Morrison bawi się w boga parodiując biblię i zadając pytania o relację między stworzonym a stwarzanymi. Po co stworzył komiksowe istoty żywe? By się nimi zabawiać.
Happy end wydaje się pozorny. Jakby nie patrzeć Animal Man wrócił do punktu wyjścia by przeżywać w gruncie rzeczy to samo. Więc komiks działa na zasadzie niekończącej się pętli. Zadaje więc komiks pytania o sens opowiadania jakichkolwiek fabuł, przejmowania się losem postaci, skoro bohaterowie zderzają się ciągle z tymi samymi w nieskończoność dylematami. Choć bohater to niby aktywista na szczęście jego prawa zwierząt nie są tu najistotniejsze bo to banał a na pierwszy plan wychodzi coś znacznie ciekawszego. Komiks wpada w rozważania przypominające te jakie w swej literaturze uprawiał Philip Dick. Rzeczywistość komiksowa to zaklęty krąg tłuczenia w kółko bezsensownej przemocy. Animal Man w swej wędrówce przez dziwne wymiary trafia nawet do jakiegoś rodzaju wieczności jakby pytał na czym ten świat wieczności w ogóle polega.
Są tu też tematy takie jak zagrożenie rodziny superbohatera na ponad 10 lat przed Kryzysem tożsamości co pokazuje, że opowieści z lat 85-95 w zasadzie wyczerpały całe komiksowe medium by mogły na inne sposoby ale opowiadające o tym samym krążyć w tym zaklętym kręgu pseudoświata. To jest ta drobna różnica różnica między czytadłem, nawet bardzo dobrym jak Kryzys tożsamości a poczuciem obcowania z prawdziwą sztuką jak Animal Man.
Wrzucam do pierwszej ligi superhero, gdzie czeka także "Doom Patrol" tego samego autora. Całość na granicy parodii i poważnego tematu ochrony środowiska. "Animal Man" jest przy ty cudnie abstrakcyjny i nawet, jeśli w tej konkurencji nie sięga wariactw "Najdziwniejszych Bohaterów Świata", to momentami jest blisko. Ta cegiełka ma za to inny szalenie atrakcyjny walor - im bliżej końca, tym jest bardziej meta aż do konfrontacji bohatera z samym Morrisonem. Jestem oczarowany