Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Przystępna, eseistyczna praca o kulturze współczesnej. Wiedza, która - jak mi się wydaje - może pogłębić spojrzenie na złożony i dynamicznie przekształcający się świat. Świat, doprecyzujmy, ludzki, konstruowany za pomocą języka, instytucji, wartości, polityk, gospodarki, technologii i sztuki.

Stymuluje do refleksji, ale też nie frustruje nadmiarem trudnej nomenklatury tylko dla wtajemniczonych.

Przystępna, eseistyczna praca o kulturze współczesnej. Wiedza, która - jak mi się wydaje - może pogłębić spojrzenie na złożony i dynamicznie przekształcający się świat. Świat, doprecyzujmy, ludzki, konstruowany za pomocą języka, instytucji, wartości, polityk, gospodarki, technologii i sztuki.

Stymuluje do refleksji, ale też nie frustruje nadmiarem trudnej nomenklatury...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Siłą tych próz nie jest gatunkowy sznyt, a raczej rozmaite drogi-próby odkrywania naszych, ludzkich, wrażliwych punktów: wątpliwości, skrywanych lęków, przyswojonych przekonań i fantazji. Czytelnikowi łatwiej jest poczuć nić zależności z postacią everymana, zwykłego człowieka, i opatrzoną codziennością, która chyba dominuje w tych "bizariach". By to "drążenie codzienności" stało się bardziej pociągające, Tokarczuk pozwala nam spojrzeć na ukazane przejawy życia i międzyludzkie relacje - tematyczny trzon zbioru - przez „obce narracyjne szkiełko” - inną wrażliwość, czasem kobiecą, czasem nieludzką; często wzmocnione poczuciem braku, czy potrzebą rozumienia świata.

Zbiór opowiadań Tokarczuk przyjemnie się czyta, nie trzeba wgryzać się w neologizmy rodem z s-f, czy wymyślną futurologiczną kreację spod znaku Dukaja, ale zawsze trzeba wysilić umysł, by połączyć kropki-idee i postawić sobie kilka pytań. To są opowieści dla wszystkich, ale zwłaszcza - dla uważnych.

Więcej piszę na blogu:
https://agitacjakulturalna.blogspot.com/2020/04/opowiadania-bizarne-olgi-tokarczuk-recenzja.html

Siłą tych próz nie jest gatunkowy sznyt, a raczej rozmaite drogi-próby odkrywania naszych, ludzkich, wrażliwych punktów: wątpliwości, skrywanych lęków, przyswojonych przekonań i fantazji. Czytelnikowi łatwiej jest poczuć nić zależności z postacią everymana, zwykłego człowieka, i opatrzoną codziennością, która chyba dominuje w tych "bizariach". By to "drążenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z jaką intencją sięga się po zbiór anegdot o malarzach, pisarzach i ludziach sztuki z początku XX w.? Po co to właściwie czytać? Zwłaszcza dzisiaj, gdy sztuka przygaszona została przez popkulturowe fajerwerki i rozrywkę produkowaną na skalę przemysłową.

Lekturze "Autobiografii Alicji B. Toklas" nie oddawałem się z pasją, połykając na raz całe rozdziały, raczej dawkowałem sobie tę pseudo-autobiografię w małych porcjach; po kilka plotek, kilka wieczorów w towarzystwie Picassa czy Matisse'a na rue de Fleurus, przymykając jednocześnie oko na co rusz wywoływane kwestie pisarskiej twórczości Gertrudy Stein, autorki książki. Pisarki, która uznała - wyjaśnijmy kwestię mylącego tytułu - że skoro przez długie lata wiodła swoje paryskie życie w towarzystwie tytułowej Alicji, to jej własne prywatne i literackie życie musi być ważną częścią biografii przyjaciółki. Faktycznie jednak mogłaby to być biografia Stein, tyle się wokół niej dzieje.

W tych czasach, o których autorka opowiada zwięźle, w gawędziarskim stylu ograniczając się tylko do rzeczy ciekawych, kuriozalnych lub zabawnych, artyści zrywali z tradycją i akademizmem, a wiec często także z godnymi zarobkami. Poszukiwali autentycznej twórczości, chcieli być prekursorami nawet za cenę porażki i biedy. Przemija impresjonizm, rodzi się fowizm i kubizm. Przez książkę przewija się cała plejada twórców, a właściwie - migają ich ledwo naszkicowane sylwetki i charaktery, bo ważniejsze od tego, kto gościł w salonie Stein, było czy gospodyni znalazła z nim, lub z nią, wspólny język i czy obie strony się polubiły.

Dlatego to może nie najlepszy przewodnik po tamtych czasach, ani tym bardziej po ówczesnej sztuce (nie znajdziecie tutaj dokładnych opisów obrazów i ich interpretacji), a raczej - przyznaję to z pewnym rozbawieniem - pokaz gawędziarskiej megalomani autorki. Z jednej strony szafuje nazwiskami twórców i mecenasów, co działa jak dobra przynęta, a z drugiej zaraz dodaje: "posłuchaj czytelniku, wtedy to Gertruda Stein (zawsze z imienia i nazwiska, zawsze w trzeciej osobie) wpadła na taki i taki pisarski pomysł, który potem został przez nią napisany i wydany, a mówiło się o nim tak i tak". Na ogół mówiło się źle.

Moją intencją, być może ufundowaną na nostalgii, było poznać życie tamtych ludzi, ludzi z czasów, gdy "każdy" mógł wyjechać do Paryża, by dać początek własnemu nurtowi w sztuce. Chociaż zabrakło mi wyczerpujących opisów życia paryskiej bohemy i dociekliwej refleksji na temat sztuki i twórczości, to jednak, oprócz wielu anegdot (które dobrze się czyta) i relacji z wydawniczych bojów autorki, Stein przedstawiła w książce pewne świadectwo tych ciekawych czasów. Do jej opowieści przenika atmosfera spotkań - istotna część życia twórców, wspólnego oglądania obrazów, ujawniają się w niej temperamenty artystów, których zresztą pisarka nie ustawia na piedestałach (a przynajmniej nie wyżej od siebie!), wreszcie pojawiają się kulisy wojny i ślady cywilizacyjnych przemian.

W książce Stein - co jest pewnie stwierdzeniem banalnym - zaklęte jest życie, jakie się już nigdy nie wydarzy. To nie naukowa rekonstrukcja, oparta na dokumentach i dziennikach (która może bardziej odpowiadałaby moim oczekiwaniom), to "relacja z pierwszej ręki". No dobrze, podparta plotką i sensacją, ale czy to nie życie najczystszej postaci? Teraz, mając w pamięci także ówczesne obrazy i prozę, potrafię sobie wyobrazić atmosferę Paryża na progu XX w.

https://agitacjakulturalna.blogspot.com/

Z jaką intencją sięga się po zbiór anegdot o malarzach, pisarzach i ludziach sztuki z początku XX w.? Po co to właściwie czytać? Zwłaszcza dzisiaj, gdy sztuka przygaszona została przez popkulturowe fajerwerki i rozrywkę produkowaną na skalę przemysłową.

Lekturze "Autobiografii Alicji B. Toklas" nie oddawałem się z pasją, połykając na raz całe rozdziały, raczej dawkowałem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

F. Scott Fitzgerald nadał jej liryczny tytuł i uważał za swoje najlepsze dzieło. Poświęcił na jej pisanie dziewięć trudnych lat życia. Przez ten czas wiodło mu się nie najlepiej – pisał mało, męczył go alkoholizm i niespokojne relacje z neurotyczną żoną, uwierały scysje, które nierzadko sam podsycał. Dla mnie lektura książki "Czuła jest noc" była jednak utrapieniem i czytelniczą próbą. Wiele razy zadawałem sobie pytanie, o czym właściwie jest ta chwilami nużąca historia. A jednak, po długim czasie nieciągłej lektury, nie zamknąłem jej po prostu z westchnieniem ulgi. Zaintrygował mnie przekaz tej gorzkiej powieści. W końcu zrozumiałem dlaczego była taka ważna.

Moja recenzja:
https://agitacjakulturalna.blogspot.com/2019/03/recenzja-ksiazki-czula-jest-noc.html

Zapraszam.

F. Scott Fitzgerald nadał jej liryczny tytuł i uważał za swoje najlepsze dzieło. Poświęcił na jej pisanie dziewięć trudnych lat życia. Przez ten czas wiodło mu się nie najlepiej – pisał mało, męczył go alkoholizm i niespokojne relacje z neurotyczną żoną, uwierały scysje, które nierzadko sam podsycał. Dla mnie lektura książki "Czuła jest noc" była jednak utrapieniem i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Purezento" to lektura łatwa i przyjemna, a jednak nieoczywista. Choć puszcza oko do miłośników Orientu i dalekich podróży, to chodzi w niej przede wszystkim o peregrynacje innego rodzaju... Nie do końca też traktuje o samej Japonii, widzianej jako egzotyczna atrakcja. Japonia jest tu raczej, owszem barwnym, przyczółkiem lub "inkubatorem" dla wewnętrznych przemian i iluminacji, które pozwalają z wolna porzucać spetryfikowane koleiny myślenia, a ostatecznie - stać się kimś "pełniejszym", kimś innym.

Rozpoczyna się nieco pretensjonalnie. Prywatne życie bohaterki właśnie legło w gruzach, a nad szary polski krajobraz zaciągnęły ciemne chmury traumy i depresji. Śmierć, zdrada i potłuczone "ja". Nim opowieść wstąpi na właściwy, japoński tor, zwraca uwagę dość karkołomne zawiązanie akcji – osobista katastrofa okazuje się, na narracyjnym poziomie, tylko zaproszeniem do ekscytującej przygody i nowego życia. Tajemnicza pani Myõko powierza dziewczynie klucz do pustego domu pod papuzim drzewem na krańcu świata. Bolesna strata (koniec dotychcza- sowego życia), i szybko nadarzająca się okazja wydają się zmyślną (i konieczną) furtką do innego świata; sekretną starą szafą prowadzącą do innej rzeczywistości, w której możliwe jest mistyczne przeżycie i odrodzenie.

Nie zrażam się, lubię stare szafy.

Na razie Kraj Kwitnącej Wiśni ustępuje Japonii. Bator powściągnęła swój zachwyt (czuć kulturoznawczy dystans) i nie od razu poi nas zieloną herbatą oczarowania. Najpierw punktuje codzienność; jej monotonię, kuchenne ceremonie, zaduch i gorąc lata oraz znajome obiekty otoczenia, wspólne dla dużych metropolii: automaty, sieci handlowe, architekturę i życie kampusu czy "polską klasykę" - zapas piwa w lodówce.

Obcość, z jej "pałacami zachwytu" i natto uwodzi nas powoli. By się w niej zanurzyć, trzeba ją najpierw jakoś obłaskawić, bohaterka – a zarazem narratorka i przewodniczka w jednej osobie – odwołuje się więc do swoich przeszłych doświadczeń i polskich skojarzeń. Kontrasty i różnice, które wyłaniają się w wyniku tego spotkania, mogą okazać się cenną lekcją, odkryciem, jakie często zdarzają się na styku dwóch kultur. Nie wszystko jednak – włączając w to absurdy japońskiej telewizji – wydaje się przystępne i przekładalne. Rzeczywistość, niczym zdolny magik, zawsze skrywa w kapeluszu jakąś zagadkę. Nasza doświadczona przez życie narratorka musi wykonać pierwszy ruch; ruszyć w miasto, stać się uważnym obserwatorem, nabrać dystansu do siebie i swojej przeszłości, i wreszcie - przyswoić sobie pierwsze znaczenia i słowa. Krótko: podjąć poznawczy wysiłek.

Niezwykłość w końcu rozkwita. Nie pod postacią sensacji czy kuriozów – choć te się pojawiają, wnosząc odrobinę absurdu. Bohaterka uczy się wypatrywać piękna w jej szczerej, niekomercyjnej postaci; piękna, które nie wyrzeka się skazy. Przy czym Bator nie gra w zakryte karty i nie każe nam prężyć intelektu – wiemy, że dzieje się tak za sprawą duchowej przemiany, wpływu filozofii Zen. Przemiany, której bohaterka oczekuje.

Pierwsza odsłania się przyroda. Urzeka opalizującymi piórami papug i widokiem majestatycznej góry Fudżi. W przyrodzie jest wzniosłość, groza, ale i krucha śmiertelność. Oczarowują także przedmioty, codzienne gesty, czasem ludzka otwartość i odwzajemnione uczucie. Nęci filozofia, kultura i otwarta na zaświaty tradycja. Japońskie wyspy zdają się wręcz drżeć w posadach od nadmiaru piękna, na które czeka się z utęsknieniem i przygotowanym aparatem, oraz stąpających po niej pięknych (lub chociaż oryginalnych) ludzi, którzy zdolni są ubierać myśli w wyszukane słowa i zagadki.

"Na chwilę w szczelinie między wysokimi budynkami zobaczyłam górę. Dokładnie tam, gdzie znany mi z widzenia staruszek stał pochylony nad statywem aparatu. Oświetlona zachodem chmura uformowała się w kształt pióra. Zanim coś napisało, zmieniło się w żurawia i znikło".

Z tą potoczystą opowieścią jest jak z tym - nie koniecznie ptasim - piórem. Wspaniały widok ujawniającej się góry ustępuje pióru; za którym kryje się twórcza pasja; symbol i metafora. "Purezento" uwodzi nas, ale tylko pozornie zbliża się ku najgłębszej prawdzie. Ponieważ metaforą, o czym autorka wie na pewno, nie sposób uchwycić sedna rzeczywistości, ani tym bardziej sensu ludzkiej egzystencji, za to, po swojej stronie ma ona perswazję i poetycką siłę wyrazu. Wszak metafora – twierdził Mark Twain – potrafi przebyć pół drogi wokół świata, w czasie gdy prawda dopiero wkłada buty. Dlatego im pełniejsza przemiana bohaterki, tym bardziej od szańca realizmu przesuwamy się w stronę baśni, alegorii o duchowym oświeceniu. Chcemy wierzyć, że głębiej, pod powierzchnią codzienności, tkwi transcendentalne "coś jeszcze", "coś bardziej"... - jakaś metafizyczna szczelina rzeczywistości, przez którą można przejść.

Być może "Purezento" nie przyniesie autorce literackich laurów, ani uznania krytyków – za mało tutaj intelektualnej gimnastyki, za dużo formalnej prostoty, ale może okazać się absorbującą lekturą dla szerokiego grona czytelników, choćby z uwagi na przystępny język i romantyczny wątek. Także dlatego, że symboliczne osiągnięcia innych kultur mogą mieć realny, ożywczy wpływ na naszą psyche, nasz stosunek do świata i jego urody.

Nieco szerzej na blogu:
https://agitacjakulturalna.blogspot.com/2018/12/ani-sowem-o-kintsugi-recenzja-purezento.html

"Purezento" to lektura łatwa i przyjemna, a jednak nieoczywista. Choć puszcza oko do miłośników Orientu i dalekich podróży, to chodzi w niej przede wszystkim o peregrynacje innego rodzaju... Nie do końca też traktuje o samej Japonii, widzianej jako egzotyczna atrakcja. Japonia jest tu raczej, owszem barwnym, przyczółkiem lub "inkubatorem" dla wewnętrznych przemian i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Obraz Andrew Wyetha intryguje mnie. Jest na nim młodzieniec, uchwycony w zamaszystym, nonszalanckim kroku, niknący nieco u stóp pagórka, jest jeszcze lichy płotek po lewej i już – malarskie didaskalia są tu skromne. Postać młodego mężczyzny przykuwa uwagę; wydaje się jakby zachwiana, rozpostarta w pełnym witalności pędzie, a jednocześnie pewna siebie. Ciemny ubiór i jastrzębi nos, przydają jej zadziorny, może nawet groźny rys. Przez to wszystko jawi mi się jako istota niespokojna, poszukująca, głodna życia... Oto Skoruń, bohater książki Macieja Płazy o tym samym tytule, któremu tajemnicza postać z temperowego obrazu Wyetha użyczyła wizerunku. [link do ilustracji na końcu tekstu]

Wszyscy tak na niego wołają: sąsiedzi i koledzy, zły, goniący do roboty ojciec oraz matka-dewotka, karcąca syna za każde nieposłuszeństwo i wybryk, słowem cała wieś. Skoruń znaczy tyle co hultaj, głupek i leń, zresztą wymyśl obelgę i podstaw. Nawet bohater - i narrator zarazem - tak o sobie mówi i myśli, nie ma innego imienia.

To jego oczami oglądamy wiejski mikrokosmos; skupisko ludzkich domów przytulone do zakola groźnej i majestatycznej Wisły, wieś stłamszoną znojem pracy na roli i niepogodą, która tylko latem - jakby na przekór tej opinii - przeobraża się za sprawą dojrzewających sadów w rajski, lub raczej - dionizyjski, pełny zmysłowości i uniesień ogród.

Opowieści Płazy nie imają się najprostsze schematy i stereotypy. W bystrych, zawsze nienasyconych oczach Skorunia, ten niewielki przyczółek człowieka na Ziemi wydaje się całym światem. Miejscem niepoznanym, zadziwiającym, niebezpiecznym, ale i ekscytującym – pełnym smaków i wrażeń, które można... nie można – należy! - kosztować.

Tylko od czego zacząć, gdzie szukać wskazówek? Dorośli noszą swoje życia w milczeniu i tajemnicy. Przyczyny długo by wymieniać. W szkołach dzieci uczą się wprawdzie alfabetu i rachowania, ale przecież nie o taką wiedzę tu idzie... Z kolei niedzielne kazania tchną zmurszałą formułką i nudą. Dlatego wszystko trzeba sprawdzić samemu, sparzyć się i pokłuć, poskoruniować, nawet za cenę krzywdy swojej lub kogoś innego.

Do stereotypowego obrazu wsi i zatęchłych lat 80., w których toczy się akcja, nie należą też maszyny-wynalazki i naukowe aspiracje ojca podrostka, wyglądająca zza opłotków miejskość, od której wieś nie odgradza się murem, czy wreszcie żywo przedstawiony splot dwóch „żywiołów”: społeczności i natury, jak wtedy, gdy wzbierająca na Wiśle fala napotyka inną - falę utworzoną z licznych ciał, twardych od wysiłku mięśni oraz jednoczącego, upojnego ducha sprzeciwu i wspólnej sprawy.

Ta walka toczy się zresztą niepostrzeżenie przez wszystkie rozdziały (opowiadania). Raz wygrywa niepokorna natura, za sprawą błota albo przymrozku, a raz człowiek, uposażony w biologię swojego gatunku i kulturę, wydzierając ziemi godny plon ze złością lub modlitwą na ustach. Taki los to zatem klątwa czy błogosławieństwo? "(...) niech nie walczy z nią jak z diabłem, bo ziemia przecież nie od diabła pochodzi, tylko od Boga, jako dar, nie przekleństwo" - roztrząsa bohater.

Skoruń, jednostka o nieokreślonym jeszcze statusie – ni to berbeć, ni dorosły, nie do końca swój (bo „diabelskie nasienie”), ale nie obcy, także nie może od takiej walki uciec. Przeżywa ją najpełniej, bo w sobie. Motywowany ciekawością i pychą - wierząc, że odgadnie najgłębsze sensy, rzuca wyzwanie wszystkim cudnym bóstwom znanego sobie świata: Bogu rzeki i podwodnych wirów, Bogu spiekoty i ciężkiej pracy, Demiurgowi rodzicielskiego gniewu, Bogu wałkoni i skoruniów, Bogu od wiklin, za którymi kąpią się nagie dziewczyny i Bogu krowich placków. Nim wchłonie przekonania na temat tego, co dobre, a co złe, nim ruszy pewną ścieżką wchodzącego w dorosłość człowieka, wiodącą do szkoły, na praktykę, do pracy... zanim jego ludzka forma wypełni się treścią, Skoruń dotknie sekretu, a my wraz z nim otrzemy się o bijącą zeń grozę i piękno.

Mimo iż książka zrodziła się z sentymentu do przeszłości i dzieciństwa, z tęsknoty za czymś bezpowrotnie utraconym, to nie kadzi, nie truje tą słabością i nie rozkwieca się w niej zanadto, wraz z tokiem narracji brnie raczej do ukrytych w przeszłości supłów – mętnych za osnową lat, ale wciąż żywych, które pragnie wydobyć na wierzch i rozplątać.

Czy "Skoruń" odgrzebie i Wasze "guzełki" z przeszłości? Nie mogę tego obiecać, ale zaoferuje na pewno potoczystą, bogatą w gwarowe naleciałości prozę, w której życie pulsuje wartko i śmiało, w zgodzie z niespokojnym ludzkim żywiołem.

https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1002218896648220&set=a.472395072963941&type=3&theater

Obraz Andrew Wyetha intryguje mnie. Jest na nim młodzieniec, uchwycony w zamaszystym, nonszalanckim kroku, niknący nieco u stóp pagórka, jest jeszcze lichy płotek po lewej i już – malarskie didaskalia są tu skromne. Postać młodego mężczyzny przykuwa uwagę; wydaje się jakby zachwiana, rozpostarta w pełnym witalności pędzie, a jednocześnie pewna siebie. Ciemny ubiór i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Człowiek to nie sama biologia. Na ludzki umysł - wymykający się wciąż naukom przyrodniczym - składa się coś jeszcze. To "coś" jest bardzo złożone i przynajmniej częściowo zanurzone w nieświadomości, przez co nie łatwo ulega poznawczym zapędom. Tym czymś jest kultura; dynamiczny system znaczeń i wartości, norm oraz zasad komunikacji, swoista "pamięć", w której lokuje się rozmaita wiedza, idee... - wszelkie osiągnięcia na polu materialnym, społecznym i symbolicznym. Kultura stanowi więc równoważną część ludzkiej osobowości.

Czerpiąc z jej zasobów władamy - wydawałoby się czymś tak normalnym i oczywistym - językiem i pojęciami, które modelują nasze możliwości poznawcze, a które zostały zakodowane w nas za sprawą kulturyzacji i socjalizacji. (Tak, odmienna kultura, oznacza w pewnym sensie "odmiennego człowieka".) A jednak, podobnie jak w przypadku naszych ciał, kultura także jest wynikiem długiej ewolucji.

Kozielecki, psycholog i twórca psychotransgresjonizmu, przekonuje, że siła modelująca kulturę (Nietzsche powiedział by: "wola mocy", Freud - popęd i sublimacja...) drzemie w jednostce, tej samej, która ulega jej przemożnym wpływom. Badacz otwarcie polemizuje ze stanowiskiem, że człowieka - z całą jego złożonością - ukształtowały wyłącznie geny i środowisko. Jego zdaniem to właśnie jednostka (sprawca) dokonuje transgresji; tych "małych", indywidualnych (jak gatunkowy utwór literacki, domowy pasztet z królika czy standardowy projekt architektoniczny) i tych pionierskich, historycznych ("Guernica" Picassa, "Solaris" Lema, lot na Księżyc czy satjagraha - swoista taktyka walki z okupantem Gandhiego). A stymulują ją do tego liczne potrzeby i emocje - tu autor musi lawirować między wiedzą zgoła potoczną, a tym, co dla przeciętnego "użytkownika kultury" wydawać się może transparentne lub ukryte. Truizmem jest przecież pogląd, że człowiek pragnie zaspokajać swoje podstawowe potrzeby, po to, by przetrwać. Jednak gdy wkraczamy w osobistą sferę motywacji, dajmy na to, Strawińskiego podejmującego pracę nad "Świętem wiosny", robi się znacznie ciekawiej...

Kozielecki opisuje szczegółowo cały zawiły przebieg transgresji, począwszy od (modelowych) procesów w pamięci roboczej działającego podmiotu i stymulujących je czynników, po społeczne mechanizmy selekcji jednostkowych osiągnięć. Choć niuansując kolejne zagadnienia pozwala sobie na spekulacje - widząc twórczą odwagę w stawianiu nowych hipotez (wszak sam pretenduje do miana twórcy o ponadprzeciętnym znaczeniu), to jednak jego dzieło wydaje się usystematyzowane, wnikliwe i niepozbawione erudycji. Ponadto do gustu czytelnika przypaść muszą liczne przykłady twórczych przedsięwzięć (oraz ich analizy) wyjęte z nietuzinkowych biografii. Czuć tu szczerą badawczą pasję.

"Transgresja i kultura" to dla mnie nie tylko źródło humanistycznej wiedzy, ale też źródło inspiracji i motywacji (ot, paradoks) do własnych przedsięwzięć. Czytając ją zastanawiałem się nad... hm, okolicznościami swoich wysiłków i wyciągnąłem z lektury kilka wniosków. Przede wszystkim ostatecznie zaakceptowałem "zwyczajność" aktu twórczego, ale także nabrałem pokory wobec możliwości i twórczego potencjału umysłu.

Książce jednak nie przydzielam gwiazdek. Niedługo minie 20 lat od chwili jej wydania, od tego czasu z pewnością urosły nowe kwiatki na badawczym poletku. Nie sposób jednak nie docenić skrupulatności autora, wielości zaakcentowanych perspektyw i rzeczowego, naukowego podejścia, mimo osobistego zaangażowania w wyłanianie nowego paradygmatu.

(Na koniec mała prośba do czytających kolegów i koleżanek. Jeśli ktoś z Was zna interesującą publikację, rozwijającą poruszone przez Kozieleckiego wątki, to proszę o jej bezzwłoczne polecenie :))

Człowiek to nie sama biologia. Na ludzki umysł - wymykający się wciąż naukom przyrodniczym - składa się coś jeszcze. To "coś" jest bardzo złożone i przynajmniej częściowo zanurzone w nieświadomości, przez co nie łatwo ulega poznawczym zapędom. Tym czymś jest kultura; dynamiczny system znaczeń i wartości, norm oraz zasad komunikacji, swoista "pamięć", w której lokuje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Życie Fitzgeralda i jego żony, Zeldy, to wdzięczny, jeśli nie wymarzony materiał dla biografa. Ich relacje utkane były z licznej korespondencji, rubryk towarzyskich, rodzinnych albumów, osobistych dzienników i oczywiście - prozy, dla której kanwą były ich intymne doświadczenia. Dziś już chyba nie sposób napisać tak "literackiej" biografii, ponieważ po nas zostaną tylko rzędy zer i jedynek, plik bankowych zestawień i parę fotek w sieci, opatrzonych lakonicznym komentarzem. To już nie ten sam jazz...

Milford koncentruje się na sportretowaniu swoich bohaterów (co ubierali, co jedli, na co chorowali, ile zarabiali itd.) i rekonstrukcji ich życia towarzyskiego, szczegółowo opisuje wrażenia, którymi się dzielą i punktuje każdy ważniejszy dzień w ich życiu. O ile czytelnik jest w stanie poczuć dekadenckie lata dwudzieste - to burzliwy okres w życiu Fitzgeraldów, o tyle potem świat Scotta i Zeldy jakby odkleja się od historii, przenika w literackie symulakry i rozmienia na listy i retrospekcje. Niewiele dowiemy się o charakterze kolejnych dekad, o Wielkim Kryzysie czy wojennej mobilizacji - to ledwie margines tej opowieści. Niebezpiecznie rozkołysany okręt ich wspólnego życia jest gdzieś obok, jakby w innym wymiarze, jeśli przepadnie wśród fal, to tylko przez ich własne, rozbudzone żywioły.

Wena to wymysł niedoszłych pisarzy - wyciągam wnioski z lektury. Istnieje tylko plan pracy, szkice, bagaż wspólnych doświadczeń (co do których Scott despotycznie rościł sobie prawo) i rachunki do opłacenia. Rachunki, rachunki i jeszcze raz... alkohol. Bowiem osuszanie kieliszka było losem pisarza w latach 30 i późniejszych (scheda po prohibicji!). I taki też był los Fitzgeralda.

A co z Zeldą? Czy to nie jej biografia? To ciekawe, ale czytając książkę łapałem się na tym, że wciąż wyglądam gdzieś ponad jej ramię i dziwaczny kapelusz, ciekaw czy Scott postawi ostatnią kropkę w swym opowiadaniu, czy przelicytuje Hemingwaya nakładem kolejnej powieści i czy dokończy swój czekoladowy batonik. Zelda nie ma tego "rozbiegu", jaki miał Scott, ani siły, by do niego przystąpić. Nie ma przestrzeni by rozbłysnąć. Ten świat przyjdzie dopiero po wojnie, wraz z emancypacją (o czym autorka nie pisze) i da szansę jej córce. Zelda dostała od życia inne karty niż otrzymał jej mąż, nie potrafiła nimi zagrać o miejsce na piedestale.

Porzućcie marzenia, że uda Wam się napisać swoje literackie opus magnum (jeśli takowe posiadacie), nie macie na to wątroby! - mają ją tylko nieliczni. A jeśli - jak ja - ubóstwiacie wielkich pisarzy (i ich omnipotentne wątroby), to zauważcie, że wyjątkowi wydają się jedynie przez pryzmat swojej uwodzicielskiej frazy. Ech, jak tu jednak nie dać się uwieść literaturze, gdy w życiu tylko te rachunki i rachunki... ;)

Życie Fitzgeralda i jego żony, Zeldy, to wdzięczny, jeśli nie wymarzony materiał dla biografa. Ich relacje utkane były z licznej korespondencji, rubryk towarzyskich, rodzinnych albumów, osobistych dzienników i oczywiście - prozy, dla której kanwą były ich intymne doświadczenia. Dziś już chyba nie sposób napisać tak "literackiej" biografii, ponieważ po nas zostaną tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Główny bohater książki, bogacz o tajemniczej przeszłości, to postać-metafora, archetyp self-made mana, stanowiący zarazem klucz - na co wskazują ostatnie strony - do zrozumienia niespokojnego ducha amerykańskiego społeczeństwa, z jego kultem sukcesu i przyrodzoną mu etyką.

Fitzgerald barwnie i potoczyście odmalowuje cienie i blaski drogi wiodącej na szczyt, a znając ciekawość czytelnika, celebruje każdą odkrywaną kartę. Przedstawia Gatsby'ego, swoje literackie alter ego, bez widocznego sentymentu - niełatwo go nawet polubić (pieniądze wszak nie budzą sympatii) i oceniać jego postępowanie. To postać stale rozmyta, jakby nieuchwytna - to niewątpliwie walor tej powieści. Czytelnik jest zmuszony wciąż od nowa układać w głowie jego portret, co nie jest łatwe, ponieważ wskazówek jest wiele a perspektyw tyle, ilu bywalców na bajecznych imprezach. A gdyby jeszcze zastanowić się nad trafnością przynajmniej niektórych wniosków narratora, Nicka... Który przecież, w chwili słabości, mógł ulec sugestii wprawionego, wielkiego gracza.

"Wielki Gatsby" to historia współczesnej wyprawy po złote runo; usilnej gonitwy za największym marzeniem, które - przez swoją rangę - konstytuuje i odmienia samego człowieka. Ten pryncypalny cel wprawdzie pozwala dostrzec jakiś sens i nadać życiu konieczny dynamizm, lecz z drugiej strony - zdaje się wątpić Fitzgerald - czyż jednocześnie nie może okazać się najgorszą pułapką?

Główny bohater książki, bogacz o tajemniczej przeszłości, to postać-metafora, archetyp self-made mana, stanowiący zarazem klucz - na co wskazują ostatnie strony - do zrozumienia niespokojnego ducha amerykańskiego społeczeństwa, z jego kultem sukcesu i przyrodzoną mu etyką.

Fitzgerald barwnie i potoczyście odmalowuje cienie i blaski drogi wiodącej na szczyt, a znając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nieczęsto napotykam książkę, które tak dobitnie zachęcałby czytelnika - za sprawą licznych introspekcji głównego bohatera i toczonych przez niego rozmów - do refleksji na temat sensu ludzkiej egzystencji i tworzenia swojej postawy wobec życia.

Można kreować własny stosunek do świata, jakby za przykładem aktora, budującego rolę sceniczną - można dobierać przemawiające do nas poglądy, wartości i zasady postępowania, by realizować siebie i odpowiadać na liczne wyzwania. Jest to niełatwa droga indywidualisty, człowieka zachodu (kolektywistyczny Wschód jest tylko kontrapunktem dla refleksji młodego Amerykanina). To implikuje niemal nieograniczoną wolność (podobną do tej, którą znamy dzisiaj w naszej części Europy), przygodę, ale też nierzadko - rozczarowanie i frustrację, ponieważ by "dobrze" wybrać, wiele trzeba pojąć, doświadczyć i z wieloma sprawami się pogodzić. (Oho, wkradła mi się tutaj patetyczna nuta...)

Najpierw młody Amory Blaine uczy się sztuki życia od matki, która wznieca w nim poczucie własnej wartości oraz uczy go... pozowania w towarzystwie (to swego rodzaju piętno bohatera, eh, i to jego imię...). Dzięki szkole sięga wreszcie po wiedzę i bliżej poznaje zasady życia społecznego, zyskuje pierwszych wrogów i sprzymierzeńców, uczy się filozofii życia od swoich mentorów i - co szczególnie mnie urzekło - z licznych książek. Nawet gdy czuje niechęć do niektórych oświeconych przedstawicieli katedry, czy do przedmiotów ścisłych, to z czytelniczą pasją oddaje się literaturze; popada w zachwyt na nią, polemizuje z myślą autora i znajduje interlokutorów do rozprawiania o nich. Swych kolegów podziwia (choć niechętnie), gdy zdają się lepsi w budowaniu spójnych poglądów i bardziej świadomi mechanizmów społecznych. Z kolei każda młodzieńcza miłość uczy go czegoś nowego na temat piękna i płci. "Testuje" więc rożne poglądy i postawy, znając intelektualny dorobek minionych epok stara się obrać własną drogę. Jego atutem nie są trwałe poglądy, pozostaje zmienny, ale za to - wytrwale poszukujący.

Siłą powieści Fitzgeralda nie jest fabuła czy akcja, jest nią raczej - niepozbawiona walorów literackich - próba uchwycenia zmieniającej się w czasie podmiotowości, która wraz z pogłębiającą się świadomością usiłuje sprostać kolejnym życiowym potyczkom oraz własnym ambicjom.

Nieczęsto napotykam książkę, które tak dobitnie zachęcałby czytelnika - za sprawą licznych introspekcji głównego bohatera i toczonych przez niego rozmów - do refleksji na temat sensu ludzkiej egzystencji i tworzenia swojej postawy wobec życia.

Można kreować własny stosunek do świata, jakby za przykładem aktora, budującego rolę sceniczną - można dobierać przemawiające do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie wiem ile razy zamykałem tę książkę z uczuciem niedosytu, a chwilami nawet - rozczarowania. Po pierwszym tomie, w którym zgromadzono chyba wszystkie opowiadaniowe perełki Fitzgeralda, spodziewałem się erupcji literackiego kunsztu, ferii znakomitych pomysłów i błyskotliwych puent. A tu nic z tego, posucha, sezon ogórkowy i czytelniczy zawód.

Ale nie poznawczy, o nie.

W sukurs zdesperowanemu czytelnikowi przychodzi posłowie wraz biograficzną notą pisarza. Błysk zrozumienia, nagle wszystko staje się jasne. Kluczem do zaprezentowanych tu historii - tych lepszych (a jest ich kilka) i tych gorszych - są doświadczenia życiowe człowieka, który twórczym wysiłkiem najpierw zdobył "wszystko" i osiągnął literacki parnas, a potem stoczył się niemal na dno egzystencji; w alkoholizm i rozpacz. By uniknąć banału, za przyczynę życiowego niepowodzenia Fitzgeralda, odrzuconego przez czytelników u schyłku swojego życia (tak!), lepiej chyba wskazać prozaiczny, chciałoby się rzec - nowelowy, tok ludzkiego losu; z młodzieńczą siłą i niezachwianą wiarą w twórcze możliwości u początku kariery, lekkomyślnością i słabością ciała u jego schyłku.

Tylko oddany czytelnik amerykańskiego pisarza oraz ktoś, kogo interesuje w jaki sposób życie twórcy przenika na karty jego prozy, nie powinni być rozczarowani sentymentalnymi historiami o Basilu i Józefinie, zaledwie anegdotami o hollywoodzkim scenarzyście, Pacie Hobby czy opowiadaniami: "Popołudnie pisarza" i "Historia jednego wyjazdu" - te dwa ostatnie najbardziej przypadły mi do gustu.

Dalki jestem od bicia pokłonów i głośnych zachwytów (a nie zachęcają do tego także błędy edytorskie, które nie łatwo przegapić... Czyżby samo wydawnictwo potraktowało tę część twórczości pisarza po macoszemu?), ale doceniam te opowiadania w pełniej rozciągłości jako świadectwo zmagania się (nietuzinkowego przecież) pisarza z doczesnością, próbę swoistej terapii przez literaturę i snucia refleksji nad rzeczywistością. Innymi słowy, jestem wdzięczny autorowi, że opowiedział mi o sobie.

Miło było Cię poznać, Scott.

Nie wiem ile razy zamykałem tę książkę z uczuciem niedosytu, a chwilami nawet - rozczarowania. Po pierwszym tomie, w którym zgromadzono chyba wszystkie opowiadaniowe perełki Fitzgeralda, spodziewałem się erupcji literackiego kunsztu, ferii znakomitych pomysłów i błyskotliwych puent. A tu nic z tego, posucha, sezon ogórkowy i czytelniczy zawód.

Ale nie poznawczy, o nie.

W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podczas lektury "24/7" - eseju o śnie w dobie późnego kapitalizmu, ostatnim bastionie tego, co naturalne, wciąż związane z cyklem dnia i nocy, nawiedziła mnie zabawna myśl. Doszedłem do wniosku, że Crary chce mnie przekonać nie tylko o istnieniu sił, którym zależny na skróceniu mojej drzemki, ale także o tym, że we śnie kryje się - zwłaszcza w XXI w. - potencjał wręcz rewolucyjny.

Śniący nie zarabia i nie konsumuje - jego wydajność drastycznie spada; nie korzysta z rozrywki, nie gra, nie ogląda, nie przetwarza informacji i nie podtrzymuje iluzji życia swojej wirtualnej tożsamości (FB i in.). A to zakrawa - jeśli sen nie jest dla nas tylko biologiczną koniecznością - niemal na bunt wobec sytemu.

Kapitalizm w swojej ekspansji nie uznaje granic. Zdaje się gloryfikować zasadę, że "wszystko można spieniężyć". W tym kryje się zasadnicze niebezpieczeństwo, skierowane przeciw człowiekowi i społeczeństwu, jakie grozi nam pod wpływem rozwoju nienasyconego i nigdy niezasypiającego rynku.

Na poparcie swoich tez, autor opowiada jak kapitalizm z dekady na dekadę kolonizował kolejne obszary naszego życia. W imię postępu, wydajności i zysku najpierw uległ mu przemysł i praca, potem sfera codzienności i odpoczynku, co dokonało się za pośrednictwem radia i telewizji, a wreszcie - sieci komunikacyjnych, dzięki którym sami staliśmy się towarem, cennym zbiorem danych, który można sprzedać. Dzięki tym technologiom przyswajamy nowe (użytkownicze) nawyki i seryjne działania, których celem jest kontrola i ukierunkowanie naszych działań na konsumpcję. Tak oto, niemal na stałe, wprowadziliśmy się do nowego stechnicyzowanego środowiska. Dziś, dzięki badaniom naukowym i utrwalanym w popkulturze ideom zachęca się nas do stopniowej rezygnacji z "bezproduktywnego" snu, ostatniej cumy pozwalającej nam czasem wracać na brzeg realnego świata, na którym potrafimy jeszcze myśleć i funkcjonować w niezaprojektowany przez kogoś sposób.

Znana sentencja głosi: "czas to pieniądz", a wtóruje jej nie miej popularne przekonanie, że "sen to strata czasu". Ich nośność daje do myślenia. Przecież kapitalizm to przede wszystkim idee, które jakoś znajduje drogę do naszych umysłów.

Sam sypiam stanowczo za krótko, by zapowiedz końca snu Crary'ego uznać tylko za naukowe dywagacje, mające przynieść autorowi poklask na uniwersytetach. Może po tych ośmiu godzinach zdrowego snu nie obudzę się z wizją nowego, lepszego jutra - jakby chciał autor - ale na pewno dobrze się wyśpię. Dobranoc.

Podczas lektury "24/7" - eseju o śnie w dobie późnego kapitalizmu, ostatnim bastionie tego, co naturalne, wciąż związane z cyklem dnia i nocy, nawiedziła mnie zabawna myśl. Doszedłem do wniosku, że Crary chce mnie przekonać nie tylko o istnieniu sił, którym zależny na skróceniu mojej drzemki, ale także o tym, że we śnie kryje się - zwłaszcza w XXI w. - potencjał wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na dziecięcym balu dziewczynka popchnęła chłopczyka. Matki skaczą sobie do gardeł, jedna widzi krzywdę swojego dziecka, druga - beztroską, obojętną na konwenanse, śmiałość swojego. Do pyskówki włączają się mężowie. Awantura! Sprzeczkę rozstrzygnąć trzeba będzie po męsku. Na trawniku przed domem...

Fitzgerald jawi się po lekturze zbioru jako mistrz opowiadania, przepisujący prozę życia na zwięzłe i wartkie narracje, raz w tonie humorystycznym, raz w posępnym. Każde kolejny utwór może nas zaskoczyć pomysłem i doborem gatunkowych konwencji. Zaletą jego pióra są niewątpliwie celne puenty, których urok i siła biorą się nie tyle z rozwoju samej akcji, co raczej z wewnętrznych przeistoczeń postaci. Z kolei pewnym mankamentem tych narracji, zwłaszcza z perspektywy współczesnego czytelnika, może być ich patriarchalny ton i dość anachroniczne przekonanie o społecznych rolach mężczyzny i kobiety. On jest aktywny, ona bierna; jego życiową misją jest dążenie do władzy i pieniędzy, jej - być zachwycająco piękną i trudną do zdobycia.

Jakkolwiek oceniać to biegłe pisarstwo, trzeba przyznać, że oddaje ono ducha swojej epoki. Za to właśnie cenię Fitzgeralda - za ukazanie (czasem bezpardonowe) żywiołu młodej, pulsującej w rytm ragtime'u, amerykańskiej kultury. Niektóre z tych literackich perełek zostaną ze mną na długo.

Na dziecięcym balu dziewczynka popchnęła chłopczyka. Matki skaczą sobie do gardeł, jedna widzi krzywdę swojego dziecka, druga - beztroską, obojętną na konwenanse, śmiałość swojego. Do pyskówki włączają się mężowie. Awantura! Sprzeczkę rozstrzygnąć trzeba będzie po męsku. Na trawniku przed domem...

Fitzgerald jawi się po lekturze zbioru jako mistrz opowiadania, przepisujący...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chandler w nieco słabszym wydaniu, ale wciąż z właściwym dla siebie cynizmem, ponurym żartem, "deprechą" miejskiej egzystencji i tendencją do tworzenie groteskowych a zarazem barwnych postaci. Marlow zbiera sińce, stara się uchylać od ołowiu i (niewłaściwych) kobiet, układa cięte riposty ze szklaneczką w ręku. Gra jest warta świeczki - sprawa jest nudna jak samo życie, i jak ono pogmatwana. Istotą są (post)rycerskie zasady i igraszki z losem. O, i zaczepki pod adresem Hemingwaya.

Chandler w nieco słabszym wydaniu, ale wciąż z właściwym dla siebie cynizmem, ponurym żartem, "deprechą" miejskiej egzystencji i tendencją do tworzenie groteskowych a zarazem barwnych postaci. Marlow zbiera sińce, stara się uchylać od ołowiu i (niewłaściwych) kobiet, układa cięte riposty ze szklaneczką w ręku. Gra jest warta świeczki - sprawa jest nudna jak samo życie, i...

więcej Pokaż mimo to