-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Biblioteczka
2020-02-06
Narracja tej książki to coś, co może być jednocześnie i wadą i zaletą. ’’Główna bohaterkę”,Miriram, poznajemy tylko i wyłącznie poprzez opinie publiczną, którą w większości stanowią jej przyjaciele. Początkowo mnie to mocno rozczarowało, ale zauważyłam także pewne korzyści.
Nie mając bezpośredniego wglądu w Miriam nie jesteśmy w stanie krytykować jej toku myślowego, czym kieruje się w podejmowaniu decyzji itd… Jest to postać bardzo enigmatyczna. Sama Miriam dopiero pod koniec książki ma kilka ‘’swoich” rozdziałów. Z drugiej jednak strony, brak owego wglądu może trochę irytować. Poznajemy wszystkich i wszystko a samej protagonistki nie.
Cieszy mnie fakt, że autorka nie osadziła akcji w jakimś polskim mieście, bo wtedy nie czytałoby się tego tak dobrze. Ogólna idea i fabuła są dobre, nie jest to jednak coś niepowtarzalnego. Mitologia słowiańska, ale także grecka odgrywa tutaj znaczną role.
Z początku moje odczucia były jak sinusoida, która ostatecznie przeistoczyła się w ” No spoko, ale nic specjalnego”.
Narracja tej książki to coś, co może być jednocześnie i wadą i zaletą. ’’Główna bohaterkę”,Miriram, poznajemy tylko i wyłącznie poprzez opinie publiczną, którą w większości stanowią jej przyjaciele. Początkowo mnie to mocno rozczarowało, ale zauważyłam także pewne korzyści.
Nie mając bezpośredniego wglądu w Miriam nie jesteśmy w stanie krytykować jej toku myślowego, czym...
2020-11-23
Wiecie, co, nie mam sił żeby się złościć na tą książkę, bo całą energię poświęciłam na to żeby ją skończyć.
King to nadal apodyktyczny dupek, który o kobiecie myśli w kategoriach „moja własność/ moja cipa”. Facet potrafi podtapiać dziewczynę tylko, dlatego, że ta nie chce na niego spojrzeć. Autorka opisuje go, jako jakiegoś boga, który jest nieśmiertelny i potrafi rozrywać kajdanki…
Z kolei nasza Doe wykazuje się niesamowita inteligencją myśląc, że jeżeli mężczyzna ją kocha to jest w stanie odłożyć to na bok i zostać jej przyjacielem. Osoby poboczne, których pasowało się gładko pozbyć nagle gdzieś wyjeżdżają i nie wracają. Jeżeli jakaś sytuacja wydaje się niemożliwa do naprawienia to pojawia się ktoś, kto ma cudowne znajomości i nagle problem znika.
Ja wiem, że to jest fikcja literacka, ale ten argument kompletnie do mnie nie trafia. Nie lubię bohaterek lekkomyślnie pakujących się w kłopoty oczekujących ratunku od superbohatera. Mdlą mnie ci pseudo niezniszczalni mężczyźni, których fiuty są jeszcze bardziej niesamowite niż oni sami. Mam serdecznie dosyć, kiedy w książce następuje ten przełomowy moment, kiedy główna postać zostaje cudownie oczyszczona z wszelkich zarzutów, bo okazuje się, że autor stwarza kogoś jeszcze gorszego, aby wybielić głównego bohatera. Ale najbardziej to dobiły mnie słowa Kinga:
„ Chyba zapomniałaś, kim jestem, zwierzaczku (…) Jestem mężczyzną, który przetrzymywał się wbrew twojej woli i przykuł do swojego łóżka. Pragnąłem cię, więc cię zatrzymałem (…) Naprawdę uważasz, ze masz przy mnie jakiś wybór?”
Nie wiem jak wy, ale „ kłóci się to z moim feministycznym pierwiastkiem”. Nie podnieca mnie to, nie pociąga. Ani to przyjemna lektura, ani mądra. Jedyne, co jest tu okej to zwroty akcji a cała reszta to jeden wielki bullshit.
Wiecie, co, nie mam sił żeby się złościć na tą książkę, bo całą energię poświęciłam na to żeby ją skończyć.
King to nadal apodyktyczny dupek, który o kobiecie myśli w kategoriach „moja własność/ moja cipa”. Facet potrafi podtapiać dziewczynę tylko, dlatego, że ta nie chce na niego spojrzeć. Autorka opisuje go, jako jakiegoś boga, który jest nieśmiertelny i potrafi rozrywać...
2020-11-18
Proszę państwa jest mi wstyd… tak po ludzku i autentycznie jest mi wstyd. Czytałam tą książkę dwa lata temu i byłam taka zachwycona, ba! ja pod koniec płakałam! Kilka dni temu dla odświeżenia przed drugą częścią zrobiła re-reading i to, co się tutaj moi drodzy od*ebało…
A więc, gdyby nie sentyment - albo raczej jego resztki – jakie posiadam do tej książki, to obsmarowałabym ją równie mocno jak „To nie ja kochanie”, z którą swoją drogą ma wiele wspólnego.
Jak nie lubię historii o zaniku pamięci tak tu jest okej, ale tylko, dlatego, że książka jest krótka, akcja goni i skupiamy się na chemii między bohaterami. A skoro mowa o bohaterach…
King – typowy wytwór kobiecej wyobraźni, same mięśnie, tatuaże, fiut gruby jak moje kolano i długi niczym trąba słonia. Doe uważa za swoją własność, bo tak. To jest jego wytłumaczenie. Facet wie, kim ona tak naprawdę jest, ale to przed nią zataja. Tatuuje jej na plecach swoje imię bez jej zgody, bo czuł potrzebę żeby ją „oznaczyć podobnie jak pies obsikujący drzewo. Nazywa ją zwierzaczkiem, i kiedyś… (aż mnie mdli jak mam to napisać) uważałam to za „słodkie”? Ale teraz sądzę, że jest to umniejszające.
Chciał od siebie odepchnąć Doe poprzez wsadzenie swojej trąby w inną laskę, ale kiedy do tego doszło to zaczął ja przepraszać… logika.
A Doe? Jak każda kobieta w tego typu książkach ma przejawy zdrowego rozsądku, ale znikają one, gdy wybucha wielka miłość. Pozwala się traktować jak „rzecz” jak „szmatę”? Bo widzi w Kingu kogoś więcej…
Najbardziej rozwala mnie jak w tego typu literaturze facet będąc toksyczną szują przechodzi w pewnym momencie katharsis żeby zjednać sobie czytelników i pokazać, jaki to on nie jest wrażliwy. Zaczyna gadać, że nie jest wart miłości, że jego obiekt westchnień zasługuje na kogoś lepszego, a nie kogoś tak agresywnego i złego jak on i wtedy myślę "tak, masz rację, thank you, next". Z dupy wyjęte oświadczenia, które i tak nic nie zmieniają poza podbiciem toxic ego.
Cieszę się, że jestem w stanie dostrzec chore i toksyczne stosunki nie tylko w prawdziwym życiu, ale teraz także i w książkach. Osoby po kroju pani Frazier nieźle mącą czytelnikiem chcąc przekonać go, że jest to normalna relacja. Jeszcze do niedawna z chęcią poleciłabym tą książkę, ale teraz? Prędzej polecę lekturę szkolną niż to.
Proszę państwa jest mi wstyd… tak po ludzku i autentycznie jest mi wstyd. Czytałam tą książkę dwa lata temu i byłam taka zachwycona, ba! ja pod koniec płakałam! Kilka dni temu dla odświeżenia przed drugą częścią zrobiła re-reading i to, co się tutaj moi drodzy od*ebało…
A więc, gdyby nie sentyment - albo raczej jego resztki – jakie posiadam do tej książki, to...
2024-01-30
“Upadek” Pani Penelope Douglas to rzeczywiście upadek ale mojej wiary w to co czytam. Po “Rywalu” sądziłam, że najgorsze mam za sobą, otóż nie.
Po trzeciej części nie oczekiwałam wiele, dostałam natomiast jeszcze mniej.
“Dręczyciela” oceniłam 8/10. To dużo.
“Rywala” 6/10. Przeciętnie.
“Upadek” oscylował w okolicy 5/10 ale upadł, wyrżnął o ziemię jak ta lala.
Moja ocena upadła, wiarygodność bohaterów się zachwiała a jakakolwiek nadzieja wyje*bała na zbity pysk. Co tu poszło nie tak? Uważam że swoją opinię, dobrą bądź złą, trzeba umieć uargumentować więc już spieszę z odpowiedzią.
Nie ukrywam, że przez ostatnie dwie części brnęłam jedynie dla tomu czwartego, w którym poruszane są losy Tate i Jareda. Jak już wspomniałam wcześniej, nie oczekiwałam od losów K.C i Jaxa wiele. I tak jak wspominałam, dostałam jeszcze mniej. Mam całkiem sporą tolerancję na opowieści o nastolatkach znajdujących w sobie nawzajem, chęci do życia. Naprawdę, jestem w stanie znieść wiele i przymknąć oko a jak trzeba to i nawet dwa.
I gdyby cała książka wyglądała tak jak dwa jej rozdziały, które rozbiły mnie totalnie na łopatki…ale nie, ta książka kpi sobie z czytelnika. W trzecim tomie wsadzono dwa poważne problemy, na podstawie których próbowano budować postacie. I te dwa wątki, które z założenia są traumatyczne, są używane tylko do tłumaczenia toksycznych zachowań bohaterów albo bohatera bo chodzi o Jaxa. Ponadto, pojawia się wątek ojca Jaxa i Jareda, który ma wyjść z więzienia i jest on budowany od samego początku, potem znika na około 4 rozdziały i znowu powraca, tylko nie wiem po co? Żeby zaskoczyć czytelnika, który niby zapomniał o tej postaci? No ja was proszę…
Ta książka n i e jest wiarygodna. Najczęściej używam tego stwierdzenia przy książkach typu fantasy i nigdy nie pomyślałam, że dane mi będzie go użyć przy książce romantyczno-erotycznej. Jednak stało się, na tyle romansów przez ile przebrnęłam ta książka to wyborny żart, który naprawdę poważne wątki traktuje jak szmatę do sprzątania po bohaterach. Moralizowanie o sile miłości i przeznaczenia jest natomiast mydłem do mycia tej podłogi. Ostatnie dwa rozdziały wyglądają jakby autorka pisała je na kolanie i bez żadnej korekty oddała do druku. Pod koniec dosłownie śmiałam się z niedowierzania i zażenowania.
Nie wiem czy zamiarem tej książki było pokazanie, że upadając można sięgnąć dna/ Nie wiem, lecz się domyślam.
“Upadek” Pani Penelope Douglas to rzeczywiście upadek ale mojej wiary w to co czytam. Po “Rywalu” sądziłam, że najgorsze mam za sobą, otóż nie.
Po trzeciej części nie oczekiwałam wiele, dostałam natomiast jeszcze mniej.
“Dręczyciela” oceniłam 8/10. To dużo.
“Rywala” 6/10. Przeciętnie.
“Upadek” oscylował w okolicy 5/10 ale upadł, wyrżnął o ziemię jak ta lala.
Moja ocena...
2024-01-21
Tak dobrej książki nie czytałam od czterech lat.
Nie oznacza to jednak, że wszystkie pozostałe książki, które przez ostatnie lata przewinęły się przez moje ręce nie zasługują na uwagę. W styczniu cztery lata temu przeczytałam książkę jedyną w swoim rodzaju, którą z dumą polecam jako reprezentanta gatunku fantasy. Było nią oczywiście dzieło Brandona Sandersona pt. “Z Mgły Zrodzony”. Mimo upływu lat nieustannie wracam do niej w myślach wspominając z tęsknotą całą przygodę. Od tamtej pory nie miałam w rękach książki, która klimatem zbliżyłaby się do powieści ‘Mistborn’. Co ciekawe całą trylogię “Anioł Nocy” również zakupiłam cztery lata temu. Trylogia leżała na mojej półce i dojrzewała, albo raczej ja dojrzewałam do tego by w końcu po nią sięgnąć.
Jest to książka, której nie porównuje się do innych.
To inne porównuje się właśnie do niej.
Jest to Fantastyka pisana wielkim F.
Chciałabym zaznaczyć, że nie uważam aby Droga Cienia, była idealną książką, dla osoby, która chce zacząć swoją cudowna przygodę z gatunkiem fantasy. Droga Cienia to gęsta, treściwa i konkretna propozycja, która początkującego najprawdopodobniej zrazi. Ja sama przez pierwsze sto/sto pięćdziesiąt stron przyzwyczajałam się do swoistego klimatu jakim się charakteryzuje. Czułam się tak, jakbym siedziała na twardym krześle, ciąglę się wiercąc w poszukiwaniu wygodnej pozycji. Moja pierwszą myślą po kilku rozdziałach było: aleś se Olka wybrała lekka książkę na świętaaaa, nie ma co. Ale im dalej w las tym krzesło przestało uwierać i zaczęło się robić całkiem wygodne
Moich siarczystych przekleństw, które rzucam przez pierwsze rozdziały nie powstydziłby się niejeden budowlaniec. Otóż nie ma mapki, o bibliografii nawet nie wspomnę. Nie trudno się domyślić, że przy tak rozbudowanej fabule, w której postacie nieustannie posługują się wyszukanymi nazwami królestw fajnie byłoby, kurde, mieć skromny kawałek papieru, po którym czytelnik mógłby się nawigować, co nie? :) Tym razem wzięłam sobie za punkt honoru mieć mapę. Tak więc znalazłam ją na stronie autora i przerobiłam na język polski. Z bibliografią zrobię podobnie aby mieć ściągawkę przy kolejnym tomie.
Jeżeli ktoś uważa się za konesera fantastyki i poszukiwacza perełek w tej kategorii to powinien zainteresować się historią Kylara Sterna.
Kylar Stern i Durzo Blint przywodzi mi na myśl historię bohaterów z uniwersum Brandona Sandersona. Mimo wielu podobieństw jest jedna dosyć znacząca różnica. Droga Cienia jest o wiele bardziej brutalna.
Z każdym rozdziałem coraz dobitniej uświadamiałam sobie, że autorowi chyba bardzo przypadła do gustu gra o tron pod względem szarpania emocjami czytelnika.
Klimat opowieści jest… surowy. Chociaż może to za ostre słowo. Trochę tytułów z gatunku fantasy na swojej półce posiadam. “Droga Cienia” nie jest tak prostym i gładkim wejściem w uniwersum jak chociażby “Dwór Cierni i Róż”. Brent Weeks raczej mocno klepnie was w plecy, popchnie i zawoła ‘Powodzenia!’. Mimo smakowitego żartu, pojawiającego się od czasu do czasu, sympatyzowania i kibicowania poszczególnym bohaterom oraz zaaklimatyzowania się w Królestwie Cenarii czuć dystans do postaci, do świata Midcyru. Czy jest to minus, czy jest to plus musicie zadecydować sami.
Obserwowanie procesu przemiany Merkuriusza w Kylara jest czymś, co uwielbiam w tego typu opowieściach. Powolny proces szkolenia ucznia jest dla mnie rzeczą absolutnie niesamowitą. Jeśli zaś chodzi o nauczyciela… Durzo Blint to bardzo przemyślanie stworzona postać. Czytelnik przy każdej okazji czeka, aż mistrz siepaczy da jeden powód, jedną najmniejszą iskierkę współczucia, czegoś co sprawi, że na powrót zacznie przypominać człowieka a nie wyszkolonego zabójcę. I prawie za każdym razem Durzo zatrzaskuje nam drzwi przed nosem. Prawie.
Jedynym do czego mogłabym się przyczepić to opisy skradania. Niekiedy przygotowania do akcji są na tyle skomplikowane, że moja skromna osoba potrafiła się zgubić w opisie celowania w punkt znajdujący się trzynaście stóp od prawego filara na moście po prawej.
Początkowo moja ocena oscylowała w okolicy 7/10.
Potem 8/10, a kiedy na horyzoncie pojawiła się nota 9/10 zaczęłam wciskać hamulec. Nie ma mapki w książce, nie ma jednej gwiazdki. Koniec kropka.
Jednak brnąc przez kolejne rozdziały miałam wrażenie, że autor rywalizuje ze mną i moim postanowieniem. I cholera jasna, dopiął swego. To co dzieje się w późniejszych rozdziałach przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Darłam się wniebogłosy, śmiałam się, wzdychałam z rozpaczy i szoku…
Ta książka zasługuje żeby zostać przeczytaną.
Tak dobrej książki nie czytałam od czterech lat.
Nie oznacza to jednak, że wszystkie pozostałe książki, które przez ostatnie lata przewinęły się przez moje ręce nie zasługują na uwagę. W styczniu cztery lata temu przeczytałam książkę jedyną w swoim rodzaju, którą z dumą polecam jako reprezentanta gatunku fantasy. Było nią oczywiście dzieło Brandona Sandersona pt. “Z Mgły...
Przyznaję, że trochę mi zeszło z przeczytaniem drugiej części.
Nadal zastanawiam się czy to plus czy może minus. Z pewnością przy dłuższym okresie czytania w mojej głowie utrwaliły się pewne wnioski. Przede wszystkim, drugi tom jest bardziej ‘barwny’. Proszę tego nie mylić ze słodko pierdzący wróżkami, trollami etc. Pierwsza część była budowaniem historii, wątków, przesycaniem klimatu do zdań - dla wielu było ponuro, dla innych (patrząc po recenzjach) za nudno, a dla niektórych pewnie i za ciężko. Drugi tom jest bardzo dobrym rozwinięciem historii, widać że autor posługuje się tu częściej żartem… no i właśnie, zaś ten żart.
Były momenty, w których brechłam w głos ale były także takie, gdzie skrzywiłam się z zażenowania. Tak jakby autor nie do końca wiedział, w których scenach jego żart będzie pasować, a w których lepiej się nim nie posługiwać. Kolejną rzeczą, próbującą nabrać tutaj swojej formy jest kwestia romansu i uczuć między bohaterami.
Z przykrością stwierdzam, że tym razem, bardziej niż poprzednio, odczuwalny jest tu brak tu kobiecej ręki, która tej bezkształtnej masie zaczęłaby nadawać piękny kształt. Brakuje wyczucia, delikatności i rozbudowania.
Natomiast rzeczą, na którą najbardziej psioczyłam był jeden konkretny rozdział, który wygląda, jakby nie pisał go autor, albo jakby kazano usunąć z niego pięć stron. Łapałam się za głowę nie mogąc uwierzyć, że jeden z najważniejszych wątków został tak uproszczony.
Prawdopodobnie ostatnią moją narzekajką będzie przerost formy nad treścią.
W książce są momenty, w których włos się na głowie jeży. Jest brutalnie, jest bezkompromisowo, jest mrocznie i potem nagle dochodzi do pomieszania tego z czymś śmiesznie bajkowym (specjalnie lawiruję między zdaniami, żeby ominąć jakiekolwiek spojlery). Kiedy czytam, że jakaś magiczna postać/stworzenie zmienia swój kształt z trolla na centaura a potem na pająka i tak dalej, to mam niesmak i minę na miarę Cilliana Murphyiego. Takiego przerostu nad treścią naprawdę, łagodnie mówiąc, nie lubię.
Jednakże wiele razy, naprawdę wiele razy byłam onieśmielona niesamowitą budową zdań, wyszukanymi i eleganckimi porównaniami autora. Była to uczta dla osób, które szukają i czerpią radość z takich smaczków.
Mimo niższej oceny niż przy pierwszym tomie, nadal polecam tą serię, przede wszystkim za oryginalność.
Przyznaję, że trochę mi zeszło z przeczytaniem drugiej części.
więcej Pokaż mimo toNadal zastanawiam się czy to plus czy może minus. Z pewnością przy dłuższym okresie czytania w mojej głowie utrwaliły się pewne wnioski. Przede wszystkim, drugi tom jest bardziej ‘barwny’. Proszę tego nie mylić ze słodko pierdzący wróżkami, trollami etc. Pierwsza część była budowaniem historii, wątków,...