Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Autor prosto i przejrzyście wykłada to, co przeczuwałem już od dawna : charakter nie ukształtuje się sam, wymaga to ciężkiej pracy. I co ja, biedne dziecko epoki postmodernizmu i indywidualizmu począć mam ze sobą w kontekście tej smutnej prawdy...?

Autor prosto i przejrzyście wykłada to, co przeczuwałem już od dawna : charakter nie ukształtuje się sam, wymaga to ciężkiej pracy. I co ja, biedne dziecko epoki postmodernizmu i indywidualizmu począć mam ze sobą w kontekście tej smutnej prawdy...?

Pokaż mimo to


Na półkach:

Znakomita diagnostycznie książka o tragicznie nieprawdziwej puencie.

Znakomita diagnostycznie książka o tragicznie nieprawdziwej puencie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Genialne.

Genialne.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Znakomite. Tak właśnie powinna być napisana wielka literatura. Nie jestem literaturoznawcą, jednak nie ulega dla mnie wątpliwości, że węgierskiego pisarza zaliczyć należy do nurtu wybitnych egzystencjonalistów. Ten sam, co u Kafki, tyle że znacznie subtelniej wyrażony, lęk przed samotnością, ta sama, co u Camusa, potrzeba zrozumienia ludzkiej natury. Obserwacje Węgra co do niej są zresztą cudownie bezpretensjonalne i celne w porównaniu z tragicznie przereklamowanym Dostojewskim. W przeciwieństwie do Rosjanina Marai roztropnie unika sięgania do, z przeproszeniem, dorobku nauk psychologicznych, czego zbawienne skutki są przynajmniej dwa. Po pierwsze, mamy do czynienia z rasową literaturą piękną, a nie, jak u Dostojowskiego, z czymś na kształt rozpraw socjologiczno-psychologicznych. Po drugie, spostrzeżenia Węgra są zwyczajnie prawdziwe. Tak proste to jest. Można się oczywiście spierać o detale i nomenklaturę, ale zasadniczo, wydaje mi się, ma Marai rację - to wszystko przez ten żar, reszta to wymówki i nieudolne usprawiedliwienia.

Znakomite. Tak właśnie powinna być napisana wielka literatura. Nie jestem literaturoznawcą, jednak nie ulega dla mnie wątpliwości, że węgierskiego pisarza zaliczyć należy do nurtu wybitnych egzystencjonalistów. Ten sam, co u Kafki, tyle że znacznie subtelniej wyrażony, lęk przed samotnością, ta sama, co u Camusa, potrzeba zrozumienia ludzkiej natury. Obserwacje Węgra co do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Leser z genialnym poczuciem humoru. Może te wspomnienio-zmyślenia i trochę chaotyczne i jakby bez głębszej myśli, bez ciar, niemniej genialne pióro autora ratuje wszystko i sprawia, że całość połyka się jednym tchem. Jeden z oryginalniejszych prozaików polskich - bardzo "amerykański" ten jego lapidarny, bezpośredni, precyzyjny styl.

Leser z genialnym poczuciem humoru. Może te wspomnienio-zmyślenia i trochę chaotyczne i jakby bez głębszej myśli, bez ciar, niemniej genialne pióro autora ratuje wszystko i sprawia, że całość połyka się jednym tchem. Jeden z oryginalniejszych prozaików polskich - bardzo "amerykański" ten jego lapidarny, bezpośredni, precyzyjny styl.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostrzegano mnie przed tym Eco, ale człowiek jest głupi i musi się sam przekonać. Przeczytałem półtorej strony, i wystarczy. Pierwszy rozdział nosi tytuł: "Przechodzień, który owego szarego poranka." Który owego szarego poranka co? Tego nie wyjaśniono, bo tytuł brzmi jak brzmi. Pierwsze półtorej strony jest o tym, że gdyby przechodzień przechodził jakąś ulicą, toby mógł się napić wina za dwa sous. Z tego z kolei wynika, że żaden przchodzień nie przechodził. Tutaj w mojej głowie zrodziło się pytanie, czy przechodzień, który nie przechodzi, jest jeszcze przechodniem. Może przechodził gdzie indziej, kto wie. Może jest przechodniem potencjalnym, dopiero gotującym się do przejścia. Pierwsza strona, a ja już nic nie rozumiem - to ci dopiero kryminał.

Ostrzegano mnie przed tym Eco, ale człowiek jest głupi i musi się sam przekonać. Przeczytałem półtorej strony, i wystarczy. Pierwszy rozdział nosi tytuł: "Przechodzień, który owego szarego poranka." Który owego szarego poranka co? Tego nie wyjaśniono, bo tytuł brzmi jak brzmi. Pierwsze półtorej strony jest o tym, że gdyby przechodzień przechodził jakąś ulicą, toby mógł się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Psychoterapia w krzywym zwierciadle. Książka odbrązawia proces terapii i samych terapeutów, pokazując, że są oni takimi samymi ludźmi jak wszyscy, tak samo jak inni borykają się z problemami emocjonalnymi. Powieść napisana została z dużym poczuciem humoru, shzczególnie udany pod tym względem wątek "kozetkowych" perypetii Shelly'ego. Dodatkowego smaczku przydaje pozycji fakt, iż wyszła spod pióra zawodowego "świrologa" o uznanej ponoć renomie. Generalnie rzecz ujmując, blisko pięćset stron dobrej zabawy i przyjemnie spędzony czas.

Psychoterapia w krzywym zwierciadle. Książka odbrązawia proces terapii i samych terapeutów, pokazując, że są oni takimi samymi ludźmi jak wszyscy, tak samo jak inni borykają się z problemami emocjonalnymi. Powieść napisana została z dużym poczuciem humoru, shzczególnie udany pod tym względem wątek "kozetkowych" perypetii Shelly'ego. Dodatkowego smaczku przydaje pozycji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ze szlachetnej pobudki skrócenia mąk intelektualnych podaję streszczenie. Każdy skutek ma swoją przyczynę. Dotyczy to także działań ludzkich. Nie istnieje coś takiego jak wolna wola człowieka, bowiem każdy jego uczynek jest w sposób konieczny zdeterminowany, stanowiąc wypadkową pobudki i charakteru człowieka. Zdaniem autora, to że napisałem tę recenzję, a Ty Czytelniku ją teraz czytasz, było wiadome od początku świata. Do tego momentu wywód jest prowadzony bez zarzutu. Problemy autora zaczynają się, gdy próbuje udowodnić, że mimo powyższego istnieje coś takiego jak odpowiedzialność. Posiłkuje się przy tym poglądami Kanta i jego koncepcją "rzeczy samych w sobie" - to gdzieś w tych rejonach, cokolwiek to oznacza, ma istnieć wolność człowieka.
Niewątpliwie jeden z tuzów europejskiej myśli filozoficznej. Wywód prowadzony jest bardzo przystępnie, obrazowo i precyzyjnie zarazem, ze swobodnym i zdradzającym ogromne wyrobienie intelektualne posiłkowaniem się wiedzą z różnych dziedzin a mimo to zaskakująco konsekwentnie jak na filozofa. Dodatkowym smaczkiem jest zdewastowanie nonsensów rozumowych Hegla we wstępie do zasadniczej części pracy. Ogólnie bardzo ciekawa, inspirująca intelektualnie, choć przygnębiająca swoją zimną, precyzyjną logiką, lektura.

Ze szlachetnej pobudki skrócenia mąk intelektualnych podaję streszczenie. Każdy skutek ma swoją przyczynę. Dotyczy to także działań ludzkich. Nie istnieje coś takiego jak wolna wola człowieka, bowiem każdy jego uczynek jest w sposób konieczny zdeterminowany, stanowiąc wypadkową pobudki i charakteru człowieka. Zdaniem autora, to że napisałem tę recenzję, a Ty Czytelniku ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Przyszłość należy do kultury, nie do polityki”
K. Wojtyła

Oglądając telewizję można ostatnio dowiedzieć się, jak strasznie silnej i prymitywnej propagandzie podlegają Rosjanie ery Putina. Informacja taka zawsze wywołuje u mnie lekki uśmiech politowania – wobec indoktrynowanych Rosjan oczywiście – ja, nowoczesny Europejczyk, żadnej propagandzie przecież nie podlegam.
Zacznijmy zatem od stwierdzenia, które nie wiedzieć czemu, pomimo swojej banalności, jest w dzisiejszych czasach uznawane za kontrowersyjne: ideologię na swój użytek wytwarza każdy system i jednocześnie ideologia ta jest zawsze bardzo ważna. Weźmy pierwszy przykład z brzegu – nasze umysły przyzwyczajone są do uznawania za „okrągłe” następujących liczb: 10,100,1000 itd. Dzieje się tak jednak tylko dlatego, że przyjęliśmy system dziesiętny, tj. bazujący na kolejnych potęgach liczby 10 właśnie. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, że w przypadku operowania przez odpowiednio długi czas innym system np. dwójkowym, nasze myślenie o wielkościach okrągłych wyglądałoby zupełnie inaczej. Tym samym, czym dla matematyki są jej pewne podstawowe założenia, dla nauk społecznych są pewne elementarne pojęcia filozoficzne, etyczne, estetyczne, ontologiczne itp. Można je, nie wdając się w analizę poprawności takiego stanowiska, nazwać ideologią czy też światopoglądem. Wtłaczając nasz umysł w pewne ramy, organizują nasz sposób myślenia, ucząc nakładać określoną siatkę pojęciową na obserwowane fakty i poprzez tę siatkę pojęć dokonywać ich interpretacji.

Jeśli ktoś nadal wierzy, że żyjąc w demokracji, nie podlega żadnej ideologii, niech w wolnej chwili pokusi się o następujący eksperyment. W rozmowie z zagorzałym zwolennikiem równości i przeciwnikiem dyskryminacji (czyli prawie każdym dzisiaj) proszę skierować rozmowę na temat zawodowej lekkoatletyki i stwierdzić, opierając się na oczywistym spostrzeżeniu o przewadze liczebnej czarnoskórych biegaczy w finałach największych imprez sprinterskich, że Murzyni biegają lepiej od, powiedzmy, białych. Potem proszę sobie gaworzyć jak gdyby nigdy nic dalej, wypalając w pewnym momencie, że według jakichś tam badań biali mają wyższe IQ niż Murzyni. Jeśli – na co jest ok. 90 % szans – pierwsze stwierdzenie nie wywoła reakcji negatywnej lub delikatnie przychylną nawet, zaś drugie spotka się z większą lub mniejszą dezaprobatą, oznacza to, że oto mamy przed sobą osobnika zindoktrynowanego w duchu politycznej poprawności. Nie w duchu równości – bo internalizacja tego pojęcia wymagałaby oburzenia podobnego w przypadku obu twierdzeń, równie przecież szowinistycznych - lecz politycznej poprawności właśnie. Przy tym bazując na własnym smutnym doświadczeniu lojalnie uprzedzam, że największe oburzenie spotka prowokatora nie w momencie wypowiedzenia szowinistycznego poglądu o rzekomej wyższości intelektu białych, tylko w momencie uświadomienia interlokutorowi niekonsekwencji jego rozumowania – furia i erupcja chamstwa będą tym większe, im uczeniej i żarliwiej rozmówca rozprawiał wcześniej o demokracji, równości, tolerancji itp.

Ten przydługi wstęp, nie mający bezpośrednio związku z treścią recenzowanej rozprawy prof. Legutki, był jednak konieczny, by spróbować przekonać o dużym znaczeniu założeń ideologicznych, również w naszym dzisiejszym życiu. Tematem bowiem „Triumfu człowieka pospolitego” jest właśnie analiza warstwy ideologicznej demokracji liberalnej, przy czym autor podjął się zadania, na pierwszy rzut przynajmniej, dość karkołomnego: pokazania rozlicznych zbieżności tej ideologii z ideologią…komunistyczną. Teza ta niby jest dostrzegana dość powszechnie, znajdując wyraz np. w potocznym przylepianiu UE etykiety „Eurokołchozu”, jednak co innego formułować pogardliwe określenia bez żadnego szerszego ich uzasadnienia, a co innego – podjąć się próby rzetelnej obrony stawianej tezy, angażując w to zadanie swój autorytet zawodowy. Przy tym określenie „Eurkołchoz” odnosi się raczej do pomysłów na zorganizowanie życia gospodarczego UE, zaś Legutko idzie znacznie dalej, przekonując, że analogie dotyczą nie tylko tej sfery życia, a tkwią znacznie głębiej, w samych podstawowych założeniach systemów.

Analogii udało się autorowi znaleźć zaskakująco dużo. Ciekawym spostrzeżeniem jest na pewno stwierdzenie, że obie ideologie – komunistyczną i demokratyczną – łączy spora skłonność do utopijności. Zarówno komuniści, jak i współcześni liberalni demokraci, za cel stawiają sobie stworzenie „nowego człowieka” , przy czym marzeniem komunistów było wykreowanie człowieka socjalistycznego, zaś marzeniem nowoczesnej demokracji jest stworzenie człowieka wyzwolonego, jak najbliższego „stanowi natury”. Oba systemy obiecywały znaczącą poprawę warunków materialnych bytowania i tutaj efektywniejszym systemem okazała się demokracja. Oba mocno angażują na swoje potrzeby ludzi sztuki i intelektualistów. Oba uważają się za najdoskonalszy system, zmierzając na pewnym etapie do narzucenia swoich założeń innym państwom. I tak dalej, i tym podobne…

Z mojej osobistej perspektywy najciekawszy wydał mi się dość już wyeksploatowany wątek tolerancji. Od jakichś siedemnastu lat twierdzę, że wobec enigmatyczności tego pojęcia ( precyzyjnie ujmując ono samo w sobie jest właściwie puste – nie wiadomo bowiem, czego ta tolerancja ma dotyczyć) mamy do czynienia z terrorem tolerancji, co zresztą wynika też wprost z chętnie głoszonego przez tolerastów sloganu: „zero tolerancji dla wrogów tolerancji” i wobec powyższego dorobiłem się łatki oszołoma z ciemnogrodu, z którą to łatką, po sprawdzeniu w jakim kierunku zmierza „postęp”, jest mi wcale nie najgorzej. Legutko wszystkie moje nieśmiało formułowane intuicje w tym zakresie potwierdził, kwitując całe zagadnienie przepysznym cytatem z jakiegoś nowożytnego klasyka o „przymuszaniu do wolności”. Jesteśmy więc świadkami ciekawego paradoksu: wprowadzanie standardów tolerancji i wyrozumiałości musi się odbyć w sposób przymusowy.

Ten sam paradoks dobrze widoczny jest w przypadku tzw. akcji afirmatywnej (parytety np.). Nasza Konstytucja wprost stanowi, że takie działania nie stanowią przejawu dyskryminacji. Oznacza to tylko tyle, że pojęciowo, konstrukcyjnie, akcja afirmatywna właśnie spełnia wszystkie wymogi dyskryminacji. W przeciwnym wypadku nie pojawiłaby się konieczność zaprzeczania temu w Konstytucji – wynikałoby to z samej istoty instytucji. Powyższe oznacza nie mniej nie więcej, jak tylko to, że zaprowadzanie równości odbywa się metodami dyskryminacyjnymi.

Na pewno zabrakło na kartach recenzowanej rozprawy szerszego potraktowania postulatu neutralności światopoglądowej państwa. Z niecierpliwością oczekuję, aż ktoś zdecyduje się zmasakrować tego potworka intelektualnego, a jest się o co bić, bowiem za pomocą tej fałszywej konstrukcji terroryzuje się ludzi, rugując kolejne sensowne instytucje. Przy tym intelektualnie intrygującym się, ze można opisywać świat i w nim funkcjonować, nie posiadając światopoglądu – tj. nie przyjmując żadnych założeń wstępnych.

Nie ma w tym miejscu sensu dokonywać streszczenia recenzowanej książki, tym bardziej, że nie wszystkie porównania dokonane przez prof. Legutkę mają tę samą moc – niektóre wydają się przeprowadzone nieco na siłę, inne z kolei dają się obronić jedynie dzięki przyjęciu odpowiednio szerokiej perspektywy, skąd przecież wszystko wygląda w miarę podobnie . Nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z lekturą w dzisiejszych czasach obowiązkową. Jej największą wartością jest nie nawet udowodnienie stawianej przez autora tezy, a zwrócenie uwagi Czytelnika, do jakiego stopnia jego sposób myślenia jest determinowany przyjętymi założeniami ideologicznymi. Autor odsłania przy tym miałkość intelektualną różnorakich autorytetów, pokazując, jak kruche są podstawy ich myślenia, jak wiele tu automatyzmu, wtłaczanych od dzieciństwa schematów myślowych, przesądów, zwanych dumnie poglądami czy przekonaniami. Zwieńczeniem ciekawej przygody intelektualnej jaką niewątpliwie będzie lektura recenzowanej pozycji, jest konstatacja autora, że demokracja liberalna wyewoluowała w system, który zapewniając człowiekowi niespotykany dotąd dostęp do dóbr konsumpcyjnych i niespotykane możliwości samorealizacji, jednocześnie doprowadził do drastycznego obniżenia wymagań i możliwości rozwoju w innych dziedzinach życia. Na tym właśnie polega tytułowy triumf człowieka pospolitego. Smutne i gorzkie, bo prawdziwe.

„Przyszłość należy do kultury, nie do polityki”
K. Wojtyła

Oglądając telewizję można ostatnio dowiedzieć się, jak strasznie silnej i prymitywnej propagandzie podlegają Rosjanie ery Putina. Informacja taka zawsze wywołuje u mnie lekki uśmiech politowania – wobec indoktrynowanych Rosjan oczywiście – ja, nowoczesny Europejczyk, żadnej propagandzie przecież nie podlegam....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cormac McCarthy to pisarz powieści drogi. Jego bohaterowie ciągle gdzieś idą ("Droga") albo i jadą ("Rącze konie"), co w sumie na jedno wychodzi, bowiem w obu przypadkach podróż jest dla autora jedynie pretekstem do metaforycznego ukazania pewnych podstawowych prawd o człowieku.
Głównym bohaterem "Rączych koni" jest John Grady Cole. W wieku lat szesnastu, po śmierci dziadka, postanawia opuścić rodzinne strony i wraz ze swym kuzynem wyruszają na dwóch rączych koniach w podróż do Meksyku.
A ten bohater, Cole, to nie byle co. Mądry, roztropny, wrażliwy, odważny, empatyczny, liryczny, kochający zwierzęta i nienawidzący złych ludzi. Takie połączenie urealnionego supermana z Julio Iglesiasem. Doskonale gra również w szachy. Tego już za wiele pięknej Alejandrze, córce właściciela meksykańskiej hacjendy, której nie pozostaje nic innego, jak zakochać się w uroczym kowboju. W pewnym momencie, kiedy na drodze ich płomiennej miłości staje despotyczna ciotka dziewczyny, czytelnik zaczyna się zastanawiać - western to czy telenowela? Surowy, lapidarny i niezwykle precyzyjny styl McCarthy'ego, tak doskonale sprawdzający się w "Drodze", nie za bardzo nadaje się do kreślenia sielankowej wizji miłości, jaką wykreował autor w "Rączych koniach". Od niektórych lirycznych opisów zemdliłoby średnio rozgarniętą czternastolatkę.
Dlaczego zatem, skoro jest tak źle, jest tak dobrze? No cóż, książkę pochłonąłem w jeden dzień, a to więcej mówi o warsztacie pisarza, niż wszystkie naukowe analizy, nagrody czy głosy krytyków. Bardzo dobrze piszesz, Cormac, tylko nie wciskaj mi takiego kitu. Na obecnym etapie poszukuję kitu bardziej wyrafinowanego.

Cormac McCarthy to pisarz powieści drogi. Jego bohaterowie ciągle gdzieś idą ("Droga") albo i jadą ("Rącze konie"), co w sumie na jedno wychodzi, bowiem w obu przypadkach podróż jest dla autora jedynie pretekstem do metaforycznego ukazania pewnych podstawowych prawd o człowieku.
Głównym bohaterem "Rączych koni" jest John Grady Cole. W wieku lat szesnastu, po śmierci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kunsztowny styl i szlachetne przesłanie prozy zapomnianego amerykańskiego klasyka.

Nierozstrzygalny już chyba spór – co jest ważniejsze dla oceny wartości dzieła, forma czy treść – toczy się od dawien dawna i chyba toczyć się będzie, dopóki artyści formę będą przekuwać w treść. Osobiście nie mam w tym zakresie szczególnie sprecyzowanych poglądów i chyba nie mam również potrzeby ich precyzowania. O ile bowiem wydaje mi się, że miarodajną dla oceny skali talentu twórcy jest jakość jego warsztatu, a więc forma, o tyle o odbiorze dzieła przez czytelnika decyduje już bardziej wypadkowa tych dwóch czynników. By pozostać przy literaturze: przykładem powieści, gdzie forma spycha na dalszy plan, czyni wręcz mało istotną, dość przeciętną treść, była np. powieść „Wyznaję” J. Cabre’a; na drugim biegunie umieściłbym natomiast „Rok 1984” Orwella, który, mimo prostego stylu pozostaje pozycją szczególnie ważną właśnie z uwagi na niezwykły walor treści w tej książce pomieszczonych; przykład „Ulissesa” przekonuje z kolei, że choćby nie wiem jak utalentowany był twórca, zawsze zdoła zdewastować swoje dzieło, jeśli tylko wyposaży je w odpowiednio plugawą treść. Przeróżnie się to więc układa. Szczęśliwie jest również twórczość takich pisarzy jak H. James - doskonała w formie i przyzwoita w treści na tyle, że zwalnia czytelnika z rozstrzygania owych jałowych akademickich sporów, pozwalając mu po prostu rozsmakować się w lekturze, bez potrzeby tracenia sił i życia na głowienie się, z czego owa smakowitość bardziej, a z czego mniej wynika.

Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście warsztat pisarza. Styl Jamesa jest niezwykle kunsztowny, wręcz wyrafinowany. Nie brak tu tasiemcowych, często półstronicowych, wielokrotnie złożonych zdań, wymagających od czytelnika wzmożonej koncentracji. Jednak w tym przypadku wysiłek włożony przez czytelnika we wniknięcie w wykreowany świat opłaca się jak mało kiedy. Złożona stylistyka książek amerykańskiego pisarza nie ma bowiem nic wspólnego z wodolejstwem, a jest narzędziem, za pomocą którego kreuje on niezwykle bogaty i zniuansowany świat swoich książek. Przede wszystkim świat wewnętrzny bohaterów, bo właśnie to najbardziej interesowało amerykańskiego pisarza. Dzięki temu czytelnik otrzymuje jeden z bogatszych i bardziej wiarygodnych portretów psychologicznych w historii literatury, przy czym proza Jamesa nie ma nic wspólnego z psychologizowaniem – główną domeną pisarza pozostaje będący owocem niezwykłej spostrzegawczości i inteligencji opis, nie zaś silenie się na sentencjonalność. Metoda ta przyniosła znakomite rezultaty, a to dzięki wyjątkowej obrazowości i precyzji pisarstwa amerykańskiego pisarza. Wykreowany świat jest plastyczny, niemal żywy, metafory – trafne w swej prostej intuicyjności - natychmiast podsuwają czytelnikowi właściwy obraz. Uspokoić można też czytelników nie gustujących w rozwlekłych opisach świata zewnętrznego; te pojawiają się rzadziej i raczej tylko wówczas, jeśli coś wnoszą do świata wewnętrznego bohaterów. Niemniej jeśli już są – są znakomite (vide scena w katedrze w „Ambasadorach”).

Fabularnie proza Jamesa plasuje się gdzieś pomiędzy romansem a powieścią obyczajową. Jego bohaterowie, uwikłani w skomplikowane relacje uczuciowe, szukają swej drogi do szczęścia w świecie skrępowanym wiktoriańskim konwenansem. Autor z pietyzmem penetruje wpływy kultury, obyczajowości i społeczeństwa na wolność jednostki, ze szczególnym uwzględnieniem różnic pomiędzy obyczajowością amerykańską a europejską. Doskonale przenika przez konwenans i towarzyską grę pozorów, docierając do rzeczywistych motywacji bohaterów. Jest mistrzem salonowej, wyrafinowanej intrygi towarzyskiej, w której brylują, rzecz prosta, damy. Formalnie zatem rzecz biorąc, treść jego książek nie powinna zostać uznana za wybitnie wartościową, jednak i tutaj dostrzec można pewien szlachetny rys.

Popatrzmy bowiem na innych wielkich. Kafka – wariat, piękny, ale wariat, który w swoim testamencie wyraził wolę spalenia wszystkiego, co stworzył. Hesse – utopista i egotysta, przeplatający tworzenie kultowych książek z pobytami w szpitalach psychiatrycznych. Proust – tworzący dzieło swojego życia w równej mierze pod wpływem talentu, co pewnej neurologicznej nadwrażliwości, wyostrzającej jego percepcję. Mann – niby taki kulturalny pan, a też potrafił ostro – nomen omen – zboczyć. O „Ulissesie” już pisałem. Przykłady można by mnożyć. Wszystkie one potwierdzają dość popularną intuicję głoszącą, że bardzo często wybitny talent przypłacany jest dysfunkcją w jakiejś innej dziedzinie. Najsławniejszym filmowym potwierdzeniem tej intuicji jest chyba „Piękny umysł”, zaś najbardziej mrożącym przykładem z życia wziętym – Van Gogh wręczający prostytutce swoje własne ucho, a następnie malujący ów makabryczny autoportret.

I właśnie w tym kontekście twórczość Jamesa najbardziej zyskuje. Na tle tych wszystkich oryginałów zadziwia bowiem stabilnością emocjonalną, zaś snute historie plasują się przyjemnie blisko normalnego, zwyczajnego życia. I oto dzieje się rzecz niesamowita: właśnie przez tę swoją normalność i banalność podejmowanych treści pisarz staje się interesujący i oryginalny wśród panteonu wybitnych, ale jednak dziwaków i egotystów, ludzi genialnych, ale jednak również bardzo często nie radzących sobie z życiem. Oczywiście ani myślę tu przesądzać, jakim człowiekiem był prywatnie amerykański pisarz; jakiekolwiek miał jednak problemy, to zadbał o to, by żadna parszywość z nich wynikająca nie przeniknęła do jego twórczości.

We wstępie do jednej ze swoich późniejszych książek „O czym wiedziała Maise”, tak opisywał źródła swojej inspiracji: „Traf chciał, że ktoś wspomniał w mojej obecności o sytuacji pewnego nieszczęsnego dziecka rozwiedzionych rodziców, zaistniałej w wyniku ponownego ślubu jednego z nich (…) Otóż niechęć ojczyma bądź macochy sprawiła, że dziecko, spędzające dotąd naprzemiennie czas to z matką, to z ojcem, stało się nagle kulą u nogi. Podczas gdy najpierw każde z rodziców mściwie próbowało ograniczyć wpływy drugiej strony, osoba, która powtórnie wstąpiła w związek małżeński, w następstwie ślubu gorliwie scedowała obowiązki rodzicielskie na rzecz byłego małżonka, budząc tym samym jego oburzenie i chęć odpłacenia tą samą monetą. Biedne dziecko, przerzucane tam i z powrotem jak piłka, pozostawiono samemu sobie. Wizja ta poruszyła moją wyobraźnię do żywego (…)”
Wybór przez dojrzałego już pisarza tak banalnego motywu, rezygnacja z jakiejkolwiek obsceny i egotyzmu, dyskretne usunięcie się w cień i po prostu – opowiadanie pięknym językiem zwyczajnych historii – te artystyczne wybory też mają swój niewątpliwy ciężar gatunkowy. Henry James - nie dość, że wybitnie utalentowany, to jeszcze względnie normalny. No wariat po prostu. Kojące.

Kunsztowny styl i szlachetne przesłanie prozy zapomnianego amerykańskiego klasyka.

Nierozstrzygalny już chyba spór – co jest ważniejsze dla oceny wartości dzieła, forma czy treść – toczy się od dawien dawna i chyba toczyć się będzie, dopóki artyści formę będą przekuwać w treść. Osobiście nie mam w tym zakresie szczególnie sprecyzowanych poglądów i chyba nie mam również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zbiór krótkich form - opowiadań, autorstwa Waldemara Łysiaka, wydanych pod pseudonimem Valdemar Baldhead. Teoretycznie o tematyce kryminalnej, jednak, jak zaznacza sam autor, głównym bohaterem pozostaje tu cały czas tytułowa perfidia, napędzająca fabułę tych miniaturek literackich i prowadząca akcję ku zaskakującemu i skłaniającemu ku refleksji zakończeniu.
Jest tu wszystko, co dobre we wczesnej twórczości pisarza - duża wyobraźnia, lekkość pióra, błyskotliwe, ociekające sarkazmem i erudycją dialogi, płynna fabuła, plus spora doza bezpretensjonalnej i autentycznej refleksyjności, jaka zawsze towarzyszyła twórczości
Waldemara Łysiaka.
Polecam - nie tylko fanom jego twórczości.

Zbiór krótkich form - opowiadań, autorstwa Waldemara Łysiaka, wydanych pod pseudonimem Valdemar Baldhead. Teoretycznie o tematyce kryminalnej, jednak, jak zaznacza sam autor, głównym bohaterem pozostaje tu cały czas tytułowa perfidia, napędzająca fabułę tych miniaturek literackich i prowadząca akcję ku zaskakującemu i skłaniającemu ku refleksji zakończeniu.
Jest tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytane dawno, dawno temu. Pod żadnym pozorem proszę od tego nie zaczynać swojej przygody z wojną na Pacyfiku. Potem, po złapaniu bakcyla, czemu nie. Ciekawie nakreślone sylwetki dowódców alianckich i japońskich. Poza tym, sterta dowolnych interpretacji, kontrowersji i chyba nieścisłości.

Przeczytane dawno, dawno temu. Pod żadnym pozorem proszę od tego nie zaczynać swojej przygody z wojną na Pacyfiku. Potem, po złapaniu bakcyla, czemu nie. Ciekawie nakreślone sylwetki dowódców alianckich i japońskich. Poza tym, sterta dowolnych interpretacji, kontrowersji i chyba nieścisłości.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Być może to opinia dalece krzywdząca dla rosyjskiego klasyka, ale po lekturze „Zbrodni i kary”, „Braci Karamazow” zaś ostatnio „Biesów” dochodzę do wniosku, że Dostojewski to – w pewnej mierze przynajmniej - pisarz piszący cały czas jedną powieść. Wszystkie jego historie rozwijają się bowiem zgodnie z tym samym schematem. Najpierw, przez jakąś jedną trzecią książki, co u rosyjskiego klasyka przekłada się na 250-300 stron, następuje obowiązkowe, leniwe i nieco przeintelektualizowane przynudzanie. W tej części przybliżone zostają sylwetki bohaterów. Przy okazji doświadczamy, czy tego chcemy czy nie, wymądrzania się Autora, raz świetnej, raz takiej sobie, próby. W pewnym momencie wszystkie wątki zaczynają się łączyć, przy czym od tego momentu akcja przyśpiesza w postępie geometrycznym. Nagle w sposób nieprawdopodobny mnożą się zbiegi okoliczności i dziwne wydarzenia, które splatają losy bohaterów aż do ich tragicznego końca. Obowiązkowo gdzieś na tym etapie powieści pojawia się też morderstwo. Nie jest jednak zwykłe morderstwo, zbrodnia pełną gębą, lecz prawie-morderstwo. Prawie-morderstwo polega na tym, że bohaterowie nie są za nie w stu procentach odpowiedzialni, lecz zostają uwikłani w nie tylko w pewnym stopniu: moralnym, psychologicznym czy filozoficznym. To z kolei otwiera przed Dostojewskim szerokie pole do mędrkowania i popisywania się przed czytelnikiem swoją erudycją, inteligencją i wysokimi standardami moralnymi. Podzieliwszy po inteligencku włos na czworo na kolejnych kilkuset stronach, na koniec dochodzi pisarz do słusznego i banalnego wniosku, że to jednak wszystko nie za dobrze. Niektórych to kręci, bo widzą w tym intelektualizm, innych drażni, bo uważają za przekombinowane (W. Łysiak w „Dobrym” o „Zbrodni i karze”:„kryminał dla pedałów”), tak czy inaczej dobrze, że Dostojewski na trwałe wszedł do kanonu literatury pięknej. Stawia bowiem w swojej literaturze pytania dla człowieka ważne i ponadczasowe.

Wobec powyższego na dalszy plan schodzą moje osobiste odczucia i zastrzeżenia. Największe wątpliwości mam co do postaci pojawiających się na kartach książek Rosjanina. Nie potrafię pozbyć się wrażenia, iż zostały one skonstruowane niewiarygodnie. Bohaterowie Dostojewskiego, których głębia psychologiczna jest już dogmatem literaturoznawstwa, w istocie wydają mi się zbyt przerysowani. Są to postacie na wskroś teatralne, tak jak by Dostojewski przeniósł je na karty swych powieści żywcem z desek jakiegoś teatru. „Specialite de la Maison” autora pozostają właśnie teatralne na wskroś spięcia bohaterów, które zwykle mają miejsce w saloniku towarzyskim, wszystkie bliźniaczo do siebie podobne.

Wady te nie przeszkadzały mi, o dziwo, w czerpaniu prawdziwej przyjemności z lektury „Biesów”. Akcja powieści rozgrywa się w światku lewicowych rewolucjonistów rosyjskich drugiej połowy XIX wieku. Książka ukazuje utopijność i intelektualną płyciznę poglądów głoszonych przez te środowiska. Doskonale wykreowany został przez Dostojewskiego obraz „głupiego – intelektualisty”, człowieka wykształconego, oczytanego, posiadającego dar pięknej wymowy, a jednak nie potrafiącego dostrzec oczywistych absurdów w tezach przez siebie głoszonych, przy tym zaś tak naiwnego i oderwanego od rzeczywistego życia, że padającego ofiarą osobników cynicznych i sprytnych. W pewnym sensie „Biesy” stanowią więc antyutopię, przestrogę przed uleganiem naiwnym, rewolucyjnym ideałom i planom wymyślania idealnego porządku świata „za biurkiem”. Na pewno zaś stanowią zaskakująco przenikliwą antycypację komunizmu. Dodatkowej wartości przydaje książce mnogość zawartych w niej odniesień oraz aluzji do faktycznych postaci, prądów socjologicznych tamtych czasów oraz ponadczasowych zagadnień religijnych, których zrozumienie umożliwiają liczne przypisy.

Nadal aktualne pozostaje w mojej głowie pytanie, czy Dostojewski był pisarzem wybitnym. Lektura jego książek dostarcza mi bowiem każdorazowo refleksji i odczuć skrajnie różnych – od zachwytów do znużenia i rozczarowań przyjętymi rozwiązaniami fabularnymi a także zastosowanymi środkami wyrazu. Po lekturze „Biesów” mogę jednak stwierdzić, że zdołałem się zaprzyjaźnić z prozą rosyjskiego klasyka, w jakiś sposób wniknąć do jego świata – okrutnego, ponurego, nieco rozedrganego emocjonalnie a jednak w pewien sposób intrygującego. „Biesy” uważam za jego najbardziej, ze znanych mi, udaną powieść, ocierającą się o arcydzieło. Na pewno lektura obowiązkowa, nie tylko dla zainteresowanych historią Rosji.

Być może to opinia dalece krzywdząca dla rosyjskiego klasyka, ale po lekturze „Zbrodni i kary”, „Braci Karamazow” zaś ostatnio „Biesów” dochodzę do wniosku, że Dostojewski to – w pewnej mierze przynajmniej - pisarz piszący cały czas jedną powieść. Wszystkie jego historie rozwijają się bowiem zgodnie z tym samym schematem. Najpierw, przez jakąś jedną trzecią książki, co u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jak miło poczytać publicystkę swojego ulubionego pisarza, zanim ten jeszcze popadł w megalomanię i knajpiano - przemądrzały styl. "Łysiak na łamach 2" to zbiór wywiadów z pisarzem z początku lat dziewięćdziesiątych. Łysiak tnie ostro, krytycznie oceniając sytuację w kraju. Książka wzbogacona została o "wywiad - rzekę", który ciekawskim fanom pozwala na zapoznanie się z informacjami dotyczącymi życia osobistego i poglądów pisarza. Całość połyka się leciutko, szybko i przyjemnie.
Aha - i czy komuś się to podoba czy nie - cała współczesna prawica mówi Łysiakiem. Tamtym Łysiakiem - przypominam, początek lat dziewięćdziesiątych.

Jak miło poczytać publicystkę swojego ulubionego pisarza, zanim ten jeszcze popadł w megalomanię i knajpiano - przemądrzały styl. "Łysiak na łamach 2" to zbiór wywiadów z pisarzem z początku lat dziewięćdziesiątych. Łysiak tnie ostro, krytycznie oceniając sytuację w kraju. Książka wzbogacona została o "wywiad - rzekę", który ciekawskim fanom pozwala na zapoznanie się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kim naprawdę jest Wiktor Suworow, chyba nie do końca wiadomo. Sam przedstawia się swoim czytelnikom jako sowiecki szpieg GRU (radziecki wywiad wojskowy), który wraz z rodziną zbiegł na Zachód, jednak pewne sprzeczności, jakie uważny czytelnik jest w stanie wyłuskać na podstawie jego – w dużej mierze autobiograficznych książek – każą z ostrożnością podchodzić do tej wersji. Na kartach „Akwarium”, przykładowo, kreuje się na prostego rosyjskiego chłopa, typowego człowieka z komunistycznego awansu społecznego, który nie wie, kim byli Czajkowski i Dostojewski, by w książce „Specnaz” wygadać się przy jakiejś pomniejszej okazji, że w wieku lat nastu… czytał „Utopię” T. Morusa. Możliwe? Chyba tak, lecz czy prawdopodobne?
Doskonale natomiast wiadomo, jaki jest cel publicystyki historycznej Wiktora Suworowa. Taki, by - posługując się cytatem samego autora - „odsłonić zwierzęce kły marksizmu – leninizmu”. Czyli pokazać antyludzki i programowo agresywny charakter ustroju komunistycznego. Czyni to konsekwentnie, w każdej swojej książce.
Są w jego dorobku pisarskim pozycje bardzo dobre, są przyzwoite, są i słabe merytorycznie, epatujące sensacją i karkołomnymi tezami. „Lodołamacz” jest najlepszą, bo najrzetelniejszą. I zarazem najważniejszą, bo dokonała ona przewartościowań w zakresie powszechnie panujących opinii na temat wielkiej wojny ojczyźnianej na niespotykaną skalę.
W największym skrócie rzecz ujmując, ksiązka odpowiada na pytanie, dlaczego Hitler zdecydował się na rozpoczęcie operacji „Barbarossa”. W szkolnej ławie tłumaczy się, że nie sposób racjonalnie wyjaśnić otwierania przez faszystów drugiego frontu w krytycznym momencie wojny. Wszystko zrzucono na karb szaleństwa Hitlera. „Lodołamacz” Suworowa bezlitośnie, z zabójczą logiką, w sposób przejrzysty i klarowny, obala ten mit. Owszem, Hitler był szaleńcem, jednak miał racjonalny powód, by atakować Związek Radziecki.
Nie będę Wam psuł przyjemności z lektury i nie powiem, kto lub co jest tytułowym Lodołamaczem, w jakim kontekście tego terminu użyto, ani do jakich wniosków dochodzi z bezlitosną precyzją autor. Uchylając rąbka tajemnicy, zdradzę jedynie, że z książki czytelnik dowiedzieć się może na przykład, po co Stalin, wiele lat wcześniej, nim nastąpiła niemiecka agresja, produkował tysiącami szybkie gąsienicowo – kołowe czołgi BT, które po zdjęciu gąsienic na autostradzie rozwijały prędkość powyżej 80 km/h, a które, pomimo, iż jeśli chodzi o parametry taktyczno – techniczne w niczym nie ustępowały czołgom niemieckim, a w wielu aspektach biły na głowę swoich faszystowskich konkurentów, zostały przez komunistyczną propagandę uznane za „przestarzałe” a w wielu opracowaniach w ogóle nie zostały wzięte pod uwagę i potraktowane jako nieistniejące (sic!). Nie powiem Wam również, jak to się stało, że w 22 czerwca 1941 Stalin, który rzekomo obawiał się wojny, czołgów miał kilka razy więcej, niż agresywny Hitler, przy bardzo wyraźnej przewadze jakościowej w każdej kategorii broni pancernej. Przeczytawszy tę książkę, już nigdy nie uwierzycie w bajkę o nieprzygotowanej do wojny Armii Czerwonej i micie o „jednym karabinie na trzech”. „Lodołamacz” odpowiada na pytanie, po co komunistom była ta fura uzbrojenia.
I chociaż niektóre tezy książki są z natury rzeczy nieweryfikowalne, to jednak mam wrażenie, że jest to, w przeciwieństwie do powstających często emocjonalnych i zahaczających o fantastykę „historii alternatywnych” doskonała porcja historycznej publicystki, z którą zapoznać powinien się każdy, kto interesuje się historią drugiej wojny światowej a także polityką jako taką. Suworow pokazuje bowiem czym był komunizm w ogólności, zaś towarzysz Stalin – w szczególności. Czy Suworow pisząc swego doskonałego "Lodołamacza" miał rację, w 100 %, 80%, czy też po prostu błyskotliwie się myli? Za cholerę nie wiem, nie słyszałem też jednak, aby książką doczekała się
jakiejkolwiek merytorycznej krytyki. A więc - chyba jednak tak.

Koniecznie.

Kim naprawdę jest Wiktor Suworow, chyba nie do końca wiadomo. Sam przedstawia się swoim czytelnikom jako sowiecki szpieg GRU (radziecki wywiad wojskowy), który wraz z rodziną zbiegł na Zachód, jednak pewne sprzeczności, jakie uważny czytelnik jest w stanie wyłuskać na podstawie jego – w dużej mierze autobiograficznych książek – każą z ostrożnością podchodzić do tej wersji....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przez pierwsze 150 stron żywiłem nadzieję, że jednak, wreszcie przyjdzie odszczekać i przyznać – Dostojewski wielkim pisarzem był. Na nieszczęście moje i Dostojewskiego, „Bracia Karamazow” liczą sobie dobrze ponad 900 stron. A to już wystarczający czas, żeby popsuć najlepsze choćby wrażenie. I Dostojewskiemu, trzeba przyznać, udaje się ta sztuka całkiem nieźle.
Rzecz jest przegadana, to wiadomo, jednak nie tu leży mój zasadniczy problem z odbiorem twórczości wielkiego rosyjskiego klasyka. Ten sprowadza się do stylu Dostojewskiego, który uważam za nieco toporny i w gruncie rzeczy mocno przereklamowany. Owszem, czyta się to dobrze i komunikatywności pisarza nie można nic zarzucić, jednak poza sprawnością pióra nie potrafię się tu doszukać jakichś szczególnych walorów artystycznych. Ironia, wyraźnie na kartach powieści obecna, zbyt często przemienia się w ni to złośliwy, nie to ordynarny rechot prymitywka, nabijającego się z wykreowanych postaci.
Same zaś postaci, to kolejne rozczarowanie. Dostojewski przeszedł do historii literatury jako mistrz powieści psychologicznej i socjologicznej. O ile nie sposób pisarzowi odmówić naprawdę trafnych spostrzeżeń dotyczących kwestii społecznych a czasem również bardzo przenikliwych spostrzeżeń dotyczących ludzkich motywacji, to jednak uważam, że nie potrafił na dłuższą metę budować portretów wiarygodnych, spójnych bohaterów. Na kartach jego książek roi się albo od przerysowanych kreatur, albo przeciwnie - od świętoszkowatych typów. Wszystkim tym postaciom daleko do normalności i przeciętności. Obce są im ludzkie wahania, w tym sensie, że jeżeli Dostojewski raz przypisze danemu bohaterowi jakąś dominującą cechę, to wiadomo, że postać ta nie wyłamie się z narzuconego schematu przez całą powieść a rzeczona cecha będzie determinować wszelkie jej poczynania. Dobro jest tu zbyt dobre i naiwne (Alosza Karamazow), jakieś takie głupio świętoszkowate, franciszkańskie wręcz, zaś zło pisarz przedstawia upiornie i fatalistycznie, tylko po to by na zakończenie rozgrzeszać je głupawym psychologizowaniem. Poczynania postaci są nerwowe, by nie rzec neurotyczne, ich namiętności nadmiernie rozdęte, wydumane, dialogi niezbyt autentyczne, bo zbyt przerysowane. Smutnego wrażenia dopełnia tło powieści. Bohaterowie stawiają uniwersalne pytania o dobro i zło, istnienie Boga oraz jego znaczenie dla człowieka - a wszystko to w atmosferze zabitej dechami rosyjskiej prowincji, gdzie w tle taczają się na wpół osuszone butelczyny, zaś z izby obok dochodzi nas swąd smażonej słoniny. Całość złożona do kupy sprawia wrażenie jakiegoś niezamierzonego rozedrgania, totalnego bigosu emocjonalno - estetycznego i doprawdy nie wiem już, czy Dostojewski chciał mnie swoją literaturą uwznioślić, upodlić, czy też po prostu nie umiał pisać i dlatego wyszło mu to, co wyszło.
Dlaczego zatem, pomimo powyższego kubełka pomyj, aż osiem gwiazdek? Po pierwsze dlatego, że to się po prostu bardzo dobrze czyta, a to już naprawdę coś. Trzeba tylko troszeczkę obniżyć oczekiwania i przestać spodziewać się po Dostojewskim Bóg wie czego, a okazuje się, że mamy do czynienia z bardzo sprawnie napisanym kryminałem, do tego podrasowanym ambitnym przesłaniem. Trzeba też docenić - że bezczelnie zerżnę z recenzji na tylnej okładce - "panoramę powieści", niezwykły rozmach, jaki próbował nadać swojej twórczości rosyjski pisarz. Że moim zdaniem robi to nieudolnie (lub po prostu: nie tak jak bym chciał), nie oznacza, że komuś innemu się nie spodoba. Mnie osobiście najbardziej zaciekawił wątek rozprawy sądowej, gdzie Dostojewski w naprawdę profesjonalny sposób pokazał, jak różne wnioski wysnuć można na podstawie tych samych faktów i jak szerokie pole interpretacyjne otwiera, wydawałoby się, oczywista sprawa. Wątek „sądowy” dedykuję wszystkim ludziom, którzy sądzą, że wszystko jest „oczywiste”, których cechuje „niezbita pewność” co do przebiegu wypadków, zwykle tym większa, im większe profity osiągnąć można wskutek przeforsowania wygodnej dla siebie wersji zdarzeń.

Przez pierwsze 150 stron żywiłem nadzieję, że jednak, wreszcie przyjdzie odszczekać i przyznać – Dostojewski wielkim pisarzem był. Na nieszczęście moje i Dostojewskiego, „Bracia Karamazow” liczą sobie dobrze ponad 900 stron. A to już wystarczający czas, żeby popsuć najlepsze choćby wrażenie. I Dostojewskiemu, trzeba przyznać, udaje się ta sztuka całkiem nieźle.
Rzecz jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Operacja się udała, dziadek do orzechów zmarł”

Zdecydowałem się nie przyznawać gwiazdek, powieść Joyce’a wywołała bowiem we mnie wachlarz odczuć i refleksji tak skrajnych, że uwzględnienie ich wszystkich musiałoby skutkować przyznaniem oceny przeciętnej, zaś przeciętność to z pewnością ostatnia rzecz, jaką o „Ulissesie” można powiedzieć. Dzieło to czytelnik pokocha lub znienawidzi, w zależności od przyjętego punktu widzenia.

Za niewątpliwie rewelacyjny i rewolucyjny należy uznać Joyce’owski sposób narracji, wykorzystujący technikę strumienia świadomości. By zrozumieć, na czym polegał zamysł autora, najlepiej przed przystąpieniem do lektury zapoznać się z posłowiem tłumacza, gdzie klarownie zostało wyłuszczone, na czym polega nowatorskość Joycowskiej narracji. O ile dobrze rzecz pojąłem, technika „strumienia świadomości” zasadza się na praktycznym wyeliminowaniu narracji odautorskiej, usunięciu jakichkolwiek komentarzy czynionych przez narratora z perspektywy osoby trzeciej, obserwującej bohaterów z zewnątrz i przeniesieniu narracji wprost do… umysłów postaci wykreowanych na kartach powieści. Rewolucyjność tej metody pisania polega więc na tym, że świat powieści poznajemy z poziomu samych postaci, nikt nam tej historii nie opowiada „z zewnątrz”. Przy tym Joyce każdy bodziec – intelektualny czy zmysłowy – rejestruje w porządku chronologicznym, tak jak one następują. Myśli bohaterów mieszają się zatem z ich spostrzeżeniami, odczuciami, emocjami, wspomnieniami, planami na przyszłość. A wszystko to w stanie surowym, bez żadnego upiększania ludzkich spostrzeżeń, często chaotycznie, ale dzięki temu – niezwykle realistycznie. Jednym zdaniem: rewolucyjność prozy Joyce’a polega na przeniesieniu narracji wprost do głów głównych bohaterów. Efekt tego zabiegu jest znakomity i muszę przyznać, że długimi momentami lektura „Ulissesa” oferuje czytelnikowi niedostępny dla innych dzieł sposób percepcji. Tyle pozytywów.

Niestety, na tym zalety „Ulissesa” się kończą. Aż się bowiem prosiło, aby tak doskonałemu formalnie dziełu nadać sensowną, wartościową treść. Niestety, w przypadku „Ulissesa” nic takiego nie następuje. Przeciwnie, Joyce’owski „strumień świadomości”, jeśli na niego spojrzeć od strony fabularnej, zbyt często zamienia się - przepraszam za dosadność, ale naprawdę tak to należy podsumować - w strumień gówna. Swobodnym Joyce’owskim strumieniem gówno rozlewa się tu bowiem po wszystkim, co na przestrzeni dziejów pozwalało nie bez trudu, lecz jednak jako tako, odróżniać człowieka od małpy. Tradycyjnym ideologicznym chłopcem do bicia pozostaje, no zgadnijcie szanowni czytelnicy, co…? Tak jest, bingo – religia katolicka. Autor jest do tego stopnia zacietrzewiony w opluwaniu tradycyjnie rozumianej moralności, że nawet nie troszczy się o przekonywujące wprowadzenie tych obrazoburczych wątków do powieści. Pojawiają się one ni stąd ni zowąd, na siłę i nieudolnie wpychane do głów bohaterów, do tego stopnia, że wyraźnie czuć „szwy” pomiędzy właściwymi, wynikającymi z kontekstu elementami fabuły a indoktrynacją odautorarską. Mniej szkodliwe, że kogoś to zgorszy (mnie osobiście, przyzwyczajonego do zalewu obsceny i turpizmu w sztuce nowoczesnej, wprawdzie tylko znudziło), gorzej że całkowicie zburzony został w ten sposób legendarny ponoć realizm książki, który dużymi fragmentami i z niemałym trudem istotnie udało się Joyce’owi zbudować. Chciałbym zostać dobrze zrozumiany: gorszyło mnie to wszystko w wieku lat siedmiu (bo mama mi zabraniała), jako tako rajcowało w wieku lat nastu (bo mama mi zabraniała) a teraz zwyczajnie nudzi, bo już nie interesuje mnie czego zabrania a co zachwala mama, a mój własny mózg podpowiada mi, że nie ma nic prostszego, niż zdobyć uwagę czytelnika poprzez podlizywanie się mu dzięki odwołaniu się do jego najprostszych, najbardziej aberracyjnych myśli. Tym sposobem Joyce, czyniąc wyraźne aluzje do wszelkiego rodzaju zboczeń (między innymi dość swobodnie rozprawiając o walorach spółkowania z kozłem) stał się guru wszelkich zboków a na drugim biegunie paradoksalnie - również grzecznych guwernantek i zakompleksionych chłopców, którzy szarość życia rekompensować sobie muszą dosadnością Joyce’owskich imaginacji literackich.

Lecz jest w tej powieści coś jeszcze, co odróżnią ja od innych obrazoburczych pozycji. O ile bowiem te ostatnie zwykle ograniczają się do wulgarnej formy, Joyce idzie o krok dalej. „Ulisses” nie jest po prostu dziełem turpistycznym i szokującym. Wyraźnie wyczuwalna jest tu nachalna afirmacja zła jako takiego. Autor nie tyle stara się ukazać się mroczną stronę ludzkiej natury, usilnie próbuje również do niej zachęcić, zareklamować zło jako takie. „Słodkie są słodycze. Słodycze grzechu”, wbija do głowy czytelnikowi do znudzenia po tym czy innym sprośnym kawałku, jakby w nadziei, że tego czy tamtego uwiedzie kunszt literacki powieści. Momentami można nawet odnieść wrażenie, że cała niewątpliwie kunsztowna konstrukcja powieści, została utkana tylko po to, by czytelnika, zmęczonego rewolucyjną, alogiczną narracją, w odpowiednim momencie uderzyć właściwą degenerującą go sugestią. W tym kontekście za całkowicie adekwatną uważam wyrażoną tu w innej recenzji opinię, że mamy do czynienia z dziełem satanistycznym. Tak, tak drodzy czytelnicy, inteligenci, użytkownicy, w „Ulissesie” Joyce – geniusz literacki walczy zaciekle o prymat z Joycem – zbokiem. Z zażenowaniem informuję zainteresowanych lekturą arcydzieła, że zboczeniec i tym razem zdołał zepchnąć geniusza do zdecydowanej defensywy. Smutne, mimo wszystko, że tak znakomity potencjał literacki został w ten sposób zaprzepaszczony.

„Operacja się udała, dziadek do orzechów zmarł”

Zdecydowałem się nie przyznawać gwiazdek, powieść Joyce’a wywołała bowiem we mnie wachlarz odczuć i refleksji tak skrajnych, że uwzględnienie ich wszystkich musiałoby skutkować przyznaniem oceny przeciętnej, zaś przeciętność to z pewnością ostatnia rzecz, jaką o „Ulissesie” można powiedzieć. Dzieło to czytelnik pokocha lub...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dom wariatów jako metafora zniewolenia i upokorzenia jednostki.

Zapewne każdemu przynajmniej raz obił się o uszy tytuł kultowego filmu Milosa Formana „Lot nad kukułczym gniazdem”, z brawurową kreacją Jacka Nickolsona, będący ekranizacją znakomitej powieści Kena Keseya pod tym samym tytułem. Po lekturze książki mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że prozatorski pierwowzór jest jeszcze lepszy niż i tak przecież znakomity obraz czeskiego reżysera.

Akcja powieści rozgrywa się w jednym z zakładów psychiatrycznych na terenie Stanów Zjednoczonych. Miejsce to w pełni zasługuje na miano Domu Wariatów, jednak nie tyle z uwagi na zaburzenia pacjentów, co na stosowane wobec nich metody leczenia i stosunek personelu, wobec których to patologicznych zjawisk schorzenia pacjentów wydają się niegroźnymi umysłowymi dysfunkcjami.

Niepodzielną władzę na oddziale sprawuje siostra Ratched, zwana Wielką Oddziałową. Jest to osobowość na wskroś despotyczna i toksyczna a zarazem urodzona sadystka. Pozbawiona empatii i niezwykle zaborcza, pod pozorem troski o zdrowie pacjentów pozbawia ich jakiegokolwiek poczucia godności i rujnuje i tak już mocno zaniżoną przez choroby samoocenę. Jest mistrzynią insynuacji i odwracania znaczeń. Wielka Oddziałowa oczekuje bezwzględnego podporządkowania się jej zarządzeniom. Każda próba upomnienia się przez pacjentów o jakikolwiek skrawek wolności czy samodzielności interpretowana jest jako przejaw buntu i przykładnie karana. Z satysfakcją i sadyzmem zmusza pacjentów do publicznych zwierzeń dotyczących najbardziej wstydliwych zdarzeń z ich życia. Jakakolwiek niechęć wobec takich wynurzeń jest oczywiście traktowana jako objaw nasilenia choroby, niedojrzałości, niechęci do współpracy - w każdym razie takiej czy innej dysfunkcji przemawiającej za przedłużeniem pobytu w szpitalu.

Nie posiadam wiedzy z zakresu psychologii, samego psychologizowania wręcz nie znoszę, jednak myślę, że warto by wprowadzić „Lot nad kukułczym gniazdem” jako lekturę obowiązkową na wydziały psychologii i wydziały nauk pokrewnych. Po pierwsze z uwagi na fakt, że wykreowana przez Keseya postać siostry Ratched stanowi wręcz archetypiczny wzorzec sadyzmu i despotyzmu nieskażonych najmniejszym choćby przejawem empatii, wzorzec tak wyrazisty, że niepotrzebne będą naukowe wywody, by zrozumieć na czym polega istota zagadnienia, po drugie stanowi ona doskonałą ilustrację zboczenia zawodowego, jakie dotyka często osoby parające się psychologią czy psychiatrią i mogłaby stanowić ostrzeżenie dla młodych adeptów nauk medycznych.

Kiedy pacjenci zostają już całkowicie podporządkowani patologicznie zaborczej osobowości siostry Ratched, do tego stopnia, że wierzą, iż odgrywany z ich udziałem upokarzający spektakl istotnie ma na celu wyłącznie ich dobro, na oddziale pojawia się Mc Murphy. W osobie tego urodzonego buntownika, dziwkarza (klasyk powiedziałby: bon vivanta) i hazardzisty pacjenci otrzymują ostatnią i niespodziewaną szansę na odzyskanie choć części człowieczeństwa i godności. Nowoprzybyły postanawia bowiem przeciwstawić się wszechwładnej sadystce Ratched. Rozpoczyna się gra między tymi dwiema skrajnie różnymi osobowościami.

Powieść czyta się znakomicie, styl Keseya jest niezwykle treściwy, dzięki czemu licząca ok. 360 stron powieść przenosi znaczeń multum. Zwracają uwagę doskonałe, celne i obrazowe metafory, dużo tu poczucia humoru, zwykle czarnego, prawie nigdy wulgarnego i prostackiego. Całość dopełniają bardzo udane somnambuliczne wizje z pogranicza jawy i chorego snu, paradoksalnie przydające opowieści realizmu, wszak pamiętajmy - odwiedzamy dom wariatów.

Oczywisty jest antysystemowy wydźwięk książki. Wielokrotnie i bardzo czytelnie autor sugeruje, że dom wariatów, miejsce, gdzie toczy się akcja, jest tylko pewną metaforą, pozwalającą mu na krytykę zniewolenia jednostki przez społeczeństwo. „Kombinat” w przerażającej wizji Kena Kesseya nie ustaje w wysiłkach, by zdruzgotać indywidualność jednostki, dostosować ją do jakiegoś uśrednionego modelu, gdy zaś ktoś nie podoła narzuconym standartom, trafia do miejsc takich, jak szpital psychiatryczny, gdzie jest „naprawiany”.

Na szczęście, Kesey’owi udało się stworzyć powieść na tyle wieloznaczną, że ów antyspołeczny, anarchistyczny wręcz wydźwięk nie wyczerpuje przesłania książki, którą można z równym powodzeniem odczytywać jako analizę relacji międzyludzkich, hymn pochwalny na cześć wolności, ale także książkę uczącą czytelnika, że nie da się pomóc drugiemu człowiekowi pozbawiając go godności. Pokazuje bezsens mechanicznego, bezdusznego podejścia do drugiej istoty ludzkiej; cała medycyna, pomimo w sumie przecież dość bogatego arsenału posiadanych środków, okazuje się bezradna, jeśli zabraknie zwykłej życzliwości dla drugiego człowieka. W efekcie – zdaje się przekonywać Kesey – zaaplikowane w ten sposób lekarstwo okazuje się gorsze od samej choroby. Ostatecznie, poznając metody stosowane wobec pacjentów, czytelnik zaczyna się zastanawiać, kto tu jest w istocie popieprzony i czy aby ten i ów, mający misję naprawienia bliźniego swego (na swój obraz i podobieństwo, inaczej przecież nie umiemy), nie powinien przypadkiem zastosować się do starego wytartego bon motu: „lekarzu, lecz się sam”.

Dom wariatów jako metafora zniewolenia i upokorzenia jednostki.

Zapewne każdemu przynajmniej raz obił się o uszy tytuł kultowego filmu Milosa Formana „Lot nad kukułczym gniazdem”, z brawurową kreacją Jacka Nickolsona, będący ekranizacją znakomitej powieści Kena Keseya pod tym samym tytułem. Po lekturze książki mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że prozatorski...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Coś jednak jest na rzeczy z angielską flegmą i angielskim realistycznym, chłodnym podejściem do rzeczywistości. Druga przeczytana przeze mnie antyutopia i druga autorstwa angielskiego pisarza. Po kultowym „Roku 1984” przyszedł czas na „Nowy wspaniały świat” A. Huxleya. Obie pozycje wyrażają lęk przed idealnie zorganizowanymi społeczeństwami w których jednostka doznaje kontroli na niespotykaną skalę. O ile jednak „Rok 1984” koncentruje się na mechanizmach totalnego wpływu aparatu władzy na obywatela, uzyskiwanemu dzięki technikom inwigilacji i manipulacji psychologicznej, a często po prostu siermiężnemu, lecz konsekwentnemu i agresywnemu wpływowi propagandy na świadomość jednostki, o tyle wizja Huxleya ogniskuje się wokół społecznych skutków rozwoju technicznego i postępu wiedzy.

Przenosimy się zatem w daleką przyszłość, do siódmego stulecia Ery Forda. Do tego czasu życie człowieka uległo głębokim przeobrażeniom. Wszystko poszło do bólu (do bulu?) zgodnie z planem. Dzięki postępowi naukowemu rozwiązano, zdawałoby się, każdy problem człowieka. W nowym wspaniałym świecie nie ma miejsca nawet na chwilę nieszczęścia a każdy detal życia ludzkiego jest starannie planowany. Kształtowanie jednostki rozpoczyna się już z chwilą jej „poczęcia” – cudzysłów jest jak najbardziej uzasadniony, skoro ludzie produkowani są tu w probówkach. W gigantycznym laboratorium odbywa się warunkowanie embrionów, tak by każdą jednostkę przysposobić do jak najlepszego wypełnienia z góry przypisanej jej roli społecznej. Społeczeństwo zostało podzielone na kasty, ściśle shierarchizowane. Szczyt tej piramidy tworzą „alfy”, zawiadujące również procesem rozrodczości i warunkowania embrionów.

Symbolem szczęśliwej epoki, w miejsce krzyża, jest litera „T”, co mnie przywiodło na myśl uchodzący za symbol produkcji seryjnej model samochodu marki Ford, właśnie tą literą oznaczany (według relacji samego Forda; „Każdy może mieć jeździć takim samochodem jakim chce, pod warunkiem że będzie to czarny Ford T” ). Podobnie też jest z bohaterami antyutopii Huxleya – każdemu z nich wydaje się, że jest szczęśliwy, a tak naprawdę nie mają oni najmniejszego wpływu na swój los, starannie zaplanowany jeszcze przed narodzinami samych zainteresowanych.

Interesujące, w jaki sposób Huxley projektuje skutki rozwoju technologicznego na stosunki społeczne. Te uległy przewartościowaniu o 180 stopni. To co dla nas naturalne i oczywiste, u bohaterów powieści budzi tylko śmiech i odrazę. Ze wstydem i zażenowaniem wspominane tu są takie relikty przeszłości jak rodzina, czy „żyworodność”. Monogamia zaś to coś co należy starannie ukrywać, zbyt długie trwanie w związku z jednym partnerem postrzegane jest jako objaw przynajmniej słabości i niskiej pozycji społecznej, jeśli nie nieprawomyślności w ogóle. I jeszcze jedno genialne spostrzeżenie, charakterystyczne dla wszystkich antyutopii: drążenie przeszłości jest tu wysoce niepożądane.

Akcja tej antyutopii tak naprawdę zawiązuje się w momencie, kiedy Bernard Marks, chcąc zaimponować Leninie (czy imiona nadane bohaterom nie są wskazówką, czego tak naprawdę obawiał się Huxley?), zaprasza ją do rezerwatu dzikich, gdzie poznają Johna. Konfrontacja Dzikusa z nowym wspaniałym światem staje się od tego momentu osią fabuły.

„Nowy wspaniały świat” nie jest z pewnością dziełem tak znakomitym jak wspomniany wcześniej „Rok 1984” Orwella. Huxleyowi nie udało się bowiem wytworzyć konsekwentnego, przerażającego obrazu przyszłości. Głównym wyrazem artystycznego wyrazu pozostaje tu groteska, czytelnik jest zaskakiwany i szokowany niezwykłą wyobraźnią autora, który z rozmachem kreśli wizję nowego, lepszego świata. Czasem odnieść można wrażenie, że bohaterowie są na swój sposób szczęśliwi. Nie zmienia to faktu, że recenzowana książka zawiera mnóstwo trafnych spostrzeżeń na temat możliwych skutków rozwoju przemysłowego dla człowieka.
Do przeczytania i przemyślenia – obowiązkowo.

Coś jednak jest na rzeczy z angielską flegmą i angielskim realistycznym, chłodnym podejściem do rzeczywistości. Druga przeczytana przeze mnie antyutopia i druga autorstwa angielskiego pisarza. Po kultowym „Roku 1984” przyszedł czas na „Nowy wspaniały świat” A. Huxleya. Obie pozycje wyrażają lęk przed idealnie zorganizowanymi społeczeństwami w których jednostka doznaje...

więcej Pokaż mimo to