Gniazdo światów Marek S. Huberath 7,9
ocenił(a) na 445 tyg. temu Gdzie leży granica pomiędzy bujną wyobraźnią a obłędem? To pytanie zadałem sobie ukończywszy Gniazdo światów Marka Huberatha. Niestety, konkluzja ta dotyczy bardziej autora niż wykreowanych przez niego bohaterów. Zamysł historii i narracji są w tej książce wyjątkowe dziwne, ale aby w pełni to zrozumieć musimy streścić krótko fabułę.
Poznajemy głównego bohatera o fikuśnym imieniu/imionach, który przybywa żyć z miłością swojego życia w nowej Krainie. Pozwolę sobie przemilczeć wszystkie nadmiernie skompilowane nazwy własne, ponieważ całkiem uleciały mi z głowy. Bohater przylatuje w obce okolice czymś w rodzaju czasoprzestrzennego samolotu, następnie opuszcza lotnisko i przenosi się do wynajętego mieszkania w domostwie pewnej podstarzałej gospodyni domowej. Wkrótce dołącza do niego żona, która, choć w poprzedniej Krainie należała do klasy wyższej, w nowej zakwalifikowana zostaje do najniższego sortu ludzi, traktowanych niczym zwierzęta. Podział klasowy odbywa się tu bowiem na podstawie, uwaga, koloru włosów. Wkrótce jednak wątek przykrych różnic społecznych schodzi na dalszy tor, ponieważ okazuje się, że obecność protagonisty w otaczającej rzeczywistości powoduje tragiczne skutki. Giną ludzie, dochodzi do katastrof, a głównym motorem napędowym fabuły staje się rozwiązanie zagadki – dlaczego z pozoru zwykły człowiek powoduje tyle zamieszania? Rozwiązanie nie nadejdzie jednak aż do ostatnich stron powieści; niemal cała jej druga połowa poświęcona zostaje krwawym, obrzydliwym i przygnębiającym opisom wpływu protagonisty na ludzi, wśród których przebywa. Sama końcówka uderza natomiast w struny metaliterackie, enigmatycznie i metaforycznie tłumacząc przebieg całej historii. Trochę się o tej fabule rozpisałem, ale miało to jeden cel – ukazanie atakującej na każdym kroku niespójności świata przedstawionego. Co to właściwie było? Książka fantasy (nazwy niczym z Tolkiena, jakieś tajemnicze magiczne imiona),science-fiction (wątpliwe jakościowo dyskusje na temat fizyki teoretycznej),political fiction (zastanawiający system panujący w Krainie),powieść akcji (zaskakująco dokładnie opisane codzienne przygody bohatera),eksperyment literacki (szkatułkowe książki wewnątrz książki)?
Fan powieści odpowiedziałby – wszystko po trochu i w tym tkwi jej geniusz. Mnie jednak ten książkowy bałagan do siebie nie przekonuje. W początkowych aktach nic nie sugeruje, w którym kierunku historia wyewoluuje. Koniec końców całość przypomina bajanie pijaka albo szaleńca, co chwile zmieniającego wątek, kiepsko rozwijającego każdy z nich, a jednak ostatecznie całkiem przekonanego o słuszności własnych konkluzji. Nie da się zrobić dobrej książki o wszystkim, a nawet jeśli się da, to raczej uciekając się do jakichś bardziej uniwersalnych motywów jak najbardziej znane klasyki literatury. Tymczasem Gniazdo światów posługuje się niezwykle zmyślnymi środkami, które w ostatecznym rachunku przestają robić na człowieku wrażenie. Które, co więcej, same w sobie wydają się amatorskie oraz bardzo wydumane, czy wręcz po prostu głupie. Język można wybaczyć, w fantastyce rzadko mamy do czynienia z poezją, ale mankamenty narracji czyhają wszędzie – wspomnieć tylko kiepsko napisanych bohaterów, którzy znikają równie szybko, jak się pojawiają albo naukowy bełkot, który ma w mądry sposób wyjaśnić pewne zasady funkcjonowania świata przedstawionego. To ostatnie dziwi mnie najbardziej, bo przecież autor jest fizykiem, dlaczego więc nie oparł tego wszystkiego na jakiejś racjonalnej, ścisłej podstawie, jak zawsze czynił to Janusz Zajdel, której twarda logika pozwoliłaby przemilczeć pomniejsze słabości książki. A tutaj mamy jakieś wyznaczanie wzorów na liczbę podświatów na kanwie pi razy drzwi.
Znów kłania się najważniejsza zasada literatury fantastycznej – mierz siły na zamiary. Przecież w pojedynczych miejscach można odnaleźć jakąś stosowną uwagę lub autentyczną przestrogę, tylko giną one w zalewie ,,wszystkiego’’. Samo przebijanie czwartej ściany nie zagwarantuje nam uniwersalnego i przewrotnego wydźwięku. Po prostu, aby stworzyć dzieło o dziele, trzeba najpierw potrafić stworzyć samo dzieło… czy coś. Chyba zaraz sam oszaleję.