-
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1 -
Artykuły
Los zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
“Makabryczny żart” - dodatek do 7 edycji Zewu Cthulhu, Black Monk.
Egipt lat 20-tych XX wieku, to moim zdaniem miejsce idealne pod rozgrywkę w Zew Cthulhu. Lokacja sama w sobie tworzy niesamowity klimat tajemnicy i co krok muska nasze zmysły starożytnością, z którą przecież Mity są ściśle związane. Co prawda z tą dużo bardziej zagłębioną w odmętach czasu, ale jednak. Nieznośny upał, hałas, pył i piach z pustyni, który lepi się do wiecznie spoconych ciał, a do tego mroczne bractwa, niesamowite odkrycia, bogowie i całe mnóstwo mniej lub bardziej zagmatwanych intryg i zdrad.
W “Makabrycznym żarcie” zdecydowanie się dzieje. Skomasowanie ilości przeróżnych sytuacji i bohaterów tej historii nie dość, że jest ściśnięte w czasie i sprowadzone do jedynie 48h, to jeszcze cała akcja odbywa się w jednym miejscu. Ale za to jakim!
Shepheard’s to ogromny, 350-pokojowy, luksusowy i renomowany hotel w Kairze. Znany jest z wytwornych bali, spotkań egipskiej (i nie tylko) śmietanki towarzyskiej, znakomitej restauracji i imprez, które na długo pozostają w pamięci. Pełen przepychu, marmurów i wszystkiego czego dusza zapragnie, wystarczy jedynie być należycie majętnym.
Dyrektor Charles Behler, jest mocno zaniepokojony pewnymi dziwnymi zdarzeniami, które od kilku dni nawiedzają to miejsce, denerwują gości i powodują ogólny dyskomfort. Potrzebuje drużyny inteligentnych, dyskretnych i obytych w przeróżnych sytuacjach ludzi, mogących pomóc mu rozwiązać napotkane problemy. Można sporo zarobić, zdobyć wdzięczność wysoko postawionego mieszkańca egipskiej stolicy oraz być może brać udział w czymś niespotykanym i niezwykłym. To jak – piszecie się?
Jak wspominałem wcześniej, cała przygoda rozgrywa się w ciągu zaledwie dwóch dni, 21-22 listopada 1922 roku. Tak, tak, dobrze myślicie - nieprzypadkowo daty te zbiegają się z pewnym historycznie niezwykle ważnym wydarzeniem, odnalezieniem grobu faraona Tutanhamona. Fakt ten jest niezwykle ważny w kontekście całego zamieszania i staje się trampoliną wielu nitek wydarzeń oraz prowodyrem śmierci i zagrożenia, którego skali nie są w stanie pojąć nawet ci, którzy celowo do nich dążą.
Rozgrywka, mimo, że jest stosunkowo krótka z założenia, wymaga od Badaczy szybkich decyzji i reakcji na otaczające ich wydarzenia. A dzieje się naprawdę dużo, głównie dlatego, że mamy tu wiele różnych “frakcji”, a każda z nich ma swoje cele. Większość oczywiście pragnie skarbów i splendoru, nie cofając się absolutnie przed niczym, aby to osiągnąć. Przyjaźnie zostają wystawione na ciężkie próby, rodzicielstwo zresztą także. Mnogość trudnych i arcytrudnych decyzji nie pozwala ani na chwilę odsapnąć. Jest duszno, parno, brudno, śmierdząco, a jednak umysły cały czas muszą pozostać ostre jak brzytwa, bo w tym przypadku kilka godzin zwłoki lub rozmowa nie z tą osobą z którą trzeba, może doprowadzić do kolosalnie mrocznych i destrukcyjnych wydarzeń.
Goście hotelowi, których możemy spotkać w czasie rozgrywki, to prawdziwa feeria charakterów i osobowości. Poczynając od tych “sławnych” międzynarodowo, natknąć możecie się chociażby na Winstona Churchilla lub Agathę Christie. Po korytarzach spacerują także światowej sławy archeolog Howard Carter, który dokonał odkrycia miejsca spoczynku wielkiego faraona, a który oczekuje na przybycie swego mentora i sponsora, Lorda Carnarvona, wraz z córką. Natkniecie się także z pewnością na żądnych wrażeń i pieniędzy handlarzy sztuką oraz dyrektora Muzeum w Kairze – Gartha Wedera, ostrzącego sobie ząbki na pewne artefakty, których wartość nawet ciężko określić, a ich możliwości przyprawiają o zawrót głowy, a niektórych nawet o nieco więcej...
Do czynienia będą mieli także Badacze z osobnikami o wypaczonej, chorej i absolutnie złowrogiej naturze. Pewien ogromny, 250-kilogramowy Nubijczyk, który trzęsie połową miasta, handluje narkotykami i ludźmi, a wokół niego roznosi się zapach seksu i rozkładu odegra całkiem dużą rolę w “Makabrycznym żarcie”, i moim zdaniem jest to zdecydowanie najbardziej wyróżniająca się postać, nie tylko z racji postury...
W tle natomiast, jak to zwykle bywa z Mitami Cthulhu, rozgrywka toczy się o zupełnie inne nagrody. Nie tylko ludzie bowiem przybywają do hotelu Shepheard’s i nie tylko czysto ludzkie sprawy są tam poruszane. Zarówno w pokojach, jak i w głębokich podziemiach pod przybytkiem czai się bowiem coś, co u każdego z nas kasuje hurtem punkty poczytalności. Wiedza sięgająca tysięcy lat zetrze się z czymś dużo starszym i potężniejszym, a mnogość artefaktów które będą brały w całym procesie udział, na pewno spodoba się wielu Badaczom, którzy kładą nacisk na zdobywanie i odkrywanie prawdziwych skarbów.
Strażnik Tajemnic, który podejmie się poprowadzenia tego scenariusza, będzie miał naprawdę trudne zadanie przed sobą. Jest to skomplikowana, wielowątkowa intryga, która angażuje całe mnóstwo równolegle ważnych dla historii postaci. Odpowiednie budowanie napięcia i uchylanie wielu rąbków tajemnicy, to trudna i dość żmudna procedura. “Makabryczny żart” może być świetnym wstępem do monumentalnej kampanii “Masek Nyarlathotepa”, więc jeśli Twoja drużyna nie jest pewna czy podoła tak dużej i rozbudowanej przygodzie lub czy klimat im się spodoba, warto jest wcześniej odwiedzić Kair i Hotel Shepheard’s.
Badacze podejmujący się zadania również nie będą mieli łatwo - potrzebne będą bowiem oczy i uszy dokoła głowy, spryt, szybkie umysły i odpowiednio zadawane pytania. Wiele może bowiem im umknąć nawet wtedy, kiedy postanowią tylko na chwilę udać się do pokoi, aby odpocząć od nieznośnego upału i wszędobylskiego piachu, który klejąc się do ciał i zgrzytając pod stopami z pewnością nie pomaga. Rzuty kośćmi właściwie nie ustają, a poziom trudności poszczególnych testów z marszu powoduje ból głowy.
Osobiście jestem zachwycony poziomem skomplikowania i zaangażowania graczy w tę historię i bardzo chętnie bym ją rozegrał - ale niestety, albo się chce być Badaczem i snuć się po szalonych, ciemnych i brudnych zaułkach Kairu albo chce się to relacjonować z pozycji Patrona... nie da się tego pogodzić, chyba, że ten złośliwy Niemiec Alzheimer przybędzie i da mi wreszcie możliwość nacieszenia się Zewem Cthulhu od początku...
Co jest niesamowicie wartościowe w “Makabrycznym żarcie” to jego duża regrywalność. Jest tyle wątków, pobocznych postaci, możliwych do nawiązania relacji, konfliktów, decyzji z pozoru błahych a finalnie bardzo istotnych, że naprawdę można pojawiać się w Kairze systematycznie i za każdym razem rozgrywka i przygoda będą wyglądały inaczej. Jeśli jeszcze do tego macie ogarniętego Strażnika, który poprowadzi pierwszy raz scenariusz tak, aby nie zdradzić niczego ponad to, co powinien - “Makabryczny żart” staje się naprawdę wartościową i zwyczajnie fajną przygodą, która jednocześnie trwa krótko, ale daje masę frajdy wielokrotnie.
“Makabryczny żart” - dodatek do 7 edycji Zewu Cthulhu, Black Monk.
Egipt lat 20-tych XX wieku, to moim zdaniem miejsce idealne pod rozgrywkę w Zew Cthulhu. Lokacja sama w sobie tworzy niesamowity klimat tajemnicy i co krok muska nasze zmysły starożytnością, z którą przecież Mity są ściśle związane. Co prawda z tą dużo bardziej zagłębioną w odmętach czasu, ale jednak....
Kogo z nas nie kręci przygoda? Kto z nas nie łamał zakazów i nakazów rodziców, wypuszczając się w nieznane? Nikt nie analizował za i przeciw, nie kalkulował ryzyka i niebezpieczeństw. Był plan, choćby i szalony, który po prostu trzeba było wcielić w życie i ze zgraną ekipą wyruszyć ku przygodzie. To wtedy zawiązywały się najmocniejsze nici przyjaźni, młodzi ludzie uczyli się czym jest zaufanie i wsparcie, a kupiona na spółkę oranżada starczała wszystkim na pół dnia... brakuje mi tych dni, tej beztroski, upałów, okalających nasze osiedla “obcych” ziem, które tylko czekały na eksplorację, a ich skarby kusiły nas i nawoływały, kiedy w parne letnie noce leżeliśmy w łóżkach i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy dobiegające naszych uszu zza szeroko otwartych okien.
Dlatego wprost uwielbiam historie, które co prawda bazują na utartym i doskonale znanym czytelnikowi schemacie, niemniej zawsze dają mi mnóstwo radości, dziecięcej magii i wspomnień. Tak jak mój gust czytelniczy ewoluuje od jakiegoś czasu w kierunku gęstego mroku, weirdu i niecodzienności, tak historia opisana przez Maćka Lewandowskiego w “Grzechócie” jest jednym z niewielu wyjątków literackich, po które sięgam zawsze i na które nadal nieustannie czekam w zapowiedziach książkowych. Chyba nieco podświadomie szukam i chcę co jakiś czas poczuć się znowu jak małolat, którego największym problemem jest kartkówka i kanapki z szynką.
Kiedy zaczynałem swoją przygodę z literaturą, chyba tak jak każdy młody chłopak uwielbiałem przygodówki - Tomek Sawyer, Tomek Wilmowski, Adam Cisowski, a później Jupiter, Pete i Bob którzy byli bohaterami kilkudziesięciu książek kryminalnych o “Przygodach trzech detektywów” powodowali ten charakterystyczny dreszcz czegoś nieznanego, buzujące emocje i myśli, które krążyły tylko i wyłącznie wokół nowej powieści i ukrytej na kartach książki tajemnicy.
Niewiele później poznałem także serię, która na dobre wepchnęła mnie w objęcia grozy i potworności, czyli “Szkołę przy cmentarzu”. Oczywiście z czasem zacząłem szukać poważniejszych i dużo mroczniejszych opowieści, natrafiając na “TO” Kinga, “Letnią noc” oraz “Magiczne lata” Simmonsa, filmowo “Goonies” czy “Super 8”, “Eerie Indiana”, “Gęsia skórka”, “Czy boisz się ciemności”, a w ostatnim czasie serial “Stranger Things”. I mimo, że rocznikowo od jakiegoś czasu jest “4 z przodu” śmiało i zupełnie szczerze mogę stwierdzić, że nadal gdzieś tam w środku siedzi ten młody chłopak, którego tego rodzaju historie niesamowicie kręcą i fascynują.
Jestem też ogromnym fanem “urban legends” z całego świata (aktualnie zaczytuję się legendami o Yokai i Yurei, a także historiami z Wysp Owczych i Islandii), więc kiedy tylko usłyszałem o “Grzechócie” od razu wskoczył on na czubek Hałdy Hańby i niezwłocznie zabrałem się do lektury. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z piórem Lewandowskiego, najbardziej cenię go za “Cienie Nowego Orleanu”, ponieważ jako fanboj Lovecrafta znalazłem tam genialnie ciężki klimat nasączony wręcz sugestiami i bezpośrednio odnoszący się do świata jaki stworzył i jakim władał Samotnik z Providence.
Akcja powieści “Grzechót” skupia się wokół paczki przyjaciół - Kuby, Mai i Sławka, którzy mieszkają w zmyślonej na potrzeby książki miejscowości Czartyże, na Kaszubach. Młodzi, jak to młodzi, spędzają lato na zabawach, grach i szaleństwach, a gdzieś w tle czai się mroczna legenda miejska, z którą będą musieli się niedługo zmierzyć. Mowa o Czarnej Wołdze, tajemniczym aucie, którym straszono całe pokolenia dzieciaków w Polsce, a na które pewnego dnia natyka się Kuba, przedzierający w poszukiwaniu zagubionej piłki przez chaszcze na posesji starego (i podobno szalonego) pana Winnickiego... To, co wydarzy się w starej szopie zmieni wiele w dotychczasowym beztroskim życiu całej ekipy, a także wielu osób z ich otoczenia. Nadchodzi bowiem potworność i mrok, na które ani oni, ani mieszkańcy wsi zdecydowanie nie są gotowi. Kuba nieświadomie obudzi bezwzględne i brutalne upiory przeszłości, a walka z nimi zdaje się być skazana na porażkę i ponad ludzkie siły.
Mimo, iż bardzo szybko zarysowuje nam się schemat jakim podążać będzie historia i właściwie od razu dowiadujemy się, kto i dlaczego należy do której strony mocy, autor przygotował także kilka małych plot twistów, którymi delikatnie próbuje zwieść czytelnika na manowce. Książkę czyta się bardzo dobrze i szybko, ma doskonałe tempo głównej historii, ale smaku i klimatu dodają również liczne opisy przyrody i podkreślenie upałów panujących podczas śledztwa i walki młodych z przerażającym złem. Nie wiem czy Wy też tak macie, ale mnie zawsze najlepiej czyta się grozę w lecie. Im jest goręcej, parniej i nieznośniej, tym lepiej przyswajam mroczne historie. Dlatego być może i ta opisana w “Grzechócie” tak mi się spodobała i “dobrze weszła”. Tu warto dodać, że Maciek fanem Kinga jest, bo nawiązań do twórczości “króla horroru” (hehe) w tym tekście jest cała masa. Jedne są oczywiste, inne nieco mniej, ale wprawne w literaturze grozy oko wychwyci ich dużo.
Jak to zwykle bywa w książkach których głównymi bohaterami są młodzi ludzie, ani rodzice ani inni dorośli nie są w stanie im uwierzyć, nie mówiąc już o pomocy. Na szczęście w przyrodzie są siły, które równoważą zło, i starają się wspomóc naszych bohaterów w tej nierównej walce. Nie inaczej jest także tutaj, co również wpisuje się w tradycję takich historii, i z jednej strony wystąpić musi, z drugiej jednak chętnie przeczytałbym dużo mroczniejszą opowieść, w której dzieciaki muszą poradzić sobie ze wszystkim same, i niekoniecznie dobrze się to dla nich kończy. Niestety nadal pokutuje w literaturze mainstreamowej założenie, że dobro powinno finalnie zwyciężyć.
Reasumując, “Grzechót” nie jest w żadnym stopniu literaturą odkrywczą czy poruszającą oryginalne i niebanalne tematy, ale nie taki miał być także zamysł tej powieści. Jeśli podzielacie moje zdanie z początku tej recenzji, macie ochotę przenieść się do lat młodości, aby po raz kolejny zawalczyć ze złem, to nową powieść Maćka zdecydowanie pochłoniecie z wypiekami na twarzach, a po jej zakończeniu pozostanie wam w kąciku ust ledwie dostrzegalny uśmiech, będący odzwierciedleniem emocji skrywających się głęboko w was. Wspomnienia i doświadczenia bowiem, zwłaszcza te przyjemne, są tym co nas zbudowało i ukształtowało takimi jakimi jesteśmy dzisiaj. A wiem na pewno, że zarówno w was jak i we mnie siedzi nadal ten dzieciak, który planował wyprawy, ostrzył sobie zęby na tajemnicze opuszczone miejsca, nie dawał za wygraną w dążeniu do spełniania młodzieńczych marzeń o eksploracji i odkrywaniu nieznanego. To dla tego dzieciaka jest ta powieść, a ja uważam, że przede wszystkim dla niego powinniście ją przeczytać 😉.
Kogo z nas nie kręci przygoda? Kto z nas nie łamał zakazów i nakazów rodziców, wypuszczając się w nieznane? Nikt nie analizował za i przeciw, nie kalkulował ryzyka i niebezpieczeństw. Był plan, choćby i szalony, który po prostu trzeba było wcielić w życie i ze zgraną ekipą wyruszyć ku przygodzie. To wtedy zawiązywały się najmocniejsze nici przyjaźni, młodzi ludzie uczyli...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
“HillBilly” tom 1 – Eric Powell.
Appalachy nie są dla amatorów. Nawet w świecie rzeczywistym jest to kraina pełna niebezpieczeństw, lasów i wzgórz, gdzie człowiek bez solidnego obycia w takich miejscach i doświadczenia w radzeniu sobie z wszelakimi problemami napotykanymi podczas wielodniowych samotnych wędrówek zwyczajnie umrze, a sposobów na to jest całe mnóstwo.
Jeśli jednak połączymy morderczą i bezwzględną przyrodę gór z wątkami nadnaturalnymi, wtedy dopiero robi się ciekawie!
I tak to sobie właśnie Eric Powell obmyślił, tworząc “HillBilly’ego”. Komiks nie do końca poważny, aczkolwiek w gruncie rzeczy smutny. Kiedy przeanalizuje się życie i problemy na jakie co i rusz natyka się główny bohater tych historii, nie można oprzeć się wrażeniu, że facet może być uznawany za doskonały przykład zwizualizowanego chichotu losu.
Rondell, bo o nim mowa (dość niefortunne imię na rynek polski), to wielki, zarośnięty facet przemierzający bory, turnie, najgłębsze ciemne zakamarki i zapomniane przez bogów wioski. Ma w swoim życiu jeden cel, ale nie będę wam zdradzał jaki. Powiem tylko, że dość przewrotnie wiążący się z jego życiem. Rondell urodził się bez oczu i choć teraz widzi, nie jest to do końca pozytywnie przez niego odbierane, i wiele razy zastanawiał się czy gdyby mógł cofnąć czas, to nie odrzuciłby tego niewątpliwego daru. Krążą o nim legendy, ludzie szepczą między sobą o jego wyczynach, szalonych misjach których się podejmuje i z których za każdym razem wychodzi cało.
Mnie Rondell mocno kojarzy się z postacią Johna Constantine’a, z uniwersum Hellblazera. Trochę wkurzony, trochę zblazowany, nie zwracający uwagi na sprawy doczesne robi co do niego należy i co czuje, że powinno być zrobione. Jego parcie na walkę ze złem można także porównać do innego bohatera literackiego, tym razem ze świata Warhammera - potężny krasnolud Gotrek Gurnisson nie boi się niczego i nikogo, przyjmuje każdą misję, nieważne jak mroczna i trudna by nie była, a wszystko po to, żeby umrzeć chwalebnie w bitwie. Niektóre z poczynań komiksowego syna Powella zdecydowanie pasują do takiego schematu i choć Rondell nie szuka na siłę śmierci, to nie odmawia nikomu w potrzebie i walczy za obcych tak samo wytrwale, jak za najbliższą rodzinę czy przyjaciół. A propos tych ostatnich, co prawda nie ma ich wielu, ale wiemy wszyscy, że nie liczy się ilość, a jakość! Krok w krok za naszym zarośniętym bohaterem drepcze jego przyjaciółka, która nie raz i nie dwa ratowała mu skórę. Może to także wpływa na pewne decyzje Rondella, bo mając za plecami tak specyficznego sprzymierzeńca, zdecydowanie łatwiej szarpnąć się na potężnego wroga. Wiele razy podczas lektury miałem silne skojarzenia z baśniami braci Grimm, tymi oryginalnymi, brutalnymi, wypaczonymi i dziwacznymi. Powell stawia także bardzo mocno na zwierzęta jako istotny element fabuły i opowieści, dodając je to tu, to tam, czasem jako postaci pozytywne, ale częściej jednak jako wrogów. Oczywiście nie należy rozpatrywać ich jako takich zwyczajnych, doskonale znanych nam z naszego życia, zwierzaków. Tutaj nawet mała rybka czy pies mają swoje role, w które wdzięcznie i z pełnym zaangażowaniem się wcielają 😉.
Charakterystyczna kreska Powella, oszczędne operowanie kolorami, których większa paleta objawia się dopiero w chwilach walk lub bardzo istotnych dla danej przygody momentach powodują, że klimat “HillBilly’ego” jest nie do podrobienia i płynie się wartko przez serwowane nam tu opowieści. Tom pierwszy składa się bowiem ze wstępu gdzie mamy okazję poznać naszego smutnego bohatera oraz kilku z jego przygód, które na przestrzeni lat dopisywał sobie do krwawego curriculum vitae. Jak na stosunkowo cienki komiks, nagromadzenie wszelakiego plugastwa jest zdecydowanie zadowalające, a kolejne odcinane łby i kończyny dają czytelnikowi wyraźnie do zrozumienia, że nie warto z tym długowłosym drabem zadzierać. Jeśli jednak myślicie, że “HillBilly” to bezsensowna, krwawa jatka, to nic bardziej mylnego. Każda z przedstawionych tu krótkich historii ma swój motyw przewodni, często dość oryginalny, ale każda podkreśla także o co i z kim finalnie Rondell pragnie się zmierzyć i do czego wytrwale dąży.
I tu dochodzimy do momentu kiedy muszę trochę posmęcić, odniosłem bowiem wrażenie, że Eric trochę testuje i bada czy taka forma i kolejny heros z bronią białą, to dobry kierunek. Jeśli ze 130 stron komiksu odejmiemy umieszczone na końcu szkice, koncepty i nieco informacji od autora, zostaje nam trochę mało samej akcji. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli – to nic złego, ja uwielbiam przeglądać tego rodzaju dodatki i dowiadywać się więcej o danej historii i jej bohaterach, pisze o tym jedynie dlatego, że chciałbym aby kolejne tomy były zdecydowanie grubsze. Polubiłem się z Rondellem i jego ziomkami i jestem ciekaw kolejnych pomysłów Erica Powella. W jakie kolejne bagno i potworność zostanie wrzucony nasz dzielny chwat i jak sobie z nimi poradzi.
“HillBilly” tom 1 – Eric Powell.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toAppalachy nie są dla amatorów. Nawet w świecie rzeczywistym jest to kraina pełna niebezpieczeństw, lasów i wzgórz, gdzie człowiek bez solidnego obycia w takich miejscach i doświadczenia w radzeniu sobie z wszelakimi problemami napotykanymi podczas wielodniowych samotnych wędrówek zwyczajnie umrze, a sposobów na to jest całe mnóstwo....