rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Spodziewałam się absurdu, a dostałam wartościową książkę dla młodych ludzi, która przypadła mi do gustu jak od dawna nic innego.
Głównemu bohaterowi nie można odmówić ludzkich przywar i dojrzałości emocjonalnej.
Ciekawy, aż szkoda, że bardziej nie rozwinięty, wątek religii Mormonów i terapii konwersyjnej, będący punktem odbicia do trudnego wyboru, który często przynosi ogrom cierpienia. Czy żyć w zgodzie ze sobą, ale zmierzyć się z odrzuceniem i dezaprobatą środowiska, tutaj wzmocnioną wyznaniem czy wybrać zaprzeczenie równoznaczne z uznaniem bliskich.
Temat do rozwinięcia, wartościowy dla młody osób, które wybierają.
Bez dynamicznej akcji, w atmosferze małego miasteczka, kursu pisarskiego i cukrowego (ale dosyć dojrzałego!) uczucia.
Polecam serdecznie!

IG: @cholera.czyta

Spodziewałam się absurdu, a dostałam wartościową książkę dla młodych ludzi, która przypadła mi do gustu jak od dawna nic innego.
Głównemu bohaterowi nie można odmówić ludzkich przywar i dojrzałości emocjonalnej.
Ciekawy, aż szkoda, że bardziej nie rozwinięty, wątek religii Mormonów i terapii konwersyjnej, będący punktem odbicia do trudnego wyboru, który często przynosi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Peter Camenzind jest debiutem Hessego pozbawionym niezdarnej nieśmiałości pierwszego razu. Wprowadzający sznyt widać w postaci Petera, w estetycznie literackim peanie natury i prostoty.
Jest tu bardziej swobodnie i mniej zawikłanie, bo sam bohater, chociaż idzie pod prąd, robi to w sposób konsekwentny, ale nie niszczący.
Szuka siebie; w oczach odbija mu się natura, w której szuka odzwierciedlenia i sposobu, żeby być bliżej niej i przybliżyć ją ludziom.
Mota się między potrzebą miłości, chęcią otoczenia się ludźmi, bycia z nimi, brylowania na salonach, wyrwania się z prostego życia górskiej wioski do życia na salonach, wśród twórców, ideałów i pysznej młodości.
Wrażliwy, ale nienadskakujący lepiej odnajduje się w kącie salonu niż na środku.
Dochodzimy do miejsca, gdzie człowiek odnajduje siebie w tym jaki jest, w prostocie bycia i przerwaniu gonitwy za czymś wyżej, bo wyższość utożsamia finalnie z intymnością, bliskością, przyjacielską relacją z innymi ludźmi. Z monumentalnością natury, która rezonuje z jego jestestwem, nieopisana literacko, ale zauważona, pęczniejąca i dominującą - będąca w pewnym sensie przewodnikiem.
Camenzind szuka siebie, ale w sposób bardziej uporządkowany niż kolejni bohaterowie Hessego, przeżywa rozczarowania bez chaotycznego szarpania cierpieniem.
Wydźwięk jest w pewien sposób kojący; to czego potrzebujemy, jest blisko, chociaż czasem wydaje się zbyt trywialne, żeby było wartościowe.

Peter Camenzind jest debiutem Hessego pozbawionym niezdarnej nieśmiałości pierwszego razu. Wprowadzający sznyt widać w postaci Petera, w estetycznie literackim peanie natury i prostoty.
Jest tu bardziej swobodnie i mniej zawikłanie, bo sam bohater, chociaż idzie pod prąd, robi to w sposób konsekwentny, ale nie niszczący.
Szuka siebie; w oczach odbija mu się natura, w której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Być może patrzycie na ten tytuł i już wiecie, że nie jest to książka dla was. Nie sięgnięcie po nią. Nie dziwię wam się.
Mnie odrzucała potencjalna retoryka, a nie zagadnienie. Obawiałam się etykietki wynaturzenia, niechlujnie ukrytych przytyków, nieopanowanej odrazy i odrzucenia pomimo wykonywanego przez autorkę zawodu. Niesłusznie.
Rozmowy z pedofilem powstały na podstawie wieloletniej korespondencji, którą autorka prowadziła z mężczyzną, który skrzywdził ponad tysiąc dzieci. Jako muzykoterapeutce udaje jej się dotrzeć do Alana i nawiązać z nim współpracę, w wyniku czego powstaje analiza jakościowa, studium przypadku o prewencyjnym charakterze, ponieważ Alan opisuje według jakiego planu postępował, żeby zdobyć zaufanie dzieci i je wykorzystać. Autorka, jako ofiara przemocy seksualnej w dzieciństwie uzupełnienia tę narrację o osobiste doświadczenie i specjalistyczną wiedzę - reakcje dzieci; uczucia, myśli, reakcje ofiar.
Nie pada rozgrzeszenie. Nie znajdziecie go. Jednak Alan poświęcił wiele lat na analizę własnych zachowań i schematów, maksymalnie podkręconych i doskonalonych latami. Razem śledzą genezę oraz konsekwencje wadliwego systemu. Odraza i kulturowe odrzucenie powoduje złość, osłupienie, atak i wycofanie - nie prowadzi do zrozumienia zjawiska. Pedofil, nawet jeżeli szuka pomocy przed popełnieniem czynu pedofilnego, prawdopodobnie jej nie otrzyma. Własną krzywdę, poczucie odrzucenia i izolacji skanałuje w sposób, którego tak się obawiamy.
Żeby chronić dzieci, musimy wiedzieć, rozumieć i mieć narzędzia; w jaki sposób i przed czym, ale nie będzie to możliwe, dopóki reakcją na tego typu sytuacje jest sankcjonowanie kary, napiętnowanie i odrzucenie. Brak resocjalizacji i co najważniejsze, brak prewencji, która chroniłaby dzieci.
Alan skrupulatnie wyciąga schematy wynaturzonych zachowań i buduje na nich rady zapobiegawcze, mówiąc co ułatwiało mu zdobycie zaufania dzieci i jak można do tego niedopuścić. Razem z Amy Zabini wskazują stronę, w którą należy obrócić głowę, żeby chronić dzieci i zdobyć się na wsparcie dla zaburzenia jakim jest pedofilia, tym samym ograniczając jej zasięg.
Tylko, że trzeba się nie odwracać. Trzeba patrzyć.

Być może patrzycie na ten tytuł i już wiecie, że nie jest to książka dla was. Nie sięgnięcie po nią. Nie dziwię wam się.
Mnie odrzucała potencjalna retoryka, a nie zagadnienie. Obawiałam się etykietki wynaturzenia, niechlujnie ukrytych przytyków, nieopanowanej odrazy i odrzucenia pomimo wykonywanego przez autorkę zawodu. Niesłusznie.
Rozmowy z pedofilem powstały na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Paradoksem tego tytułu jest to, że mogłabym wybrać dowolną stronę i z każdej chciałabym wam coś zacytować, jednocześnie wiedząc, że nie przekażę tego co chcę, w taki sposób, żeby oddać treść. Są tu zdania, które niektórzy wrzucą pewnie do coelhowskiego wora, ja wrzucam je do wora z prostymi słowami, których nikt nie ułoży w podobnej kolejności. Ten szyk, wyczucie i adekwatność charakterystyczne są dla Schmitta.
Znamy wydarzenia dostępne dla zbiorowego doświadczenia, do gadania tłumnego i uniwersalizacji uczuć i przekazu, który załamuje się na jednostkowym doświadczeniu, bo coś, co mieli dzielić wszyscy i wspierać się,wzbogacając wspólną narracje, okazuje się wydarzeniem niedostępnym poza obrębem odczuwania jednostki, jakościowo odmiennym za każdym razem.
Jedna z najbardziej osobistych książek Schmitta, intymnie czuła, a nie obnażająca. Strukturalnie będąca dziennikiem, w istocie jest zapisem najbardziej newralgicznego dla autora okresu. Czasu po śmierci ukochanej matki.
Śmierć ma dwie twarze i wydzieranie jej naturalnego dualizmu jest jak moneta z gołym rewersem. Ten dziennik jest niewątpliwie załamaniem i zatrzymaniem, w jakimś stopniu rozpadem świata autora, który schodziwszy ze sceny i wracawszy do domu, wracał najpierw do matki, pierwszej fanki, bystrej obserwatorki i krytyczki, która potrafiła z czułością wskazać na błędy i drobne przywary pychy, widoczne dla matczynego oka. Schmitt przeżywał życie razy dwa; pierwszy kiedy rzeczy się działy, a drugi, kiedy relacjonował je matce. Razem przeżywali je po raz drugi. W momencie jej śmierci zostaje mu dalsza podróż bez tej asekuracyjnej i miękkiej warstwy dwukrotnego bycia. Powierniczka, przyjaciółka, przede wszystkim przewodniczka i towarzyszka, której głos wybrzmiewał nawet bez jej fizycznej obecności. Nic dziwnego, że bez jej protekcji świat obnażył się z ochronnego płaszcza.
Więcej niż brakiem taktu byłaby bagatela albo negacja sposobu na radzenie sobie ze stratą, bo każdy ma własny oraz poziomy odczuwania niedostępne dla nikogo oprócz niego. Ale wydarzenie, które prowadzi nas nad przepaść pytania: czy dam radę wytrzymać więcej, jest też zalążkiem reorganizacji i wzrastania. Odejście ukochanej matki wiąże się również ze stworzeniem i utrwaleniem obrazu jej osoby. Z afirmacją życia i rozkładaniem go na proste zachwyty obok akademickiej buty, bo jak pisałam, matka była dla Schmitta przewodniczką i nauczycielką. Wprawną ręką zasiała w nim nasionko dobroci i zaszczepiła w nim tendencję do szukania rzeczy dobrych, tak, że obraz świata przepuszczał przez filtr pozytywny, który znamy z ciepła jego opowieści. Niepozbawionych elementów przykrych, świadomych małych i długodystansowych bolączek, ale pokrzepiających jak kubek kakao wypitego na kuchennym blacie i nie mam pojęcia jak to robi, ale zdaje się, że autor zna ulubione dodatki każdego. Czasem to kubek kakao, czasem spacer w letnim słońcu, innym razem tulipany na stole albo głos ukochanej osoby. Schmitt rozumie, zdaje się idealnie, że każda sprawa ze szczególnym znaczeniem zbudowana jest z rzeczy małych i prostych. Taka jest jego proza. Taka jest miłość do matki. Zbudowana z rzeczy małych i prostych, finalnie tak monumentalna, że nie da się jej ruszyć. Pomnik przy którym się wzrasta, a nie umniejszająca figura.
Obok bezspornego przywiązania i głębokiej więzi z matką dziennik jest zapisem i przeformułowaniem relacji z ojcem, która była niejednoznaczna i podszyta dynamiczną chwiejnością, zbudowana na niedomówieniach, niedointerpretacjach, rejteradach postrzeganych jako rozwiązanie sytuacji konfliktowych i okresowych porozumieniach. Miłość matki epatowała, była wzmacniająca, akceptująca, ukorzeniona nie do ruszenia. Relacje ojca z synem przybierają ostateczny kształt dopiero po jej śmierci, taką siłą była w życiu syna ta niezależna kobieta o smukłych nogach, która potrafiła dyskutować o klasykach literatury i spędzać długie godziny na festiwalach. Czerpała z życia ze stałą radością, którą przekazała synowi.
W tym momencie pozwolę się sobie zatrzymać, konkludując, że nawet najczystsze niebo przysłaniają czasem chmury, chmury, które suną niespiesznie i właśnie taki jest Dziennik, niespieszny, ale nim się zorientujecie, zmieni kolory jak niebo od wschodu do zachodu i granatu nocy.

Paradoksem tego tytułu jest to, że mogłabym wybrać dowolną stronę i z każdej chciałabym wam coś zacytować, jednocześnie wiedząc, że nie przekażę tego co chcę, w taki sposób, żeby oddać treść. Są tu zdania, które niektórzy wrzucą pewnie do coelhowskiego wora, ja wrzucam je do wora z prostymi słowami, których nikt nie ułoży w podobnej kolejności. Ten szyk, wyczucie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedyna forma ekspresji w stosunku do piłki nożnej, najbardziej dynamiczna na jaką się zdobyłam, to ucieczka z boiska w gimnazjum. Od tamtego czasu zawzięłam się i nie oglądałam piłki ani nie wróciłam na boisko. Trwała i nieodwracalna rejterada.
Spodziewajcie się tu piłki nożnej. To autobiograficzna proza piłkarki narodowej. Nie pamiętam i nie powtórzę klasyfikacji, kolejności meczów. Wciąż nie znam zasad i nie umiem powiedzieć o zasadach gry nic więcej niż przed lekturą. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby tego tutaj zabrakło, bo właśnie o piłce mówi piłkarka, kiedy opowiada o swoim życiu. Być może nie doszlibyśmy do aktywizmu, gdybyśmy nie poobserwowali przez moment, jak ta zawzięta, radosna dziewczynka lata za piłką na szkolnym boisku, gra przed domem i wyjeżdża na pierwsze mecze.
‘’Poszukiwanie własnego stylu gry na boisku to w przypadku piłki nożnej po części kwestia samopoznania, a po części treningu i wzmacniania naturalnych predyspozycji, Jako dzieciak biega się za piłką tak jak pozostali i kopie się ją mniej lub bardziej przypadkowo w kierunku bramki. Z wiekiem i wzrostem umiejętności panowania nad piłką zaczyna się rozwijać osobowość i talent gracza.’’
Podążamy za dziewczynką, która zacietrzewiała się w swoim gniewie, zanosiła się płaczem i zamykała w pokoju. Nie wychodziła z tymi emocjami do ludzi, a kiedy udało się jej nad nimi zapanować, nie znikły, przekuła je w energię i pewność siebie, które pozwalały na działanie z mocą i wiarą w to, że mają sens.
Ta narracja wyrosła na płodnym gruncie domu rodzinnego konserwatywnych rodziców, którzy jednak wykazali się tolerancją i wsparciem dla wszystkich swoich dzieci i wspierali je w najlepszy z możliwych sposobów – pozwalali być im sobą, nie tłumili pewnych cech, nawet jeżeli dla obserwatora z zewnątrz były negatywne. Dzięki temu energia kłębiąca się w Megan nie została stłamszona, a podbudowana i ukierunkowana, rozrastała się. Bliźniaczki – Megan i Rachael mogły być piłkarkami, chłopczycami, mogły być popularne albo odstające, mogły być lesbijkami, bo to były one i nie nauczono ich, że mają być jakieś.
Kilka lat później Megan obiega tryumfalnie boisko, prezentując słynny gest, szeroko rozpostarte ramiona, zaciśnięte pieści, odrzucona głowa i wypięta klatka piersiowa. Serce na wierzchu, krzyk radości i oczywista pewność. Pewność siebie, pewność sprawy i jasny cel rozgrywki.
Nie mogłaby przebiec z tą książką jako tryumfalnym sztandarem aktywizmu, ale jako z proporcem aktywizmu wypływającego z naturalnej potrzeby sytuacji, a nie przejętego ideologicznie już tak.
Mój przyjaciel, który politechnikę wziął zbyt mocno do serca, a raport pomylił z rozmową i od jakiegoś czasu mówi: daj mi dowody, byłby w tym wypadku kontent, a może nawet słusznie, Megan zamknęłaby mu usta. Posługuje się liczbami i głośno mówi o stawkach, o pieniądzach, które zarabiają piłkarki i kuriozalnej dysproporcji między nimi a a drużynami męskimi, mimo tego, że sukcesy piłkarek pozostają bez porównania. Z wielu powód są jednak mniej intratne, ponieważ rozgrywki kobiet nie są w żaden znaczący sposób promowane i medialnie nagłaśniane.
Kobiety z drużyny wchodzą i mówią dosyć, a ich głos jest stanowczy i mocny, zbudowany na sukcesie który odniosły. Megan na co dzień kieruje się trzema pytaniami, które padają przed decyzjami dużego kalibru. Czy wierzy w to co mówi, czy ma pewność, że to co chce powiedzieć jest prawdziwe i czy koniecznie chce to powiedzieć. Wbrew pozorom te trzy pytania pozwalają na reakcję w jakiś sposób przemyślaną, a jednocześnie, nadal szybką. Dzięki temu, chociaż konsekwencje będą się za nią ciągnąć przez długi czasu i znacząco wpłyną na jej karierę, Megan przyklęka podczas hymnu narodowego. Przyznaje, że jest lesbijką. I mówi dosyć dyskryminacji piłkarek, nie tylko finansowo.
Każda z tych decyzji dzieje się na tle społeczności, Megan jest osobą publiczną i na fali sukcesów, które odnosi drużyna, jej głos jest dodatkowo wzmocniony, ale w tym wszystkim jest przede wszystkim sobą. Zamiast egzaltacji czy pietyzmu kariery i sukcesów znajdziecie tu radość, celebrację, beztroskę, dobroć, przyjaźń, miłość, wytrwałość, ale też żal, smutek, frustrację, łzy, zwątpienie i złość.
Takiej wyważonej lekkości między aktywizmem a skupieniem na sobie nam życzę, a wam dobrej lektury.

Jedyna forma ekspresji w stosunku do piłki nożnej, najbardziej dynamiczna na jaką się zdobyłam, to ucieczka z boiska w gimnazjum. Od tamtego czasu zawzięłam się i nie oglądałam piłki ani nie wróciłam na boisko. Trwała i nieodwracalna rejterada.
Spodziewajcie się tu piłki nożnej. To autobiograficzna proza piłkarki narodowej. Nie pamiętam i nie powtórzę klasyfikacji,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po odłożeniu książek S. Rooney, jedyne na co mam ochotę, to rozmowa, żeby skonfrontować spostrzeżenia, wnioski i interpretacje, jestem przekonana, nieco odmienne w każdym wypadku. Sama lektura jest zajmująca, ale liczy się to, z czym czytelnika zostawia. Czasem jest to frustracja wynikająca z oszczędności treściowej i stylistycznej, nieraz zaangażowanie emocjonalne albo upór dopatrywania się celowości i umotywowania bohaterów czy wykazanie braków. Nieodmiennie, czytając Rooney, czuję się zobligowana do znalezienia tego czegoś i obserwuję podobną zapamiętałość u innych.
W Rozmowach z przyjaciółmi konfrontujemy się z bohaterami starszymi niż w przypadku Normalnych ludzi, ale wciąż relatywnie młodymi, bo bohaterki mają po dwadzieścia jeden lat. Bobi i Frances występują na slamach poetyckich z wprawą i pewnymi sukcesami, ale bez przesadnego angażu. Duet talentu i prezencji pozwala im jednak skupić na sobie uwagę; poznają Melissę, dziennikarkę z którą nawiązują bliższą znajomość. Przyjaźń z nią wyprowadza je na salony i otwiera drzwi do wakacyjnych wypadów do Bretanii i imprez obfitych w wino i ostrożnie sformułowane poglądy.
Sprawy komplikują się w momencie, w którym pomiędzy Frances a Nickiem- mężem Melissy, zawiązuje się nić porozumienia. W tym momencie nie mogę nie odwołać się do okładkowego komentarza, rekomendującego ten tytuł jako tytuł o związkach. To tak jakby powiedzieć, że ‘’Stary człowiek i morze’’, jest o morzu. Mniej więcej. Mniej właściwie. Faktycznie dynamika relacji romantycznych jest intensywna; związek Bobi i Frances rozpada się, ale dziewczyny przedefiniowują go w coś, co funkcjonuje bez nazwy i konwencjonalnych granic. Romans z kolei charakteryzuje się kurczowym trzymaniem i spokojną beznamiętnością, wykarmiając wychudłą, wątłą relację Melissy i Nicka.
Jeżeli rozejrzeć się dookoła, można zobaczyć bezkres morza oczami tego starego człowieka. Podobny bezmiar może być interpretowany na wiele sposobów w zależności. Zależnie od tego, czyimi oczami jest oglądany.
Odkąd zetknęłam się z prozą Ronney, postrzegam ją jako prozę braku, nie ze względu na braki autorki, a naglącą potrzebę zapełnienia pustki przez jej bohaterów. Sęk w tym, że ta pustka jest niemal namacalna, ale pozbawiona konturów i nie bardzo wiadomo, jak ja wypełnić. Bohaterowie wrzucają w nią kolejne rzeczy, ale robią to na ślepo, kolejne kształty przelatują albo wystają poza obręb. Zwłaszcza Frances- brylująca w akademickim zacięciu, chłodna i analityczna, zdystansowana obserwatorka, której brakuje wglądu w samą siebie. Brak zorientowania emocjonalnego wprawia ją w stan permanentnej dezorientacji potrzeb. Dostosowuje się do potrzeb i oczekiwań innych, ale sama nie potrafi określić swoich- brak jej owego konturu. Bobi zdecydowanie bardziej świadoma siebie, śmiała z rezolutną śmiałością w formułowaniu tez i cyzelowaniu poglądów daje się wyhamować społecznym oczekiwaniom i konfrontuje to, czego by chciała z tym, co jest od niej oczekiwane i dostępne.
W tych relacjach i próbach dopasowania się, człowiek nie jest wybierany ze względu na wartość i walory same w sobie, tylko na wartość w odniesieniu do drugiego człowieka; traktowany jest w sposób instrumentalny, któremu przytwierdza się rączkę uczuć. Podczas lektury narzuca się pytanie o kierunkowość; kto kogo wykorzystał, skrzywdził i nadużył relacji. Czy młoda kobieta, która wdała się w romans z żonatym mężczyzną czy żona, która przyzwala na romans w nadziei na to, że zadziała ożywczo na jej małżeństwo. I gdzie w tym wszystkim jest mężczyzna; zależny, zmagający się z depresją i bierny. Przypomina bąka puszczonego i obijającego się o wszystko, dopóki nie wytraci energii czy bardziej pasożyta, który żeruje na gospodarzu i porzuca go w momencie, kiedy znajdzie potencjalnie atrakcyjniejszego żywiciela?
Dojrzałość zamiast pozwolić skrajności i agresywności poglądów, lotności w formułowaniu idei osiąść, podcina im skrzydła i przewraca je jeszcze w powietrzu. Wcale nie jest bogatsza, bagaż doświadczeń wzbogaca, ale obciąża. Młodość obfituje w błędy gwałtowne, ale to starość popełnia te bardziej wyrafinowane.
Dużo dla was wyciągnęłam, więcej zostało. Pisząc/mówiąc o prozie Rooney, za każdym razem robię to w nieco odmienny sposób. Styl jest na tyle oszczędny, że przypisuje się mu nierozwinięcie i płytkość; pamiętajmy jednak o tym, że w każdej wodzie można się utopić. Tylko od nas zależy czy kałuża okaże się kałużą czy oceanem. No, czasem się po prostu wpada.

Po odłożeniu książek S. Rooney, jedyne na co mam ochotę, to rozmowa, żeby skonfrontować spostrzeżenia, wnioski i interpretacje, jestem przekonana, nieco odmienne w każdym wypadku. Sama lektura jest zajmująca, ale liczy się to, z czym czytelnika zostawia. Czasem jest to frustracja wynikająca z oszczędności treściowej i stylistycznej, nieraz zaangażowanie emocjonalne albo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wille skończyłam w poniedziałkowy poranek, rozklejona zupełnie i rozemocjonowana, bo chociaż uważam, że książka najbardziej trafi do starszych dzieciaków i młodszej młodzieży, to wrażliwością z równym powodzeniem dotyka starszego odbiorcy- oderwać się od niej nie można.
Willa należy do leśnego ludu Feiran, reprezentuje jednak gałąź starych obyczajów i szeptu mądrości przekazywanej od pokoleń, na którym obecnie trzeba mocno się skupić, żeby go wyłapać. Jej lud, konformistyczny i kolektywny, prowadzony ręką, która po przystosowanie sięga okrucieństwem, coraz częściej prowadzi ją do poczucia odrębności. Jest jedną z ostatnich przedstawicielek leśnych czarownic, które żyły w lasem w rytmicznej symbiozie; słucha lasu, rozmawia ze zwierzętami, oddycha podług jego rytmu i opanowała sztukę kamuflażu- jej skóra stapia się z barwą dowolnej powierzchni.
Będzie musiała rozsądzić, które tradycje warte są pielęgnacji, a które od dawna przekazywane racje wymagają weryfikacji. Czy Feiranie faktycznie szanują las i kooperują z nim na zasadach, których nauczyła ją babcia? Czy wszyscy ludzie są źli; brutalni, zachłanni i bezmyślni w stosunku do świata, który ich otacza, a którego zdają się nie szanować?
Dawno nie czytałam tytułu, którego przesłanie tak płynnie wpisało się w treść, że właściwie stały się tożsame. Biegania z wilkami, zapach ziemi i czule asekurujący dotyk gałęzi są równoległe do ścisłego splotu korzeni, surowości i dzikości natury. A małość i zachłanność człowieka do jego bezinteresowności i zdolności do miłości.
Konfrontujemy się tutaj z zagadnieniem świadomej eksploatacji natury i ingerencji; ile można brać w celu zaspokojenia własnych potrzeb, żeby jednocześnie nie wyrządzić szkód. Zresztą harmonia jest inkluzywna; zestawia ze sobą przeciwieństwa różnorakie, w tym Feiran i ludzi, pytając, na ile przenikliwe są szacunek i miłość.
Zostawiła mnie ze łzami wzruszenia, zanurzoną głęboko w baśniowym świecie, zdziwioną tym, że przy przeczesywaniu włosów nie wyjmuję z nich gałązek i liści.

Wille skończyłam w poniedziałkowy poranek, rozklejona zupełnie i rozemocjonowana, bo chociaż uważam, że książka najbardziej trafi do starszych dzieciaków i młodszej młodzieży, to wrażliwością z równym powodzeniem dotyka starszego odbiorcy- oderwać się od niej nie można.
Willa należy do leśnego ludu Feiran, reprezentuje jednak gałąź starych obyczajów i szeptu mądrości ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IG:@cholera_czyta
Czytałam Niezgodną oraz Naznaczonych śmiercią, idę zatem równo z twórczością V. Roth. Jeżeli mówimy o Niezgodnej, czytałam ją dawno, zostały mi z niej raczej wrażenia niż merytoryczne odniesienia, Naznaczeni śmiercią byli melodramatyczni i prześlizgnęli się schematami. Wybrańcy – tutaj widzę, jak autorka rozwinęła się literacko i śmiało wskazuję Wybrańców jako książkę najbardziej godną uwagi w jej twórczości. Czuję się zaskoczona nie tym, że książka ma aż tak dobre oceny, a tym, że z wyczekiwaniem rejestrowałam wydarzenia, a potem samą końcówkę – niespodziewanie dobrze się bawiłam, biorąc poprawkę na to, że nie oczekiwałam tutaj drugiego Tolkiena.
Z piątką wybrańców spotykamy się w momencie, w którym… wykonali już swoje zadanie. Piętnaście lat wcześniej wytypowani proroctwem, ogłoszeni wybrańcami – dzieciakami, które miały potencjał magiczny, ale w żaden inny sposób nie były gotowe na walkę, którą miały stoczyć, stanęły naprzeciwko Mrocznego. Czegoś – człowieka, bytu, który terroryzował Amerykę, zrównywał z ziemią miasta i pozbawiał życia tysiące ludzi. Został pokonany, świat ruszył do przodu, na cześć bohaterów wznoszono pomniki i świętowano kolejne rocznice pokonania Mrocznego. Piątka dzieciaków, naturalnie i automatycznie weszła w dorosłe życie jako celebryci. Czas leciał, ale sława nie zelżała.
Bitwa trwała nadal – w ich głowach. Sztab ludzi wrzucił ich jako dzieci w wojnę, którą wygrali, ale nikt nie powiedział im ani wtedy, ani później, jak ją zakończyć. Straumatyzowani, z syndromami zespołu stresu pourazowego, poszukujący wsparcia na różne sposoby. W końcu psychologowie są uczeni jak radzić sobie z wypadkami i weteranami, ale tymi, którzy wyszli z wojen liczniejszych niż pięcioosobowe. Ta piątka wciąż przeżywa to co się stało, obwinia się, oszukuje świat i siebie nawzajem, pod jasnością błyskających fleszy i fasadą uśmiechu, czują, jak kłębi się w nich ciemność. Najintensywniej czuje ją Sloane, bohaterka, która prowadzi nas przez narrację.
Mieli rację: wojna trwała nadal i ponownie stanowiła realną, namacalną możliwość, a nie ograniczała się do wewnętrznych demonów. W odmiennych okolicznościach, innym czasie… Ale zasady pozostawały te same. Znajome.
Najmocniejszą stroną tego tytułu są intrapersonalne wątki. Psychika i umotywowanie bohaterów nie leżą przed czytelnikiem wystawione i rozłożone do oceny, ale ilość i możliwość wyciągnięcia pewnych rzeczy spomiędzy wersów daje nam wystarczająco satysfakcjonujący obraz psychologiczny, przynajmniej w przypadku głównej bohaterki, Sloane. W przypadku całej piątki to mała analiza, a właściwie mała analiza rozpadu.
Żałuję tego, że jako czytelniczka nie miałam okazji zagłębienia się w żadną gatunkową wirtuozerię; autorka dotyka dłonią urban thriller, wchodzi ze znajomym fantasy, nieudolnie chwyta za science – fiction i kątem oka zezuje na cyberpunk. Konstrukcyjnie to świat otwarty, który wchłonął w siebie ile mógł bez poczucia przeładowania. Przeszłość styka się tutaj z przyszłością, a linia odcięcia nie definiuje postępu i stopnia rozwoju. Fabularnie jest podobnie. Czytanie i śledzenie wydarzeń wyobrażam sobie jako bycie kropką na pewnym odcinku, postawioną mniej więcej w połowie. Przez retrospekcję, dokumenty oraz raporty rządowe poznajemy część za sobą, jednocześnie przeżywając aktualne wydarzenie, które pchają nas do przodu. Dwa kroki do przodu, jeden do tyłu, żeby całość nabrała oczekiwanego sensu.
Przy podziale na trzy części dynamika jest nierówna, środek to statyka, a nie suspens. Niewłaściwie zastosowane definicje i konstrukty, jak rasizm, sprawiły, że miałam ochotę rzucić słownikiem na stół, żeby leżał obok dla złagodzenia sytuacji. Nie poznajemy systemu magicznego i genezy magicznych umiejętności, bo bohaterowie sami dopiero eksplorują to pole.
Z tym, że tego tego tytułu nie lubi się za światotworzenie, którego tutaj praktycznie nie ma, za złożoność wspomnianego systemu czy nawet wyczerpanie poruszonych wątków. Lubi się go za to… że nie został stworzony do lubienia, podobnie jak bohaterowie. I świat i oni wciąż toczą swoje małe wojny, ciekawsze niż wojna wiodąca, która, tak naprawdę, jest tłem. Zwycięstwo pozbawione splendoru i chwały. Obciążające. Wyniszczające. Toczące. Zwycięstwo będące początkiem wewnętrznej wojny w człowieku, swoistej dezintegracji i procesów restrukturyzacji. Bohaterowie w znaczeniu osób wytypowanych, wybranych, które dokonują rzeczy wielkich, czynów brawurowych czy to z przymusu czy z wyboru, są szarzy. Bardziej szarzy niż ktokolwiek inny.
Właśnie ta szarość jest definiująca i znamienna.

IG:@cholera_czyta
Czytałam Niezgodną oraz Naznaczonych śmiercią, idę zatem równo z twórczością V. Roth. Jeżeli mówimy o Niezgodnej, czytałam ją dawno, zostały mi z niej raczej wrażenia niż merytoryczne odniesienia, Naznaczeni śmiercią byli melodramatyczni i prześlizgnęli się schematami. Wybrańcy – tutaj widzę, jak autorka rozwinęła się literacko i śmiało wskazuję Wybrańców...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Książka o miłości Olga Drenda, Małgorzata Halber
Ocena 6,3
Książka o miłości Olga Drenda, Małgor...

Na półkach:

IG:@cholera_czyta

Przyznaję, że po ,,Książkę o miłości’’ nie sięgnęłam z własnej inicjatywy. ,,O najgorszym człowieku na świecie’’ słyszałam i… to w sumie tyle. Czytała go za to moja współlokatorka, która bardzo chciała przeczytać ,,Książkę o miłości’’ właśnie. Tak książka znalazła się u mnie. Niespodziewanie, drobna uprzejmość zwróciła się w dwójnasób, bo książka przypadła mi do gustu na tyle, że zainteresowałam się już autonomicznymi dziełami autorek.
Wróćmy jednak do początku; czytałam dłużej niż zwykle, tak się sprawy ułożyły i właśnie ta wydłużona i dawkowana lektura pozwoliła mi doprecyzować mój stosunek do całości, który, jestem pewna, nie byłby tak wyrazisty, gdybym czytała szybciej. Więcej byłoby w nim zachwytu, tak jest docenienie.
Tak się składa, że o miłości często rozmawiam, ale zdarza mi się uciekać przed nią w literaturze i tak się gonimy, bo jak już mnie dopadnie, to wsiąkam bez reszty i przez jakiś czas szaleję, a potem zaczynamy przerwaną gonitwę. Te przerwy jednak są całkiem owocne i finalnie kumulują się w coś sensownego. Pomacałam nieufnie różową okładkę, niesłusznie, bo za esejami przecież przepadam, a tutaj, rzecz nowa, esej dialogiem pisany. Olga Drenda i Małgorzata Halber spotkały się i gadały, a że potem gadały głównie w internecie, to i książkę napisały w kształcie rozmowy w google docs. Na początku zachwyciłam się, że to mądre, dowcipne i całościowo napisane anegdotycznie! Tyle dobra, dlaczego więc entuzjazm powoli opadał? Chwilę mi zajęło zrozumienie tego, że nie opadł, tylko przekształcił się, bo było zaskakująco znajomo! Podobne rozmowy toczyłam w moich relacjach, co więcej, nawet niektóre przemyślenia i wnioski znalazły punkt zbieżny. W istocie rozmawiałam na ten temat nawet sporo, stąd poczucie, że to już było. Temat miałam płasko rozwałkowany i w pewnym momencie nastąpił przesyt- to w tym momencie zachwyt zamienił się w docenienie, co uważam za ważne wycyzelowanie.
Olga Drenda przyjmuje umowną rolę rozumu, a Małgorzata Halber serca, umowną, bo przez większość czasu ta granica jest umiejętnie zamaskowana, a może lepiej, zwyczajnie cienka. Jest subiektywnie, musi być, bo autorki wnioski wyprowadzają z własnych doświadczeń, poruszają tematy w jakiś sposób bliskie, znajome i znaczące. Prowadzą czytelnika przez temat i nie ukrywają, że same nie są na końcu drogi, że w trakcie potykały się i że będą upadać w przyszłości. Sęk w tym, żeby nauczyć się nosić ochraniacze, albo podpierać się prawym nadgarstkiem, bo lewy jest nadwyrężony. Można wybierać też ścieżki mniej brawurowe i znane. Z czasem nabiera się wprawy i kondycji piechura, ale przede wszystkim wypracowuje się tempo. Jedni będą sobie po tych ścieżkach biegać, przyginać gałęzie i drzeć się radośnie, inni spacerkiem wyłapią każdego motyla i subtelne zmiany ulistnienia, a jeszcze inni będą robić długie popasy. Wśród poruszonych tematów znajdą się takie jak stawianie granic, oczekiwania skonfrontowane z rzeczywistością, zdrada, seks, gdybanie ,,co by było gdyby…’’. Małe uszczypliwości i duże, wybaczcie, wkurwienia. Poruszone kwestie są na tyle uniwersalne, że każdy wykroi stąd kawałeczek dla siebie.
Książka w różnym stopniu wpłynie na odbiór tematu w zależności od tego, na ile jest on już ograny. Mojego stanowiska istotnie nie zmieniła ani nie poszerzyła perspektywy, ale odnalazłam przyjemność w przytaknięciu, a miejscami w niezgodzie, bo wiem, że takowa prowadziłaby do ciekawej rozmowy. Całość w ogóle przypomina rozmowę z bliską przyjaciółką, którą zaczyna się butelką wina wieczorem, a kończy papierosem rano i milczącą aprobatą i uczuciem sytości. Z dużym prawdopodobieństwem osoby, które uczestniczyły czy uczestniczą w terapii albo są emocjonalnymi ścigaczami nie przyśpieszą dodatkowo swojego tempa, co nie zmienia faktu, że być może odnajdą podobną przyjemność co ja w zgodzie z autorkami.
,, W gry można wchodzić, ale też je proponować. I jak ja proponuję! Och, jak proponuję. Ale to szczegóły. Oto co jest najważniejsze: chcę być z kimś, z kim jest mi dobrze, z kim się lubimy, chętnie dotykamy i rozśmieszmy siebie nawzajem.’’
Każdy gra ma swoje zasady. Te nigdy nie są uniwersalne, moje zasady są moje, twoje są twoje, a jak jesteśmy razem, to musimy ustalić jeszcze nasze. I tak od początku. Coś, co podoba mi się szczególnie, to wyeksponowanie tego, że niezależnie czy jesteś filozofką czy konserwatorem powierzchni płaskich, problemy uczuciowe cię nie oszczędzą i będzie trzeba się z nimi zmierzyć na własnych zasadach. Nie zaszkodzi jednak posłuchać jak radzą sobie inni i coś podpatrzeć- w końcu nie przejdziemy każdej z dróg we własnych butach. Niektóre musimy przyjąć z opowieści. Z czasem człowiek jest bogatszy o doświadczenia i systematycznie aktualizuje listę zasad gry.
Z szacunkiem do drugiego gracza, co przebija, zrozumieniem, że czasem najlepszym rozwiązaniem jest w tej grze rezygnacja, szanowaniem pola drugiej osoby i… rozmowa. Autorki rozmawiają lekko, głęboko zanurzone w internecie i popkulturze, bo czasem mem jest najbardziej adekwatnym środkiem wyrazu.
Nie zgodzę się z tym, że to książka dla osób, które chcą być kochane, jak głosi wytłuszczony frazes z tyłu. To książka dla osób, które chcą kochać po swojemu, z poczuciem satysfakcji i spełnienia, a nie przyduszone wdrukowanym społecznie schematem.

IG:@cholera_czyta

Przyznaję, że po ,,Książkę o miłości’’ nie sięgnęłam z własnej inicjatywy. ,,O najgorszym człowieku na świecie’’ słyszałam i… to w sumie tyle. Czytała go za to moja współlokatorka, która bardzo chciała przeczytać ,,Książkę o miłości’’ właśnie. Tak książka znalazła się u mnie. Niespodziewanie, drobna uprzejmość zwróciła się w dwójnasób, bo książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IG:@cholera_czyta

Lekcje pływania to poezja braku i przestrzeni. Przestrzeni pomiędzy jestem a znikam. Chęcią zatracenia się w tu i teraz, rozpłynięciu się w byciu a odrętwieniem i poczuciem wymazania się. Jest pustka i jest przesyt, a pomiędzy to nadmuchana przestrzeń.
Trochę chowam się w tej przestrzeni pomiędzy, bo nie do końca odnalazłam się na tych skrajnościach. Obecnie bardziej swojsko mi pośrodku. Takie natężenia uczuć znamienne są dla początków i rozpadów relacji, które tutaj wypiętrzają się, żeby potem zawalić się z hukiem. Uczucia podążają za tymi ruchami. Mam poczucie znajomości, że to było, że czułam podobnie, że stałam obok, ale odbierałam i wyrażałam inaczej. Patrzyłyśmy na to samo, a opisywałyśmy coś innego.
Dopiero po lekturze dowiedziałam się, że Lili Reinhart to aktorka z serialu Riverdale, taki ze mnie widz. Nie sięgnęłam po tę książkę wiedziona jej popularnością. Bardziej zainteresowała mnie przesłanka, że tomik ma być formą ekspresji zmagania się z depresją i lękiem. Nie wiem jak aktorka wypowiada się na forum- dla mnie Lekcje pływania są niezależną narracją. Miały być przestrzenią dla kłębiących się uczuć, formą rozliczenia się z negatywnymi emocjami i, być może, z przytłaczającym zaburzeniem. Próba łączności z osobami, które czują podobnie. Odsłonięcie kotary przed tymi, którzy są w podobnej sytuacji i wyjaśnienie im sceny, na którą patrzą i jej normalizacja. To w porządku.
Tylko, że stałam przed kotarą czerwoną a autorka przed granatową. To żadna metafora, kolory mogą być dowolne, warunkiem są dwa różne. Jak wspomniałam patrzymy na to samo, ale widzimy coś innego. Albo patrzymy na inne sceny zza różnych kotar, ale wynik jest analogiczny. Nie poczułam tej łączności. Może jestem w innym punkcie sceny.
Nie chcę dewaluować, bo współczesna poezja tak ma, że może jak chce w różne formy i na różne sposoby. Na skos, z błędami, z sensem i bez sensu, śpiewnie i nierytmicznie. Można i jedno słowo na kartce machnąć i ktoś je będzie czuł. Co ważniejsze dla autorki całość i składowe mają na pewno wartość emocjonalną i znaczenie terapeutyczne oraz poczucie, że kotarę jednak przed kimś odsuwa- na pewno są osoby, które też stoją przed kotarą granatową.
Treściowo to zostawiam, niech każdy odnajduje się wedle uznania. Literacko też się nie odnalazłam, bo zgubić się nie zgubiłam. Dla mnie było prosto, prostotą bez pomysłu, a nie prostotą olśnienia. Miał być tu lęk, pustka, desperacja, zakochanie, uniesienia i przesyt, miało być dużo, ale sporo z tego musiałam dopisać, a nawet po dopisaniu nic mnie nie ścisnęło, a poezja powinna ściskać na różne sposoby: czasem w gardle, czasem po lewo, za mostkiem, a pod obojczykiem. Zdarza się, że wciska coś w oczy i kopie od tyłu w kolana.
A ja po tygodniu nie potrafię wam zacytować żadnego z wierszy, bo żaden z tych uścisków mnie nie dopadł.
Jedna rzecz mnie zachwyciła, przyznaję śmiało. Wydawnictwo zrobiło z tego wizualną perełkę. Różową i brokatową, do tego dwujęzyczną. Nie odzwierciedla to co prawda burzy uczuć negatywnych i natarczywych, ale podkreśla intensywność odczuwania, przeżywania i ekspresji. Bo odnoszę wrażenie, że dominują jednak uniesienia i wzruszenia. Hojność i wybujałość młodej kobiety. Ilustracje Curt Montgomery na dłużej zatrzymały na sobie mój wzrok, bo chociaż nie przekonuje mnie prostota tekstu, to linearność ilustracji owszem. Ilustracją można dużo opowiedzieć; wydaje mi się, że ilustratorowi bliżej do treści niż mnie.

IG:@cholera_czyta

Lekcje pływania to poezja braku i przestrzeni. Przestrzeni pomiędzy jestem a znikam. Chęcią zatracenia się w tu i teraz, rozpłynięciu się w byciu a odrętwieniem i poczuciem wymazania się. Jest pustka i jest przesyt, a pomiędzy to nadmuchana przestrzeń.
Trochę chowam się w tej przestrzeni pomiędzy, bo nie do końca odnalazłam się na tych skrajnościach....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IG:@cholera_czyta

Niedawno czytałam książkę Tiny Vurst ,,Małe’’; całość składała się ledwie z kilkunastu zdań, ale zdań wycyzelowanych i wypełnionych treścią. Doskonale pamiętam jedno z nich, które mówi o tym, że duzi mają być odpowiedzialni za małych. W Darmowym obiedzie to chodzący do gimnazjum Rex zdaje się być najbardziej odpowiedzialnym domownikiem.
Rex liczy rachunki, chociaż nie do końca rozumie wartości minusowe, które wychodzą co miesiąc. Rex chodzi z mamą na zakupy i prosi chociaż o jedną rzecz, którą sobie wybierze. Zamiast tego muszą oddać chleb przy kasie, bo po wykorzystaniu bonów zniżkowych rachunek i tak jest za wysoki, chociaż nie wykreślili nawet połowy produktów z listy. Rex wstydzi się mówić na głos w stołówkowej kolejce, że należy do programu Darmowy obiad, a pani w stołówce za każdym razem każe mu to powtarzać, jakby nie mogła go zapamiętać. Rex ma ochotę nakrzyczeć na młodszego brata, kiedy ten rozbija szklankę z ostatnią porcją czekoladowego mleka. Rex ma już dosyć Macdonalda i tego, że mama nie chce żeby należał do szkolnej drużyny.

Rex jest zły. Rozczarowany. Smutny. Przestraszony. Zazdrosny. Rozgoryczony. Pełen żalu. Wstydu. Pretensji. Rex jest miły. Pomocny. Opiekuńczy. Czuje się winny. Odpowiedzialny.

Z tekstu można by wybierać, wycinać emocje i układać z nich układankę, Bo chłopak jest uporządkowanym chaosem, który traci momentami spójność i strukturę. Dorastający w rozbitej, przemocowej i co wybija się na pierwszy plan, biednej rodzinie, Rex radzi sobie lepiej niż moglibyśmy oczekiwać. Staje się kimś na kształt małego dorosłego i momentami odnosiłam wrażenie, że to on jest odpowiedzialny za chwiejną równowagę w rodzinie, choćby przez to, że tak właśnie się czuł. Może nie do końca świadomy meandrów przyznawania mieszkań socjalnych, systemu lombardów i procesu rekrutacji w pracy, zorientowany jest jednak na tyle, żeby wiedzieć, że pieniędzy zawsze brakuje, że matka rzadko pracuje, że używają coraz więcej bonów żywieniowych i stawia to w kontrze do swoich znajomych, którzy bez zastanowienia wyciągają pieniądze na słodycze, mają nowe ubrania, komiksy i jedzenie do szkoły. Za każdym razem kiedy Rex odwiedza dom kogoś innego, to wszystko tam wydaje się takie łatwe: pokrojone owoce, ciastka, zbytek. Matki jego kolegów zawsze są umalowane i ładnie uczesane; nie robią awantur w sklepach i nie chodzą cały dzień w dresie.

Spodziewałabym się większego przejęcia sytuacją przemocy w domu, obarczeniem domowymi obowiązkami i opieką nad bratem, ale czym dłużej o tym myślę, tym bardziej rozumiem i uprawomocniam ten wstyd. Bo wstyd to coś z czym wychodzi się na zewnątrz, kiedy agresja i siniaki zostają w domu albo w sklepowej alejce. Z domu wychodzi się w dziurawych butach i schodzonych ubraniach- ludzie widzą twój przetarty plecak, a nie twoje kłótnie z rodziną. Najgorsze jest to, że tego nie da się zostawić, bo to uczucie jest niezależne od ubrania czy warunków mieszkaniowych; jest składową myślenia i interpretacji. Wstydu nie da się zdjąć jak tych zniszczonych butów, zastąpić ich nową sportową parą i wtedy wstyd zniknie, nie, wstydem jest stopa, która tkwi wewnątrz.

Rex musi sobie z tym wstydem poradzić i zaakceptować fakt… że to nie on jest odpowiedzialny za całą sytuację. Gimnazjalista ma ograniczone środki zaradcze i z pewnością nie odpowiada za sytuację rodzinną. Rex czuje się zły za to, że nie może mieć rzeczy ani podejmować aktywności jak jego rówieśnicy. Jest zły na rodziców i ma do tego prawo, więcej, sądzę, że obok całej empatii i wyrozumiałości dla sytuacji, powinien być zły za dzieciństwo, które jest mu kradzione. Za brak beztroski, obarczanie go winą i brak wsparcia. Historię poznajemy z perspektywy chłopaka, nastolatka, który powinien być trochę nieodpowiedzialny i butny, a tymczasem czuje wyrzuty sumienia wobec złości i negatywizmu uczuć, które są naturalną reakcją na to, co się dzieje. Skąd w tobie tyle cierpliwości, miałam ochotę zapytać, bo te wybuchy, które się zdarzały, wydawały mi się tak mało istotne, że rejestrowałam je ledwie kątem oka.

Tę książkę rozdzielam sobie na dwa. Pierwsza część to ten wstyd, ten mały potworek uczepiony ramienia, to ta stopa do której nie pasuje żaden but. Ten fragment wyniesiony z wewnątrz i przeniesiony na zewnątrz jest przepracowany i wnioski są zgrabne. Uczestnictwo w programie Darmowy obiad przestaje być powodem wybiegów i repertuarem wicia się, co powiedzieć starszej pani, żeby koledzy nie usłyszeli. To on jest odbiorcą zachowań, które uznaje za wstydliwe, nie wykonawcą i nie ma powodu, żeby odczuwać wstyd z powodu tego, co go spotyka. Po jego stronie leży co prawda odbiór i interpretacja, ale nie może być wypaczona w stronę przyjmowania i przypisywania wszystkiego sobie.

Druga część to praca, której ja nie widzę. Wsparcie dla dziecka, którego zabrakło. Brakowało mi mocno tej walidacji, przytaknięcia dla uczuć Rexa i osadzenia ich w sytuacji. Rex mógł, owszem, przemodelować i przedefiniować pojęcie wstydu i tego co z nim zrobić, ale to był ledwo kawałek w skomplikowanej całości, której większość należała jednak do starszych w jego otoczeniu. Do rodziców, opiekunów, nauczycieli, którzy w moim odczuciu zawiedli. Jakby w tym wszystkim najbardziej brzemienna była złość Rexa i potrzeby interpretowane jako roszczenia. Kłopoty finansowe, przemoc, obarczanie dziecka odpowiedzialnością- w tej historii to głównie dorośli mają problemy i niewiele robią, żeby się z nimi uporać.

‘’Chciałbym znienawidzić mamę za to, że ona mnie nienawidzi. Mam ochotę wrzasnąć, że dołączę do drużyny futbolowej, czy jej się to podoba, czy nie. Chciałbym jej powiedzieć, żeby wreszcie dorosła i zaczęła zachowywać się jak rodzic. Żeby znalazła pracę i przestała mi utrudniać życie. Ale gryzę się w język. Zamiast tego próbuję ją przytulić, ale mnie odpycha.’’

Chciałabym widzieć zmiany zachodzące w Rexie na tle dynamicznych zmian jego rodziny, ale ta jest rozczarowująco stateczna, chyba, że uwzględni się razy, kuskańce i podszczypywania. Przekonanie, że ja muszę się zmienić, żeby zmienili się inni, może być bardzo obciążające dla młodego człowieka, który potrzebuje zapewnienia, że jest wartościowy, że sobie poradzi przy jednoczesnym wsparciu. Z drugiej strony Rex jest typem bohatera, który zaczyna zmianę od siebie, ma dużo samokontroli, ciepła i samoświadomości. Duża reaktywność i wrażliwość w odpowiedzi na otoczenie jest narracją, którą z uśmiechem przyjmuję w literaturze dla młodszych czytelników. Rex jest rezolutny, zaradny, w pewien sposób pewny siebie, nieprzyzwoicie cierpliwy i nieskoncentrowany na sobie. Z takich małych wyrastają wielkie duże.

Zabrakło mi tylko trochę balansu między tym co mogę, a muszę. Między pomaganiem, a potrzebą wsparcia.

IG:@cholera_czyta

Niedawno czytałam książkę Tiny Vurst ,,Małe’’; całość składała się ledwie z kilkunastu zdań, ale zdań wycyzelowanych i wypełnionych treścią. Doskonale pamiętam jedno z nich, które mówi o tym, że duzi mają być odpowiedzialni za małych. W Darmowym obiedzie to chodzący do gimnazjum Rex zdaje się być najbardziej odpowiedzialnym domownikiem.
Rex liczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IG:@cholera_czyta

‘’Małe ‘’ to jedna z tych niewielkich książeczek, która została mi w głowie na długo. Przeczytałam ją po raz pierwszy w jakieś dwie minuty. W końcu to tylko kila zdań tekstu. A zostawiła mnie z poczuciem trafnej pustki w środku. Tego rodzaju gdzie poruszany jest temat istotny, bliski… i wymagający pracy.
Poznajemy Małe i dwa Duże: Jedno i Drugie. Są dobre dni; dni kiedy Małe jest szczęśliwe, bo w domu panuje zgoda. W takich momentach wszyscy są dla siebie mili, spędzają ze sobą czas i zajmują się swoimi sprawami, ale są obok siebie. W takie dni Małe idzie do przedszkola, gdzie są inne małe, a Pani zawsze znajdzie dla Małego odrobinę czasu. Takie dni są dobre. Ale jest też dużo dni złych. Wtedy Małe wraca do domu i już w drodze powrotnej widzi, że coś jest nie tak- Jedno i Drugie znowu się pokłócili. Małe próbuje pocieszać Jedno, ale Jedno nie chce być pocieszane. Małe jest odtrącone; ma poczucie, że zrobiło coś źle, nie potrafi pocieszyć dużego. Samo jest smutne, ale jego nie ma kto pocieszyć, musi zająć się same sobą, samo się położyć. W takie dni Małe chodzi do Kogoś obok. Ktoś rozmawia i zajmuje się Małym i wtedy Małe ma się trochę lepiej. Po jednym z takich dni w domu Małe opowiada o tym co się wydarzyło Pani w przedszkolu. Pani, która zawsze miała chwilę czasu dla Małego, słucha go i znajduje sposób razem z Kimś.
Kilkanaście słów i kilka ilustracji- ilustracji malowanych kredkami. Każdy, kto chodź raz(a najlepiej kilka) obserwował dzieci przy rysowaniu, ten wie, ile zaangażowania w to wkładają. Dziecięce rysunki mogą wyrażać radość, spokój i zaufanie. Wszystkie te koślawe, szczęśliwe rodziny, uśmiechnięte słońca, krzywe kwiaty i różowe chmury. Te niecierpliwe wyjeżdżanie za linię, roztargnienie i już dziecka nad kartką nie ma, bo gdzieś pędzi. Ale zdarza się, że linie lecą chaotycznie, a nie niedbale, że dziecko wybiera ciemne kolory i z jego obrazka przebija wycofanie. Może nie być tego widać, ale w tych małych osóbkach dużo się kłębi. Tutaj wyrażone jest to rysunkiem, czasem dziecko wybiera głos, innym razem agresję albo wycofuje się i milczy, bo nie radzi sobie z sytuacją i zakomunikowaniem tego, co się u niego w środku dzieje.
,,Małe’’ to książeczka, która mogłaby się znaleźć na półce każdego dziecka- na półce każdego dziecka chciałabym ją widzieć. Jako przypomnienie dla dziecka o ważności jego głosu. O tym, że nawet kiedy w domu dzieje się źle, nie jest to jego winą, nie ono jest za to odpowiedzialne, to nie ono musi pocieszać swoich opiekunów. Jeżeli ciepła, bezpieczeństwa i radości nie ma w domu, dziecko powinno o tym mówić- zawsze znajdzie się ktoś, kto go wysłucha. Wokół są Duzi, którzy się nim zaopiekują, wezmą pod opiekę.
‘’Bo duzi powinni opiekować się tymi, którzy są mali. Tak po prostu jest. ‘’
To też przypomnienie dla tych Dużych, że to oni są odpowiedzialni za Małe. Dużym może być źle, mogą czuć się gorzej- mają do tego prawo i jest to całkowicie normalne. Nie powinni jednak przenosić tego na małe, wyładowywać się i odcinać. Potrzebują wsparcia, ale w tej relacji to oni są tymi, którzy je dają. To oni odpowiadają za atmosferę w domu i są podporą samopoczucia małych.
Małe nie powinno się bać.
Małe nie powinno się obwiniać.
Małe powinno o tym opowiadać, a duzi powinni słuchać.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto Małemu pomoże.
Cieszę się, że ta książka przetłumaczona została teraz. Od długiego czasu jesteśmy zobligowani do spędzania większości czasu w domu- symbolu ogniska domowego, ale, zdarza się, również miejsca opresji. Dzieci mają dodatkowe trudności, żeby to miejsce opuścić i wyrwać się z przemocowego środowiska albo napiętej atmosfery. Można zamknąć drzwi, ale nie można zamknąć dzieciom ust. Trzeba o tym opowiadać, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto wysłucha i pomoże.
Wielka treść i wielkie ilustracje Stiny Wirsen. Szwedzka autorka włożyła w ręce dzieci i rodziców książeczkę, którą mogą czytać wspólnie- na Dużych i Małych wywiera odpowiedni efekt. Autorka z kraju, który jako pierwszy bezwzględnie zakazał stosowania przemocy fizycznej wobec dzieci, wkłada w ręce małych czytelników jakże zwyczajną, a zarazem niezwykłą rzecz- głos. Kładzie na ich dłoniach głos i przypomina im o jego mocy.

IG:@cholera_czyta

‘’Małe ‘’ to jedna z tych niewielkich książeczek, która została mi w głowie na długo. Przeczytałam ją po raz pierwszy w jakieś dwie minuty. W końcu to tylko kila zdań tekstu. A zostawiła mnie z poczuciem trafnej pustki w środku. Tego rodzaju gdzie poruszany jest temat istotny, bliski… i wymagający pracy.
Poznajemy Małe i dwa Duże: Jedno i Drugie. Są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie historie, które opowiada się z opowiadającym na warkocz; jedne pasmo od niego, drugie od słuchacza, który… zna opowieść na pamięć! Nie przeszkadza mu to jednak słuchać jej wciąż od nowa z niesłabnącym przejęciem i kołaczącym się sercem. Bo są historie, które opowiadane po wielokroć zajmują tak samo i takie, które mają przed sobą tylko jedno opowiadanie. Kraina Nocy należy do tych drugich.

Zacznijmy od tego, że moje czytanie Krainy Nocy ma kolor. Kolor granatu, ciemnej zieleni, wstążek srebra i pomarańczowych błysków. Baśnie mają kolory, bo pisane są morałem, magią i… strachem. Kolory takich opowieści nigdy nie są pastelowe ani jaśniejące- nie tak opowiada się baśnie.

Druga część słynnego Hazel Wood rozgrywa się poza Uroczyskiem. W miejscu do bólu przyziemnym- Nowym Jorku. Właśnie takie życie próbuje wieść Alice- rozczarowująco zwykłe, z mocną, pocukrzoną kawą rano, pracą w sklepie ze starociami, szkołą i matką czekającą w domu. Znalezienie się w labiryncie zatłoczonych ulic, śpieszących się ludzi, wśród imprezujących nastolatków i wykazie problemów dnia codziennego nie przybliża dziewczyny z powrotem do tego świata. Wraz z opuszczeniem historii i Uroczyska w Alice narodziło się poczucie rozdarcia, które generowało swoistą pustkę. Brak przynależności- zbyt ludzka, żeby używać dzikiego instynktu i zbyt baśniowa, żeby przystawać do ludzkiego świata i zaangażować się w jego rytm.

Dziewczyna nie jest jedyną Historią, której udało się wyrwać z Uroczyska. Jej odejście stworzyło wyrwę i było znakiem dla innych. Coraz więcej postaci z Uroczyska opuszczało swoje historie i wracało do ludzkiego świata. Alice bez problemów wyłapuje ich z tłumu, wybijają na tle szarego miasta; nie próbują się też wtopić w tłum jak ona. Regularnie spotykają się i wspierają, od czego rozpaczliwie próbuje się odciąć, bo zew magii w niej jest coraz silniejszy. Nie może ich jednak ignorować, bo wśród Historii dochodzi do brutalnych morderstw, które zdają się być częścią rozbudowanego planu. Tym razem coś wyciąga szpony po Uroczysko.

Czemu to historia jednego opowiadania? Bo pełna jest niedociągnięć, które kolejne razy tylko by podkreślały, ale jest na tyle zajmująca, że cieszy przy pierwszym. Podobnie jak podczas czytania Hazel Wood nie czułam, że straciłabym dużo bez lektury, ale nie chciałam odkładać czytania, tak nie chciałam przerywać Krainy Nocy. Ta historia nie jest obowiązkowa, jest… waletem w baśniowym karcianym repertuarze. Dobrze jest mieć ją na wyciągnięcie. Przede wszystkim brakowało mi samego Uroczyska; napiętej atmosfery, uczucia, że coś jest na granicy postrzegania, a ja cały czas za wolno się odwracam, żeby to dostrzec, ale doskonale zdaję sobie sprawę z obecności. Uroczysko i Hazel Wood to był bieg przez las, po nierównej ścieżce i w towarzystwie wyszczerzonych postaci. Miejsce, gdzie warkocz księżniczki mógł zamienić się w sztywną sierść, gdzie dotyk paraliżował zimnem, a delikatne dłonie krzywdziły po wielokroć. Uroczysko wabiło, mamiło i upijało sobą bywalca i czytelnika, przynajmniej tak wyglądało w mojej głowie. Mało tego w Krainie Nocy: dostajemy strzępki, wspomnienia i fragmenty. Te skrawki i wydźwięk pozwalają na tkanie magii, ale jestem zachłanna i chciałabym więcej.

Za dużo dostajemy za to na końcu. Autorka znacznie poprawiła się w trzymaniu linii fabularnej, powściągnęła chaos i rozłażące się we wszystkie strony wątki, które atakują podczas czytania w niespodziewanym sojuszu! Nadal jednak wrzuca zbyt wiele na zakończenie, jakby przeciągnęła rozcapierzoną dłonią przez całość i bezładnie rzuciła ten zbiór w ramach pozbierania wszystkiego co zaczęte. Wciąż jednak łatwiej było poukładać to wszystko niż w pierwszej części. Pogubiła się za to… Alice! A właściwie nie odnalazła się. Ta postać, abstrahując od bycia główną, ma potencjał obu światów. Nie oddana żadnemu, zapoznana z każdym ma możliwość wyboru, a może nawet swobodnego poruszania się między nimi. Gwałtowanie sprzeciwia się kontaktom z Uroczyskiem, nie potrafiąc jednocześnie o nim zapomnieć. Uroczysko przyzywa i wzbudza nostalgię, nie pozwalając ucichnąć głosom, przed którymi Alice ucieka. Miała być najpotężniejszą postacią Uroczyska, a stała się rozchwianą, mdłą nastolatką. A tyle tu niewypowiedzianego strachu, gniewu i żalu, które nie znalazły ujścia. Szkoda.

Zemsta. Zemsta. Zemsta. Aż chciałoby się zanucić.

Ja to zrobiłam, w moich wyobrażeniach Uroczysko nadal ma żywe kolory i faluje oddechem podczas ciszy. Uosobieniem tej tęsknoty za innymi światami jest w pewnym stopniu Finch, który wciąż szuka, zbiera i kolekcjonuje. Zbiera okruchy rozpadającego się Uroczyska i szuka kluczy do nowych światów. W ogólnej atmosferze napięcia to on jest ogniwem łączącym czytelnika z Uroczyskiem bardziej niż ktokolwiek inny. Osadza nas mocniej w baśni niż kryminalnej konwencji kontynuacji.

Można wybaczyć jednowymiarowość postaci, bo mają mocny kontur, a niepełne wypełnienie- na potrzeby baśni jest to wystarczające. Kolejne wymiary wprowadza właśnie Finch, który przypomina o tym, że jedne opowieści cichną, kiedy wybrzmiewają nowe, że łoskotowi walących się światów towarzyszy rumor wypiętrzania się nowych i że zawsze znajdą się jakieś drzwi, przez które można przejść. A jak nie, to trzeba je stworzyć, bo jedni żyją w historiach, a drudzy historiami.

Przez drzwi Krainy Nocy przeszłam z przyjemnością i trochę farby oblazło z nich dopiero, kiedy siadłam do pisania.

Są takie historie, które opowiada się z opowiadającym na warkocz; jedne pasmo od niego, drugie od słuchacza, który… zna opowieść na pamięć! Nie przeszkadza mu to jednak słuchać jej wciąż od nowa z niesłabnącym przejęciem i kołaczącym się sercem. Bo są historie, które opowiadane po wielokroć zajmują tak samo i takie, które mają przed sobą tylko jedno opowiadanie. Kraina Nocy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IG:@cholera_czyta

,,Jako chłopiec Marek marzył o poznawaniu świata i ludzi żyjących w innych krajach. Ale jak miał ich poznawać, skoro nie podróżował?(…) Któregoś dnia Marek wpadł na pomysł- dzwonił do ambasad różnych państw i prosił a adresy redakcji czasopism dla dzieci. Potem pisał do redakcji czasopism na całym świecie listy z prośbą o zamieszczenie ogłoszenia: ‘’ Chłopiec z Polski chciałby nawiązać kontakt z rówieśnikami’’. Po pewnym czasie zaczął dostawać listy od dzieci mieszkających we Włoszech, Francji, Grecji, Niemczech, a nawet Brazylii. Z niektórymi korespondował przez wiele lat. Kiedy Marek był nastolatkiem, w wakacje nocami czytał o wyprawach słynnych podróżników, a w ciągu dnia zbierał maliny. Nie dlatego, że tak uwielbiał je jeść. Sprzedawał owoce i zarabiał pieniądze, by urzeczywistnić swoje marzenie- popłynąć statkiem do Danii. Musiał zebrać setki kilogramów malin, umyć dziesiątki szyb i przekonać rodziców, że poradzi sobie na morzu. To nie było łatwe. Ale Marek nie dawał za wygraną. Latem 1979 roku zaokrętował się na statek i wyruszył do Danii. A miał tylko 15 lat.’’

Pozwoliłam sobie na ten długi cytat, bo jest dla mnie bardzo znamienny w kontekście całości utworu. Bo tak jak są dwa bieguny- tak są też dwie osie tej książki. Jedną z nich naturalnie jest sama wyprawa i jej specyfika. 12 marca 1995 Marek wyrusza wraz z Wojtkiem Moskalem, żeby zdobyć Biegun Północny. Wyprawa poprzedzona jest szeregiem przygotowań; często bardzo nieoczywistych; w końcu niecodziennie wyrusza się na bieguny! Przyjaciele muszą zaplanować każdy najmniejszy szczegół, w czasie trwania wyprawy będą zdani całkowicie na siebie. Kompletowanie ekwipunku, poszukiwania sponsorów oraz ćwiczenia pochłaniają ich bez reszty. Marek śpi w namiocie w ogrodzie, biega z przypasaną oponą po lesie i pływa w kurtce. Wie, że nie przewidzi wszystkiego, ale próbuje zminimalizować liczbę sytuacji, które mogą go zaskoczyć; podchodzi do wszystkiego z dużą sumiennością i elastycznością. W trakcie podróży oprócz wypracowanej i stabilnej rutyny dnia przyjaciele często są zmuszeni szukać najbardziej optymalnych rozwiązań i reagować na bieżąco, żeby sprostać zmieniającym się i wymagającym warunkom. Często wspinają się na wyżyny pomysłowości. Okazuje się też, że pewne rzeczy nigdy nie tracą czaru uniwersalności np. taśma klejąca!

23 maja 1885 roku Marek i Wojtek jako piersi Polacy stają na Biegunie Północnym! Ledwo wyprawa się kończy, a Marek już myśli o kolejnej. Skoro jeden biegun został zdobyty, to co teraz? Nic nie robić? Zostawić to tak? Mowy nie ma! Skoro jeden biegun został zdobyty, to czemu nie drugi! Decyzja zostaje podjęta; tym razem wszystko idzie już sprawniej. Po udanej wyprawie Markowi łatwiej jest o środki, sponsorów- teraz jest postacią rozpoznawalną, zaufaną, medialną nawet! Wie co powinien ze sobą zabrać i jak się przygotować; jak kończy się finał tej historii wszyscy wiemy!

Ale podczas drugiej wyprawy wypływa na wierzch poczucie, które towarzyszyło całemu przedsięwzięciu; samo zdobycie biegunów jest zaledwie momentem. Momentem wybuchu wielkiej radości, egzaltacji szczęścia i gwałtownej satysfakcji, ale jednak momentem. Marek staje na jednym biegunie, staje na drugim i jest to ledwo kropka wieńcząca kilometraż, koronująca całą wyprawę, ale ważniejsza od korony jest głowa, która ją nosi. A roztropna głowa docenia samą podróż bardziej niż cel.

‘’Im bliżej bieguna był Marek, tym bardziej radość przeplatała się ze smutkiem. Cel znajdował się na wyciagnięcie ręki, ale jednocześnie coś się kończyło- droga, która była wymagająca, lecz zarazem wciągająca i urzekająco piękna(…) A czym był ten cel, o którym marzył tyle miesięcy? Jedynie punktem, najdalej wysuniętym na południe punkcikiem Ziemi.’’

Marek podkreśla to i zauważa, że piękno i magia kryły się w podróży. W tym ruchomym białym krajobrazie i jego surowym pięknie, z którym nauczył się współżyć i nawet próżniowe jedzenie nie psuło przyjemności z tej relacji. Była to relacja pełna niewypowiedzianego szacunku; Marek zdawał sobie sprawę, że każde nieprzewidziane wydarzenie jak pęknięty but, może być poważnym zagrożeniem, ale nauczył się obserwować i reagować, a natura uczyłą go swojego rytmu.

Dawno nie czytałam pozycji tak uniwersalnej wiekowo! Tytuł jest kontynuacją cyklu ‘’Niezwykłe wyprawy i wyczyny’’ skierowanej do starszych dzieci, ale ja bawiłam się przy niej przednio i nie mogę powiedzieć, żebym nic z lektury nie wyniosła. Nie jest to wiedza pogłębiona i gruntowna, ale jeżeli wcześniej nie czytało się o polarniku, to stanowi stabilną podstawę. Rzadko się zdarza, żeby tyle informacji przemycić w formie ciekawostek, a nie gorzkiej piguły. Nie bez znaczenia pozostaje forma wizualna, która czyni całość bardziej przystępną i ogniskuje uwagę czytelnika.

Chociaż całość dzieje się w minusowej temperaturze, to zostawia czytelnika z poczuciem ciepła, które promienieje z postaci polarnika, który nie tylko jest symbolem tego, że marzenia nie są nigdy zbyt wielkie, tylko wymagają pracy i serca, ale przede wszystkim radości ich realizacji. Czerpania przyjemności z wykonywanej czynności, a nie tylko jej rezultatu, bo rezultat to ledwie chwila; przecież to wykonanie pochłania człowieka. Naturalnie z całości można wyczytać trud wyprawy i jak ciężka była dla polarników, ale na pierwszy plan wysuwa się radość z wyprawy i realizacji marzenia. Książka pisana dla czytelnika dorosłego pewnie nie wyeksponowałaby tej radości na pierwszy plan. Cieszę się, że tutaj stało się inaczej; bo zarówno mały i duży Marek mieli wielkie marzenia i każdy z nich realizował je konsekwentnie i nie poddawał się, kiedy natychmiastowy efekt nie był możliwy. Wydaje mi się, że to właśnie ta konsekwencja w realizacji, trud i podjęte środki stworzyły takiego polarnika, o którym czytamy. Który za młodu korespondował z dziećmi z dalekich krajów, a kilkanaście lat później obklejał but taśmą izolacyjną w drodze na biegun!

IG:@cholera_czyta

,,Jako chłopiec Marek marzył o poznawaniu świata i ludzi żyjących w innych krajach. Ale jak miał ich poznawać, skoro nie podróżował?(…) Któregoś dnia Marek wpadł na pomysł- dzwonił do ambasad różnych państw i prosił a adresy redakcji czasopism dla dzieci. Potem pisał do redakcji czasopism na całym świecie listy z prośbą o zamieszczenie ogłoszenia: ‘’...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ig: @cholera_czyta

Książki, o których piszę, posługują się nomenklaturą ,,czarny’’ i ,,biały’’, więc dla porządku i uproszczenia zostanę przy tych określeniach, chociaż brzmią ordynarnie prosto i zero- jedynkowo w stosunku do tytułu, który zawiera w sobie wszystko co pomiędzy. Tak możemy wyobrażać sobie bohaterów- jako kropki na podziałce z granicznikami czarny i biały. Na pewno znajdą się osoby, które ustawia się na skrajnościach, jednak ,,Moja znikająca połowa’’ oferuje nam kolory wyblakłe, rozcieńczone i rozmyte, jednocześnie zabierając nas w świat ostrych granic i podziałów. Wprowadza nas do miejsca, którego podziałka odpowiada naszemu, w którym większość ludzi jest pomiędzy.

Jakiś czas temu po Nowym Orleanie oprowadzała nas Sarah M. Broom. Po dzielnicach widmach, czarnych plamach na mapach, zamieszkanych przez czarnych mieszkańców. W zdystansowanej prozie wspomnieniowej widzimy codzienne niesprawiedliwości i uwłaszczenia, które wywołują gniew i poczucie niesprawiedliwości, tak, że nawet ochronna bańka ukochanego domu rodzinnego zawodzi. To nie była powieść skupiająca się na rasizmie i nietolerancji, a raczej nie na głośnym gnębieniu, tylko na wycyzelowanych i precyzyjnie kąśliwych ciosach. Autorka wpuściła nas do świata z podwójnymi standardami, dała przyjrzeć się ulicom z drugiej strony szkła. Strony, której nie zaobserwowalibyśmy jako nawet najbardziej zainteresowani przejezdni.

Zadałam sobie pytanie, czy można stworzyć rzecz fikcyjną, a równie skrupulatną? Skoro ,,Moja znikająca połowa’’ ma punkty styczne z ,,Żółtym domem’’, czy czytając je w niedalekim odstępie i kierując się zbieżnością tematu, nie będę rozczarowana drugą przez pryzmat pierwszej? Nic bardziej mylnego. Obie autorki okazały się obeznanymi przewodniczkami. Benett prowadziła mnie przez znajome uliczki, bo rzecz dzieje się w Mallard, malutkim miasteczku opodal nowego Orleanu. Zamiast zmarginalizowanej dzielnicy dostajemy miasteczko, które z czasem będzie za ciasne, żeby zmieścić się na mapie.

‘’Uczestniczył w zajęciach, podczas których biali profesorowie ignorowali jego pytania. Każdej zimy zeskrobywał z przedniej szyby śnieg zażółcony od moczu. Umawiał się z dziewczynami o jasnej cerze, które nie chciały z nim chodzić za rękę w miejscach publicznych. Dobrze poznał północną odmianę rasizmu. Z południową wolał nie mieć nic wspólnego. Czemu miałby wątpić w słuszność ich decyzji? Lubił żartować, że gdyby wpadł w łapy południowych wsioków, nigdy by już nie wrócił. Jego wizyta skończyłaby się na polu bawełny.’’

Dostajemy opowieść, która przypomina jedną z dawnych baśni, tych niewygładzonych. Wyjmuje z niej motyw zakładania maski i przybierania postaci kogoś innego. Kłamania. Kłamania. Kłamania. W istocie całe miasteczko chowa się pod płaszczem aktora, bo próbuje się… wybielić. Każde kolejne pokolenie pilnuje tego, żeby partnerów dobierać w ten sposób, żeby kolor skóry schodził z tonu. W tym miejscu wychowują się bliźniaczki, Stella i Desiree. Białe i czarne jednocześnie. Czarne- bo wystarczyło mieć jednego czarnego krewnego w drzewie genealogicznym, żeby być czarnym i białe, jeżeli wierzyć świadectwu wzroku. Nikt nie pomyliłby się w miasteczku, ale poza nim, dla niewprawnego oka, które ignorowało drobne manieryzmy, mogły stać się kim chciały.

Miasteczko, w którym rodziny były obciążone predestynowaniem, nie zostawiało odpowiedniej ilości miejsca na własne wybory dla dorastających dziewczyn.
Bliźniaczek nie czekała żadna przyszłość oprócz tej napisanej, która nie przypadła im do gustu. Jedyną rysującą sie opcją została ucieczka z domu. W Mallard były całością, mogły wymieniać się połówkami tożsamości. W wielkim świecie to co do tej pory było podobne i znane polaryzuje się; Desiree pozostaje czarna, Stella staje się biała. Zrywa kontakt z rodziną, odcina się od siostry i wychodzi za białego mężczyznę, który nic nie wie o jej przeszłości i pochodzeniu.
Od tego momentu śledzimy historię z dwóch perspektyw. Przyglądamy się historii Desiree, która wyszła za ciemnoskórego mężczyznę i urodziła córkę dużo ciemniejszą niż ona sama oraz Stelli, która z kolei jest jasna od grymasu po kolor oczu. Żadne z miejsc nie jest wolne od oceny i podziałów. Nie istnieją jednak mury, które uniemożliwiłyby mieszanie się tych dwóch światów, chyba, że te w ludzkich głowach. Te są grube i kruszeją powoli. Rodzinne miasteczko nie patrzy przychylnie na wybory Desiree. Bezpieczniej i bardziej zachowawczo jest wybierać mężczyzn o jaśniejszy odcieniu skóry. Z kolei w otoczeniu Stelli pojawiają się osoby czarne, do których musi ustosunkować się osobiście i jako biała kobieta w przestrzeni publicznej.

Tak jak wspomniałam to historia oparta na kanwie odgrywania roli i jako historię o kłamstwie możemy ją odczytywać. Bo kłamią nie tylko osoby będące w centrum łgarstwa. W sieci nieprawdy siedzi wiele osób z ich otoczenia i to często oni okazują się największymi hipokrytami. Włączając jednak nasze czasy do tej historii oraz nazewnictwo, to opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości i ekspresji siebie. Akcentowanie jej niezmiennego jądra i płynnej otoczki, która złuszcza się i przyrasta w nowe warstwy. Człowieka nie da się zburzyć i zbudować od nowa, żeby bardziej pasował do sytuacji. Może adaptować się lepiej lub gorzej, zachodzą w nim zmiany, ale to cały czas nowy- stary człowiek. W trakcie stawiamy sobie pytanie, gdzie kończy się, a zaczyna tożsamość bliźniaczek niezależnie od tego, jak bardzo chcą przed nią uciec. Tym, kto tutaj stwarza siebie i z powrotem konfrontuje ze sobą siostry, są ich córki. Jedna idealnie biała, a druga idealnie czarna. To właśnie one będąc na skrajach podziałki, ale tylko w oczach innych, one, młode kobiety, są w środku stwarzania swojej tożsamości, ponieważ otaczają się innymi ludźmi, wartościami i znajdują się w innym miejscu niż ich matki. Miejscu wciąż nie do końca przyjaznym, wybaczającym i otwartym, ale zmieniającym się.

Tak sobie myślę, że to powieść drogi i to ogromnej połaci. Nie ze względu na kilometraż. Bardziej o wysiłek, jakiego trzeba dokonać, żeby przejść nad wstydem za siebie, za to kim się jest, jak się wygląda, jak gestykuluje i wypowiada. Wstydem za siebie najgłębszego- naturalnego. To szukanie takiego miejsca, żeby można było być sobą w różnych kolorach, kolorach żywych, wyrazistych, kontrastowych, a nie blaknących, nijakich i niezróżnicowanych.

Mechanizmy wykluczenia w małych społecznościach nie są skomplikowane- dlatego są tak trudne do wykorzenienia. Te bardziej skomplikowane są rozrośnięte i poskręcane. Jedne wrastają w człowieka od podstaw, od trzonu, drugie oplatają go drobnymi, nieuważnymi odgałęzieniami. Britt Bennet stworzyła w pewien sposób powieść uniwersalną, bo można wyjąć kolory: biały i czarny, wyjąć obszar geograficzny i datowanie. Wtedy zostanie odgrywanie roli, niedopasowanie, kłamstwo i społecznie zaszczepione poczucie wstydu.

‘’Ale Reese przecież nie kłamał. Nareszcie stał się tym, kim był od zawsze. Mimo to szybko nauczył się reguł świata. Gdyby szczerze mówił o przeszłości, zostałby uznany za kłamcę. Bezpieczniej było się kryć.

Fikcja-nie fikcja.

Ig: @cholera_czyta

Książki, o których piszę, posługują się nomenklaturą ,,czarny’’ i ,,biały’’, więc dla porządku i uproszczenia zostanę przy tych określeniach, chociaż brzmią ordynarnie prosto i zero- jedynkowo w stosunku do tytułu, który zawiera w sobie wszystko co pomiędzy. Tak możemy wyobrażać sobie bohaterów- jako kropki na podziałce z granicznikami czarny i biały. Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IG: @cholera_czyta

‘’Cóż mogła dodać. Niebawem miała wyjść za mąż, jednak odkąd się przebudziła, była wyczulona jedynie na wiosnę, która rozchylała płatki kwiatów. Bardziej pociągała ją przyroda niż narzeczony. ‘’

‘’Nie potrafię być kobietą na miarę naszej epoki. Zupełnie nie interesują mnie sprawy nurtujące naszą płeć: mąż, dzieci, biżuteria, moda, ognisko domowe, kuchnia ani… moja skromna osoba.’’

‘’Gdy Anny zobaczyła ją wśród tańczących, pomyślała: Ciekawe, co to za kurewka? Dziewczyna miała makijaż rozmazany przez pot. Wcisnęła się w top z lycry, a wąski pasek materiału opinający biodra udawał spódnicę. Wyglądała jej na dziwkę, którą wynajmuje się na jeden wieczór. W dodatku tanią. Otóż to. (…)Ryknęła śmiechem, gdy ją rozpoznała.’’

Mistyczka z XVI wiecznej Brugii, austriacka arystokratka i gwiazdka Hollywood. Na pierwszy rzut oka nic nie łączy trzech tak różnych kobiet, a jednak te cytaty w kontekście całego utworu- znaczeniowo- mogłyby być użyte wymiennie. Nie ukrywam, że początkowo czułam się nieco skonfundowana, śledząc powtarzalność narracji, trzy wymienne perspektywy. Świadomie piszę wymienne, a nie odmienne, bo chociaż poznajemy się z dziewczyną, którą bardziej zajmuje promień światła, wpadający przez okno, gęstość łąki i szept lasu, potem z arystokratką zagubioną w powinności konwenansów i obowiązkach młodej żony, na końcu zaś z uzależnioną i zagubioną, bliską wielkości, aktorką Hollywood, to odczuwamy podobieństwo niezatarte pokoleniami i umacniającą się koherencję.

Te kobiety borykają się z pewnego rodzaju przynaganą społeczną, ponieważ nie zajmują się rzeczami typowymi dla swoich czasów, niechętnie podejmują zadania narzucone epoką i oczekiwaniami otoczenia. Anne, którą poznajemy moment przed zamążpójściem, ewidentnie nie jest zainteresowana narzeczonym, a tym bardziej samym ślubem; bardziej zajmująca wydaje się jej łąka i las za domem, woli spocząć na podołku drzewa, widzi siebie w lesie, a nie przed ołtarzem. Jej relacje z ludźmi opierają się najczęściej na niezrozumieniu i swoistej litości i pobłażliwości. Hanna jest zupełnie niezainteresowana obowiązkami żony i pani domu, które niedawno podjęła. Wyszła za szanowanego, zamożnego człowieka, w dodatku przystojnego i młodego- podobną mieszanką mogło pocieszyć się niewiele dziewczyn. Jej entuzjazm jest jednak miarkowany, ponieważ podjęte aktywności i decyzje najczęściej są odbiciem dam z jej otoczenia, które radzą w każdej materii: jak być dobrą żoną, matką, kochanką, jak prowadzić dom, podtrzymywać przyjazne stosunki z mężem, zajść i donosić ciążę oraz jak używać życia na pozycji. Hanna zajmuje się tym wszystkim z powodzeniem, stosując się do absurdalnych wskazówek i zgrabnie wślizguje się w otaczające ją nastroje, ale nie potrafi… ich zinternalizować. Jest odbiciem pragnień i oczekiwań otoczenia, ale pod powierzchnią uważa je za śmieszność, powinność i w żaden sposób się z nimi nie identyfikuje. Anny osiągnęła szczyt popularności w wieku, który wciąż ma wierzchołek przed sobą. Umiejętności i uroda otworzyły przed nią świat Hollywood, który cieszy swoim rozpasanym życiem. Seks, narkotyki i alkohol nie odstręczają od niej fanów, wręcz przeciwnie. Anny jest cudownie ludzka, potykająca się i… bliska. Jej skandale są szelmowskimi wyskokami, a nie skandalami, uroda eksponuje wiek, a nie styl życia.

W pierwszym odruchu jako czytelniczka poczułam się zagubiona, ale tylko na moment, bo te trzy pozornie niezwiązane ze sobą narracje splatają się ze sobą nicią przeciągniętą przez wieki. Odczułam te wieki jako drążek, na który nakładamy kółeczka- kobiety o różnych rozmiarach i kolorach, ale w tym samym kształcie i wszystkie nałożone na drążek o wspólnej podstawie. Podstawie wymagań, okowów i oczekiwań- w różnej formie: religii, konwenansu, aprobaty społecznej, zogniskowanych w odmiennych punktach jak religia, psychika, czy chemia, ale pociągających za sobą identyczne nastroje i odczucia. Może się jednak zdarzyć, że komuś wejście w rytm tej opowieści zajmie dłuższą chwilę; wszystko zależy od tego jak szybko dostrzeże podobieństwo między tak oddalonymi od siebie kobietami. Jeżeli dystans czasowy i tematyczny zinterpretuje zbyt płytko i dosłownie, całość straci na wymowie, znaczeniu i przyjemności z lektury.

‘’ Boskość, psychika, chemia- oto klucze, które różne stulecia oferowały do odryglowania bram tajemnicy Anne, Hanna, Anny. Rzecz w tym, że nawet jeśli klucze pasowały, tajemnica pozostawała tajemnicą. ‘’

Żadna z tej trójki nie czuje się dobrze w miejscu, które oferuje czas i dotychczas dokonane wybory. Każda z nich poszukuje, wszystkie są młode i zagubione, skupione na odkryciu tego, czego w sposób oczywisty brakuje w ich życiu. Na wypełnieniu luki, której nie są w stanie zapełnić, stosując się do wskazówek ludzi i sprawdzonych wytycznych, bo każda wykracza poza nie, prowadzi dialog z samą sobą: Kim tak naprawdę jestem, kiedy odrzucę to, kim każą mi być? Ich pragnienia, choć niewyrażone, bo na początku nie odnajdują słów, zostają nazwane przez ich otoczenie. Dopiero zrozumienie pociąga za sobą zauważenie błędu. Interpretacja musi pochodzić od nich, nie może być odpisana od nikogo innego.

‘’Anny, publiczność uwielbia cię za historie, które im opowiadasz, a nie za to, kim jesteś…’

Schmitt prowadzi nas przez losy kobiet: czasy duchowości, psychoanalizy oraz uzależnień albo inaczej religii, psychiki i chemii bez zwrotów akcji i modulacji tempa, ale co jakiś czas rozrzuca w swojej historii kamienie- znaczniki, będące składowymi zmian, które dokonują się w trzech wschodzących kobietach. Z niebywałym uczuciem porusza się między płcią obarczoną oczekiwaniami a narzuconą jej rolą społeczną. Między tym wszystkim, że kobiety muszą być jakieś, bo są kobietami; powinny rodzić dzieci, odnajdywać radość w posłudze małżeńskiej albo zadowolić się dostatkiem. Naszym bohaterkom na niczym nie zbywa: są młode, piękne, inteligentne i osiągnęły sukces, mogą wieść życie dostatnie, albo przynajmniej dobre na tle społecznych pragnień. A jednak żadna z nich nie jest usatysfakcjonowana spełnieniem tych wątpliwych powinności. Wychodzą, na początku nieśmiało, a potem z coraz większą śmiałością i pewnością za ramy swojej epoki w poszukiwaniu tego, czego chcą jako osoby, nawet jeżeli stoi to w sprzeczności z oczekiwaniami, jakie powinny być jako kobiety.

Kobieta w lustrze to książka, w której odbiciu każda z nas znajdzie coś znajomego. Autor nakreślił uniwersalne niepokoje i uniezależnił je od czasów, pokazując, że zmienia się jedynie ich treść, ale nie ekspresja i nacisk. Z równym powodzeniem możemy identyfikować się z postacią średniowiecznej mistyczki, arystokratki pochłoniętej psychoanalizą czy uzależnionej gwiazdy dużego ekranu. Kobietę w lustrze postawiłabym na półce literatury pięknej bez wielkich słów, trafiającej do rozumienia czytelnika, obok książek feministycznych bez manifestów, książek tożsamościowych bez moralitetów podczas poszukiwań.

Trafność przy zachowaniu uniwersalności i przejrzystości przesłania czynią książkę użyteczną. Zmysł obserwacji i prosta, ale pełna zrozumienia, inteligencji i empatii narracja czynią tę książkę piękną na różne sposoby.

IG: @cholera_czyta

‘’Cóż mogła dodać. Niebawem miała wyjść za mąż, jednak odkąd się przebudziła, była wyczulona jedynie na wiosnę, która rozchylała płatki kwiatów. Bardziej pociągała ją przyroda niż narzeczony. ‘’

‘’Nie potrafię być kobietą na miarę naszej epoki. Zupełnie nie interesują mnie sprawy nurtujące naszą płeć: mąż, dzieci, biżuteria, moda, ognisko domowe,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IG: @cholera_czyta

Kiedy wychodzę z historii, opadają emocje- zwykle się dystansuję i patrzę krytycznym okiem. Często to co było markowane tempem, nie przekonuje mnie potem do siebie. Z Balladą o lutniku było zupełnie na odwrót. Odłożyłam tę książkę ze zwodniczym przekonaniem podłapanym od kilku osób, że to nic niezwykłego. Wracałam jednak do niej myślami, uparcie i wbrew braku zaangażowania emocjonalnego, bo skończyłam bez większych wzruszeń i angaży. A jednak! Czym dłużej o Balladzie rozmyślałam, z każdym wejściem w tę historię- wynosiłam z niej coś nowego.

Na pierwszy rzut oka to powielona opowieść: stary opuszczony mężczyzna i chłopiec, pomiędzy którymi wyrasta nić porozumienia i przyjaźni. Tym starym mężczyzną jest Georgio Henig- czeski mistrz, który przyjechał do Sofii, żeby założyć swoją szkołę lutniczą. Uczniów faktycznie udaje mu się przysposobić, ale schyłek kariery i ostatnie lata życia skupiają się w zatęchłej piwnicy- warsztacie, gdzie przygarbionego wiekiem, pochylonego samotnością i zgiętego chorobą poznaje go Wiktor. I w tej małej, ciasnej pracowni, gdzie wiszą obrysy instrumentów i narzędzia, dla dziecka bardziej kuriozalne niż pajęcze odnóża, mężczyzna i chłopiec są sobą oczarowani.

Ta klitka staje się spotkaniem dwóch światów, gdzie tak odległe życia stają równo obok siebie. Z jednej strony wiekowy majster, wirtuoz w swoim zawodzie, przedstawiciel świata chylącego się ku upadkowi- świata sztuki i pokory wobec muzyki oraz jej narzędzi. Z drugiej świat chłopca wzrastającego w czasach stalinizmu, gargantuicznej komuny , biedy i ekscentrycznych sąsiadów. Piękno i brzydota, bieda i bogactwo spotykają się właśnie tutaj, chociaż każdy z nich widzi punkt przyłożenia w innym miejscu. Pamiętajmy, że jesteśmy w miejscu zetknięcia się różnych światów, w punkcie, gdzie przylegają do siebie i od rzemieślnika zależy, jak ściśle warstwy się scalą.

To historia karła- stwórcy, przepowiadającego dziecku królowanie. Czarodzieja. Wieszcza. Majstera. Nauczyciela. Samozwańczego guwernanta niedoświadczonego króla.

Dualizm przesiąka przez tę historię, ale nie ściera przeciwieństw, tylko stawia je obok siebie. Wierzącą starość i mylącą się, ale chłonną młodość. Dualizm językowy Heniga, który pozwala mu rozmawiać z duchami po czesku i porozumieć się z Wiktorem po bułgarsku językiem jego zmartwień. To świat rozległych morawskich stepów i Sofii, która ze swoją żółtą brukową kostką pogrzebała sławę starego w śmierdzącej piwnicy.

Na tym początkowo się zatrzymałam, jak już wspomniałam, obyło się bez uniesień. Bez żadnych figur i retoryki, oczywista prostota… opowiedziana bogactwem braku. Czytając, trzeba zwracać uwagę na to, czego nie ma i na rzeczy z pozoru nieistotne. Na kredens, na narzędzia, niedopałki papierosów, na uścisk dłoni i dziurę w schodach. Łatwiej jest, kiedy zacznie się od naprowadzającego posłowia Marioli Mikołajczak, odpowiedzialnej nie tylko za eleganckie tłumaczenie- pewnie popycha też czytelnika w odpowiednim kierunku. Zachwyt mnie nie zalał, emocje nie obezwładniły treści, a jednak musiałam usiąść i pomyśleć nad tą książką. Dopiero jak się nad nią usiądzie i pomyśli, można docenić ją w pełni. To nie jeden z tych tytułów, który wprawia czytelnika w osłupienie podczas lektury, raczej niespiesznie odkrywa wartościowe kawałki. Jeżeli ma się ochotę szukać, oczywiście, bo bez tego skończy się na płaskiej lekturze nieskomplikowanego tekstu. Stąd może brać się przeciętność w ocenie, bo ten tekst się wypracowuje, a nie zachłystuje.

To moralitet bez moralizowania. Świadectwo historyczne bez faktów, przyjaźń bez wielkich słów, reżim pod pierzyną śmieszności. Historia opowiedziana brakiem i interpretacja przemilczeń. Tutaj czyta się w kontekście, na tle, pomiędzy. A wtedy braki pęcznieją i się wypełniają. Bez wypełnienia to powszechnie ładna historia o przyjaźni, wierze, o miłości do muzyki, pasji do wykonywanej pracy, o biedzie i bogactwie.

Wam zostawiam jak chcecie to czytać.

IG: @cholera_czyta

Kiedy wychodzę z historii, opadają emocje- zwykle się dystansuję i patrzę krytycznym okiem. Często to co było markowane tempem, nie przekonuje mnie potem do siebie. Z Balladą o lutniku było zupełnie na odwrót. Odłożyłam tę książkę ze zwodniczym przekonaniem podłapanym od kilku osób, że to nic niezwykłego. Wracałam jednak do niej myślami, uparcie i wbrew...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IG: @cholera_czyta

Obrzydliwy, stary alkoholik. Ordynarny stary dziad. To w ogóle nie jest literatura. To jak pisze o kobietach jest oburzające. O Bukowskim się nasłuchałam inwektyw, jaki on nie jest, jakim językiem się posługuje i jakiej literatury nie tworzy.

Pozwólcie, że puszczę to ironicznym uśmiechem znad mojej kawy. Bo czego spodziewać się po człowieku- beatnikowskiej ikonie. Który nigdy nie wybielał ani siebie ani tworzonych postaci, a wiele z jego utworów ma narzucające się naleciałości autobiograficzne. Kawały nawet, a nie naleciałości. Czego spodziewać się po mężczyźnie, który najlepiej czuł się wśród alkoholików, hazardzistów i prostytutek, obracał się wśród wyrzutków, ludzi wyobcowanych, outsiderów, ludzi złamanych, kulawych i wykluczonych. A on był jednym z największych obdartusów z nich wszystkich, więc chyba nie oczekujemy wypachnionej prozy- dostajemy jej solidny kawał i niezły popis literacki, co nie znaczy, że łatwy i przyjemny.

Bo to tekst brzydki, stawia czytelnika w osłupieniu i zostawia go z poczuciem niesmaku, więc ciężko jest Bukowskiego polecać, ale ja wam powiem, że na pewno Bukowskiego lubię czytać. Lubię, a nawet w pewien sposób w jego pisaniu się odnajduję. Idealny jest na jesień, żeby ze szklaneczką w dłoni nad jego książkami jeszcze trochę bardziej znienawidzić świat. Albo go zrozumieć.

‘’Picie to sprawa emocjonalna.(…) Mam wrażenie, że picie jest formą samobójstwa, kiedy ma się przyzwolenie na powrót do życia i zaczęcie wszystkiego od początku następnego dnia. To jak zabijanie samego siebie, a potem ponowne narodziny.’’

Picie to sprawa emocjonalna i właśnie takie jest ,, O piciu’’, emocjonalne. Bo chociaż chlanie, jakie się tu dokonuje, spłyca emocje i obdziera człowieka z warstw kultury i pozorów, to jednocześnie w pewien sposób go uczłowiecza, bo zastaje go bezbronnego i rozebranego. Dostajemy bohatera wywróconego poszewką na lewą stronę, z jajami dyndającymi pod piwnym brzuchem, z bebechami rozkrwawionymi alkoholem. Nieprzytomnego. Zarzyganego. I świadomego. Mocno osadzonego w sobie, w swoim rozhamowaniu.

‘’ ‘’hej’’, usłyszałem jak powiedział jeden z nich,
,,ten stary facet, tam, jest naprawdę
dziwny i jakiś dziki, jest jak
neandertalczyk który zerwał się z
łańcucha’’
naprawdę to doceniłem:
w końcu ktoś się na mnie
poznał. ‘’

Hedonizm w czystej postaci i prostocie. Mam ochotę się pieprzyć, to się pieprzę. Mam ochotę cały dzień leżeć w łóżku, to leżę. Skoro mogę sobie pozwolić na to, żeby pić przez miesiąc, to piję. Jeżeli nawet nie- to piję dziesięć lat. To już akt, który sam w sobie zakrawa na autonomiczną formę sztuki i Bukowski pisze o tym, że musiał uważać, żeby zamiast pisania nie było picia. Jedno i drugie jest sztuką, należy więc pilnować tego, żeby szły równolegle do siebie, a nie podcinały się w wyścigu. Więcej, należy faworyzować pisarstwo i puścić je przodem.

Ludzie mogą pytać, ile warta jest pisanina hardego pijaka. Czytając te książki bez zająknięcia i z pewnością można powiedzieć: sporo. Sam Bukowski mówi, że jego pisanie jest niezależne od alkoholu. Alkohol może przeszkadzać; po piwie za często chodzi się sikać, za dużo i za szybko wypitego whisky człowieka otumania i ciężej mu się pisze, ale pisał zawsze. Kiedy był trzeźwy i kiedy był pijany i w czasie pomiędzy. Zdarzało się, że nie pisał. Ale jak już siadał do maszyny, to siadał niezależnie od wszystkiego. Siadał też na trzeźwo, ale to niczego nie zmieniało, pisał tak samo. Najczęściej pisał więc i pił. Była to dobra proza. Niezłe wiersze. I porządne picie.

‘’Nie, jest antyniszczycielskie.[…] Wszystko piszę po pijaku. Cały czas, kiedy stukam w maszynę do pisania, jestem pijany. Na co miałbym narzekać? Powinienem skarżyć się na honoraria? Płacą mi za picie. Ludzie płacą mi, żebym pił. To urocze.’’

Picie się zmieniało. Zaczynał od piwa i taniego alkoholu w barach, na bójkach i w stanie, kiedy nie mógł podnieść się z bruku. Potem nauczył się, że po winie i whisky nie chodzi się tak często do łazienki, no i oczywiście były do tego potrzebne pieniądze. Żeby nauczyć się tak pić. Były też żona i córka i problemy zdrowotne. No i było picie, które nie było problemem, tylko kwestią odpowiedniego ogrania w rutynie codzienności.

Żeby czytać o człowieku złożonym w swoim roznegliżowaniu warstwowym, trzeba najpierw mieć oswojoną goliznę, bo inaczej odrzuci nas brzydota detalu wygładzona tymi warstwami. Trzeba przyjąć, że można pić co wieczór, nie móc podnieść się z brukowej kostki, widząc drzwi mieszkania i śmiało łamać konwencje literackie. Że można pisać dosadnie i wulgarnie, odrzucająco nawet, a jednocześnie poetycko, tak, że piszący wciąga na moment czytelnika do swojego świata, chociaż pewnie niezamierzenie, bo wolałby być sam. Że można uchlewać się do nieprzytomności, a po drodze tworzyć kultową literaturę przy muzyce klasycznej. Jeżeli się z tym zgodzimy, możemy czytać Bukowskiego i ,,O piciu’’.

Możemy się przy tym napić- ewentualne wyrzuty sumienia stłumi lektura.

IG: @cholera_czyta

Obrzydliwy, stary alkoholik. Ordynarny stary dziad. To w ogóle nie jest literatura. To jak pisze o kobietach jest oburzające. O Bukowskim się nasłuchałam inwektyw, jaki on nie jest, jakim językiem się posługuje i jakiej literatury nie tworzy.

Pozwólcie, że puszczę to ironicznym uśmiechem znad mojej kawy. Bo czego spodziewać się po człowieku-...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Arto Paasilinna zabrał mnie na moment na stołek w pubie. Gdzie przy barze trafia się na starego wygę; zaprawionego w piciu i w opowieściach. I nie trzeba być szczególnie podchmielonym, żeby upić się opowieścią. Prostą i klarowną, pomimo, a może właśnie dzięki stanowi opowiadającego, której uproszczenie wyłuszcza a nie mąci sens. I na tym barowym stołku tworzy się historia, bo historię tworzą odpowiednie dobrane słowa, a nie słowa trudne.

,,Redaktor i fotograf na delegacji, czyli dwóch nieszczęśliwych, cynicznych facetów. Obaj byli w wieku średnim i ich młodzieńcze oczekiwania wobec życia spełniły się nie tyle nie do końca, ile nie spełniły się wcale. Obaj mieli żony, dawno już zaznali zdrad i rozgoryczeń, obu czekały niechybne wrzody żołądka, żywili się bowiem na co dzień wszelkimi zmartwieniami znanymi człowiekowi.’’

Są tytuły, których fabuły nie ma potrzeby przytaczać, ale dla porządku i ogólnej uciechy można to zrobić. Popularnie mówi się o rzuceniu wszystkiego i wyjeździe w Bieszczady; po tym jak Kaarlo Vatanen, szanowany i poczytny, ale wypalony dziennikarz ratuje potrąconego zająca, wracając z delegacji, rzuca wszystko oprócz rzeczonego szaraka i zaszywa się w fińskich lasach.

I to nie tak, że potrzebuje urlopu, planu podróży, miejsc- znaczników i uzgodnienia szczegółów wyjazdu z żoną. Po prawdzie za swoją żoną specjalnie nie przepada, jest bardziej z przyzwyczajenia i kuriozalnego splotu wydarzeń niż z sympatii. Praca jest dobrze płatna, ale mało satysfakcjonująca: od dziennikarza oczekuje się manipulacji informacją i medialnej obróbki, ma się sprzedawać, a nie być rzetelnie. Przyciągać a nie referować. Bez współpracowników da się obejść w piątkowy wieczór i bez oporów wysadzą człowieka na środku drogi w delegacj i pojadą bez zerkania w lusterko wsteczne. Co więc człowieka powstrzymuje, żeby zostawić to wszystko za sobą, nawet jak to wszystko za wszelką cenę człowieka ściga, czepia się, spowalnia? Ano nic.

‘’ W tym samym czasie w hotelu w pokoju Vatanena, trwała ożywiona dyskusja. Wywołała ją leżąca na stole kartka i napisane na niej słowa: Zostawcie mnie w spokoju, Vatanen.’’

Ten absurd, te stop klatki, nad którymi człowiek musi się zatrzymać, bo zajmuje mu chwilę, zanim się zorientuje czy nie rozumie, czy źle interpretuje sytuację będącą jaskrawym gagiem, to absurd sensowny i spójny w swoim byciu. Niekoniecznie w chaotyczności, bo brak planowania nie jest równoznaczny z chaotycznością, tutaj brak planu wpisany jest w dzień i to brak planu kreuje dzień Vatanena, miesiąc, całą tę podróż. Jedna sytuacja wyrasta z poprzednich, ale żadna z poprzednich nie była przewidziana. Nasz bohater z nimi nie walczy, nie godzi się nawet, a je przyjmuje. One się zdarzają, a on je przeżywa. Czasem któraś z nich się przed nim odsłania, a on w nią wchodzi.
Łatwo było mi się wczuć w tę półbaśniowość, chociaż nie każdy odnajdzie się w niej równie łatwo. Podobnie jak z naszym zadymionym pubem, kiedy człowiek przyzwyczai się do delikatnego rozmycia i chwiania się przestrzeni, to odnajduje w tym pulsowaniu specyficzną przyjemność i wychodzi nią upojony i odrobinę odurzony.

Odurzony tym, jakie to łatwe i przyjemne, tak łatwe, że jego głowa tego nie pojmuje i ciężko mu to zaakceptować, że można tak po prostu wstać, zostawić wszystko za sobą i wyjść. Na tyle niepokojąco łatwe, że walczy z tą łatwością i swoją nieumiejętnością przyjmowania, a nie kreowania. Z tym, że on wstać nie potrafi i znaleźć swojego odpowiednika fińskiego lasu.

‘’(…) Z pisma wynikało, że Vatanen dopuścił się w Finlandii bardzo wielu wykroczeń i przestępstw: 1)cudzołóstwo; 2) niedopełnienie obowiązku meldunkowego; 3)niepowiadomienie władz o miejscu zameldowania 4) włóczęgostwo(…) 9) w Kuhmo dopuścił się profanacji zwłok; 10)w pobliżu wsi Meltaus nad rzeką Ounasjoki uczestniczył w zagarnięciu i nielegalnej sprzedaży zdobyczy wojennych(…)’’

I chociaż lista ta ciągnie się do dwudziestej pierwszej pozycji, to bez przytoczenia jej znacznej części rozumiemy jej sens(Nie pomijajcie jednak żadnej pozycji, która tę listę stworzyła, bo może nie niepowetowana, ale na pewno to strata!). Odkładając powieść, która łotrzykowską się tytułuje, wpisuje się w kanon, a Vatanen za nic ma ową listę i przepisy, które złamał i przekroczył, żeby mogła zostać wypisana, to spłyceniem sensu i niedomówieniem w moim odczuciu jest nazwanie go buntownikiem. Łotrzykiem. Przestępcą czy nawet outsiderem.

Bo w absurdzie sytuacyjnym, w przygarnięciu zająca i bieganiu z nim po fińskich lasach i miejscach nieprzeznaczonych dla dzikiego zwierzęcia- Alicja miała swojego białego zająca i norę, Vatanen ma szaraka i fińskie lasy- jest coś więcej niż olewactwo, nierespektowanie zasad i granie na nosach przedstawicielom władz lokalnego wymiaru sprawiedliwości.

Filozofowanie, głęboka więc z naturą ze zrozumieniem jej rytmu i włączeniem się w niego, z jednoczesnym wyłączeniem się z dotychczasowych krępujących zasad i konwenansów- to jest bliżej sensu tego, o czym opowiada nam wyga przy barze. Ale chociaż w prostych słowach, to każdy zrozumie i zinterpretuje tę opowieść po swojemu; przez moment doświadczy jednak fińskiego lasu, skaczącego zająca, człowieka głęboko rozumiejącego i na tyle silnego, żeby odrzucić wszystko, co mu narzucono z łatwością wywołującą zazdrość. Człowiek wyjdzie z tego baru trochę roześmiany, odrobinę upojony dymem, oszołomiony przestrzenią wolności i z mocnym przekonaniem, że ta długa lista przewin była w pewien sposób najmniej ważna.

Arto Paasilinna zabrał mnie na moment na stołek w pubie. Gdzie przy barze trafia się na starego wygę; zaprawionego w piciu i w opowieściach. I nie trzeba być szczególnie podchmielonym, żeby upić się opowieścią. Prostą i klarowną, pomimo, a może właśnie dzięki stanowi opowiadającego, której uproszczenie wyłuszcza a nie mąci sens. I na tym barowym stołku tworzy się historia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

mrs-cholera.blogspot.com

Powieść Blocha w pewnym sensie po wypuszczeniu na rynek pisała swoją historię sama. Zainteresowanie jakie wzbudziła – i wciąż budzi – pozwoliło jej na wykrojenie wokół siebie szerokiej niszy w popkulturze. Tak szerokiej, że zdziwię się, jeżeli ktoś o Psychozie nie słyszał. Zwłaszcza, po filmowej adaptacji Alfreda Hitchcocka. Reżyser, wówczas w szczytowym punkcie swojej kariery zobaczył w Psychozie coś, co wymykało się innym. To coś ukoronowało jego, dotąd i tak, bujną karierę filmową. Niekonwencjonalne rozwiązania, temat, który zainspirował go do wcześniej nieużywanych narzędzi. Hitchcock na nowo oddał głos Psychozie; być może ten głos nigdy nie przycichnie, bo kiedy wydaje się, że nie da się więcej, nadal zdarzają się nowe opracowania. Adaptacje. Opinie. Psychoza nieprzerwanie robi na czytelniku wrażenie.
A przecież to niepozorna dwustu stronnicowa książka. Myślę, że nie ma co zdradzać fabuły- być może jednak znajdzie się ktoś, kto nie miał jeszcze okazji obcować z tym tytułem w żaden sposób. Jestem jednak zmuszona uchylić rąbka, bo inaczej o studium przypadku się nie da. Wydarzenia skupiają się na postaci Normana Bates’a, mężczyzny w średnim wieku, który prowadzi podupadający motel wraz z matką. Budynek zatrzymał się w czasie i wybudowana autostrada przyczyniła się do tego, żeby jeszcze mocniej go tam osadzić. W ten bąbel czasowy trafia Marion- Kobieta zmęczona i rozgoryczona pracowaniem na innych, niepowodzeniami i wyrzeczeniami- kiedy do jej rąk trafia czterdzieści tysięcy dolarów, które jej szef przeznacza na ślub córki, coś w niej pęka i kilka godzin później, zamiast do banku, pędzi autostradą.
Konfrontacja Marion i Normana w pełni uświadamia nam specyfikę tego drugiego. Zmarznięta, zaproszona na kolację Marion, okazuje się pierwszą kobietą, z którą Norman Bates zasiadł do stołu. Pierwszą kobietą z którą nawiązał tak intymny stosunek- bo tym właśnie była dla niego wspólna kolacja. Nieobyty w kontaktach i ulegający silnym emocjom Norman zdradza się, że jego matka była przeciwna temu spotkaniu i kobiecie pod ich dachem. Ten dorosły mężczyzna wciąż pozostawał pod jej wpływem i protekcją. Zdefiniowany jako maminsynek i nieudacznik, nigdy nie wszedł w relację z kobietą, nie trzymał alkoholu w mieszkaniu, nie czuł potrzeby wyprowadzki, usamodzielnienia się i autonomii. Matka uznaje Normana za życiową niedojdę, niepotrafiącą poradzić sobie z niczym. Okazuje się jednak, że ta relacja jest bardziej zawiła i działa dwustronnie. Oprócz tego, że Norman przytakuje matce i widzi siebie jej oczyma, to opiekuje się też starszą, schorowaną kobietą i przejmuje rolę zdecydowanego opiekuna. No i wbrew protestom matki w domu jednak znajduje się alkohol.
Na tym pozwolę sobie się zatrzymać; na zalążku zarysu człowieka z zaburzeniami psychicznymi, Mordercy. Trzymając się założenia, że znajdzie się tu osoba, która ukryła się przed ekspansywnym wpływem Psychozy, nie zdradzę kto stracił życie i jak dalej potoczyła się fabuła, ale ciężko byłoby pisać dalej, nie nazywając rzeczy po imieniu.
Coś się kryło za tymi poprawnymi manierami i przyjacielskim uśmiechem, i nareszcie pojęła co to jest. Agresja.
Zbrodnia, która rozleje się na kartkach książki inspirowana jest autentycznymi wydarzeniami, a konkretniej zbrodniami, które popełnił Ed Gein z miasteczka Plainfield w stanie Wisconsin. Policja przypadkiem odkryła w domu tego młodego, powszechnie lubianego mężczyzny kolekcję ludzkich narządów, pochodzących od jego ofiar. A to dopiero ułamek czynów, których się dopuścił… Ale pozostawiam to waszej wyobraźni i dociekliwości. Zanim więc, czytając tę książkę, załączy się wam lampka, która zamiga ostrzegawczo ,,to fikcja, tak nie można, to się nie dzieje’’. To się dzieje. Tak można. Podobne rzeczy się zdarzały. Dzieją są. I prawdopodobnie będą się zdarzały.
To co najbardziej znamienne w tym tytule, to fraktalna osobowość Normana i narracja, która czytelnika po tej złożoności oprowadza. Informacje są stopniowane; czytelnik przyzwyczaja się do jednego kadru i dopiero wtedy wyświetlany jest kolejny. Nie od raz wiadomo, że Bates jest kimś więcej niż nieudacznikiem w średnim wieku. Sympatycznym maminsynkiem. Kiedy czytelnik zbuduje sobie względnie stabilny i spójny obraz jednego kadru, wyświetlany jest następny i poprzedni odzyskuje sens dopiero w połączeniu z kolejnym. Pozwala to czytelnikowi na analizę i nadbudowę, nie rzuca go na głęboką wodę tematu, w którym potrzebna jest wiedza i pewien rodzaj okrzepnięcia. Zaburzenia psychiczne to delikatna materia i Blochowi udaje się z powodzeniem manipulować jej ilością.
Czym jest wyobraźnia i jak ją odróżnić od zwykłych myśli? I czy nie jest równie właściwym sposobem odczytywania rzeczywistości, jak odczuwanie zmysłami?
Analogicznie ten zabieg buduje równolegle atmosferę grozy. Bo czytelnik doskonale zdaje sobie sprawę, że na coś czeka, tylko nie wie dokładnie na co. I bardziej nawet od wiekowego motelu, który zatrzymał się w czasie, lękotwórczego w swojej idealnie zachowanej starzyźnie, bardziej od burzowej nocy i lokalizacji na uboczu, czeka i boi się tego, co Norman Bates ma w głowie. To ten rodzaj grozy, który pochodzi od człowieka i siedzi w człowieku. Każdy z nas ma go w sobie i boi się, że wylezie na wierzch. Nie pozwolenie mu na wylezienie od razu w całości trzyma czytelnika w stanie czuwania do samego końca obok pytania z kryminalnej zakładki: kto zabił i dlaczego?
Tutaj nie trzeba lawirować między grozą, kryminałem a psychologią. Nie znajdziecie tu elementów zbędnych, rozwleczonych dygresji czy wyszukanych środków stylistycznych. Wszystko precyzyjne i wszystko po coś. Celowość, prostota i skondensowanie są idealną ramą dla skomplikowanego tematu, pozwalając mu w pełni wybrzmieć. Cała reszta to tylko, co prawda gustownie dobrane, ale nadal rekwizyty.
Bloch z wyczuciem stworzył powieść, która inspirowała kolejne twory i pokolenia twórców. I opiniotwórców. Pokazał, że można z powodzenie skupić się na postaci mordercy, stopniowo wprowadzając czytelnika w jego umysł i obnażając kolejne niuanse. Oddał miejsce studium postaci i zaburzeniom psychicznym, z których teraz tak hojnie się korzysta. Z jakim skutkiem? Zależy kto i jak to odczyta.
Wyrwa w popkulturze pod naporem Psychozy jednak otwarła się znaczna i wciąż wpada w nią wielu śmiałków.

mrs-cholera.blogspot.com

Powieść Blocha w pewnym sensie po wypuszczeniu na rynek pisała swoją historię sama. Zainteresowanie jakie wzbudziła – i wciąż budzi – pozwoliło jej na wykrojenie wokół siebie szerokiej niszy w popkulturze. Tak szerokiej, że zdziwię się, jeżeli ktoś o Psychozie nie słyszał. Zwłaszcza, po filmowej adaptacji Alfreda Hitchcocka. Reżyser, wówczas w...

więcej Pokaż mimo to