rozwiń zwiń

Homo videns. Telewizja i postmyślenie

Okładka książki Homo videns. Telewizja i postmyślenie
Giovanni Sartori Wydawnictwo: Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego Seria: Communicare - historia i kultura publicystyka literacka, eseje
132 str. 2 godz. 12 min.
Kategoria:
publicystyka literacka, eseje
Seria:
Communicare - historia i kultura
Tytuł oryginału:
Homo videns. Televisione e post-pensiero
Wydawnictwo:
Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego
Data wydania:
2007-01-01
Data 1. wyd. pol.:
2007-01-01
Liczba stron:
132
Czas czytania
2 godz. 12 min.
Język:
polski
ISBN:
9788323503989
Tłumacz:
Jerzy Uszyński
Tagi:
telewizja media
Średnia ocen

                6,3 6,3 / 10

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Książki autora

Mogą Cię zainteresować

Oceny

Średnia ocen
6,3 / 10
28 ocen
Twoja ocena
0 / 10

Opinia

avatar
631
65

Na półkach: ,

Esej Sartoriego doskonale mieści się w historycznie dobrze ugruntowanym od czasów starożytnych (vide: sarkanie Sokratesa w "Fajdrosie" na zgubny wynalazek alfabetu, do czego wrócimy za chwilę) gatunku "stary człowiek i jego technofobia". Gdybym dostawał grosz od każdego starca, który pomstuje na przeklęte zmiany i peroruje, że za jego czasów ludzie byli rozumniejsi, a pogoda znacznie przyjemniejsza, sam przeszedłbym na wcześniejszą emeryturę i zajął się narzekaniem na dzisiejszą młodzież.

Tradycyjnie w tego typu formule tekst mówi znacznie więcej o jego autorze, niż przedmiocie wywodu, jakim jest telewizja oraz - w mniejszym stopniu - Internet i cyberprzestrzeń. Niestety obraz autora jaki wyłania się z lektury "Homo videns" nie jest pochlebny, mówiąc delikatnie. Sartori okazuje się człowiekiem nie tylko ubogim duchem, pozbawionym wizji i wyobraźni, lecz również - jak na intelektualistę i naukowca - przerażająco nierzetelnym. Uprawia hochsztaplerkę intelektualną, a do tego robi to w najfatalniejszym stylu: esej przesycony jest boleśnie dla czytelnika bufonadą, kabotyństwem i agresją.

Teza (hipoteza) jest prosta: telewizja szkodzi. Wywiera fatalny, destrukcyjny, jednoznacznie szkodliwy wpływ na ludzkie umysły, upośledzając m.in. zdolności kognitywne i zdolność koncentracji, ale również "wychowuje ludzi, którzy już nie czytają, gnuśnych umysłowo, "rozmiękczonych" przez bierne patrzenie, zdolnych do życia w grach komputerowych".

W formie bardziej rozbudowanej teza główna Sartoriego brzmi następująco:

"Telewizja wytwarza obrazy i niszczy idee: tym samym osłabia naszą zdolność myślenia abstrakcyjnego i wraz z nią całą naszą zdolność rozumienia".
A szerzej: "Prymat widzenia zubaża naszą zdolność poznania".

Esej ten ma tyle słabości, że nie wiem od czego zacząć. Oprócz nagannej formy szczególnie irytują mnie osobiście dwie kwestie: brak elementarnej rzetelności w prezentowaniu argumentów oraz fakt, że wszystko co w tym tekście może uchodzić za nowe jest w gruncie rzeczy banalne, natomiast wszystko co wydaje się interesujące, nie jest nowe - choć Sartori upiera się, że jest inaczej. Przede wszystkim jednak uderzający jest fakt, iż w tekście nie znajdziemy ANI JEDNEGO DOWODU na traktowaną przez autora jako rzecz oczywistą powszechną degenerację umiejętności abstrakcyjnego rozumowania wskutek oddziaływania telewizji. Mamy zatem do czynienia z czystą spekulacją, fantazją Sartoriego, prezentowaną jako zdiagnozowaną z całą pewnością chorobę cywilizacyjną.

Każda nowa technika komunikacji zmienia człowieka, jego kulturę i jego społeczeństwo. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Niektóre z tych zmian można uznać za nieprzyjemne, czy szkodliwe, to pewne. A jednak pryncypialnym, fanatycznym krytykom takich zmian w moim przekonaniu brakuje wyobraźni, by przekroczyć ograniczenia stwarzane przez swe uprzedzenia i dojrzeć w owych zmianach nie tylko zagrożenia, ale także szanse.

Przypomnijmy co mówi Sokrates Fajdrosowi, opowiadając historię boga Ibisa (Teuta), który zachwalał królowi egipskiemu Tamuzowi zalety alfabetu. Król odpowiada:

"Ty jesteś ojcem liter; zatem przez dobre serce dla nich przypisałeś im wartość wprost przeciwną tej, którą one posiadają naprawdę. Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego wyuczy, przestanie ćwiczyć pamięć; zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie jest lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie. Uczniom swoim dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą. Posiędą bowiem wielkie oczytanie bez nauki i będzie się im zdawało, że wiele umieją, a po większej części nie będą umieli nic i tylko obcować z nimi będzie trudno; to będą mędrcy z pozoru, a nie ludzie mądrzy naprawdę".

Przejście z kultury oralnej do kultury pisanej było na pewno wstrząsem nie mniejszym niż transformacja kultury pisanej w "hybrydową" (multimedialną). A przecież trudno utrzymywać, że cywilizacja ludzka uległa od czasów Sokratesa jednoznacznej degradacji intelektualnej. Chyba że - jak wydaje się to robić Sartori - będziemy udawać, że normę (w sensie: przeciętną) intelektualną starożytnej Grecji wyznaczał Sokrates, normę zaś współczesną: bezmyślny konsument ogłupiającej "papki telewizyjnej".
Technologie się zmieniają, wraz z nimi instytucje oraz społeczeństwa. Zmiany te są jednak wielowymiarowe, a ich konsekwencje trudne do przewidzenia w swojej złożoności. Jest jasne, że ludzie danej epoki ukształtowani w jej duchu będą z zabobonnym lękiem obserwować wypieranie znanych im rozwiązań przez odmienne. Na podobnej zasadzie Sokratesa musiało niepokoić zastępowanie szlachetnej "ludzkiej maszyny pamięciowej", owej zrozumiałej "technologii biologicznej" chłodem martwych symboli. Na pewno poniesiono przy tym pewne straty, na co zwracali uwagę choćby McLuhan, czy Ong. Czy jednak nastąpiła jakaś cywilizacyjna katastrofa?

Oczywiście Sartori argumentuje, że telewizja z samej swej istoty jest medium szczególnie toksycznym, ale jego "dowody" mają charakter intuicyjny i anegdotyczny, a jako takie nie różnią się dla mnie od "dowodów" Sokratesa. Argumentacja Sartoriego jest pełna dziur logicznych, by nie powiedzieć - niedorzeczności, na co zwraca zresztą uwagę w znakomitym posłowiu Jerzy Uszyński. Bzdurą, która nie wymaga chyba żadnego komentarza jest rezerwowanie zawartości symbolicznej, abstrakcyjnej dla słowa pisanego i odmawianie jej obrazowi. Negowanie symbolizmu obrazu, symbolizmu ikonografii, to tylko jeden z absurdów w arsenale Sartoriego. Gdzie indziej Włoch stwierdza, iż telewizja jest "gorąca" bo posługuje się emocjami, a słowo pisane nie wywołuje takiego "rozgrzania"... Największym chyba absurdem trąci jednak to oto twierdzenie: "Kultura audiowizualna jest kulturą niską, a więc nie jest kulturą".

Sartori wielokrotnie powołuje się na wizje science fiction, bez wyjątku dystopijne. Motto zaczerpnął z "Nowego wspaniałego świata", wspomina też doskonałe opowiadanie Forstera "Maszyna staje" oraz "Nową Atlantydę" Bacona. Kocham science fiction i wiem, że wiele wizji przyszłości zostało spełnionych. Wiem jednak również, że ogromna większość pozostała całkowicie nietrafna. Sartori traktuje jednak swoje i cudze przepowiednie niczym proroctwa:

"Technopolis informatyczne będzie zarządzane przez rasę panów pochodzącą z maleńkich elitarnych grup, składającą się z technomózgów o wyjątkowych zdolnościach, a wszystko się zakończy - jak w prognozie Neila Postmana - "technokracją o charakterze totalitarnym", która ukształtuje wszystko i wszystkich na własny obraz i podobieństwo".

Jest to jedna z wizji przyszłości. Ale co z innymi? Komputronium, posthumanizm, sztuczne inteligencje, Osobliwość. Wizja zmodyfikowanych biologicznie klasy nadludzi rządzącej warunkowanymi do posłuszeństwa masami jest prymitywnym przeniesieniem wyobrażeń z XIX i początków XX wieku w świat bardziej od tamtego okresu bogaty i zróżnicowany. Kategoryczne stwierdzenie czym "wszystko się zakończy" nie przystoi intelektualiście odpowiedzialnemu za słowo. Nie przystoją mu też aroganckie i obraźliwe wycieczki osobiste: "Gdyby Negroponte i jego zwolennicy czytali książki, wiedzieliby...". To zwyczajne chamstwo.

Dalej mamy (w kontekście cyberprzestrzeni) koncepcję "arteficjalizacji" czyli "zanurzenia w sztucznej rzeczywistości". Nasuwają się tu co najmniej dwie wątpliwości.
Po pierwsze, granice między tym co sztuczne i tym co naturalne są wątpliwe, co stawia pod znakiem zapytania same koncepcje i rozróżnienie między nimi. Człowiek jest "istotą naturalną", której cechą jest "arteficjalizacja" rzeczywistości, wynikająca z jego gatunkowej specyfiki biologicznej (tzn. mówiąc najogólniej budowy naszego układu nerwowego). Człowiek żyje "w naturze", ale przede wszystkim "w kulturze" i pojawia się pytanie czy kultura człowieka jest "naturalna" czy sztuczna"? Czy tworząc mity i religie (snując opowieści ujmujące rzeczywistość w spójne narracje) nie zanurzamy się w "sztucznej" rzeczywistości? Czy tworząc ubrania i budując domy nie wytwarzamy własnego "sztucznego" środowiska?
Czym zatem jest w istocie "arteficjalizacja", jeśli nie zachowaniem arcyludzkim?

Po drugie, Sartori twierdzi, że w epoce cyfrowej homo prensilis zmienił się w homo digitalis. Czy nie mamy jednak nadal do czynienia z homo faber? Materia, w której tworzymy jest odmienna, ale istota wytwórczości jest przecież ta sama. Jakie znaczenie ma fakt, że "sprawność dłoni niczemu nie służy poza naciskaniem klawiszy"? Jaka różnica zachodzi między naciskaniem klawiszy maszyny do pisania a naciskaniem klawiszy komputera? Między obsługą gęsiego pióra, a obsługą dotykowego ekranu tabletu? Przedziwnie selektywna technofobia Sartoriego zdaje się pozbawiać go rozsądku.

Stwierdza Sartori, że "w epoce cyfrowej nasza działalność ogranicza się do uderzania palcami w klawisze. Żyjemy jak pod kloszem, pozbawieni prawdziwego kontaktu z rzeczywistością". Pojawia się tu jednak pytanie czym jest "prawdziwy kontakt z rzeczywistością"? Czy benedyktyni zamknięci w swych klasztorach i przepisujący inkunabuły nie byli pogrążeni w sztucznej rzeczywistości?

Hipermedatyzacja (pisze Sartori za Gehlenem) "pozbawia nas własnych doświadczeń, doświadczeń bezpośrednich, oddaje nas we władzę rzeczywistości z drugiej ręki".

Dlaczego mielibyśmy fetyszyzować "doświadczenie bezpośrednie"? Jest to tylko ciąg danych zmysłowych, przekładanych na impulsy elektryczne, interpretowane przez układ nerwowy. To mechanizm biochemiczny. Oczywiście można twierdzić, że technologia dodaje tu kolejne stopnie zapośredniczenia, przez co "autentyczność" doświadczenia coraz bardziej się "rozwadnia". Lecz przecież w tej samej książce Sartori wychwala doświadczenia symboliczne, "sztuczne rzeczywistości" poznawane za pośrednictwem symboli graficznych - książki. Udowadnia przy tym uparcie wyższość owych symboli nad bardziej bezpośrednim (nie wymagającym dodatkowego poziomu "deszyfracji") doświadczeniem obrazu. Obrazy, powiada Sartori - oduczają myślenia abstrakcyjnego. Tymczasem nagle stwierdza zdumiewająco: "każdy z nas naprawdę rozumie tylko te rzeczy, których doświadczył bezpośrednio". Jest to twierdzenie nie tylko mocno wąliwe z epistemologicznego punktu widzenia, ale - co gorsza - całkowicie niefalsyfikowalne. Jest to zatem rodzaj niejasnej impresji, albowiem nie jest jasne czym jest "prawdziwe zrozumienie" i gdzie przebiega granica demarkacyjna między rozumieniem "prawdziwym" i "nieprawdziwym". Nie jest też jasne dlaczego tylko "bezpośrednie doświadczenie" miałoby prowadzić do "prawdziwego zrozumienia", podczas gdy prowadzona z "symbolicznego dystansu" analiza owocowałaby jedynie "rozumieniem nieprawdziwym". To jakby "prawdziwe rozumienie" ospy możliwe byłoby jedynie poprzez zapadnięcie na ospę. Można przecież równie dobrze zaryzykować twierdzenie odwrotne - że "doświadczenie bezpośrednie" nigdy nie rodzi "prawdziwego rozumienia" albowiem skażone jest ową "bezpośredniością" i jako takie wyklucza dystans będący warunkiem "rozumienia".

Co więcej, Sartori stwierdza, iż "żadna książka, żaden dyskurs, nie może zastąpić naszego "walnięcia głową w mur". Gdzie zatem podziała się idea, iż człowiek jest przede wszystkim "zwierzęciem symbolicznym", że "nie żyje już jedynie w świecie fizycznym, żyje także w świecie symbolicznym"? Że aby myśleć, niekoniecznie trzeba widzieć", czy że "rzeczy, o których myślimy, nie widzimy nawet my sami, ludzie ze sprawnym wzrokiem; po prostu nie są one "widzialne". Że od zwierząt odróżnia nas nie "rozumienie przez doświadczenie bezpośrednie", lecz przeciwnie - zdolność abstrahowania, zdolność myślenia symbolicznego, podczas gdy "skłonność do oglądania" (a przecież "w naturze" również oglądamy rozmaite obiekty) zbliża nas ku zwierzętom. Jeśli zatem przyswojenie informacji za pomocą obrazu jest jakoś "mniej szlachetne" (w sensie "mniej ludzkie", a zatem "bardziej zwierzęce") niż za pomocą symbolu, skąd nagła wolta i stwierdzenie, źe jedynie "doświadczenie bezpośrednie" prowadzi do "prawdziwego rozumienia" rzeczy doświadczanych? Zdumiewające! Przecież Sartori sam stwierdza, iż "dotąd świat i zachodzące w nim wydarzenia były nam opowiadane (opisywane); dziś są nam pokazywane (...)" przy czym przejście od opisu (opowieści) do odbioru obrazu oznacza oddalenie się od "prawdziwego rozumienia" a nie zbliżenie się do niego. Przecież jak stwierdza Sartori "na początku było Słowo". Słowo, czyIi symbol, a nie "bezpośrednie doświadczenie zmysłowe". Przedież Sartori twierdzi, że "kultura obrazów" wytwarza jednostki nieczułe na "uroki wiedzy, jakie niesie ze sobą kultura pisana" i reagującą wyłącznie na "bodźce audiowizualne". Czy zatem "drabina poznania" wygląda tak: "bezpośrednie doświadczenie zmysłowe"-"doświadczenie zapośredniczone przez symbole"-"pośrednie doświadczenie zmysłowe"? Ale dlaczego właściwie? Jak to wyjaśnić? Sartori tego nie czyni. Nagle, ni z tego ni z owego okazuje się, że człowiek nie jest już "zwierzęciem symbolicznym" lecz zwierzęciem, które "może poznać tylko swoje działanie". Czyli "żeby nauczyć się pływać trzeba skoczyć do wody".

Skoro tak, to coraz doskonalsza symulacja skoku do wody stanowi coraz doskonalsze poznanie własnego działania. W momencie gdy symulacja z uwagi na rozwój technologii stanie się nieodróżnialna od rzeczywistości rozróżnienie na "doświadczenie bezpośrednie" (czyli prawdziwe rozumienie) i rzekomo bezwartościową symulację przestaje przecież istnieć. A zatem im doskonalsza symulacja doświadczeń, tym doskonalsze przybliżenie doświadczenia i tym lepsze rozumienie rzeczywistości. A problem symboli jako "szlachetniejszego" nośnika wiedzy i rozumienia nagle znika. Nie można przecież poznać własnego działania poprzez symbole i poprzez abstrakcje. Jakim zatem jesteśmy w końcu zwierzęciem? Symbolicznym (poznającym i wyjaśniającym świat przez z natury rzeczy pośredniczące wobec "twardej rzeczywistości" symbole i abstrakcje)? Czy zwierzęciem, które może poznać tylko swoje działanie i to " w ścisłym sensie" (a zatem gdzie są "uroki wiedzy" kultury pisanej)? Wydaje się, że to zależy jedynie od tego jaką tezę w danej chwili chce udowodnić Sartori. Nagle okazuje się, że człowiek ery cyfrowej "zamyka się w uderzaniu palcami w klawiaturę i odczytywaniu na ekranie odpowiedzi" a zatem "nie uczy się świata, poznając go w działaniu". A czy zwierzę symboliczne, człowiek "kultury pisanej" spędzający czas w bibliotece, przewracający stronice książki i odczytujący wersy wydrukowane na papierze "poznaje świat w działaniu"??? Czynność kliknięcia ma być czynnością "niższego rzędu" względem czynności odwrócenia stronicy? Czynność czytania z ekranu względem czytania z celulozy? Cóż to za brednie! To rażący, żenujący brak dyscypliny intelektualnej i elementarnego szacunku dla inteligencji czytelnika. Internet nie jest wielkim, chaotycznym śmietnikiem i miejscem ucieczki do infantylnych wirtualnych rajów. To również Europeana, program digitalizacji zasobów biblioteki Harvarda, bazy danych artykułów naukowych, to najbardziej uniwersalne i najpotężniejsze narzędzie w arsenale ludzkości. I jak każde narzędzie w większości przypadków używane jest głupio.

Wszystko to nie przeszkadza to Sartoriemu pisać o "arogancji i szarlatanerii intelektualnej, uprawianej przez proroków w rodzaju Negropontego, guru nowego wspaniałego świata ery elektronicznej". Tymczasem książka Sartoriego jest wręcz modelowym przykładem arogancji i szarlatanerii intelektualnej właśnie.

Sartori zarzuca "prorokom cyfrowego świata", że każdego przeciwnika traktują jak "nieprzydatnego nieudacznika". Zapomina, iż sam traktuje dokładnie w ten sam sposób "cyfrowych tubylców", stosując wobec nich protekcjonalne epitety w rodzaju "wideodzieci", czy "ludzie rozmiękczeni" i insynuując im prymitywizm intelektualny, zamknięcie poznawcze, niezdolność do abstrakcyjnego myślenia i - mówiąc wprost - nieuctwo. Obietnice cyfrowego raju traktuje Sartori jak nieodpowiedzialną naiwność, lecz nie rozumie, że sam jest co najmniej równie mało wiarygodnym piewcą elektronicznego piekła. Niezdolność do zauważenia belki we własnym oku dyskwalifikuje Sartoriego jako myśliciela.

Wiele innych, wygłaszanych z groteskowym pewnością siebie twierdzeń ma raczej aforystyczny charakter - brakuje choćby cienia dowodu na ich poparcie:

"...wszystko zdecydowanie zaprzecza temu, by człowiek czytający i homo videns łączyli się w sumie o wyniku pozytywnym".

Wszystko? Zdecydowanie?
"Niszczycielska moc obrazu".

"Nadmiar widzenia znieczula naszą zdolność rozumowania".

Tak, Sartori naprawdę napisał coś równie... osobliwego. Ciekawe jaką zdolność upośledza, dajmy na to, "nadmiar dotyku"...

Sartori ma obsesję i tego nie ukrywa. Obsesję telewizji jako niszczycielskiego monstrum, które wyjaławia mózgi i wypiera inne media (zwłaszcza książki). Nie jest to bynajmniej przekonanie nowe. Wystarczy przypomnieć wizję Bradburego z "451 stopni Fahrenheita" i dziesiątki podobnych koszmarnych dystopii. Telewizja jednak nie pożarła książek. Jest po prostu kolejnym medium, zdominowanym - podobnie jak słowo pisane - przez treści niskiej jakości, które jednak nie stanowi żadnej potworności "samo w sobie". Prawdą jest, że większość telewidzów zadowala się popłuczynami. Prawdą jest, że większość internautów traktuje sieć jako źródło niewybrednej rozrywki, nie wykorzystując jej potencjału. Na podobnej zasadzie jednak większość czytelników to konsumenci grafomanii. Zgoda, że potencjał ogłupiający mediów elektronicznych jest ogromny. Najpopularniejszy filmik w sieci: Gangnam style...
Ale które gazety sprzedają się najlepiej? Tabloidy, żerujące na najniższych instynktach.
Co jest na szczycie bestsellerów książkowych: grafomania i "literatura kuchenna".

Banałem jest stwierdzenie, że "prawdziwi naukowcy nadal będą czytali książki". Oczywiście. Jednak będą również korzystać z bogactwa form i treści oferowanych przez inne media, bez kompleksów i ideologizowania.

Sartori utrzymuje, iż we współczesnym świecie rozgrywa się cywilizacyjny dramat, rodzaj pezajacej apokalipsy w postaci "kryzysu utraty rozumu i zdolności poznawczych". Cóż, przyznaję, że z wiekiem pokusa narzekania na poziom intelektualny "dzisiejszej młodzieży" zdaje się nieodparcie narastać, zwłaszcza w zawodzie nauczyciela akademickiego. Młodzież się zmienia, jednak trzeba pamiętać, że my (nauczyciele) również.

Ironiczny jest fakt, że wywody Sartoriego można opisać posługując się jego własnymi słowami. Są to opinie, a właściwie wierzenia. Uprawnione w formie literackiej jaką jest esej, jednak autor przedstawia je niczym prawdy objawione, gromiąc swych przeciwników bez litości. Tymczasem opinia, jak sam zauważa "to po prostu pogląd, subiektywne zdanie, dla którego nie wymaga się dowodów (...) Można jeszcze dodać, że opinie to przekonanie dość słabe i zmienne. Jeśli stają się mocniejsze i głębiej osadzone, nabierają charakteru wierzeń (co zmienia nasz problem)".
Otóż to. Sartori prezentuje nam swoje opinie wystarczająco mocne i głęboko osadzone, by nazwać je wierzeniami. I broni je z fanatycznym, pełnym pasji oddaniem. Pasja jednak sama w sobie nie może być substytutem racji.

Zgoda, że sondaże są niebezpieczne i niszczą politykę. Zgoda, że elity naukowe nie wypełniają swoich obowiązków milcząc (i współpracując) w obliczu tej degeneracji. Ale tutaj rzecz nie tkwi w telewizji - sondaże są równie popularne w prasie. Fałszywe statystyki i wywiady - racja. Premiowanie ekscentryczności, uprzywilejowanie napastliwości i agresywności - racja. Można też dodać, że prowadzi to do schamienia języka publicznego i prywatnego.

Sartori sam przyznaje jednak, iż "Sedno w tym - jak sądzę - że tworzenie pseudowydarzeń, popadanie w trywialność i utrata sensu nie zależą od przyczyn obiektywnych, nie istnieje tu żaden przymus techniczny. We Francji, w Anglii nadal istnieją poważne dzienniki telewizyjne, które dokonują wyboru istotnych informacji i dają je bez obrazków filmowych (jeśli tych brakuje)".

Obawiam się, że autor wziął po prostu szczególny przypadek telewizji włoskiej, która słynie z niskiego poziomu intelektualnego i fatalnego gustu za ogólną prawidłowość. Ale czy to nie byłoby ironiczne. Sartori oskarżający telewizję o zabijanie zdolności abstrakcyjnego myślenia sam myli konkret z abstrakcją, nie odróżniając konkretnej inkarnacji medium od jego "uniwersalnej substancji"? Trochę jak w sporze o uniwersalia: Sarrori upiera się, że istnieje "telewizja jako taka", "telewizja sama w sobie". Z jednej strony utrzymuje, że telewizja ogłupia przez samą swoją naturę (dominacja obrazu nad słowem) z drugiej raz po raz zmuszony jest przyznać, że niektóre jej formy jednak nie ogłupiają. W tych ostatnich wypadkach ucieka się do twierdzenia, że " nie są typowe". Chodzi zatem o istotę medium, czy "typowość" jego konkretnych zawartości?

Uderzający jest w tym eseju brak dyscypliny intelektualnej. W rozdziale pierwszym Sartori upiera się, że z konieczności w TV słowo jest podporządkowane obrazowi, który dominuje. W rozdziale drugim (o "wideopolityce") Sartori pisze o "talk shows", że w nich "właśnie się mówi, przez co obraz zostaje podporządkowany słowu. Oczywiście obraz liczy się nadal, gdyż zdarzają się twarze, które nie nadają się do telewizji, osoby mało telegeniczne. Ale poza tym liczy się to, co zostanie powiedziane i w jaki sposób zostanie powiedziane".
Sartori orientuje się we wpadce i dodaje szybko:
"To skądinąd dość nietypowy przykład telewizji, która informuje lepiej. Ta typowa jest skoncentrowana na patrzeniu".

Tymczasem można bez trudu dowodzić, iż telewizja jest coraz mądrzejsza, nie głupsza. Wystarczy porównać np. najlepsze seriale sprzed 30 lat ze współczesnymi. To jest bezsporny ogromny wzrost poziomu. I zadaje jednoznaczny kłam "degeneratywnej" tezie Sartoriego.

Pierwszy z brzegu przykład: "Newsroom" - serial o robieniu dobrej telewizji informacyjnej, krytykujący "tabloidyzację" tego typu kanałów - dowód zdolności do introspekcji i refleksyjności na abstrakcyjnym poziomie.

Kolejnym zarzutem Sartoriego jest fakt, że telewizja "wyrywa obrazy z kontekstu", przez co zniekształca rzeczywistość. Czy nie jest to jednak oszukańczy argument? Szermowanie "dekontekstualizacją" jako odpowiednikiem "fałszerstwa" jest moim zdaniem nadużyciem.

Sartori pisze o Rodneyu Kingu (albo o ikonicznej scenie egzekucji partyzanta w Wietnamie) twierdząc, że obrazy "wyrwano z kontekstu", przez co wprowadzają one odbiorce w błąd. Ale czy postulowany przez niego "kontekst" nie jest w istocie jedynie kolejną ramą do prezentacji takich czy innych poglądów, rozszerzoną lecz równie wybiórczą i arbitralną? Można było pokazać/powiedzieć, że King był pod wpływem narkotyków, lecz czy to również nie byłoby wyrwanie informacji z kontekstu? Dlaczego bowiem był pod ich wpływem? Czy należałoby tu pokazać jego dzieciństwo, a także zdekonstruować anatomię społeczeństwa, które go współkształtowało? Dlaczego partyzanci wietnamscy zabijali cywilów? Czy wystarczy pokazać, że ich zabijali i to będzie "pełny kontekst"? Kontekst to wytrych konceptualny do prezentacji informacji zgodnie z naszym światopoglądem - tak to przynajmniej zdaje się wyglądać u Sartoriego.

A oto i kolejny absurd:
W rozdziale drugim Sartori wyjaśnia czemu sondaże i statystyki fałszują rzeczywistość by na koniec rozdziału posłużyć się... sondą/statystyką, której źródła nie podaje, choć w tekście roi się od przypisów, oraz interpretuje w wygodny dla siebie sposób. Pisze: "Można to wytłumaczyć następująco..." - owszem, ale stosując figurę retoryczną, którą zastosował sam wcześniej ("Oczywiście nawigacja w cyberprzestrzeni pozwala na szeroki i wszehstronny rozwój intelektu. Pozwala również na równie szeroki i wszechstronny rozwój głupoty (...) Możliwości jest wiele") można to wytłumaczyć również inaczej. W końcu "możliwości jest wiele".

Jeszcza bardziej irytująca jest manipulacja treścią:
"W Anglii pewien popularny komentator ogłosił - w "Daily Telegraph", a następnie w radiu i w telewizji - dwie wersje listy swoich ulubionych filmów, jedną prawdziwą i jedną całkowicie absurdalną. Następnie na próbie 40 000 osób - telewidzów, radiosłuchaczy i czytelników - sprawdzono, w którym wypadku ich zdaniem powiedział prawdę. Najlepsi w wykryciu kłamstwa okazali się słuchacze radia (ponad 73 %); telewidzowie zorientowali się, kiedy są nabierani, tylko w 52% przypadków. Wyniki te wydają się wiarygodne".

Wydają się wiarygodne? Hmmm... to ma mnie przekonać? Czemu w takim razie nie ma do tego eksperymentu przypisu? Dlaczego te akurat wyniki "wydają się wiarygodne"? I - co najważniejsze - ilu czytelników zdołało rozpoznać kłamstwo i czemu mniej niż słuchaczy radia? A może było ich jeszcze mniej niż telewidzów? A jeśli nie, to czemu Sartori o tym milczy? Przecież byłby to doskonały argument na poparcie jego naczelnej tezy. Niewygodne dane się pomija?

A przecież wyjaśnień alternatywnych jest cała masa. Co znaczy "absurdalność" listy? Może ton głosu w radiu zdradzał autora eksperymentu bardziej niż w TV? Itp, itd.

Tak miałki argument, a tak "twarda" konkluzja: "Tracąc umiejętność abstrahowania tracimy również zdolność rozróżniania prawdy i fałszu". Zdumiewający brak odpowiedzialności i rzetelności.
Na podobnej zasadzie Sartori szermuje w tekście licznymi danymi statystycznymi mającymi wskazywać (niewątpliwą, z tym nie polemizuję) ignorancję społeczną w sprawach polityki, historii czy kultury. Brakuje tu jednak jakiegokolwiek punktu referencyjnego. Epatowanie czytelnika wynikami sondaży nie ma wartości informacyjnej, lecz jedynie emocjonalną. Nie wiemy bowiem, czy sytuacja faktycznie się pogorszyła względem pozbawionej telewizji przeszłosci. A przecież taka jest naczelna teza stawiana w książce. Tak oto Sartori naśladuje krytykowane przez siebie media w nierzetelnym prezentowaniu swojego stanowiska.

Inna teza: homo insipiens (szalony, niemyślący) istniał od zawsze, ale "był rozproszony" przez co nie miał istotnego znaczenia. Środki przekazu stworzyły świat, w którym owe rozproszone jednostki mogą się odnajdywać i tworzyć tłum, który nabiera siły.
Doprawdy, trudno o większą bzdurę. Po pierwsze, ignorancja i skrajny prymitywizm normatywny oraz poznawczy nie był historycznie żadną cechą rozproszonych jednostek, lecz najzwyczajniejszą normą. Normą był "człowiek niemyślący", to znaczy kierowany prymitywnymi impulsami oraz pozbawionymi realnych podstaw sądami na temat rzeczywistości.

Po drugie, potężny, niszczycielski tłum agresywnych, barbarzyńskich ignorantów nie jest wcale "wynalazkiem" ery mediów masowych, czy elektronicznych. Tłumy "ludzi niemyślących" brały udział w wojnach plemiennych, masowych mordach, krucjatach, dżihadach, polowaniach na czarownice, czystkach etnicznych, masowym składaniu ofiar z ludzi i niezliczonych przejawach okrucieństwa i bezmyślności jakie stanowiły normę w ludzkiej historii. Twierdzenie, że przed erą elektroniczną homo insipiens nie wytwarzał groźnego, niszczycielskiego tłumu, gdyż pozostawał rozproszony ("ubodzy na umyśle i duchu w przeszłości nie znaczyli wiele"), jest oczywiście piramidalnym absurdem pozbawionym jakichkolwiek podstaw.
Media "pozbawiają stabilnych punktów odniesienia" i "zakorzenienia w twardej rzeczywistości"? Czy Aztekowie ze swoim rytualnym zbiorowym szaleństwem (o ile norma kulturowa może być szaleństwem) byli pozbawieni zakorzenienia w twardej rzeczywistości i stabilnych punktów odniesienia przez media elektroniczne? Czy hordy rabusiów plądrujących miasta i mordujących ich mieszkańców w krwawym amoku były pozbawione zakorzenienia w twardej rzeczywistości? Czy może pozbawieni jej byli uczestnicy tłumów linczujących czarnych na Amerykańskim Południu w XIX wieku? Czy ubodzy na duchu i umyśle naprawdę stanowili "rozproszoną" a przez to "niegroźną" mniejszość aż do ery telewizji i Internetu, które zaskutkowały pojawianiem się bezprecedensowego zjawiska: agresywnego tłumu? Demagogia, irracjonalność, emocje to nowość w polityce i życiu społecznym? Włosy jeżą się ma głowie od tej argumentacji.

Zimny dreszcz przebiega po plecach, gdy czyta się recepty wychowawcze Sartoriego. Ma rację, że współcześnie dzieci są znudzone, zagubione, niemające kontaktu z otoczeniem, odwiedzające psychoanalityków itd. Czy jednak z dorosłymi jest inaczej? Czy to rzeczywiście przede wszystkim problem błędów wychowawczych, czy raczej mknącej z ogromną szybkością rzeczywistości przeładowanej bodźcami, sprzecznymi sygnałami i żądaniami adaptacyjnymi? Do tego szkoły - relikty epoki przemysłowej w świecie postindustrialnym, opętane manią testowania i standaryzacji "produktu".

A jakie dzieci wychowywaliśmy wcześniej? Straumatyzowanych, neurotycznych, skłonnych do przemocy ignorantów, bezmyślnych funkcjonariuszy różnego typu reżimów, fanatyków wpajanych bezrefleksyjnie poglądów, czcicieli okrucieństwa. Pięknie to pokazał Haneke w "Białej wstążce". Kiedy miała miejsce owa epoka szczęśliwości i abstrakcyjnego myślenia, która się zdegenerowała w telewizyjno-cybernetyczną idiokrację? Która wychowywała szczęśliwe, myślące, mądre dzieci na podobnych dorosłych? W wieku XIX? XVIII? W starożytnej Grecji? Wcześniej? Czy szkoła epoki przemysłu nie była przypadkiem miejscem hodowli posłusznego mięsa armatniego lub socjalizacji bezmyślnej masy zgodnie z interesami brutalnych elit?

Kwękając na młodzieżowy żargon (cóż za banał!), posługując się określeniami typu "rozpuszczony bachor", czy stwierdzeniami, iż współcześni "wychowują małych mięczaków, którzy nie będą potrafili znieść ciosów rzeczywistości" Sartori zaczyna przypominać groteskowego pruskiego nauczyciela w monoklu, wywrzaskującego komendy i wymachującego rózgą. W połączeniu z innymi uwidocznionymi w tekście inklinacjami (w tym nieznośną apodyktycznością i arogancją) jawi mi się on jako typowa osobowość autorytarna. Wpisuje się w tę diagnozę fakt, iż dla Sartoriego najwyraźniej jedynym problemem uniwersytetu są konsekwencje 1968 roku. Jest to typowy umysł zamknięty oskarżający innych o zamknięcie umysłu (podobnie, choć ze znacznie większą klasą intelektualną, dużo bardziej spójnie i przekonująco czynił Bloom w "Umyśle zamkniętym").

Czy to oznacza, że "Homo videns" to bezwartościowy stek bzdur? Bynajmniej. Czasem marna książka prowokuje do myślenia silniej niż dobra. Irytacja nie zawsze jest złą emocją, a tekst Sartoriego niewątpliwie prowokuje i skłania do polemiki. Ponadto nie sposób odmówić mu wielu trafnych diagnoz:

Nieograniczony wybór nie jest wcale wyborem, ponieważ oznacza nieskończony wysiłek w celu jego dokonania. "Ryzykujemy utonięciem w nadmiarze, przed czym próbujemy się bronić przez odrzucenie wszystkiego w całości; w efekcie tkwimy w zawieszeniu między nadmiarem a nicością". Trafne.

Kapitalistyczna konkurencja i obsesja prywatyzacji wszystkiego nie rozwiązują problemu jakości usług (w tym medialnych i politycznych). Racja, to jednak kolejny banał.

Kult "oglądalności" w telewizji prowadzi do obniżania jakości programów informacyjnych. Morderstwo i inne nieistotne pseudonewsy wypierają wiadomości istotne, lecz mało telegeniczne. Niewątpliwie.

Bilans "Homo videns" jest jednak zdecydowanie negatywny. Sartori prezentuje swoje konserwatywne ostrzeżenie przed przyszłością i nie ma w tym nic złego. Rola Kasandry nie przynosi ujmy. Jego prognoza jest jednak niesłychanie krótkowzroczna: ludzkość wypływa właśnie na nowy, ogromny i pełen możliwości, obietnic, zagrożeń i przygód ocean. Sartori dostrzega jedynie najeżoną skałami zatoczkę.

Esej Sartoriego doskonale mieści się w historycznie dobrze ugruntowanym od czasów starożytnych (vide: sarkanie Sokratesa w "Fajdrosie" na zgubny wynalazek alfabetu, do czego wrócimy za chwilę) gatunku "stary człowiek i jego technofobia". Gdybym dostawał grosz od każdego starca, który pomstuje na przeklęte zmiany i peroruje, że za jego czasów ludzie byli rozumniejsi, a...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Chcę przeczytać
    45
  • Przeczytane
    38
  • Posiadam
    5
  • Chcę w prezencie
    4
  • Psychologia / behawiorystyka
    1
  • 2017
    1
  • Filozofia
    1
  • 2015
    1
  • Teoria Mediów
    1
  • 2016
    1

Cytaty

Bądź pierwszy

Dodaj cytat z książki Homo videns. Telewizja i postmyślenie


Podobne książki

Przeczytaj także