyżej wymienionymi będą wydawać się raczej nudne.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękna robota i mówi to gorol

Piękna robota i mówi to gorol

Pokaż mimo to


Na półkach:

Z publicystyką pana Wosia zaznajomiłem się po raz pierwszy, gdy czytałem Tygodnik Powszechny. Czytelnicy w komentarzach nie pozostawiali suchej nitki na jego artykułach i samej osobie. Nie cenię zbyt wysoko czytelników TP, zatem pomyślałem, że skoro coś krytykują, czy raczej na to szczekają, być może to coś zasługuje na uwagę. I w rzeczy samej tak było. Niestety potem coraz rzadziej czytałem TP, a więc zapomniałem też o Rafale Wosiu.

Jakiś czas póżniej rekomendacja, by znów poświęcić mu czas przyszła z kompletnie przeciwnej strony — a mianowicie z artykułu Grzegorza Ćwika w miesięczniku Szturm. Może to być niejakim zaskoczeniem dla ludzi niezorientowanych w poglądach polskiej skrajnej prawicy. Niektórzy przecież wrzucają korwinistów i braunoidów do jednego worka z przedstawicielami ruchów nacjonalistycznych, które same zresztą nieraz różnią się od siebie bardziej, niż III Droga od Konfederacji.

Dość tego wstępu, przechodząc do rzeczy, Woś pisze bardzo do rzeczy, podpierając swoje zdanie badaniami, historią oraz umiejąc krytycznie spojrzeć również na własną stronę.

Czasem przebija się niestety zbyt częsta u lewicowców zawiść i mentalność wiecznej ofiary, która chciałaby tylko, żeby innym było gorzej (złota rybka: możesz dostać, co chcesz, ale sąsiad dostanie dwa razy tyle; Janusz: wydłub mi oko). Na szczęście zdarza się to rzadko i jestem w stanie przymknąć na to oko (jedno, które mi zostało).

Duży plus - nie zauważyłem charakterystycznego dla stereotypowej lewicy przypisywania kapitalizmowi odpowiedzialności za wszystkie negatywne zjawiska społeczne. Nie muszę chyba tłumaczyć, o co mi chodzi, zobaczcie sobie jakikolwiek artykuł w Krytyce Politycznej (zobaczcie, bo czytać to nie polecam).

Spodobało mi się obiektywne spojrzenie na PRL, bez apologii i bezrefleksyjnej krytyki. Poza tym sama struktura książki — 6 części, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, każda omówiona z perspektywy świata i Polski jest przejrzysta i systematyczna.

Mam wrażenie, że autor mógł dobierać badania i fakty pod swoje tezy, bo coś za bardzo wszystko układa się po jego myśli. Nie znam się na ekonomii, by tego dowieść. Domyślam się, że dorównujący Wosiowi liberał mógłby napisać polemikę, która również brzmiałaby przekonująco — i chętnie bym takową przeczytał.

Niezależnie od pewnych wad tej książki, uważam, że spędziłem czas bardzo dobrze. Moje horyzonty zostały poszerzone, patrzę na świat z trochę innej perspektywy (ale bez przesady). Domyślam się, że „To nie jest kraj dla pracowników” nie będzie łatwą lekturą dla ludzi o skrajnie przeciwnych poglądach, bo podważa wiele dogmatów liberalizmu gospodarczego, co gorsza w sposób, którego nie da się łatwo odrzucić. Liberałów z PO lub Lewicy ostrzegam, że Woś pozytywnie wypowiada się na temat gospodarczych decyzji PiS, co z pewnością czyni go zwolennikiem tej partii (oczywiste, nie?). Warto przeczytać.

Z publicystyką pana Wosia zaznajomiłem się po raz pierwszy, gdy czytałem Tygodnik Powszechny. Czytelnicy w komentarzach nie pozostawiali suchej nitki na jego artykułach i samej osobie. Nie cenię zbyt wysoko czytelników TP, zatem pomyślałem, że skoro coś krytykują, czy raczej na to szczekają, być może to coś zasługuje na uwagę. I w rzeczy samej tak było. Niestety potem coraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nudne, bezbarwne, niezgrabne i do bólu schematyczne. Wśród sonetów zdarzają się wiersze trochę lepsze, świadomie inspirowane Petrarką, ale nadal mają się do niego jak dres Abidas z czterema paskami do markowych ubrań. Jeśli to ma być najwybitniejszy poeta słoweński to boję się tych średnich XD

Nudne, bezbarwne, niezgrabne i do bólu schematyczne. Wśród sonetów zdarzają się wiersze trochę lepsze, świadomie inspirowane Petrarką, ale nadal mają się do niego jak dres Abidas z czterema paskami do markowych ubrań. Jeśli to ma być najwybitniejszy poeta słoweński to boję się tych średnich XD

Pokaż mimo to


Na półkach:

Żałuję, że wcześniej nie sięgnąłem po tę pozycję.

Żałuję, bo jest ona świetnym wprowadzeniem w historię włoskiego faszyzmu. W czasie, gdy dopiero wchodziłem w XIX- i XX-wieczną historię Włoch, zajmując się m.in. dziennikami hrabiego Ciano i artykułami dostępnymi on-line, mógłbym sięgnąć po książkę Hägga. Z pewnością lepiej rozumiałbym wzajemne zależności oraz tło wydarzeń.

Wyłapałem kilka drobnych błędów w obszarach, o których mam jakieś pojęcie:
- literówki we włoskich cytatach (prawdopodobnie sprawka tłumacza i korekty)
- według autora, Gabriele D'Annunzio urodził się jako Gabriele Rapagnetta i zmienił nazwisko. Wszystkie źródła, z którymi się spotkałem, podają, że nazwisko zmienił jeszcze jego ojciec.
- „Ciano przywiózł ze sobą najwyższe odznaczenie - Łancuch D'Annunzia - którym zammierzał odznaczyć swojego kolegę po fachu, Ribbentropa”. Tak, tak, D'Annunzio był wielkim poetą i bohaterem narodowym, ale nie aż do tego stopnia. To odznaczenie to oczywiście Order Annuncjaty, czyli Order Najwyższy Świętego Zwiastowania, odznaczenie Domu Sabaudzkiego. Błąd dość śmieszny i mam nadzieję, że wyszedł od tłumacza, nie od autora.
Jest też nie błąd w ścisłym sensie, ale raczej wątpliwa ocena, która zaburza obraz sytuacji:
- „2 czerwca [1946] odbyło się we Włoszech referendum, które zakończyło się miażdżącą klęską monarchii”. Wyniki referendum wyniosły 54,27% dla republiki do 45,73% dla monarchii - nie nazwałbym tego miażdżącą klęską.
Na pewno są tutaj też inne błędy, które zauważyłby historyk. W każdym razie, te, które wymieniłem nie wpływają na odbiór książki w żadnym stopniu.

Autorowi udało się stworzyć dzieło w miarę szczegółowe, a jednocześnie bardzo atrakcyjne. Całość napisana jest w doskonałym rytmie przeplatającym poszczególne wątki, zmuszając wręcz do dalszego czytania (właśnie przez to skończyłem ją w dwa dni). Nie jest na pewno wyczerpująca, mało tu danych statystycznych i niektórych szczegółów dotyczących obsadzanych stanowisk, co zapewne dla 95% czytelników stanowi akurat zaletę.

W wielu kwestiach Hägg wtrąca swoje poglądy, co nadaje książce więcej kolorystyki, ale dla wielu może okazać się zbędne i niekorzystne. Zgadzam się na przykład z jego krytyką postępowania USA w Iraku i Afganistanie, którą w kilku miejscach zestawia z różnymi elementami polityki wojennej Włoch, uważam jednak, że książka mogłaby się obejść bez tych dygresji.

Podsumowując, mimo pewnych niedoskonałości, w tym tych wynikających po prostu z faktu bycia dziełem popularnonaukowym, biografia Mussoliniego autorstwa Görana Hägga jest zdecydowanie godna polecenia - zarówno przypadkowym miłośnikom historii, jak i tym skupionym bardziej na dziejach Włoch.

Żałuję, że wcześniej nie sięgnąłem po tę pozycję.

Żałuję, bo jest ona świetnym wprowadzeniem w historię włoskiego faszyzmu. W czasie, gdy dopiero wchodziłem w XIX- i XX-wieczną historię Włoch, zajmując się m.in. dziennikami hrabiego Ciano i artykułami dostępnymi on-line, mógłbym sięgnąć po książkę Hägga. Z pewnością lepiej rozumiałbym wzajemne zależności oraz tło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie za dużo treści plus trochę niedbałe tłumaczenie

Nie za dużo treści plus trochę niedbałe tłumaczenie

Pokaż mimo to

Okładka książki Fizjologia człowieka z elementami fizjologii stosowanej i klinicznej Władysław Z. Traczyk, Andrzej Trzebski, praca zbiorowa
Ocena 7,1
Fizjologia czł... Władysław Z. Traczy...

Na półkach:

Ekstatyczne przeżycie

Ekstatyczne przeżycie

Pokaż mimo to


Na półkach:

Wpadł mi w ręce specyficzny egzemplarz „Sztucznego oddychania”. Nie ma okładki, to po prostu plik pozszywanych kartek, a druk miejscami jest słabo odbity. Domyślam się, że to drugi obieg. I bardzo dobrze.

Bo właśnie ta podziemność i prowizorka nadają czytaniu książek nieakceptowalnych przez cenzurę nastrój, którego nie zapewnią nawet najlepsze ilustracje. Podobnie czułem się, mając w rękach Gan-Ganowicza wydanego przez Solidarność Walczącą.

Gdy już skończyłem się zachwycać i zadziwiać formą, wziąłem się za treść. Naczelnym wrażeniem jest jednoczesna wyjątkowość i zupełna zwyczajność podmiotu lirycznego. Należy do szarego tłumu, ale wyróżnia się o tyle, że zdaje sobie z tego sprawę. Nie należy do mas w ścisłym sensie, bo jest intelektualistą. Należy więc do masy intelektualistów, którzy w zasadzie są w 99% tacy sami, swoim konformizmem i tchórzostwem legitymizując komunistyczny reżim. Nie wyróżnia się problemami i zmartwieniami, wyróżnia się tym, że umie je wyrazić.

Nasuwały mi się podobieństwa do wierszy Herberta z „Raportu z oblężonego Miasta”. I tu, i tu osamotniona jednostka ma za zadanie zachować siebie wbrew totalitarnemu światu. Herbert jednak patrzył na świat z większej wysokości (ale nie zamierzałem tu zrobić aluzji do wiersza o skoku z okna ze „Sztucznego oddychania”). Po prostu wiersze Barańczaka są szare i brudne jak PRL-owskie blokowisko, niedziela wieczór i „Archipelag GUŁ-ag”. Nie ma tu miejsca na żadną nadzieję, najwyżej na nikłą szansę, że państwo zostawi nas na chwilę w spokoju i przestanie poddawać nasze ideały próbom. Tłumy prostych ludzi są bierne i zajmują się swoimi sprawami, tłumy skomplikowanych ludzi służalcze i drżą o swoje ciepłe posadki. „Literally 1984”.

Bohater Herberta może przed każdym prześladowaniem schować się w dwóch i pół tysiąca lat historii, wiedząc, że bywało już gorzej. Żyje w tym samym szarym świecie, ale ma sztukę. Nabrał takiej akceptacji dla losu, która pozwala mu być odważnym. A nawet, jeśli umrze, cała ta historia i sztuka będzie żyć dalej.

Żałuję, że znam już Barańczaka jako tłumacza, uniemożliwia mi to obiektywne podejście do jego wierszy. W kilku miejscach widzę rzeczy, które nie odpowiadają mi pod względem rytmicznym lub dźwiękowym, a może brzmią czasem zbyt sentymentalnie lub mętnie. Gdybym czytał no-name'a, od razu uznałbym takie fragmenty za niedoskonałości. Natomiast jeśli czytam wybitnego tłumacza poezji, z którego rad sam korzystam tłumacząc, sprawa jest trudniejsza. W końcu Barańczak wiedział, co robi, a ja nie jestem na tyle dobry, by wiedzieć lepiej od niego.

Jak zwykle to nie jest recenzja, tylko luźny zbiór wrażeń. Czy jestem zadowolony? Tak. Czy powinienem robić w czasie sesji coś innego, niż pisanie tych głupot? Możliwe.

Wpadł mi w ręce specyficzny egzemplarz „Sztucznego oddychania”. Nie ma okładki, to po prostu plik pozszywanych kartek, a druk miejscami jest słabo odbity. Domyślam się, że to drugi obieg. I bardzo dobrze.

Bo właśnie ta podziemność i prowizorka nadają czytaniu książek nieakceptowalnych przez cenzurę nastrój, którego nie zapewnią nawet najlepsze ilustracje. Podobnie czułem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To nie jest zwykły esej, co wyjaśnia Mishima już na pierwszej stronie. Dużo tu wspomnień w postaci kompletnych, prawie powieściowych scen — to nie pasuje do eseju. Biorąc sprawę dość ryzykownie, „Wyznanie maski” to Mishima opisujący swoje życie w relacji do seksualności, „Słońce i stal” — w relacji do ciała, bez seksualnego elementu. Mówiłem, że będzie ryzykownie, jedno to powieść, drugie to mimo wszystko esej, w jednym Mishima ma niewiele ponad 20 lat, w drugim ponad 40 i można wymieniać jeszcze wiele różnic. Nie opuszczało mnie jednak w trakcie czytania uczucie, że widzę rozrachunek dorosłego autora z nastoletnim dziwakiem.

Ten dziwak, chroniący się przed światem i światłem wśród słów, nie miał pojęcia o ciele. Lubił patrzeć na przebijanego strzałami św. Sebastiana, przyglądał się kolegom lub swojemu odbiciu, lecz nie rozumiał za dużo. Ciało było przedmiotem cierpienia; właśnie cierpienie naprawdę go interesowało i podniecało. Myślał o ciele dużo, nawet bardzo dużo, co nie przybliżało go ani trochę do zrozumienia.

I krok po kroku pojął, o co tu chodzi. Nie jedynie o ciało, ale jeszcze inny czynnik — duch, słowa i ich relacje z ciałem.

Słowa i ciało to dwie odrębne dziedziny, choć wychodzą z tego samego źródła. Ciało manifestuje samym sobą piękno, bez użycia słów. Za pomocą słów można również tworzyć piękne dzieła. Słowa nie są rzeczywistością, a narzędziem do zniekształcania jej. To nic złego, bo dłuto rzeźbiarza zniekształca marmur w sposób korzystny lub nie. Źle jednak, jeśli pozycja słów jest zbyt silna. Zaczynają wtedy deformować rzeczywistość nie tylko w czasie twórczego procesu. Mogą na przykład zwiększać dystans między duchem a ciałem.

Umięśnione ciało to organiczne dzieło, z jednej strony tworzone w ciągu fizycznego wysiłku, więc indywidualne, z drugiej, rozwijające się według schematu, więc uniwersalne.

Myśl, która może zostać obleczona w słowa, rodzi się w ciele. Trening fizyczny poddaje ciało kontroli ducha. Tak się jednoczy pierwotnie rozdzielne dziedziny i ujarzmia słowo.

Wszystko zaczyna się w ćwiczeniu ciała za pomocą słońca i stali.

Słońce i ciemność to w tym przypadku rodzaj rozdziału między czynem a biernością, między rzeczywistością a fantazjami. Skóra otrzymuje od słońca błogosławieństwo działania, otaczając nim ciało.

Stal, w miarę pracy z nią, przekazuje ciału swoje własności. A mówiąc najprościej jak się da — jest niezbędna, by ciało doszło do swoich najwyższych możliwości.

I w końcu, po długiej nauce słońca i stali, człowiek staje się jednością. Czuje swoje istnienie. Żyje w pełni, a więc dopiero teraz jest zdolny godnie umrzeć. Bo to jest też książka o śmierci — w końcu to książka Mishimy.

Fantazjował o śmierci od młodości, wiedząc, że nie może umrzeć bohatersko. Nie pozwalało mu na to wątłe, brzydkie ciało i uzależnienie od słów. Rzeczy, do których chciał sięgnąć, nie poddawały się słowom.

A ciało? To wszystko staje się jaśniejsze, jeśli czytało się Hagakure. Całe życie samuraja skupia się w momencie śmierci, spala się on wtedy płomieniem piękna. Dlatego, przez gotowość śmierci, cały czas musi godnie wyglądać, również z tego powodu Mishima chciał dysponować pięknym ciałem. W europejskiej tradycji nie mamy tak oczywistego wyobrażenia bohaterskiej śmierci, bo co prawda pięknie wyglądali umierający Hektor i Roland, natomiast św. Maksymilian Maria Kolbe lub Karol Levittoux niekoniecznie.

Tak więc Yukio Mishima przygotował się na śmierć zgodnie z kanonem własnej kultury i wypełnił go perfekcyjnie.

Da się spojrzeć na „Słońce i stal” z wielu stron. Można potraktować ją jako ideową podbudowę do kulturystyki i sportów walki — jak najbardziej. W końcu jest tu trochę o boksie i szermierce. To też w pewien sposób testament Mishimy. To esej o słowach i rzeczywistości. O śmierci i przygotowaniach do niej. O ciele jako takim. A przede wszystkim doskonałe dzieło literackie, takie, jakie umiał tworzyć tylko Mishima. Jasne, eleganckie, uporządkowane i precyzyjne. Delikatne i jednocześnie pełne przemożnej siły, japońskie w najlepszym znaczeniu tego słowa.

To nie jest zwykły esej, co wyjaśnia Mishima już na pierwszej stronie. Dużo tu wspomnień w postaci kompletnych, prawie powieściowych scen — to nie pasuje do eseju. Biorąc sprawę dość ryzykownie, „Wyznanie maski” to Mishima opisujący swoje życie w relacji do seksualności, „Słońce i stal” — w relacji do ciała, bez seksualnego elementu. Mówiłem, że będzie ryzykownie, jedno to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ma tu za dużo pozytywów. Fakt, Aretino ukazuje elementy życia codziennego w XVI-wiecznych Włoszech, fakt, że na początku potrafi zainteresować, ale ogólnie to nie jest książka wysokich lotów (a przedmowa dała mi zawyżone oczekiwania).

Nie muszę identyfikować się z bohaterami, by czerpać z książki przyjemność lub wzruszenie. Tutaj problem leży jednak w tym, że zarówno prostytutki-oszustki-złodziejki jak i ich głupi klienci są skrajnie antypatyczni. Po prostu nie mogłem się zmusić do przejęcia się ich losami. Wszyscy mogliby na następnej stronie zdechnąć, a ja bym się ucieszył, że to już koniec.

Język Aretino to plus i minus, momentami jest irytująco egzaltowany, ale w zasadzie pasuje, więc nie będę się dłużej nim zajmował.

Pewnie w czasach, gdy rzadziej pisało się o seksie, szczególnie w taki sposób, (a tu i tak najostrzejsze sceny wykropkowano), ta krótka książka mogła być atrakcyjna z tego powodu (haha benis itd itd). Dzisiaj literatura nie cierpi na niedobór obsceniczności, a na nadmiar, więc przepada cała ta wartość.

Nie ma powodu, żeby czytać tę ksiażkę, chyba, że dla kilku śmiesznych scen z początku. Jeśli komuś zależy na nastroju epoki, niech przeczyta "Benvenuta Celliniego żywot własny spisany przez niego samego". Jeśli ktoś chce włoskiego autora PIĘKNIE piszącego o erotyzmie, niech poczyta powieści D'Annunzio. A Aretino to raczej na śmietnik literatury.

Nie ma tu za dużo pozytywów. Fakt, Aretino ukazuje elementy życia codziennego w XVI-wiecznych Włoszech, fakt, że na początku potrafi zainteresować, ale ogólnie to nie jest książka wysokich lotów (a przedmowa dała mi zawyżone oczekiwania).

Nie muszę identyfikować się z bohaterami, by czerpać z książki przyjemność lub wzruszenie. Tutaj problem leży jednak w tym, że zarówno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powinna się nazywać "Filozofia na skróty". Ten skrót nigdzie nie prowadzi, weźcie się za Tatarkiewicza.

Powinna się nazywać "Filozofia na skróty". Ten skrót nigdzie nie prowadzi, weźcie się za Tatarkiewicza.

Pokaż mimo to